Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przytomni, w delirjum, nie troszczyli się zatem wchodzącymi. Inni, trochę przytomniejsi, popodnosili głowy, wpatrując się w nowoprzybyłych wzrokiem zamglonym, przygasłym, w którym czytało się promyk nadziei w jakąś pomoc opatrznościową i zawiść mimowolną, na widok chwackiej miny młodego zdrowego oficerka. Ten posuwał się coraz dalej, zatrzymując się dopiero na środku sali. Puścił wzrok przez cały szereg pokoi, do których drzwi stały otworem. Wszędzie ten sam widok przerażający, który mu serce rozdzierał. Milczał spiorunowany i odurzony. Prawie pod jego nogami, na poprzek brudnego barłogu, leżał jakiś chory, kozak widocznie, co można było poznać po jego czuprynie. Rozkrzyżował ramiona, rozstawił nogi szeroko. Twarz mu pałała gorączką, oczy na wierzch wysadzone, świeciły białkami, żyły na rękach i nogach obrzmiałych, o mało nie popękały. Bił głową o podłogę, powtarzając głosem ochrypłym, ciągle jedno i to samo słowo. Rostow pochylił się nad nim, aby lepiej usłyszeć.
— Pić! pić! — jęczał nadaremnie biedaczysko.
Oglądnął się w koło, dumając nad tem, gdzieby mógł przenieść chorego i dać mu się napić.
— Któż się nimi zajmuje? — spytał chirurga.
W tej chwili ukazał się w drzwiach bocznych jeden z żołnierzy ambulansowych. Wziął Rostowa, za oficera przybyłego do szpitalu na inspekcją i stanął przed nim wyciągnięty jak struna, salutując po wojskowemu.
— Wynieść stąd tego chorego — Rostow wskazał na konającego — i dać mu się napić.
Słuszaju! — bąknął żołnierz, nie ruszając się z miejsca.