Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

on zaś wpatrywał się weń bezmyślnie, ze śmiercią w duszy i z dziką rozpaczą.
— Tyle pieniędzy... tyle pieniędzy... czyż podobna żebym mógł odegrać się?... A jak tam musi być wesoło, w domu między nimi!... Walet... piątka... znowu przegrałem — mruczał z cicha. — Dla czego on tak obchodzi się ze mną bez miłosierdzia?
Czasem próbował stawkę podwoić, ale Dołogow nie chciał na to przystać, sam wyznaczając sumę stawki. Rostow poddawał się zakazowi i modlił się, prosił Boga tak gorąco, jak na owym moście w Amstetten, podczas bitwy. To podnosił na chybił trafił kartę z posadzki, wmawiając w siebie, że ta mu szczęście przyniesie, to liczył pętlice przy swoim mundurze i stawiał tyle setek na jedną kartę, ile było guzów na dołmanie. Spozierał okiem błędnem i przerażonem na resztę graczy, jakby ich wzywał na ratunek, to znowu przenosił wzrok na twarz marmurową swego przeciwnika, starając się odgadnąć myśli tajemne, nurtujące pod tą maską na pozór lodowato obojętną.
— On wie przecież, czem jest dla mnie taka przegrana, jaką niedolą i nazywał się moim przyjacielem, i ja go kochałem... Ha! nie jego w tem wina, skoro szczęście tak mu szalenie dopisuje... Ale i jam w niczem nie zawinił... Cóż komu złego zrobiłem?... Czy zabiłem, lub obraziłem kogokolwiek?... Dla czegóż los mnie tak prześladuje?... Zbliżyłem się na chwilę do tego stołu nieszczęsnego, chcąc wygrać ze sto rubli, aby kupić mamie na imieniny szkatułkę hebanową, która tak jej się podobała i wrócić czemprędzej do domu... Byłem