Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się sam przed sobą, jakby szło o poproszenie ojca o powóz i konie na kilka godzin, aby użyć przejażdżki po za miasto:
— Tatku kochany — przemówił — przychodzę w interesie... byłbym prawie zapomniał... potrzebuję pieniędzy.
— Ejże, naprawdę? — hrabia odrzucił żartobliwie, będąc jak już wspomnieliśmy w usposobieniu najweselszem tego wieczora. — Wiedziałem doskonale, że ci tamte dwa tysiące nie wystarczą. Dużo ci potrzeba?
— Tak, dużo — zrobił minę głupią, udając lekceważenie i zupełną obojętność. — Tak... przegrałem trochę... nawet bardzo wiele... czterdzieści trzy tysiące rubli.
— Jakto? Co? Do kogo?.. ależ ty żartujesz! — wykrzyknął hrabia, a żyły w karku i w skroniach nabiegły mu krwią, jak kiedy kto dostaje udaru mózgowego.
— Dałem słowo, że zapłacę jutro.
— Oh! — ojciec upadł na kanapę, z tym jednym wykrzyknikiem rozpaczliwym, schwyciwszy się oburącz za głowę.
— Cóż na to poradzić? — cedził dalej Mikołaj, tonem pewnym siebie i prawie zuchwałym. — Zdarza się to każdemu... — a wymawiając głośno te słowa, w duchu osądzał sam siebie jako ostatniego łotra, podłego, nikczemnego. Sumienie mówiło mu, że jednego życia za mało, aby zmazać i odpokutować winę podobną. W chwili, kiedy zapewniał ojca beczelnie, tonem brutalnym nieledwie „że to może zdarzyć się każdemu“, miał ochotę paść mu do nóg, całować ze łzami jego ręce i kolana, błagając o przebaczenie.