Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szparę we drzwiach, co się tam święci. Poznał wachmistrza Topczeńka.
— A czym ci błaźnie nie nakazywał, żebyś żołnierzom nie pozwalał jeść owych korzonków? — krzyczał Denissow rozzłoszczony. — Spotkałem jednak takiego, który niósł całą torbę tej trucizny!
— Prosiłem, groziłem, wasza miłość, ale głód silniejszy od wszelkich zakazów!
Rostow wyciągnął się napowrót z lubością pomyślawszy:
— Ba! ja moje zrobiłem, teraz kolej na niego kłopotać się resztą! — Ławruszka, ów frant, chytry i przebiegły jak rzadko, wmieszał się również do rozmowy na dworze. Utrzymywał na pewno idąc do dystrybucji, że widział konwój eskortujący transport wołów i wozy z sucharami.
— Drugi pluton na koń! — Zagrzmiała komenda Denissowa.
— Gdzie oni jadą? — pomyślał Rostow.
W chwilę później wpadł Denissow, z fajką w zębach mrucząc coś pod nosem, niby niedźwiedź ruszony z legowiska. Szukał czegoś, przewracając wszystko do góry nogami, przypasał pałasz, porwał biczyk do konia i zniknął z oczu Rostowowi.
— Gdzież się wybierasz? — ten krzyknął za nim. Denissow bąknął coś niezrozumiałego, już u wyjścia i wyskoczył na dwór z okrzykiem:
— Niech mnie sądzą, Boh i car!
Rostow usłyszał tentent koni, kłusujących raźno pomimo błota, i zasnął szczęśliwie, nie kłopocząc się dłużej