Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Denissow trochę zażenowany, poczerwieniał, cofnął się o krok i szarmancko jej rączkę nawzajem ucałował.
Pokój dla gościa był gotów. Odprowadzono tam Denissowa, a cała rodzina otoczyła Mikołaja w wielkim salonie.
Hrabina trzymała syna dotąd za rękę, którą co chwila przyciskała do ust. Rodzeństwo śledziło z uwagą wytężoną, każdy ruch i giest brata, każde jego słowo, chwytało w powietrzu każde jego spojrzenie. Dobijali się jeden przez drugiego, kto usiądzie bliżej Mikołaja. Wyrywano sobie nawzajem filiżankę z herbatą, chustkę na posadzkę opuszczoną, fajkę, kto mu to wszystko poda pierwszy.
Pierwsza chwila powrotu na łono rodziny, wydała się Mikołajowi czemś tak rozkosznem, napełniała go uczuciem radości tak upajającem i zupełnem, że musiało ono stopniowo zmniejszać się i niknąć. Zaczynał się lękać tej zmiany i pragnął użyć więcej, jeszcze więcej tego szału.
Nazajutrz spał do godziny dziesiątej rano.
W pokoju gościnnym obok niego, którego ściany przesiąkły ostrą wonią dymu tytuniowego, panował nieład okropny. W każdym kącie walały się pałasze, mantelzaki, ładownice, kufry pootwierane, buty zabłocone, obok których świeciły się inne, już należycie wyczyszczone i wyszwarcowane. Lokaje znosili miednice z wodą, osobno wodę gorącą do golenia i mundury panów oficerów, które zabrali byli na wieczór do oczyszczenia.
— Hrehory, fajka! — krzyknął Denissow głosem zachrypniętym. — A ruszże się raz Rostow!