Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bawię się nadto dobrze — pomyślała — aby psuć sobie całą przyjemność, dla jakiejś zgryzoty, która mnie nie tyczy się osobiście... zresztą, omyliłam się prawdopodobnie... czemu nie miałby weselić się i bawić na równi z nami?
— Zaczynaj Sonciu! — zawołała wychodząc na środek salonu, gdzie zdawało się jej, że akustyka najlepsza. Podniosła śmiało główkę, ręce opuściła z gracją wzdłuż ciała, jak robią baletniczki na początek, i całą postawą odpowiadała, niby na wzrok roznamiętniony Denissowa: — Oto jaką jestem! Patrz i podziwiaj!
— Z czego ta mała tak się cieszy?... Że też jej nie znudzą, te wieczne adoracje? — mruczał dalej Mikołaj w najwyższem rozdrażnieniu.
Nataszka wyrzuciła pierwszą nutę. Pierś jej podniosła się, oczy zabłysły dziwnym zapałem, nabierając wyrazu głębokiego i namiętnego. W tej chwili nie myślała ani o sobie, ani o nikim innym. Z jej ślicznych ustek karminowych, lekko uśmiechniętych, płynęły tony coraz głębsze i dźwięczniejsze. Rzecz dziwna... te same tony, tę samą pieśń usłyszymy setki razy z innego gardła, i pozostaniemy zimni i obojętni, a ktoś jeden potrafi nas przeniknąć na wskroś, wywoła łzy rozczulenia, lub dreszcze grozy, wstrząsające nami od głowy aż do stóp.
Nataszka przez cały sezon obecny studjowała śpiew z całą gorliwością, szczególniej przez wzgląd na Denissowa, którego jej głos unosił w siódme niebo, i wprawiał w zachwyt niewysłowiony. Nie śpiewała już teraz po dziecinnemu i nie czuło się wysiłków niezgrabnych, jakie spotykać się zwykło u początkujących. Głos o skali