Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A widzisz!
— Tak, ale ja to pojmuję inaczej niż ty. Nie życzyłem i nie życzę nic dobrego, temu łotrzykowi, który kradł buty żołnierzom. Byłbym nawet rad z duszy, gdyby go byli powiesili. Żal mi tylko było mego ojca. A mój ojciec i ja, to jakby jedna całość!
Wzrok Andrzeja nabierał blasku gorączkowego, w miarę jak starał się przekonać Piotra, że nie troszczy się nigdy o dobro swego bliźniego.
— Chcesz usamowolnić twoich poddanych? Hm! wolność, to na oko rzecz piękna. Wierz mi jednak, że nie wypadnie ani na twoją, ani na ich korzyść. Spodziewam się, żeś ich nigdy nie kazał katować, aniś wysyłał na Sybir, na „posielenie“. Ale oni i z tego zadowoleni, jak ich biją i wysyłają na Sybir, bo tam przynajmniej mają czas wylizać się z ran na grzbiecie... Na Sybirze zaczynają znowu wegietować po zwierzęcemu, i tak samo czują się szczęśliwi... Wiesz dla kogo pragnąłbym aktu usamowolnienia poddannych? Dla tych, których poziom moralny obniża nadużycie. Dopuszczają się go zaś wskutek władzy nieograniczonej. Wyznaczają kary samowładnie, później, doznając bądź jak bądź wyrzutów sumienia, stacją się stłumić w sobie ten głos, karcący ich za sądy niesprawiedliwe. Zwolna, zwolna, przestają go słyszeć, i stają się srogimi tyranami. Ty boś może nigdy nie widział, tak jak ja, natur z gruntu szlachetnych, tylko wychowanych niestety w tych tradycjach nieszczęsnych władzy, bez żadnego hamulca? Z latami stają się tacy ludzie coraz bardziej rozdrażnionymi, w gniewnie niepohamowanymi, nawet okrutnymi, niezdolnymi panować nad sobą,