Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na obrazie, jak był obiecał... Nie mów tak ojczulku, bo to grzech ciężki i Bóg gotów cię za to pokarać.
— Jakąż to gwiazdę zawiesił? — spytał Piotr nie zrozumiawszy dobrze o co idzie.
— Wyniesiono zapewne naszą Matkę Boską tym Chrestem, do rangi jeneralskiej — Andrzej uśmiechnął się złośliwie.
Pelagja pobladła, załamując ręce rozpaczliwie.
— Boże, Boże! jaki grzech straszny! — jęknęła boleśnie. — A ty masz syna i nie boisz się Pana Boga! Cóżeś śmiał powiedzieć?... Niech ci tego Bóg nie pamięta i niech ci przebaczy! — dodała uroczyście. — Prośmy, żeby go oświecił i przebaczył niewidomemu — zwróciła się ku księżniczce Marji, zbierając z pośpiechem gorączkowym swoje manatki.
Czuło się łzy w jej głosie. Lękała się i wstyd jej było, korzystać z dobrodziejstw w domu, w którym mówiono w ten sposób. A może z drugiej strony, żal jej było porzucać dobrą wyżerkę.
— Czyż to tak wielka dla panów przyjemność, zakłócać spokój i wiarę tych biedaków? — rzekła Marja z gorzkim wyrzutem po francuzku. — Pocoście tu przyszli w ogóle?
— Ależ księżniczko, to był tylko żart niewinny, którego pozwoliłem sobie z Pelagjuszką. Słowo honoru księżniczko, że ani mi w myśli nie postało, chcieć ją obrazić. No, no! nie gniewajcie się matko, nie mówiłem na serjo, zaręczam najuroczyściej.
Pelagja zatrzymała się, niepewna i wahająca. Tak