Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szał... Nadchodzi sprawa z milicją i rad nie rad muszę się nią zajmować.
— Dla czegoś z wojska wystąpił?
— Jakto, miałżem zostać po Austerlitz? — Andrzej spytał ponuro. — Nie, zaprzysiągłem najsolenniej, że nie będę więcej służył w wojsku, i święcie słowa dotrzymam, choćby Bonaparte zjawił się tu, w guberni smoleńskiej. Gdyby napadł na Łyse Góry, nie wstąpiłbym powtórnie w szeregi. Co się tyczy milicji: ponieważ mój ojciec został mianowany dowódzcą jeneralnym trzeciego okręgu, nie mogłem uwolnić się inaczej od służby czynnej, jak oddając się jemu pod rozkazy.
— A więc jednak służysz?
— Tak... służę...
— Dla czego?
— Dla czego? Rzecz bardzo prosta. Ojciec mój jest niezaprzeczenie jedną ze znakomitości w swojem stuleciu. Starzeje się jednak, i nie będąc właściwie okrutnym z natury, ma nadto wiele ruchliwości i popędliwości w całym ustroju. Nawyczka, żeby zawsze i wszędzie wola jego była wszechwładną, robi go strasznym, teraz szczególniej, kiedy mu przyznano rzeczywiście władzę nieograniczoną, jako dowódzcy jeneralnemu, i to z woli samego monarchy. Przed dwoma tygodniami, gdybym się był spóźnił o dwie godziny, byłby kazał powiesić na pierwszej lepszej gałęzi, pewnego łotra, urzędnika w Juknowie. Prócz mnie jednego, nikt nie ma wpływu na starca. Muszę więc służyć, aby starcowi nad grobem oszczędzić czynów, któreby później prześladowały go, jako wieczny wyrzut sumienia.