Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Musiałeś przecież słyszeć, jak się ta sprawa rozstrzygnęła? O moim pojedynku?
— Tak jest, wiem żeś jeszcze i przez to przejść musiał!
— Dziękuję Bogu za to jedno, żem go nie zabił — wtrącił Piotr.
— I cóżby to było szkodziło? Ubić psa wściekłego, jest nawet zasługą wobec społeczeństwa.
— Zapewne, ale zabić człowieka... bliźniego, to nie dobrze, to niesprawiedliwie...
— Dla czego niesprawiedliwie? Nie jest nam danem rozróżniać, co jest sprawiedliwością, a co nieprawością! Ludzkość myliła się zawsze na tym punkcie, i mylić się będzie, po wieki wieków!
— Niesprawiedliwością jest każde zło bliźniemu wyrządzone — Piotr zaczął na nowo rozmowę, widząc z zadowoleniem, że jego przyjaciel, zaczyna się nią coraz bardziej interesować. Nie tracił również nadziei, że odkryje w końcu, co Andrzeja tak zmieniło względem niego?
— Któż to ci wytłumaczył tak dokładnie, co właściwie nazywa się złem, wyrządzonem bliźniemu?
— Przecież wiemy sami najlepiej — odrzucił Piotr — co nam byłoby niemiłem. A zatem nie powinniśmy czynić tego drugiemu.
— Wiemy o tem... zapewne... To jednak, co mnie się złem wydaje, komu innemu wyda się może właśnie pomyślnością — Andrzej wpadał w coraz większy ferwor. — Znam tylko dwa cierpienia rzeczywiste: wyrzuty sumienia i chorobę. Dobrem nazywam jedynie brak tych