Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

warzyszów broni, Rostow doświadczył tego samego błogiego uczucia, jak kiedy wysiadał przed gankiem domu rodzicielskiego, gdy rodzice i rodzeństwo, o mało go nie udusili uściskami bez końca i miary. Coś go ścisnęło za gardło, łzy napłynęły do ócz, tak że na razie nie był w stanie przemówić.
Zameldował się natychmiast pułkownikowi, a ten przeznaczył mu tę samą służbę co dawniej, i w tym samym szwadronie. Gdy wypytał się dokładnie, o wszelkie swoje obowiązki, znalazł w tem pożegnaniu wolności i swobody, w tem ścisłem pełnieniu służby, według regulaminu, z całą karnością wojskową, prawie to samo uczucie spokoju i pomocy w danym razie, jakiego doświadczał w swojej własnej rodzinie. Czyż koniec końców pułk nie stanowił dla niego miejsca przytułku równie drogiego, jak dom rodzicielski? Tylko że tu na szczęście nie istniał ów hałas i tartas wielko-światowy, który porywał go niekiedy w wir niebezpieczny, czego później gorzko żałował. W pułku nie było również Soni, z którą nigdy nie wiedział co robić, i na jakiej być z nią stopie? Tu nie mógł latać z jednego miejsca na drugie, i zamęczać się po prostu nadmiarem zabaw i rozrywek, nie zawsze godziwych. Nie miał w koło siebie owego tłumu szalejącego jak i on bezmyślnie. Nie spotykał na swojej drodze owych „najserdeczniejszych“, żenujących go i wprawiających w kłopot nie lada wiecznemi prośbami o pożyczenie pieniędzy, z oddaniem na świętego „Nigdy“. Nie było i bezczelnego strasznego Dołogowa, rabującego jednej nocy 43,000 rubli biednemu Mikołajowi. Tu było wszystko jasnem, i z góry najwyraźniej określonem.