Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niesłychanie rozległej, nie był jeszcze dość giętkim, według zdania znawców. A jednak i ci wielcy znawcy, mimo zmysłu krytycznego, poddawali się mimowolnie urokowi tego głosu cudownego, chociaż czasem młodziutka śpiewaczka nie odetchnęła w miejscu właściwem i nie wzięła dość czysto gamy chromatycznej, lub trylu. Przestawała śpiewać, a im głos jej brzmiał w duszy, czarując i zachwycając. Każdy radby był ją słuchać jeszcze, jeszcze bez końca i miary. Odgadywało się w niej rozkwitającą dziewiczość, z całym puszkiem nietkniętym dotąd, czystości i nieświadomości własnych uczuć. Każda odmiana w niej, jak i w intonacji głosu, mogła wypaść jedynie na jej niekorzyść, tak dotąd wszystko czarowało w tej lubej dzieweczce.
— Co to takiego? — pomyślał nagle Mikołaj, oczy wytrzeszczając. — Co jej się stało? Jak bo ona śpiewa! — O wszystkiem zapomniawszy na razie, czekał z goryczkową niecierpliwością nuty następnej, i przez chwilę nie istniało dla niego nic innego na całym świecie, prócz rytmu trzech ćwierciowego włoskiej barkaroli: Oh mio crudel affetto!... — Jakie to bezsensne, to nasze kłopotanie się w życiu byle czem — mówił sobie w duchu. — Wielkie nieszczęście, pieniądze, Dołogow, przegrana, nienawiść, honor... wszystko jest niczem!... W muzyce prawda!... w niej rozkosz rzeczywista i szczęście nadziemskie!... Nataszka, mój drogi słowiczek!... Czy ona też weźnie „si“ jak się należy?... Wzięła... a jak czysto!... dzięki Bogu!... — Aby wzmocnić jej „si“, wyrzucił i on z piersi tercę od tego tonu, równie czysto i dźwiecznie. — I ja wziąłem tercę doskonale! — wykrzyknął, gdy