Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 04.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

coraz słabszy i cichszy, złączył się później ściśle w pamięci biednej Marji, z sceną bolesną która nastąpiła.
Zbliżyła się do ojca. Wyraz jego fizjognomji tak ją przeraził, że skamieniała na razie, bez tchu, bez głosu. Coś ją ściskało za gardło i w oczach jej się zaćmiło. W rysach starca był kurcz gniewem wywołany. Malowała się w nich złość wściekła, raczej niż ból i smutek przygnębiający. Widoczną była walka gwałtowna, którą staczał sam z sobą. Była przygotowaną, na jakieś wielkie nieszczęście, które miało w nią jak grom uderzyć, najstraszniejsze, dotąd przez nią niedoświadczone: Oto miała dowiedzieć się o stracie brata jedynego! istoty przez nią nad życie własne ukochanej!
— Ojcze! Jędruś? — i ta biedna dziewczyna, niezgrabna i brzydka, wymówiła te słowa z takim wdziękiem, z takim urokiem współczucia i chrześcjańskiej rezygnacji, że stary książę pod wpływem magnetycznym tego spojrzenia anielskiego, załkał głucho, twarz od niej odwracając.
— Doszły mnie wiadomości... nigdzie go nie odszukali, ani między więźniami, ani pomiędzy umarłymi. Pisze mi o tem Kotuzow... Zabity! — krzyknął głosem przeraźliwym, jakby chciał tym krzykiem serce rozdzierającym, wypędzić córkę z pokoju.
Ona jednak nie ruszyła się z miejsca, nawet nie zemdlała. Była już bladą, ale teraz na to słowo straszne, twarz jej zmieniła się do niepoznania, piękne oczy promieniały światłem nadziemskiem. Można było przypuścić, że uczucie nieokreślone, pociecha i objawienie z góry zesłane, napełniało niby balsam gorący rany, jej serce