Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czego pan sobie życzy? — spytano go.
— Oddać suplikę najjaśniejszemu panu — odpowiedział głosem drżącym.
— Chciej pan wejść tędy.
Po tem zaproszeniu wypowiedzianem tonem lodowatym, Rostow przeraził się swoją własną śmiałością. Myśl, że za chwilę może znaleść się oko w oko z carem, była i ponętną i w najwyższym stopniu przerażającą go jednocześnie. Już chciał uciec jak nie pyszny, gdy w tem furjer carski otworzył drzwi przed nim, do pokoju oficera ordynansa.
Na środku pokoju stał młody człowiek, wzrostu miernego, dobrze zbudowany. Miał na sobie białe pantalony i buty à la Suwarow. Lokaj włożył był na niego właśnie cienką, batystową koszulę i zapinał na nim szelki.
— Figurka jak utoczona, szyjka, et le reste, łabędzie... zresztą beauté du djable! — opowiadał komuś coś, który był widocznie w drugim pokoju. Na widok wchodzącego Mikołaja, zmarszczył brwi i zamilkł.
— Czego pan sobie życzysz? Suplika?
— Któż tam taki? — spytał głos drugi w pokoju obok.
— Jeszcze z proźbą! — odrzucił niecierpliwie ten, który kończył toaletę.
— Powiedz mu niech zaczeka, teraz nie podobna tego załatwić. Tylko co go nie widać. Gdy wyjdzie, trzeba będzie mu towarzyszyć.
— Jutro, jutro... dziś już na to za późno...
Rostow zawrócił ku drzwiom.
— Od kogo ta suplika i jak się pan nazywasz?