Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kał się tyle razy na linji bojowej. Zatrzymał się na progu mieszkania Borysa, pytając po rosyjsku, czy jest u siebie? Borys usłyszawszy głos obcy, zerwał się od stołu, spiesząc naprzeciw. Mimo całej dyplomacji, nie mógł ukryć pewnego zażenowania i niezadowolenia, ujrzawszy Rostowa przed sobą.
— Ah! to ty? — Jakże się cieszę, że cię widzę — dodał uprzejmie, nie dość jednak szybko, aby zatrzeć w umyśle Mikołaja, pierwsze niekorzystne wrażenie.
— Wybrałem się zupełnie nie w porę, co? — odrzucił Mikołaj nader chłodno. — Przychodzę z pilnym interesem, inaczej nigdybym...
— Ależ przeciwnie... zdziwiłem się tylko skąd się tu wziąłeś!... Służę w tej chwili — odpowiedział komuś, który go wzywał z drugiego pokoju.
— Przekonywam się coraz bardziej... żem tu wcale niepotrzebny — powtórzył Mikołaj z naciskiem. Borys jednakże był się już namyślił, jaką rolę wypada mu od odegrać, i ująwszy go pod ramię pociągnął ze sobą. Wzrok Borysa łagodny i spokojny, zdawał się chować po za „niebieskie okulary“ dobrego tonu i przyzwoitości towarzyskiej.
— Sądzisz całkiem niesłusznie — zaprotestował najuprzejmiej. — Chodź ze mną.
W tej chwili podano wieczerzę. Borys przedstawił Rostowa biesiadnikom, dodając w rodzaju komentarza, że nie jest cywilistą, tylko wojskowym i jego serdecznym przyjacielem od lat dziecięcych. Mikołaj patrzał na Francuzów z pod oka z miną ponurą i pełną uprzedzenia. Skłonił im się sztywnie i zdaleka.