Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zacząć śpiewać, a Denissow pożerał ją wzrokiem płomienistym.
Mikołaj zaczął chodzić w szersz i wzdłuż, w pokoju obok:
— Co mu też strzeliło do głowy, żeby jej kazał spiewać?... — mruczał gniewnie. — Co ona umie?... Czem on się tak zachwyca? Czego oni weselą się tak po głupiemu?
Sonia uderzyła pierwszy akord akampaniamentu.
— Boże! mój Boże! — myślał dalej Mikołaj — jestem człowiekiem zhańbionym... zbeszczeszczonym... nic mi nie zostaje, jak kulą mózg roztrzaskać... dla czego ona ma śpiewać? Może odejść stąd?... Ba! niech sobie zresztą śpiewają, w końcu cóż mnie to obchodzi!...
I Mikołaj ponury, zadumany, przechadzał się ciągle, rzucając przez drzwi do salonu spojrzenia niechętne, świadczące o najgorszym humorze. Unikał przy tem starannie wzroku młodych dzieweczek.
— Co się z tobą dzieje? — zdawała go się pytać oczami rozkochanemi Sonia, która spostrzegła natychmiast, że wrócił jakiś nie swój, smutny i przygnębiony.
I Nataszka przewąchała ze swoim zwykłym sprytem, że coś się święci niedobrego. Uderzyła ją na samym wstępie, mina kwaśna i pomieszanie Mikołaja. Tak była jednak rozbawiona i rozradowana, tak daleką od przypuszczenia że mogłoby zdarzyć się coś przykrego, coś bolesnego, tak daleką od wszelkich wyrzutów sumienia i skruchy; jej wesołość, jak to się często zdarza w pierwszej młodości, potrzebowała tak gwałtownie wylać się na zewnątrz, że wkrótce przestała ją zajmować troska o brata.