Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pomyślał Rostow z dziwnem serca ściśnieniem. Zatrzymał się w pół drogi, a za chwilę popędził dalej po schodach nierównych, zużytych, wydeptanych, które znał na wylot. — Ta sama klamka u drzwi, wiecznie brudna i skrzywiona, czem mama tak się irytuje... Ah! otóż i przedpokój!...
W przedpokoju migała słabem światełkiem jedna, jedyna łojówka.
Stary kamerdyner Michał drzemał na ławce pod piecem, hajduk zaś, ów Prokop siły tak wielkiej i tak atletycznej ciała budowy, że jedną ręką podnosił w górę cały tył od karety, plótł w drugim kącie łapcie z kory na lato. Zwrócił głowę ku drzwiom apatycznie i z miną zaspaną, co było zwykłym stanem duszy u tego olbrzyma, gdy nagle w wyrazie twarzy prawie idjotycznym, odmalowała się trwoga połączona z uczuciem radości.
— Ah! Ojcze nasz w niebiosach i wszyscy święci archaniołowie! Nasz młody jaśnie pan hrabia! — wykrzyknął. — Czyż to podobna? — I Prokop trzęsąc się z nadmiaru wzruszenia, rzucił się ku drzwiom od sali. Namyślił się jednak inaczej, wrócił nazad, padł do nóg swego pana młodego jak długi i zaczął takowe całować.
— W domu zdrowi wszyscy? — spytał Mikołaj, dźwigając go gwałtem z podłogi.
— Wszyscy, wszyscy, dziękować Panu Bogu! Tylko co wstali od stołu. Pozwól jaśnie paniczu, niech się was napatrzę.
— Zatem wszystko tu dobrze idzie?
— Wszystko, za łaską Boską.
Rostow zapomniawszy o Denissowie, i nie chcąc