Winnetou/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
(Przekierowano z Winnetou/Tom II/Całość)
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Winnetou
Podtytuł czerwonoskóry gentleman
Wydawca Wydawnictwo
„Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1910
Druk Aleksander Ripper
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
W roli detektywa.

Po bardzo wytężonej jeździe dotarliśmy do ujścia Rio Bosco de Natchitoches, gdzie spodziewaliśmy się zastać czekającego na nas Apacza. Niestety, nie ziściła się ta nadzieja. Znaleźliśmy wprawdzie ślady ludzi, którzy tam byli, ale jakie! Były to trupy obydwu traderów, od których otrzymaliśmy swego czasu ważne wiadomości o wsi Keiowehów. Zastrzelił ich Santer, jak się później od Winnetou dowiedziałem.
Jazdę kanoem odbył Santer tak prędko, że dostał się do ujścia wspomnianej rzeki równocześnie z obu handlarzami, chociaż oni znacznie wcześniej od niego opuścili obóz Tanguy. Santer musiał się wyrzec nuggetów Winnetou, został więc bez środków do życia. Wpadły mu w oko towary traderów, aby zaś przyjść w ich posiadanie, zastrzelił prawdopodobnie z zasadzki właścicieli, a następnie podążył dalej z ich mułami. Winnetou wyczytał to ze śladów, które znalazł, przybywszy na to miejsce.
Morderca podjął się rzeczy niełatwej, gdyż przeprowadzenie tylu zwierząt jucznych przez sawannę przedstawia dla jednego człowieka ogromne trudności. W dodatku musiał się spieszyć, wiedział bowiem, że pościg idzie za nim.
Nieszczęściem padał przez kilka dni deszcz i tak pozacierał wszelkie ślady, że Winnetou nie mógł się już zdać na oczy, lecz na domysły. Przypuszczając więc, że Santer udał się do jednej z najbliższych osad, aby tam łup swój spieniężyć, postanowił przeszukać te osady jedną po drugiej.
Dopiero po całym szeregu straconych dni odnalazł znowu zagubiony ślad w faktoryi Gatera. Santer był tutaj, sprzedał wszystko, kupił sobie dobrego konia i ruszył na Wschód ówczesnym gościńcem Red River. Winnetou rozstał się teraz ze wszystkimi Apaczami, odesłał ich do domu i sam wybrał się w dalszą pogoń. Miał podostatkiem ziarn złota, a więc posiadał środki na dłuższy pobyt na Wschodzie.
Nie wiedząc, gdzie się Winnetou znajdował — nie zostawił bowiem nam żadnej wskazówki nad Natchitoches — zwróciliśmy się do Arkanzas, aby najprostszą drogą lądową dostać się do St. Louis. Żałowałem bardzo, że teraz przyjaciela nie zobaczę, ale zmienić tego nie mogłem.
Nareszcie przybyliśmy pewnego wieczora do St. Louis. Oczywiście udałem się natychmiast do mego zacnego mr. Henryego. Kiedy wszedłem do jego pracowni, zastałem go przy lampie nad warsztatem tak zajętego, że niedosłyszał szmeru, wywołanego otwarciem drzwi.
— Good evening, mr. Henry! — pozdrowiłem go tak, jak gdybym wczoraj dopiero był po raz ostatni w jego domu. — Czy nowy sztuciec będzie już wnet ostatecznie wykończony?
Z temi słowy na ustach usiadłem na rogu ławki, jak to dawniej czyniłem. Rusznikarz zerwał się z miejsca, wypatrzył się na mnie przez chwilę, jak nieobecny duchem i krzyknął prawie z radości:
— Wy... wy... to jesteście wy? Wy tutaj? Ten nauczyciel domowy... surveyor... ten dyabeł Old Shatterhand!
Zarzucił mi ręce na szyję, przycisnął do siebie i ucałował kilkakrotnie w oba policzki, aż odgłos poszedł.
— Old Shatterhand! Skąd znacie to nazwisko? — spytałem, gdy radość swą ciszej już zaczął wyrażać.
— Skąd? Toż wszędzie o was opowiadają, jako o niezwyciężonym! Zostaliście westmanem, jak się patrzy! Mr. White, inżynier z najbliższej sekcyi, pierwszy przyniósł nam tę wiadomość i nie skąpił niezwykłych pochwał dla waszej osoby. Muszę to przyznać. Ale koroną tych wiadomości było to, co Winnetou powiedział.
— Jakto?
— Słyszałem od niego o wszystkiem, o wszystkiem!
— Co? Jak? Czyżby był tutaj?
— Oczywiście.
— Kiedy?
— Przed trzema dniami. Opowiadaliście mu o mnie i o starej rusznicy na niedźwiedzie i nie mógł mnie ominąć. Dowiedziałem się od niego, jaki teraz z was westman, o bawole, szarym niedźwiedziu i tak dalej! Otrzymaliście nawet godność wodza!
W tym tonie potoczyły się jeszcze dalej jego wyrazy podziwu i nic nie pomogły kilkakrotne przerywania z mej strony. Uścisnął mnie ponownie, uradowany nadzwyczajnie tem, że drogę mego żywota skierował na dziki Zachód.
Winnetou nie stracił już tropu Santera i poszedł za nim w pośpiesznem tempie do St. Louis, skąd ślad prowadził dalej do Nowego Orleanu. Ten to pośpiech jego sprawił, że przybyłem do St. Louis dopiero w trzy dni po nim. On zostawił Henry’emu wskazówkę, żebym się za nim udał do Nowego Orleanu, gdybym miał do tego ochotę. Postanowiłem oczywiście natychmiast puścić się w podróż do tego miasta.
Musiałem naturalnie załatwić przedtem urzędowe czynności i dopełniłem tego nazajutrz. Od wczesnego ranka siedziałem już z Hawkensem, Stonem i Parkerem za szklanymi drzwiami, gdzie mnie przed wyjazdem na pomiary bez mojej wiedzy egzaminowano. Co tam było do opowiadania i objaśniania! Pokazało się przytem, że nasza sekcya była narażona na największą liczbę zajmujących i niebezpiecznych zdarzeń. Wiadomo, że ja jeden ze wszystkich surveyorów pozostałem przy życiu.
