Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sonia pałająca szkarłatem, jak spódnice dziewek ruskich, schwyciła go za jedną rękę, wlepiając w niego wzrok rozkochany. Skończyła właśnie szesnaście lat. Była wcale ładniutka, a zapał, którym promieniała, czynił ją jeszcze piękniejszą w tej chwili. Cała zadyszana, drżąca, pożerała go oczami błogo uśmiechnięta. Odpowiadał jej spojrzeniem pełnem wdzięczności, widać jednak było, że czeka z najwyższą niecierpliwością jeszcze kogoś, matki, która nie pokazywała się dotąd. Naraz usłyszano za drzwiami kroki tak szybkie, tak szalenie pędzące, że odgadnięto natychmiast przybycie hrabiny.
Wszyscy ustąpili, a syn zawisł na jej szyi. Łkała, nie mogąc słowa wymówić i głowę tuliła do jego piersi, bezsilna, omdlewająca. Denissow, który wszedł w tej chwili niepostrzeżenie, patrzał na to wszystko, oczy nieznacznie z łez obcierając.
— Wasyl Denissow, przyjaciel waszego syna, panie hrabio — przedstawił się ojcu Rostowowi, który spojrzał był zdziwiony na intruza.
— Ah! wiem już, wiem. Uszczęśliwiony, rad nieskończenie! — hrabia porwał go w ramiona, ściskając serdecznie. — Mikołuszka w każdym liście wspominał o panu... Nataszko, Wiero, oto go macie, to Denissow.
Wszystkie te fizjognomje radością jaśniejące zwróciły się ku Denissowowi, z oczami zaspanemi i czupryną rozburzoną.
— Mój kochany, malutki Denissow! — wykrzyknęła Nataszka, której zbytek radości, zawrócił główkę najzupełniej. Nie zastanawiając się co czyni, skoczyła ku memu, objęła za szyję i w twarz serdecznie pocałowała.