Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miarę jak jego sądy stawały się coraz bardziej rozpaczliwemi.
— Ah! to straszne! straszne! — Piotr zadrżał cały z przerażenia. — Nie pojmuję jak możesz żyć z podobnemi zasadami? Przyznaję, że i ja przechodziłem w Moskwie takie chwile zwątpienia rozpaczliwego... i jeszcze później w podróży do Petersburga. Wtedy zaczynam po prostu wegietować. Schodzę tak nisko, tak nisko, że wszystko na świecie wstręt we mnie budzić zaczyna, a najpierw ja sam... Nie śpię, nie jem, przestaję się myć...
— Jakto, nie myć się? Pfe! Ależ to brud szkaradny. Trzeba przeciwnie, umieć sobie własne życie uprzyjemnić, o ile to w naszej mocy. Jeżeli żyję, to przecież nie z mojej winy. Staram się zatem wegietować w ten sposób, aż do śmierci... nie zawadzając nikomu.
— Dla czegóż jednak masz myśli podobne? Chcesz więc nie zajmować się nigdy niczem, nie spróbujesz wziąć się do czegokolwiek?
— Ktośby mógł doprawdy przypuścić, słysząc ciebie, że w życiu można być spokojnym! Byłbym najszczęśliwszy, gdyby mi dozwolono nic nie robić. Ale oto szlachta okoliczna, czyni mi ten wielki zaszczyt i obiera mnie swoim marszałkiem. Pozbyłem się tego honoru, ledwie nieledwie z najwyższym trudem. Nie mogli zrozumieć, że brak mi tej głupkowatej i drobnostkowej dobroduszności, której oni potrzebują znaleść w marszałku nieodzownie, i spodziewali się u mnie tego przymiotu nieocenionego... Zaczynam ścielić sobie gniazdo w tym kącie zapadłym, aby tu przynajmniej nikt mnie nie ru-