Sam starał się wszelkiemi siłami wyjednać dla mnie osobne wynagrodzenie, ale napróżno. Otrzymaliśmy natychmiast umówione z góry pieniądze, lecz ani dolara więcej. Przyznaję szczerze, że sporządzone z takim trudem i ocalone rysunki oddawałem z uczuciem gniewu i rozczarowania. Ci panowie przyjęli pięciu surveyorów, ale zapłacili tylko jednemu, a pieniądze, które się tamtym czterem należały, schowali do kieszeni, chociaż dostali do rąk zaokrąglony wynik naszej wspólnej pracy — wynik mego nadmiernego wysiłku.
Sam wygłosił ostrą przemowę, ale nie uzyskał tem nic ponadto, że go razem z Dickiem i Willem za drzwi wyproszono. Ja wyszedłem oczywiście z nimi i strzepnąłem pył z obuwia. Zresztą suma, którą otrzymałem, była na moje stosunki wcale znaczna.
Chciałem wyruszyć w ślad za Winnetou, który zostawił mi u Henry’ego adres hotelu w Nowym Orleanie. Z uprzejmości i z przywiązania zapytałem Sama i jego przyjaciół, czy zechcą mi towarzyszyć, oni jednak postanowili najpierw w St. Louis porządnie wypocząć, czego im za złe wziąć nie mogłem. Kupiłem sobie nieco bielizny i nowe ubranie, które wdziałem zamiast indyańskiego, a tak odnowiony pojechałem koleją na południe. Rzeczy, których nie chciałem brać z sobą, a zwłaszcza ciężką rusznicę dałem do przechowania Henry’emu. Deresza zostawiłem także, gdyż nie potrzebowałem go już teraz. Sądziliśmy wszyscy, że moja nieobecność potrwa niedługo.
Miało się jednak stać zupełnie inaczej. Nie wspomniałem dotychczas o tem, gdyż to nie wpływało na ubiegłe wypadki, że o tym czasie właśnie wrzała w całej pełni wojna domowa. Mississipi była na razie przypadkowo otwarta, ponieważ słynny admirał Farragut opanował był ją znowu na korzyść Stanów północnych. Mimo to opóźniła się znacznie jazda statku, na którym się znajdowałem, a to z powodu rozmaitych, koniecznych zresztą, przepisów. To też gdy, przybywszy do Nowego Orleanu, zapytałem o Winnetou w oznaczonym hotelu, odpowiedziano mi, że wyjechał dnia poprzedniego, zostawiając dla mnie wiadomość, że udał się za Santerem do Viksburga, że jednak ze względu na niepewne stosunki radzi mi zaniechać dalszej podróży w celu widzenia się z nim. Obiecał przytem, że zostawi mr. Henry’emu w St. Louis wiadomość, gdzie go szukać należy.
Co miałem począć? Chciałem koniecznie odwiedzić w ojczyźnie krewnych, którzy potrzebowali wsparcia, do czego mnie środków nie brakło, z drugiej strony pragnąłem spotkać się z Winnetou. Po namyśle przyszedłem do przekonania, że wogóle wątpliwem było, czy on zdoła dostać się do St. Louis. Zapytałem więc, czy nie odchodzi jaki statek. Jeden tylko, korzystając z chwilowego uspokojenia się w wojnie, zamierzał popłynąć do Kuby, gdzie mogłem znaleźć sposobność do wyjazdu do Europy, a przynajmniej do Nowego Jorku. Nie ociągając się długo, wsiadłem na statek.
Dla ostrożności powinienem był zamienić gotówkę na przekaz w jakimś banku, ale czy któremu z bankierów nowoorleańskich można było zaufać! W dodatku czasu na to nie miałem, gdyż ledwie zdołałem kupić bilet przed odjazdem statku, wiozłem więc całą gotówkę z sobą.
Aby się krótko załatwić z nieszczęsnym wypadkiem, któremu w tej podróży uległem, powiem tylko, że w nocy zaskoczył nas niespodzianie huragan. Było wprawdzie ponuro i wietrzno, ale płynęliśmy dość gładko i nic nie zapowiadało niebezpiecznego orkanu. Poszedłem więc spać tak samo jak inni podróżni. Po północy przebudziło mnie nagle wycie i ryk burzy. Ledwie zerwałem się z łóżka, uderzył statek o coś tak silnie, że upadłem na ziemię, a na mnie runęła z trzaskiem kajuta, w której spałem z trzema innymi podróżnymi. Kto w takich razach myśli o pieniądzach! Życie może zależeć od jednej chwili, a w głębokiej ciemności i beznadziejnem zamieszaniu byłbym może musiał długo szukać bluzy z pularesem. Wydobyłem się czemprędzej z pod zwalisk i pośpieszyłem, a raczej potoczyłem się na pokład, gdyż statek trzeszczał i skrzypiał okropnie.
Na dworze nic nie widziałem z powodu nieprzebitej ciemności. Huragan obalił mnie natychmiast, a fala przewaliła się przezemnie. Zdawało mi się, że słyszę wrzaski, ale wycie orkanu przegłuszyło je. Nagle kilka szybko po sobie następujących błyskawic rozjaśniło na parę chwil nocne ciemności. Ujrzałem wzburzone fale i ląd za niemi. Statek wpakował się między skały, a napór wody podnosił go ciągle z tyłu. Był stracony i mógł lada chwila się rozstrzaskać. Łodzie woda zabrała. Gdzie należało szukać ocalenia? Tylko w pływaniu! Nowa błyskawica rzuciła światło na pokład. Tu leżeli ludzie i trzymali się kurczowo rozmaitych przedmiotów, aby ich nie porwały fale! Ja natomiast sądziłem, że trzeba się właśnie takiej fali powierzyć.
Wtem nadpłynęła jedna, jak dom wysoka i widoczna mimo ciemności dzięki swemu fosforycznemu połyskowi i dobiegła do statku, który tak zatrzeszczał, jakby miał już pójść w drzazgi. Chwyciłem się żelaznej poręczy, ale zaraz ją puściłem. — Panie Boże dopomóż, ratuj! Wydało mi się, że mnie fala gdzieś wysoko porwała, zakręciła mną w kółko jak piłką, ściągnęła w głąb, a potem znowu podniosła. Nie poruszałem się wcale, gdyż wszelki wysiłek byłby na razie daremny, ale pomyślałem sobie, że skoro tylko woda dobiegnie do lądu, trzeba będzie wytężyć wszystkie siły, aby mnie nie zabrała z powrotem.
