Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ramię, w nogę, w kolano... Nie lepiejżeby było schować się i uciec stąd gdziekolwiek.
Jednocześnie pytał ze spokojem, którym imponował wszystkim obecnym:
— Prędkoż będziemy gotowi?
Gdy odznaczono metę wbijając pałasze w śnieg zamarznięty, i jak daleko wolno posuwać się przeciwnikom, ponabijano kulami pistolety. Neświcki zbliżył się do Piotra.
— Nie spełniłbym jak należy mojej powinności, hrabio, — przemówił nieśmiało — i nie usprawiedliwiłbym zaszczytnego zaufania, którem mnie raczyłeś odznaczyć, mianując twoim sekundantem, gdybym w tej chwili uroczystej nie wypowiedział ci całej prawdy... Nie zdaje mi się, żeby warto było krew przelewać dla tak błahego powodu... Hrabia zbłądziłeś unosząc się zanadto...
— Ah! tak zapewne... głupstwo wierutne!... bąknął Piotr wymijająco.
— Skoro sam to hrabio uznajesz, pozwól mi zanieść twemu przeciwnikowi słowo pojednania. Ręczę że strona przeciwna przyjmie takowe skwapliwie. — Neświcki mówił dalej, który jak wszyscy zresztą sekundanci, w ostatniej chwili dopiero, brał na serjo pojedynek. — Mojem zdaniem, jest zaszczytniej uznać swój błąd, niż dopuścić do czynu krwawego, którego nie można już potem niczem naprawić. Nie było właściwie obrazy tak ważnej, ani z jednej, ani z drugiej strony. Pozwól mi zatem hrabio...
— Szkoda każdego słowa! — Piotr nagle wybuchnął. — To mi wszystko jedno... Proszę mi tylko wskazać którędy i dokąd mam iść, i kiedy mogę wystrzelić.