Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sojuszu i obydwaj, jak większa część armji rosyjskiej, wyrażali głośno i dobitnie, swoje najwyższe niezadowolenie z owego faktu. Utrzymywali, że gdyby byli się ostro postawili po Friedlandzie, Napoleon byłby zgubiony, nie miał bowiem już ani żywności ani amunicji. Mikołaj zajadał w ponurem milczeniu, a jeszcze więcej pił, niż jadł. Wysuszył już był dwie butelki wina, ale nadaremnie. Zamęt powstały w jego głowie, nie rozjaśniał się wcale i trapił go dalej. Mie mógł rozwiązać zagadki, lękał się poddać myślom przytłaczającym jego duszę nieznośnym ciężarem, a nie był w stanie pozbyć się ich. Nagle, gdy jeden z oficerów zauważył, że widok Francuzów i bratanie się z nimi jest wprost poniżającem, krzyknął z gwałtownością niczem chwilowo nie usprawiedliwioną i która zdziwiła niesłychanie jego najbliższych sąsiadów: — „że nie do niego należy sąd, coby było na razie lepszem i zbawienniejszem“. — Cała krew uderzyła mu do głowy, a twarz spąsowiała:
— Jak pan śmiesz ganić czyny cara? — wołał zaperzony. — Kto panu udzielił prawa po temu? My nie znamy ani jego pobudek, ani celu, który sobie wytknął.
— Ależ nie wspomniałem o carze ani jednem słówkiem — tłumaczył się oficer, przypisując li upiciu, tę dziwną i niespodziewaną napaść.
— Nie jesteśmy dyplomatycznymi biurokratami, gryzipiórkami — wrzeszczał Rostow dalej rozwścieklony. — Żołnierzami jesteśmy i basta. Każą nam ginąć, gińmy... Ukarzą nas, tem gorzej... zasłużyliśmy na to widocznie... Jeżeli podobało się naszemu panu najmiłościwszemu, uznać Napoleona cesarzem i zawrzeć z nim sojusz, to