Znajdowałem się zaledwie pół minuty w mocy rozhukanego morza, tymczasem mnie się wydało, że to trwa całe godziny. Wtem pchnęła mnie potężna fala w powietrze i rzuciła potem między skały w spokojną wodę, jakby mnie wypluła. Żeby jej się tylko nie dać pochwycić! Zacząłem pracować rękami i nogami i płynąłem z takim wysiłkiem, na jaki tylko się zdobyć mogłem. W użytem dopiero co wyrażeniu „spokojna woda“ mieści się oczywiście znaczenie względnego spokoju. Fala zaniosła mnie poza obszar wysokiego stanu wody, ogromne fale zostały w tyle, burza jednak rzucała mną po wodzie jak korkiem. Na szczęście zobaczyłem nareszcie ląd, co gdyby się było nie stało, byłbym z pewnością zgubiony. Wiedziałem, w którym kierunku miałem płynąć, a chociaż w rozszalałym żywiole tylko zwolna poruszałem się naprzód, dostałem się przecież do brzegu, ale nie tak, jak chciałem. Morze zarówno jak ląd pogrążone było w ciemności. Odróżnić ich od siebie nie mogłem, ani znaleźć odpowiedniego miejsca do wylądowania. Uderzyłem więc głową o skałę tak silnie, że doznałem wrażenia, jak gdyby mnie kto obuchem dał po głowie. Pozostało mi jeszcze tyle siły, że wdrapałem się po tej skale na górę i tam utraciłem przytomność.
Kiedy przyszedłem do siebie, huragan jeszcze trwał. Głowa mnie bolała, ale na to nie zważałem. Bardziej niepokoiło mnie to, że nie wiedziałem, gdzie się znajduję. Czy leżałem na stałym lądzie, czy też na sterczącej z wody skale? Bałem się ruszyć z miejsca, gdyż burza była dość silna, żeby mnie zmieść ze skały. Po jakimś czasie zauważyłem, że się zmniejszyła i, jak to zwykle bywa z takimi huraganami, ucichła nagle, deszcz ustał, a na niebie zabłysły gwiazdy.
W ich świetle dopiero rozpatrzyłem swoje położenie. Byłem na brzegu. Za mną szalały fale przybrzeżne, a przedemną stało kilka drzew. Podszedłem ku nim. Te oparły się burzy, ale kilka innych powyrywał huragan z ziemi, a nawet poniósł dalej niektóre. Następnie dostrzegłem poruszające się światła. Był to znak, że są tam ludzie, udałem się więc do nich czemprędzej.
Ci nieszczęśliwi znajdowali się obok kilku domostw, poniszczonych srodze przez burzę, która z jednego nawet cały dach zabrała. Jakże zdziwili się ci ludzie moim widokiem! Wytrzeszczyli na mnie oczy, jak gdyby uważali mnie za widmo. Morze szalało jeszcze tak, że musieliśmy ryczeć, by się nawzajem dosłyszeć. Byli to rybacy. Burza zapędziła nasz statek na jedną z wysp Tortuga, na której znajdował się fort Jefferson. Trzymano tam skonfederowanych jeńców wojennych.
Rybacy zajęli się mną z wielką przychylnością, zaopatrzyli mnie w świeżą bieliznę i odzież niezbędną, gdyż byłem tylko tak ubrany, jak we śnie podczas morskiej podróży. Potem uderzyli na alarm, gdyż należało przeszukać wybrzeże za innymi ocalonymi. Do rana znaleziono szesnaście osób, z tych trzem udało się życie przywrócić, ale reszta nie żyła. Kiedy dzień nadszedł, ujrzałem brzeg, pokryty naniesionymi przez wodę ułamkami okrętu, który się rozbił. Przód tkwił między skałami, gdzie go wpędził orkan.
Byłem zatem rozbitkiem i to w najpełniejszem tego słowa znaczeniu, gdyż ogołocony zostałem ze wszystkiego. Pieniądze, które przeznaczyłem na tak przyjemny cel, leżały na dnie morza. Ubolewałem oczywiście nad tą stratą, ale w tem strapieniu nie brakło pociechy; uratowałem życie ja i jeszcze trzej inni z tylu ludzi, a to przecież można było uważać za szczęście!
Komendant fortu zaopiekował się nami, zaspokajając wszystkie nasze potrzeby, a mnie wyjednał nadto sposobność do wyjazdu statkiem do Nowego Jorku. Przybyłem tam teraz biedniejszym, niż wówczas, kiedy po raz pierwszy stanąłem w tem mieście. Nie miałem nic prócz odwagi do szukania na nowo środków do życia.
Czemu udałem się do Nowego Jorku, a nie do St. Louis, gdzie mieszkali moi znajomi, gdzie mogłem przynajmniej napewno liczyć na pomoc Henry’ego? Ponieważ byłem już winien jemu tyle wdzięczności, a nie chciałem obecnie powiększać tych zobowiązań. Gdybym choć był pewien, że tam się spotkam z Winnetou! Tej pewności jednak nie było. Jego pogoń za Santerem mogła trwać miesiącami, albo i dłużej i gdzież byłbym go przez ten czas szukał? Postanowiłem był wprawdzie zejść się z nim znowu, ale w tym celu trzeba było udać się na Zachód, do puebla nad Rio Pecos, aby zaś tego dokonać, musiałem stanąć o własnych nogach. Sądziłem, że w obecnych stosunkach najłatwiej dojdę do tego w Nowym Jorku.
Przypuszczenie to nie zawiodło mnie. Sprzyjało mi bowiem szczęście. Poznałem bardzo czcigodnego mr. Josh Tailora, kierownika sławnego podówczas korpusu detektywów prywatnych i poprosiłem go o przyjęcie. Usłyszawszy, kim jestem i co robiłem w czasach ostatnich, oświadczył, że weźmie mnie tymczasem na próbę. Niebawem, raczej dzięki przypadkowi niż własnej zręczności, zdobyłem jego zaufanie, które z biegiem czasu tak się wzmogło, że wkońcu darzył mnie szczególnymi względami i powierzał przeważnie zadania takie, które rokowały pewny wynik i dobre wynagrodzenie.
