Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

liby mi zawadzali na drodze. Uwielbiam moją matkę, mam dwóch czy trzech przyjaciół, ciebie w szczególności. Reszta zajmuje mnie o tyle tylko, o ile może mi być pożyteczną lub szkodliwą. Wszyscy atoli są dla mnie raczej szkodliwi, szczególniej kobiety... Tak, mój drogi, znałem kilku mężczyzn z duszą szlachetną, wzniosłą, czułą, ale kobiety! Hrabina czy kucharka, sprzeda się każda, bez wyjątku. Owej czystości anielskiej, owego poświęcenia, czego szukałem u kobiet, nie znalazłem u żadnej. Ah! gdybym był natrafił na kobietę, o której marzyłem, byłbym wszystko dla takiej poświęcił, te jednak, co drogę nam zastępują!... — machnął ręką z najwyższą pogardą i lekceważeniem. — I czy uwierzysz mi, że jeżeli żyć pragnę, to tylko w nadziei, że spotkam się kiedyś z tą istotą idealną, która mnie podniesie do siebie, oczyści z wszelkich brudów ziemskich i pomoże odrodzić się na nowo... ty bo tego nie rozumiesz, nieprawdaż?
— Przeciwnie, pojmuję cię najzupełniej — odpowiedział Rostow, poddając się coraz bardziej urokowi i zachwytowi, który wywierał na niego ów przyjaciel, świeżo poznany.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W jesieni cała rodzina Rostowów wróciła ze wsi do miasta, i zamieszkała w swoim własnym pałacu. Te pierwsze miesiące zimowe z roku 1806 na 1807, spędził cały dom Rostowów nadzwyczaj wesoło i przyjemnie. Mikołaj przyprowadzał z sobą mnóstwo młodych ludzi. Pociągała ich Wiera, piękna panna dwudziestoletnia, Sonia, która w swoich latach szesnastu, miała urok niewysłowiony kwiatka, zaledwie z pączka ku słońcu