Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Maryniu — zawołała odsuwając krosna, w których coś wyszywała — podaj mi twoją rękę.
Śmiały się jej czarne promieniste oczy. Warga górna podniosła się jeszcze wyżej niż zwyczajnie, uśmiechając się serdecznie, po dziecinnemu. Marja uklękła przed nią, chowając głowę w fałdy jej szlafroczka.
— Tu... tu... słyszysz?... Coś tak nadzwyczajnego! A wiesz Marynieczko, będę bobo strasznie kochała — i jej wzrok szczęściem rozpromieniony spoczął na Marji, która nie mogła podnieść głowy, cała bowiem twarz była w łzach skąpana.
— Co ci jest Maryniu?
— Nic... nic zupełnie... Myślałam o Andrzeju i to mnie zasmuciło — odpowiedziała oczy czemprędzej z łez ocierając.
Wśród dnia Marja próbowała kilka razy przygotować bratowę do tej strasznej katastrofy, zawsze jednak płaczem wybuchała. Te łzy, niepokoiły małą księżnę, pomimo, że nie odznaczała się bystrością w spostrzeżeniach, nie umiała bowiem odgadnąć dla czego Marja płacze? Nie pytała wprawdzie o nic, kręciła się jednak, jakby czegoś szukała. Stary książę, którego lękała się dotąd, wstąpił do niej na chwilę przed samym objadem. Był zły i dziwnie poruszony. Wyszedł nie przemówiwszy do niej ani słowa. Spojrzała na Marję i głośno załkała ni stąd, ni zowąd.
— Czy są jakie wiadomości o Jędrusiu? — spytała.
— Żadnych, wiesz przecie, że jest to czystem niepodobieństwem. Ojciec zaniepokojony a i ja trwożę się mimowolnie.