Pewnego razu zawezwał mnie do siebie już po apelu. U niego zastałem jakiegoś starszego, frasobliwie spozierającego, jegomościa. Przedstawiono mi go jako bankiera Ohlerta, który szukał u nas pomocy w sprawie osobistej. Chodziło o wypadek zarówno smutny dla niego, jak niebezpieczny dla jego interesów.
Miał on syna jedynaka, imieniem Wiliama, liczącego lat dwadzieścia pięć, nieżonatego, którego wyposażył w takie pełnomocnictwa, że jego dyspozycye znaczyły tak samo, jak gdyby je ojciec wydał. Syn, z usposobienia więcej marzycielski niż energiczny, zajmował się chętniej książkami naukowemi, estestycznemi i metafizycznemi niż księgą główną i uważał siebie nietylko za uczonego, lecz także za poetę. W tem przekonaniu utwierdziło go przyjęcie kilku jego poezyj przez gazety nowojorskie. Dziwnym sposobem wpadł on na pomysł napisania tragedyi, której bohaterem miał być obłąkany poeta. Aby sobie ułatwić pracę, postanowił gruntownie zaznajomić się z chorobą obłąkania i sprawił sobie mnóstwo dzieł tej treści. Strasznym skutkiem tego było to, że coraz bardziej zaczął identyfikować się z tym poetą, a wkońcu uwierzył, że sam jest obłąkany. Ojciec jego poznał lekarza, który się rzekomo nosił z zamiarem utworzenia zakładu leczniczego dla umysłowo chorych. Miał on też być długi czas asystentem sławnych psychiatrów i tak potrafił obudzić ku sobie zaufanie bankiera, że ten poprosił go o to, by się zaznajomił z synem i spróbował, czy jego obcowanie z chorym nie odniesie dobrego skutku.
Od owego dnia wywiązała się serdeczna przyjaźń między lekarzem a Ohlertem juniorem, zakończona całkiem niespodzianie zniknięciem obydwu. Teraz dopiero zaczął się bankier dokładniej rozpytywać o lekarza i dowiedział się, że to jeden z fałszywych medyków, jakich tysiące uwija się bezkarnie po Stanach Zjednoczonych.
Tailor zapytał, jak się nazywał domniemany lekarz, a gdy wymieniono nazwisko Gibsona i adres jego, pokazało się, że mieliśmy do czynienia z dawnym znajomym, którego już przez pewien czas śledziłem z powodu innej sprawki. Posiadałem nawet jego fotografię w swem biurku, a kiedy ją podałem Ohlertowi, poznał natychmiast rzekomego przyjaciela i lekarza swojego syna.
Ten Gibson był szalbierzem na wielką skalę i grasował przez długi czas w rozmaitych rolach po Stanach i po Meksyku. Poprzedniego wieczora udał się Ohlert do jego gospodarza i dowiedział się, że oszust zapłacił dług swój i odjechał w niewiadomym kierunku. Syn bankiera zabrał z sobą znaczną kwotę w gotówce, a dziś właśnie przyszła telegraficzna wiadomość z Cincinnati, że oprócz tego podjął tam pięć tysięcy dolarów i udał się dalej do Louisville po swoją narzeczoną. To ostatnie było oczywiście kłamstwem.
Nie brakło powodów do przypuszczenia, że lekarz uprowadził swojego pacyenta, aby przyjść w posiadanie znacznych sum. Wiliama znali najwybitniejsi posiadacze pieniędzy i od nich mógł dostać, ile mu się podobało. Chodziło zatem o ujęcie uwodziciela i sprowadzenie chorego do domu. To zadanie polecono mnie. Otrzymałem potrzebne pełnomocnictwa, fotografię Wiliama Ohlerta i odjechałem najpierw do Cincinnati. Ponieważ Gibson mnie znał, przeto zabrałem także odpowiednie rekwizyta na wypadek, gdybym musiał wygląd swój zmienić zapomocą przebrania.
W Cincinnati wstąpiłem do wspomnianego bankiera i od niego dowiedziałem się, że Gibson był rzeczywiście z Ohlertem. Stąd ruszyłem do Louisville, gdzie mi powiedziano, że obydwaj kupili bilety do St. Louis. Pojechałem oczywiście za nimi, ale dopiero po mozolnych poszukiwaniach zdołałem ślad ich odnaleźć. Dopomagał mi w tem mr. Henry, którego oczywiście zaraz odwiedziłem. Zdziwił się niemało, ujrzawszy mnie jako detektywa, ubolewał nad stratą, którą poniosłem przez rozbicie okrętu, a przy pożegnaniu wymógł na mnie przyrzeczenie, że po dokonaniu poleconego mi zadania porzucę to zajęcie i udam się na dziki Zachód. Chciał, żebym tam wypróbował jego nowy sztuciec. Rusznicę obiecał mi także do tego czasu przechować.
Ohlert i Gibson popłynęli parowcem na Mississipi do Nowego Orleanu, musiałem więc za nimi tam podążyć. Ohlert senior dał mi był wykaz tych firm handlowych, z któremi pozostawał w stosunkach. W Louisville i w St. Louis dowiedziałem się, że Wiliam był u tych firm i podjął pieniądze. To samo uczynił również w Nowym Orleanie kilku przyjaciołom po zawodzie. Tych, których to jeszcze nie spotkało, ostrzegłem i poprosiłem, żeby posłali po mnie, jeżeliby Wiliam przyszedł raz jeszcze.
To były wszystkie wiadomości, które zebrałem, teraz utkwiłem bezradnie w mrowisku ludzkiem, zapełniającem ulice Nowego Orleanu. Zgłosiłem się oczywiście ze swoją sprawą na policyi, a potem nie pozostawało mi nic innego, jak zaczekać na wynik starań tej władzy. Nie mogąc bezczynnie tracić czasu, snułem się i ja wśród ludzkiego chaosu i szukałem. Liczyłem bowiem na szczęśliwy przypadek.
