Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Znowu zaczynał obiegać koło zaklęte dręczących go przypuszczeń i wątpliwości, bez skutku, nie mogąc z niczem dojść do końca i stojąc wiecznie w jednem miejscu.
Kamerdyner przyniósł mu romans francuzki, do połowy porozcinany. Był pisany w listach, przez panią de Souza. Czytał dalej opis mnogich nieszczęść i walki nader cnotliwej bohaterki owego romansu, Amelji Mansfield.
— Skoro go na prawdę kochała, pocóż walczyła ze swoim uwodzicielem? Bóg nie mógł przecie wzniecić w w jej duszy uczuć i pragnień sprzeciwiających się Jego woli wszechwładnej. Moja eks-żona, nie walczyła i może miała słuszność?... Niczego nikt nie dociekł, niczego nie odkrył i tyle tylko wiemy, że właściwie nic nie wiemy. To jest słowem ostatniem wszelkich ludzkich mądrości.
Wszystko w nim i w około niego, wydawało mu się mętnem, niepewnem i wstrętnem. Ale właśnie to uczucie wstrętu i grozy podniecało jego nerwy.
— Czy mogę prosić waszej ekscellencji o cokolwiek miejsca dla osoby, która idzie za mną? — spytał poczmistrz, wchodząc do izby poczekalnej z jakimś jegomością, zmuszonym tak samo jak Piotr czekać na konie. Był to starzec małego wzrostu, z twarzą żółta i całą pomarszczoną, z krzaczystemi brwiami siwemi, które spadały mu aż na oczy błyszczące, barwy nieokreślonej.
Piotr wyciągnął z pod stołu swoje długie nogi, wstał i poszedł położyć się na łóżko, które mu tymczasem przygotowano. Spozierał raz po raz z pod oka na nowoprzybyłego. Staruszek pozwolił się rozebrać swojemu famulusowi, z miną kogoś bardzo utrudzonego. Został