Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakto? hrabia nie wstajesz? — huknął na niego Mikołaj coraz bardziej rozdrażniony i zgorszony. — Czyś pan nie słyszał? Pijemy carskie zdrowie!
Piotr westchnął ciężko, wstał zrezygnowany, wychylił duszkiem kieliszek, a gdy wszyscy nazad usiedli, zwrócił się do Mikołaja z swoim poczciwym i dobrodusznym uśmiechem.
— To sławne! nie poznałem cię wcale hrabio.
Rostow wrzeszczący „hurra!“ na całe gardło, ani słyszał tego tłumaczenia.
— Jakże? — spytał Dołogow — nie odnowisz znajomości z Bestużewem?
— Niech go Bóg ma w swojej świętej opiece, tego bałwana! — bąknął Rostow zżymnąwszy niecierpliwie ramionami.
— Phi! — zażartował z cicha Dołogow — powinno się zawsze nadskakiwać i ugrzeczniać mężów, którzy posiadają piękne żonki.
Piotr domyślił się że o nim mówią, nie mógł jednak słów dosłyszeć. Zarumienił się jednak i zwrócił wzrok w inną stronę.
— A teraz wznieśmy toast na cześć pięknych dam! — Dołogow przemówił pół serjo, ale nie mniej z drwiącym uśmiechem na ustach. — Petruszka!... Zdrowie pięknych kobiet i kochanków tych bogiń.
Piotr wypił z oczami spuszczonemi, nie spojrzawszy na Dołogowa i nic nie odpowiadając na jego żart niewczesny. W tej samej chwili, lokaj rozdający kantatę drukowaną wszystkim biesiadnikom, wręczył egzemplarz Piotrowi, jako jednemu z głównych członków klubu.