Nowy Orlean ma wybitnie południowy charakter, zwłaszcza w starszych dzielnicach, gdzie na brudnych, wązkich uliczkach pełno domów z altankami i werandami. Tam kryje się życie, które unika światła dziennego. Tam można widzieć wszystkie barwy twarzy od chorobliwie żółtawo białej do najgłębszej murzyńskiej czarności. Mężczyźni nawołują, kobiety krzyczą, kataryniarze, wędrowni śpiewacy i gitarzyści popisują się rozdzierającymi uszy kawałkami. Tu wlecze rozgniewany majtek za warkocz łającego Chińczyka, tam biją się dwaj murzyni, otoczeni kołem śmiejących się widzów. Na zbiegu ulic uderzają przypadkiem o siebie dwaj tragarze, zdejmują z pleców natychmiast ciężary i rzucają się wściekle na siebie. Nadchodzi trzeci, chce ich pogodzić i dostaje od obydwu ciosy, które się jemu nie należały.
Lepsze wrażenie robią małe przedmieścia, zabudowane zgrabnemi willami, otoczonemi zawsze czystymi ogrodami, w których rosną róże, palmy, oleandry, grusze, figi, brzoskwinie, pomarańcze i cytryny. Tam znajduje mieszkaniec upragniony spokój dla duszy i ciała, gdy wyjdzie z hałasu miejskiego.
Największe ożywienie panuje oczywiście w porcie. Tam roi się od okrętów i statków różnego rodzaju i rozmaitych rozmiarów. Tam leżą stosy olbrzymich balonów wełny i beczek, a wśród nich krzątają się setki robotników. Zdaje się widzowi, że jest przeniesiony na któryś z indyjskich targów bawełny.
Chodziłem tak po mieście, napróżno się rozglądając. Około południa zrobiło się bardzo gorąco. Na pięknej szerokiej Common-Street wpadł mi w oko napis piwiarni. Łyk pilznera nie mógł mi zaszkodzić w tym skwarze. Wszedłem więc do środka.
Jakiem powodzeniem cieszyło się już wtenczas to piwo, o tem przekonałem się z mnóstwa gości, siedzących w lokalu. Dopiero po długiem poszukiwaniu znalazłem w samym kącie niezajęte jeszcze krzesło. Stał tam niewielki stolik na dwie osoby, przy którym siedział już jakiś gość o powierzchowności, odstaraszającej od zajęcia drugiego miejsca. Poszedłem tam mimoto i poprosiłem, żeby mi pozwolił wypić przy sobie szklankę piwa.
Po jego twarzy przemknął uśmiech niemal politowania. Zmierzył mnie badawczem, pogardliwem prawie, spojrzeniem i zapytał:
— Macie pieniądze, master?
— Oczywiście! — odrzekłem, zdziwiony tem pytaniem.
— Możecie więc zapłacić za piwo i za miejsce, które chcecie zająć?
— Rozumie się.
— Well, pocóż w takim razie pytacie mnie o pozwolenie? Kalkuluję sobie z tego, że jesteście Dutchman, greenhorn w tych stronach. Dyabli porwaliby każdego, ktoby mnie spróbował zabronić usiąść tam, gdzie mi się zechce! Siadajcie zatem, połóżcie nogi, gdzie wam się podoba i dajcie każdemu, ktoby się temu sprzeciwiał, poza ucho!
Przyznaję szczerze, że postępowanie tego człowieka wzbudziło we mnie podziw. Poczułem, że mi pokraśniały policzki. Właściwie słowa jego obrażały mnie, zdawałem sobie, choć nie dość jasno, sprawę z tego, że powinienbym postarać się odeprzeć tę obrazę. Dlatego siadając, odrzekłem:
— Jeśli mnie uważacie za Germana, to macie słuszność, master, ale wypraszam sobie nazwę: Dutchman, bo musiałbym wam dowieść, że nie jestem greenhorn. Można być grzecznym, a mimoto starym wygą.
— Pshaw! — odrzekł ze spokojem. — Nie wyglądacie na niego. Nie starajcie się wywołać w sobie gniewu, bo to nie doprowadziłoby do niczego. Nie pomyślałem o was nic złego, nie wiem tedy istotnie, jak chcielibyście się ze mną zaczepić. Old Death nie da się groźbą wyprowadzić z równowagi!
Old Death! Ach, więc to był Old Death! Słyszałem już o tym znanym, sławnym nawet westmanie. Sławą jego rozbrzmiewały wszystkie obozowe ogniska po drugiej stronie Mississipi, a imię jego nieobce było nawet w miastach Wschodu. Jeśli w opowiadaniach o nim była choć dziesiąta część prawdy, to był to strzelec i poszukiwacz ścieżek, przed którym zdjąć należało kapelusz. Wiek jednego pokolenia spędził na uwijaniu się po Zachodzie i nie odniósł pomimo niebezpieczeństw, na jakie się narażał, ani jednej rany. Dla tego zabobonni uważali go za takiego, którego się kula nie ima.
Nie wiedziano, jak się właściwie nazywał. Old Death, „Stara Śmierć“, było jego nom de guerre, nadanem przez ludzi z powodu jego nadzwyczajnie wychudłej postaci. Widząc go przed sobą, przekonałem się, że ci, co go tak nazwali, niedalecy byli od prawdy.
Niezwykle wysoki, pochylony stale naprzód, wyglądał istotnie, jak gdyby się składał tylko ze skóry i kości. Skórzane spodnie chwiały mu się na nogach. Skórzana również bluza skurczyła się na nim z czasem tak, że rękawy sięgały ledwie po łokcie. Obie kości, składające przedramię, przezierały przez skórę jak u szkieletu.
Z tej bluzy wystawała długa kościotrupia szyja, a w niej wisiała krtań w skórze, jak w woreczku. A cóż dopiero głowa! Zdawało się, że niema na niej pięciu łutów mięsa. Oczy leżały głęboko w oczodołach, a nu głowie nie było ani jednego włosa. Strasznie zapadłe policzki, kańciaste szczęki, występujące mocno kości policzkowe i zapadnięty, perkaty, nos składały się rzeczywiście na trupią głowę, której można się było przestraszyć, zobaczywszy ją nagle. Widok tej głowy wpłynął też na me powonienie. Wydało mi się, że czuję woń siarkowodoru i amoniaku, czyli odór zgnilizny. Można było przytem stracić zupełnie apetyt do jedzenia i picia.
Długie i wychudłe jego nogi tkwiły w podobnych do butów futerałach, skrojonych z jednego kawałka końskiej skóry. Do nich przymocował ostrogi, których kółka sporządzone były ze srebrnych meksykańskich pesetówek.
