Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nowania jakiem odznaczała się cała służba księcia Bołkońskiego, można było odgadnąć, pod tą zimną na pozór powłoką, jakąś rzewność i tkliwy niepokój, niby intuicję tego „czegoś“ wielkiego i niepojętego, co się odbywało w tej chwili na górze w pałacu.
W skrzydle zamieszkanym przez liczną służbę żeńską, dziś głucha cisza panowała. Nie słychać było ani śmiechów jak zwykle, ani nawet głośniejszej rozmowy. Tak samo cicho zachowywała się służba męska. W oficynach gdzie była kuchnia, wszyscy byli na nogach, nikt się nie kładł do snu i nie rozbierał tej nocy. Pod kuchnią paliło się ciągle i wszystkie ubikacje były oświetlone. Stary książę chodził po swojej pracowni, wybijając mocno piętami. Wysyłał co chwila starego Tikona pytać Marję Bogdanównę, co się dzieje i powtarzał za każdym razem:
— Powiesz: „Książę pan pyta“... i wracaj natychmiast z odpowiedzią...
— Powiedzcie jaśnie oświeconemu księciu — Marja Bogdanówna odpowiadała z przesadną powagą, że „praca zaczęta“.
— Dobrze — mruknął książę, zatrzaskując drzwi od gabinetu. I Tykon już teraz nie słyszał w gabinecie najlżejszego szelestu.
Po chwili wszedł cichuteńko, sam przed sobą tłumacząc tę śmiałość potrzebą odmienienia świec dopalających się w lichtarzach. Zastał księcia leżącego na szezlongu. Na widok starca twarzy okropnie bladej i zmienionej, potrząsł głową wierny sługa, pochylił się nad nim i w kolano pocałował. Potem wysunął się za