Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uczynisz, mój drogi, obyś tylko w przyszłości nie żałował twego uporu i zawziętości... — Tu książę Bazyli spojrzał na niego z pod oka, w sposób wielce znaczący.
— Wiem z najlepszego źródła — dodał w rodzaju komentarza — że carowa matka zajmuje się mocno waszą sprawą... Wiesz jak była zawsze łaskawą i pełną życzliwości dla Helenki.
Piotr usiłując nadaremnie przerwać ten rwący potok słów, płynący z ust teścia, nie wiedział jak się wziąć do tego, żeby odpowiedzieć na pokojową propozycję odmową kategoryczną. Mieszał się, to bladł, to czerwieniał, zrywał się, aby po chwili usiąść na nowo, przywodził sobie na pamięć napomnienia braterskie massonów, aby oddawać dobrem, za krzywdy wyrządzone, a z tem wszystkiem czuł że będzie zmuszonym, stać się niegrzecznym w własnym domu. Tak był nawykł, poddawać się bezwarunkowo temu człowiekowi, mówiącemu z pańska, tonem lekkim, od niechcenia, a przecież tak despotycznym. Lękał się więc i teraz, żeby nie uledz tej wymowie miodopłynnej. Czuł że cała jego przyszłość zależy od słowa, które wypowie. Czy pójdzie dawnym torem, czy wejdzie śmiało na ową nową drogę, pełną uroku, którą mu wskazali massoni, w celu odrodzenia i uszlachetnienia całej jego istoty moralnej?
— Cóż mój drogi? — wtrącił po chwili milczenia książę Bazyli tonem żartobliwym. — Odpowiedz mi „tak“, a zabijemy tłustego cielca, na uczczenie wracającego „syna marnotrawnego“.
Jeszcze nie dokończył frazesu, kiedy Piotr posiniały od gniewu, z twarzą, która w tej chwili przypominała