Obok niego leżało na ziemi siodło z całkowitą uprzężą na wierzchowca, a o ścianę opierała się jedna z owych długich rusznic kentuckich, jakie teraz spotyka się już rzadko, gdyż musiały ustąpić miejsca odtylcówkom. Reszta uzbrojenia składała się z noża bowie i z dwu dużych rewolwerów, których głownie wysterczały z za pasa. Ten pas był kiszką skórzaną, obwieszoną dokoła skalpami. Ponieważ te skalpy nie pochodziły z głów bladych twarzy, przeto należało przypuścić, że je obecny właściciel poodbierał zwyciężonym przez siebie czerwonoskórym.
„Boardkeeper“ przyniósł mi zamówione piwo. Kiedy chciałem szklankę do ust przyłożyć, wyciągnął myśliwiec do mnie swoją i rzekł:
— Stój! Nie tak prędko, boyu! Trąćmy się najpierw! Słyszałem, że tam w waszym kraju taki zwyczaj.
— Tak, lecz tylko między dobrymi znajomymi — odrzekłem, nie spiesząc się pójść za jego wezwaniem.
— Nie róbcie ceremonii! Siedzimy teraz razem i nie potrzebujemy, chociażby w myśli, kręcić sobie karków. Trąćcie więc! Nie jestem szpiegiem, ani oszustem, możecie więc spokojnie zabawić się ze mną przez pół godziny.
To już brzmiało inaczej, niż przedtem. Dotknąłem jego szklanki swoją, mówiąc:
— Wiem, za kogo was uważać, sir! Jeśli rzeczywiście jesteście Old Death, to nie obawiam się, żebym się w złem towarzystwie znajdował.
— A więc znacie mnie? W takim razie nie potrzebuję was zaznajamiać szczegółowo z moją osobą. Pomówmy raczej o was! Po co właściwie przybyliście do Stanów?
— Z tego samego powodu, który innych tu prowadzi: szukam szczęścia.
— Wierzę. Tam w Europie zdaje się ludziom, że tu wystarczy otworzyć kieszenie, a błyszczące dolary zaczną same w nie wpadać. Ilekroć się komuś poszczęści, piszą o tem wszystkie gazety, o tych jednak tysiącach, które toną w walce z nurtami życia i giną bez śladu, nikt nie czyni wzmianki. Czy znaleźliście już szczęście, lub znajdujecie się przynajmniej na jego tropie?
— Sądzę, że mogę powiedzieć: tak.
— Baczcie więc bystro, żeby ślady nie uszły waszej uwagi. Ja wiem najlepiej, jak trudno utrzymać się na takim tropie. Słyszeliście może, że jestem scoutem[1], który śmiało i bez obawy idzie w zawody z każdym westmanem, a mimoto daremnie goniłem za szczęściem do dzisiaj. Sto razy zdawało mi się, że trzeba tylko po nie sięgnąć, ale ilekroć wyciągnąłem rękę, znikało jak castle in the air[2], istniejący jedynie w ludzkiej wyobraźni.
Powiedział to posępnie i w milczeniu zaczął patrzeć przed siebie. Gdy na te słowa nic nie zauważyłem, podniósł znów wzrok na chwilę i rzekł:
— Nie możecie wiedzieć, dlaczego wygłaszam takie zdania. Wyjaśnienie jest bardzo proste. Bierze mnie to zawsze trochę za serce, ilekroć widzę Europejczyka, zwłaszcza młodego, i gdy sobie muszę powiedzieć, że on pójdzie niezawodnie na dno. Matka moja, wasza rodaczka, kochała mnie bardzo. Gdy umierała, byłem już dzięki jej zabiegom na stanowisku, z którego widać było szczęście. Ja jednak uważałem siebie za mędrszego i puściłem się w fałszywym kierunku. Master, bądźcie rozsądniejszym odemnie! Poznaję po was, że z wami może się stać tosamo, co ze mną.
— Rzeczywiście? Jakto?
— Jesteście zbyt delikatny, pachniecie perfumami. Gdyby Indyanin zobaczył waszą fryzurę, padłby trupem ze strachu. Na waszem ubraniu niema ani jednej plamki, ani jednego pyłku. W ten sposób nie szuka się szczęścia na Zachodzie.
— Nie zamierzam bynajmniej tutaj właśnie go szukać.
— Tak! Czy będziecie tak dobrzy powiedzieć mi, jaki obraliście sobie zawód?
— Odbyłem studya.
Powiedziałem to z pewną dumą, on zaś spojrzał mi w twarz z lekkim uśmiechem, który na jego trupiej głowie wyglądał jak szyderczy grymas, potrząsnął głową i ciągnął dalej:
— Studya! O biada! Nie budujcie na tem zbyt wiele: Właśnie ludzie tego pokroju, co wy, najmniej posiadają zdolności do zdobycia szczęścia. Doświadczyłem już tego niejednokrotnie. Czy macie jaką posadę?
— Tak, w Nowym Jorku.
— Jaką?
Pytania te zadawał Old Death takim tonem, że prawie niepodobna było odmówić mu odpowiedzi. Ponieważ nie mogłem prawdy wyjawić, przeto oświadczyłem:
— Pracuję u pewnego bankiera i z jego polecenia znajduję się tutaj.
— Bankiera? Aha! W takim razie droga wasza o wiele równiejsza od mojej. Nie opuszczajcie tej posady, sir! Nie każdy, mający studya, otrzymuje stanowisko u amerykańskiego posiadacza pieniędzy. A jeszcze do tego w Nowym Jorku! Cieszycie się widocznie mimo swej młodości wielkiem zaufaniem. Z Nowego Jorku wysyła się na Południe tylko takich, na których można się bezpiecznie zdać. Bardzo jestem rad z tego, że się pomyliłem co do was, sir! Poruczono więc wam załatwić jakiś pieniężny interes?
— Coś podobnego.
— Tak! Hm!
Obrzucił mnie znowu bystrem, badawczem spojrzeniem, zrobił grymas uśmiechu i mówił dalej:
— Ale ja sądzę, że odgaduję właściwy powód waszej obecności tutaj.
— Wątpię.
— Nie chcę was pozbawiać tego przekonania, ale udzielę wam dobrej rady. Jeżeli nie chcecie dać poznać po sobie, że kogoś tutaj szukacie, to uważajcie lepiej na swoje oczy. Obejrzeliście wszystkich tu obecnych z wpadającą w oko dokładnością, a wzrok wasz ustawicznie błądzi po oknach, patrząc za przechodniami. Szukacie zatem kogoś. Czy zgadłem?
