Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

steście mężczyźni... Czyście do nas podobni? Nie, co? nieprawdaż?
— Dla czego Sonia uciekła? — wtrącił brat.
— Oh, to cała historja. Jak myślisz mówić do Soni? Czy tak jak do mnie „ty“ po prostu?
— Nie wiem, rzeczywiście... jak mi samo przyjdzie na język.
— No, wiesz co, mów jej raczej „kuzynko“, proszę cię o to. Później dowiesz się dla czego.
— Chcę zaraz wiedzieć owe „dla czego“.
— Powiem ci zresztą: Sonia jest moją przyjaciółką, tak wielką i serdeczną, żem tu kiedyś spaliła sobie ramię dla niej — podniosła rękaw szeroki, pokazując na ramieniu białem i cieniutkiem jak wrzeciono, poniżej łopatki, dużą plamę czerwoną. — Aby jej dowieść mojej miłości, wyjęłam haczyk z ognia rozpalony i przyłożyłam go sobie w to tu miejsce.
Wyciągnięty na miękkiej sofce, ze stosem poduszek pod głową, w ich dawnym pokoju służącym do nauki, Rostow tonął z najwyższą rozkoszą, w owym światku dziecięcym, który mu tak żywo przypominały, oczy Nataszki błyszczące i figlarne. Nie ma bo nic milszego nad życie rodzinne. Rozpływał się słysząc ten szczebiot młodziutkiej swojej siostrzyczki. Zachwycały go szczegóły, przedstawiające li dla niego wartość i tylko przez niego zrozumiane. Owe szaleństwo ze spieczeniem ramienia w dowód miłości, wydało mu się czemś zupełnie naturalnem. Pojmował coś podobnego i wcale się temu nie dziwił.
— No i cóż dalej? Czy to już wszystko?