Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Hultaj nic z tego nie wykona — pomyślał Rostow. Miał już wyjść z sali, gdy uczuł się pociągniętym magnetycznie w kąt przeciwległy, czyimś wzrokiem, uporczywie wpatrującym się w niego. Przeszywał go oczami o wyrazie ponurym, jakiś stary wiarus, z cerą pargaminową, z brodą siwą i rozczochraną. Zdawał się chcieć go o coś poprosić. Zbliżył się do staruszka i zobaczył, że mu nogę amputowano po wyżej kolana. Obok niego leżał nieruchomo młodzieniaszek gołowąsy. Głowa opadła mu w tył, twarz była biała jak kreda, oczy straszne, szklanne, zdawały się patrzeć, a nie widzieć. Rostow drgnął, jakby zobaczył widmo złowrogie przed sobą.
— Zdaje mi się — szepnął głosem zdławionym — że ten tu?...
— Skonał z pierwszym dnia brzaskiem — uzupełnił wiarus. — Nie inaczej, wasza miłość — staremu szczęki zadrgały kurczowo. — I dotąd nikt się trupem nie zajął... A przecież to człowiek, nie pies!...
— Wyniosą go natychmiast — wtrącił szybko chirurg. — Służę panu...
— Chodźmy, chodźmy — Rostow dodał z tym samym pospiechem, z wzrokiem w ziemię wlepionym. Starał się przesunąć niepostrzeżenie, pomiędzy krzyżującemi się ze wszech stron spojrzeniami, w których czytało się najwyraźniej: gorzki wyrzut i zazdrość szaloną. Wyszedł nareszcie z tych czeluści piekielnych.