— Tak, master. Chciałbym spotkać się z kimś, a nie znam jego adresu.
— Zwróćcie się do hoteli!
— To okazało się daremnem, a tak samo bez skutku pozostały starania policyi.
Na to przemknął mu znów po twarzy ów grymas, który miał być przyjaznym uśmiechem. Potem on parsknął zcicha, strzelił palcami i rzekł:
— Master, jesteście greenhorn, prawdziwy, rzetelny greenhorn! Nie bierzcie mi tego za złe, ale tak jest w istocie.
W tej chwili spostrzegłem się, że powiedziałem za wiele. Old Death potwierdził ten mój pogląd, gdyż tak mówił dalej:
— Przybywacie tu w sprawie, podobnej, jak się sami o tem wyraziliście, do pieniężnego interesu. Tego człowieka szuka z waszego polecenia policya. Wy sami biegacie po ulicach i po piwiarniach, aby go znaleźć. Nie byłbym Old Death, gdybym nie wiedział, kogo mam przed sobą.
— No kogo, sir?
— Detektywa, prywatnego ajenta policyjnego, który podjął się zadania, więcej rodzinnej, niż kryminalnej natury.
Ten człowiek był istotnie wzorem przenikliwości. Czy miałem potwierdzić, że się dobrze domyślił? Nie. Zastrzegłem się przeto temi słowy:
— Mam wielki szacunek dla waszej bystrości, sir, ale tym razem przeliczyliście się przecież.
— Nie przypuszczam!
— Napewno!
— Well! To wasza rzecz, czy mi przyznacie słuszność, czy też nie. Ja nie chcę i nie mogę was do tego zmusić. Jeśli wam jednak na tem zależy, żeby was nie przejrzano, to nie zachowujcie się tak nieostrożnie. Idzie o sprawę pieniężną. Powierzono ją greenhornowi, czyli poszkodowani życzą sobie łagodnego postępowania z winowajcą, który zapewne jest dobrym ich znajomym, a może nawet członkiem rodziny. Coś kryminalnego jest na tem także, bo w przeciwnym razie nie pomagałaby wam policya. Poszukiwany jest w rękach uwodziciela, który go wyzyskuje. Tak, tak, przypatrzcie mi się, sir! Dziwicie się mej wyobraźni? Dobry westman konstruuje sobie z dwu śladów bardzo długą drogę, choćby stąd w głąb Kanady i rzadko kiedy w tem się pomyli.
— Istotnie dajecie dowód nadzwyczajnej siły wyobraźni, master.
— Pshaw! Możecie sobie dalej zaprzeczać! Mnie to nie szkodzi. Jestem tutaj dość znany i mógłbym wam dobrze poradzić, jeśli jednak sądzicie, że własną drogą prędzej dojdziecie do celu, to chwalebne to jest wprawdzie, ale wątpię, czy rozumne.
Wstał, wyjął starą skórzaną sakiewkę, aby zapłacić za piwo. Zdawało mi się, że moją nieufnością wyrządziłem mu przykrość. Żeby to naprawić, odezwałem się w te słowa:
— Są sprawy, w które nie należy wtajemniczać nikogo, a już najmniej obcego. Nie chciałem bynajmniej was dotknąć i sądzę...
— Aj, aj! — przerwał mi, kładąc monetę na stole. — O obrazie mowy niema. Żywiłem względem was najlepsze chęci, gdyż tkwi w was coś, co budzi we mnie życzliwość dla was.
— Może się jeszcze kiedy spotkamy!
— Wątpię bardzo. Ja wyruszam dzisiaj do Teksas, a stamtąd udaję się do Meksyku. Trudno przypuścić, żeby wasza przechadzka miała się odbyć w tym samym kierunku. A zatem fare well, sir! A przypomnijcie sobie czasem, że was nazwałem greenhornem! Od Old Deatha możecie to przyjąć spokojnie, gdyż nie łączy on z tem zamiaru obrazy, a nie zaszkodzi żadnemu nowicyuszowi, gdy o sobie skromnie będzie myślał.
Włożył na głowę sombrero z szerokiemi kresami, który wisiał dotąd na ścianie, zarzucił siodło i uzdzienicę na plecy, pochwycił strzelbę i wyszedł. Ale zrobiwszy ledwie trzy kroki, odwrócił się znowu, przystąpił jeszcze raz do mnie i szepnął:
— Nie bierzcie mi niczego za złe, sir! Ja studyowałem także i wspominam sobie dziś z przyjemnością, jakim to wtenczas byłem głupcem zarozumiałym. Good bye!
Teraz opuścił lokal, nie odwracając się już wcale. Patrzyłem za nim, dopóki jego wpadająca w oko i wyśmiewana zlekka przez przechodniów postać nie zniknęła w tłumie. Chętnie byłbym się właściwie pogniewał na niego. Zadawałem sobie nawet dość trudu w tym celu, ale nie zdołałem tego dokazać. Jego strona zewnętrzna budziła we mnie coś jakby litość, słowa jego były surowe, ale głos brzmiał przy tem łagodnie, przekonywająco i mile. Z całego jego zachowania wyczuwałem, że dobrze jest dla mnie usposobiony. Podobał mi się pomimo swojej brzydoty, ale byłoby nieostrożnością wtajemniczać go dlatego w moje zamiary, chociaż rzeczywiście mógł mi udzielić dobrych wskazówek. Słowo: greenhorn, którem mnie obdarzył, ścierpiałem, gdyż Sam tak mnie do niego przyzwyczaił, że już mnie dotknąć nie mogło. Również nie uważałem za stosowne pochwalić się tem przed nim, że byłem już raz na Zachodzie.
Oparłem łokieć na stole, a głowę na dłoni i patrzyłem w zamyślenia przed siebie. Wtem otworzyły się drzwi i wszedł nie kto inny... jak Gibson.
Stanął u wejścia i objął wzrokiem obecnych. Kiedy mi się wydało, że oczy jego natknęły się na mnie, odwróciłem się do drzwi plecyma. W całej piwiarni nie było ani jednego miejsca oprócz tego, na którem siedział Old Death. Gibson musiał więc przyjść do mego stolika, jeśli chciał co wypić. Cieszyłem się już w duszy przestrachem, jakiego mu napędzi mój widok.
