Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rza, zwierzającego się przed nim, ze swoim ubóstwem, odkrywającego mu swoje rany:
— Bo Go nie znasz hrabio, boś Go poznać nie umiał, i dla tego czujesz się nieszczęśliwym, żeś się o to nie starał.
— Tak... zapewne... wiem o tem dobrze, że jestem nieszczęśliwy... cóż jednak mogę na to poradzić?
— Nie znasz Boga... On jest tu we mnie, w moich słowach — wolny murarz przybrał teraz ton nader surowy — jest nawet i w tem zaparciu się twojem świętokradzkiem, któregoś wymówił przed chwilą!
Zamilkł i westchnął, starając się uspokoić i odzyskać równowagę i krew zimniejszą.
— Gdyby nie istniał — zaczął na nowo pół głosem — czyżbyśmy o Nim rozprawiali? O kim mówiłeś? Kogoś się zaparł? — wykrzyknął nagle z zapałem gorączkowym i siłą pokonywującą. Któżby Go był zdolnym wymyśleć, gdyby nie istniał? Skądże wzięło się pojęcie tak w tobie, jak i u reszty ludzi myślących, pojęcie jakiejś istoty nieokreślonej, wszechmocnej i wieczno-trwałej, ze wszystkiemi jej przymiotami i własnościami?... On istnieje! — powtórzył z naciskiem po dłuższej chwili milczenia, którego Piotr nie śmiał przerwać jednem słowem. Bał się prawie silniej odetchnąć. — Tylko że my śmiertelnicy pojąć Go nie możemy!...
Ruchem nerwowym przewracał kartki w księdze otwartej, która leżała przed nim na stole.
— Gdybyś nie wierzył w istnienie człowieka, zaprowadziłbym cię do niego, pokazałbym ci go, pozwoliłbym nawet dotknąć się ciała tegoż człowioka. Czyż mogę