Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To ci uczta co się zowie!... i wszystko podane na srebrze! Widziałeś Lazarewa?
— Widziałem.
— Zapewniają, że jutro z pułku Preobrażeńskiego będą tak samo fetowali Francuzów.
— A to ma szczęście Lazarew! Tysiąc dwieście franków pensji dożywotniej!
— Cała góra, nie czapka! — brał się za boki od śmiechu żołnierz rosyjski, wsadziwszy na głowę bermicę grenadjera francuzkiego.
— Zachwycająca!
— Znasz hasło? — pytał oficer z gwardji carskiej swego towarzysza. — Przedwczoraj było „Napoleon, Francja, męztwo...“ wczoraj zaś — „Aleksander, Rosja, wielkość“. — Jednego dnia daje hasło Napoleon, a drugiego Aleksander. Jutro nasz car poszle krzyż św. Jerzego, najwaleczniejszemu żołnierzowi francuzkiemu. Musi, ma się rozumieć, odpłacić pięknem za nadobne.
Borys, który przyszedł również podziwiać bankiet, spostrzegł Rostowa opartego o mur domu narożnego.
— Ty tu jeszcze? Dzień dobry! Gdzież wyniosłeś się tak do dnia?... Gdym się przebudził, już miejsce po tobie było zastygło. Ale cóż to ci jest? — spytał Borys, uderzony bladością trupia i miną posępna Rostowa.
— Nic, zupełnie nic.
— Przyjdziesz do nas, co?
— Przyjdę... niebawem.
Nie tak rychło jednak Rostow porzucił węgieł domu, o który się opierał plecami. Gonił wzrokiem bohaterów dnia tego, a w duszy jego odbywała się praca szcze-