Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szą połowę chorych. My się tam jakoś jeszcze trzymamy, — Makiejew i ja — wskazał ręką na chirurga — ale pięciu naszych kolegów uległo zarazie. Żaden z nich nie przeżył i tygodnia... Dodano nam Prusaków do pomocy, ale ci prędko się wynoszą, nosem kręcąc okrutnie. Coś podobnego jak ten szpital, nie do smaku naszym aljantom.
Rostow wytłumaczył mu, że radby odwidzieć komendanta szwadronu, Denissowa.
— Nie wiem, nie znam go osobiście i nic w tem dziwnego. Mam na karku trzy szpitale i przeszło czterystu chorych. Dobrze jeszcze że miłosierne panie niemieckie, przysyłają nam po dwa funty kawy i szarpi na miesiąc. Inaczej nie wytrzymalibyśmy po prostu... Czterystu chorych, czy pan to rozumiesz?... nie licząc tych, którzy codziennie jeszcze przybywają.
Było widocznem, że chirurg strudzony i znękany, niecierpliwi się najokropniej gadulstwem lekarza i radby uciec im jak najprędzej.
— Może jednak przypomnisz pan sobie — powtórzył Rostow — Denissow, kontuzjowany w nogę pod Molliten?
— Aha!... zdaje mi się że już nie żyje, nieprawdaż Makiejew? — zwrócił się do chirurga z miną najobojętniejszą.
Ten atoli był innego zdania.
— Czy rudy, wzrostu słusznego? — badał dalej lekarz. Usłyszawszy rysopis dokładny Denissowa, wykrzyknął:
— Ręczę że się nie omyliłem, umarł z pewnością. Popatrzę zresztą w spisie nieboszczyków. Czy spis jest u ciebie Makiejew?