Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odpowiem za wszystko, a nie pan! Co mi tu będziesz gdakać nad uszami?... Uważaj, żebym jeszcze ciebie w dodatku nie wypłazował! Marsz z obozu, pókim dobry!
— Dobrze, dobrze! — mruknął mały kapitaś, przez zęby kurczowo zaciśnięte, ale ani krokiem nie ruszył się z miejsca.
— Do stu djabłów, marsz!... bo inaczej za nic nie ręczę! — i Denissow porwał za munsztuk konia kapitana, zwracając go gwałtownie ku gościńcowi.
— Dobrze, dobrze! — powtórzył kapitan cały zapieniony i oddalił się wolnym truchcikiem, odskakując od siodła jak piłka.
— Ha, ha, ha! pies! istny pies siedzący na płocie! — uśmiał się Denissow na całe gardło. Były to drwiny i obraza najdotkliwsza, jaką mógł wyrządzić oficerowi od piechoty siedzącemu na koniu. — Odbiłem im transport cały, siłą mocą — zażartował zwrócony do Rostowa. — Nie mogłem przecie dopuścić, żeby moi ludzie zdychali z głodu.
Wozy z żywnością i woły, zabrane przemocą, były rzeczywiście przeznaczone dla jednego z pułków piechoty. Gdy mu doniósł Ławruszka, że przy wozach i wołach jest zaledwie kilku ludzi, Denissow napadł na nich ze swoimi huzarami i sobie transport przywłaszczył.
Nazajutrz przywołał go pułkownik huzarów, a zasłoniwszy oczy palcami rozstawionymi:
— Oto, jak się na tę sprawę zapatruję — rzekł przyjacielsko. — Nie wiem i nie chcę wiedzieć o niczem. Sam nie rozpocznę żadnego śledztwa. Życzę ci jednak z serca rotmistrzu, żebyś udał się natychmiast do głó-