Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieprawości! Bliźni twoi, to ci poddani, których zamyślasz obsypać dobrodziejstwami, wiesz?
— Żartujesz chyba Andrzeju? — Piotr zawołał rozżalony tem gwałtownem wystąpieniem. — Czyż ja błądzę, czyż popełniam przez to coś niesprawiedliwego, jeżeli pragnę wyświadczyć tym biedakom cokolwiek dobrego? Tak zresztą dotąd idzie mi to oporem, i tak mało tego było! Jestże w tem co złego, chcieć oświecić cokolwiek tych biednych ludzi, to chłopstwo ciemne, a którzy bądź co bądź, są naszymi braćmi przed Bogiem? Rodzą się i umierają ci biedni prostaczkowie, nie znając prawd odwiecznych, nie umiejąc inaczej Boga pochwalić i oddać Mu czci należnej, jak przez bezmyślne klepanie pacierza i wybijanie pokłonów przed ołtarzem. Czyż byłoby zbrodnią wobec nich dać im poznać czem będzie dla nich życie przyszłe, życie wieczne, w którem mogą znaleść nagrodę za trudy i cierpienia doświadczone tu na ziemi? Czyż i w tem jest coś złego, i jest błąd nie do przebaczenia, nie pozwolić im ginąć jak psom, bez pomocy, bez ratunku, kiedy przecież można z taką łatwością dopomódz im pod tym względem, postarawszy się o szpital, o lekarza, o przytułek dla chorych? Nie będzie-ż to dobrodziejstwem dotykalnem, niezaprzeczonem, jeżeli potrafię ulżyć na chwilę temu chłopu, tej kobiecie obarczonej dziećmi, tym ludziom wiecznie stroskanym i zapracowanym? Zrobiłem to... dotąd ma się rozumieć, na bardzo drobną skalę... ale i to dobre na początek. Nie potrafisz wyperswadować mi, i nie przekonasz nigdy, żem źle zrobił i że ty tego nie pochwalasz. Ja zresztą, przekonałem się wręcz przeciwnie, mianowicie: że rozkosz,