Lecz Gibson nie zbliżał się jakoś. Usłyszawszy szmer drzwi, obracających się w zawiasach, odwróciłem się czemprędzej. Ale Gibsona już nie było: poznał mnie i umknął. Widziałem go, jak wyszedł i szybkim krokiem pośpieszył dalej. W mgnieniu oka miałem kapelusz na głowie, rzuciłem boardkeeperowi zapłatę i wypadłem z lokalu. Gibson biegł na prawo, starając się widocznie zniknąć za gęstą gromadą ludzi. Oglądnąwszy się, zobaczył mnie i podwoił kroku. Gdy minąłem ową grupę ludzi, ujrzałem go znikającego w wązkiej uliczce, do której doleciałem właśnie w chwili, kiedy on skręcał za jej róg. Przedtem jednak odwrócił się jeszcze raz, zdjął kapelusz i zaczął nim ku mnie wymachiwać. To mnie oczywiście zgniewało. Nie zważając na to, że przechodnie będą się ze mnie śmiali, ruszyłem ku niemu jeszcze prędzej. Policyanta nigdzie nie było widać. Prosić prywatne osoby o pomoc byłoby rzeczą daremną; nikt nie byłby stanął po mojej stronie.
Dobiegłszy do rogu ulicy, znalazłem się na niewielkim placyku. Po prawej i lewej ręce stały zwarte szeregi małych domów, a na przeciwko ujrzałem wille we wspaniałych ogrodach. Ludzi dość kręciło się na placu, ale Gibsona już nie zauważyłem. Widocznie gdzieś zniknął.
Jakiś murzyn stał oparty o drzwi przy sklepie fryzyera. Znajdował się tu już zapewne długo i niewątpliwie spostrzegł zbiega. Przystąpiłem więc doń, zdjąłem uprzejmie kapelusz i zapytałem, czy nie widział gentlemana, wybiegającego z ulicy. Zapytany pokazał mi w uśmiechu długie, żółte zęby i odrzekł:
— Yes, sir! Widziałem. Pędził bardzo szybko i wpadł tutaj.
Równocześnie wskazał na małą willę. Podziękowawszy mu, pośpieszyłem w tym kierunku. Żelazna brama ogrodu, który należał do willi, była zamknięta. Musiałem dzwonić z pięć minut, zanim się jakiś murzyn pojawił. Powiedziałem mu, o co idzie, on zaś zatrzasnął mi drzwi przed nosem, mówiąc:
— Najpierw massę zapytać. Bez pozwolenia massy nie otworzyć.
Po tych słowach odszedł. Stałem z dziesięć minut jak na rozżarzonych węglach. Nareszcie powrócił murzyn z odpowiedzią:
— Nie wolno wpuścić. Massa zakazać. Nikt dzisiaj nie wejść. Drzwi zawsze zamknięte. Wy prędko odejść, bo jakby skoczyć przez płot, massa skorzystać z prawa domowego i strzelić z rewolweru.
Teraz nie wiedziałem, co począć. Wcisnąć się przemocą byłoby niebezpiecznie, gdyż w tym wypadku właściciel nie pożałowałby mi kuli rzeczywiście. Amerykanin nie zna żartów, gdy wchodzi w grę prawo domowe. Nie pozostało mi nic innego, jak udać się na policyę.
Kiedy w najwyższym gniewie przez plac przechodziłem, przybiegł do mnie jakiś chłopiec z kartą w ręku.
— Sir, sir! — zawołał. — Zaczekajcie no! Dacie mi dziesięć centów za tę kartkę.
— Od kogoż ona?
— Od gentlemana, który wyszedł z tamtego domu, odrzekł, wskazując przytem nie na willę, lecz w kierunku wprost przeciwnym. — On napisał te słowa i polecił kartkę wam podać. Ale dziesięć centów, to ją dostaniecie.
Wręczyłem mu żądaną kwotę, za co otrzymałem kartkę. Chłopak pobiegł zaraz swoją drogą. Na przeklętym kawałku papieru, wyrwanym z notatki, przeczytałem, co następuje:

Mój Szanowny Master Dutchman!

Czy z powodu mnie przybyliście do Nowego Orleanu? Domyślam się tego, bo mnie ścigacie. Uważałem was za naiwnego, ale nie za tak głupiego, żebyście chcieli mnie schwytać. Kto nie posiada więcej jak pół łuta mózgu, nie powinien zabierać się do czegoś podobnego. Wracajcie do Nowego Jorku i pozdrówcie odemnie master Ohlerta. Postarałem się o to, żeby o mnie pamiętał, i spodziewam się, że wy przypomnicie sobie także od czasu do czasu nasze dzisiejsze spotkanie, które, co prawda, nie miało zbyt zaszczytnego dla was przebiegu.

Gibson.

Można sobie wyobrazić mój zachwyt podczas czytania tego miłego listu. Zmiąłem kartkę, wsunąłem ją do kieszeni i poszedłem dalej. Być mogło, że mnie Gibson obserwował z ukrycia, nie chciałem więc sprawić mu tego zadowolenia, żeby mnie widział w kłopocie.
Patrzyłem przytem badawczo po placu. Gibsona nie było widać. Murzyn zniknął z pod sklepu, a chłopca, który mi kartkę był podał, także nie mogłem dostrzec. Pomyślałem sobie, że otrzymał pewnie polecenie, żeby się czemprędzej ulotnił.
Podczas gdy ja układałem się z murzynem o wpuszczenie do willi, znalazł Gibson czas do napisania do mnie listu o dwudziestu trzech wierszach. Odźwierny mnie na dudka wystrychnął, a Gibson pewnie wyśmiał, chłopiec miał bowiem minę, jak gdyby wiedział, że chodziło o to, by mnie wyprowadzić w pole.
Popadłem oczywiście w gniewny nastrój, jako skompromitowany w najwyższym stopniu i postanowiłem zamilczeć przed policyą, że widziałem Gibsona. Odszedłem zatem spokojnie jeszcze dalej od willi.
Nie wstępując już na wolny plac, przeszukałem wychodzące nań ulice, ale oczywiście bez śladu powodzenia, gdyż rozumiało się samo przez się, że Gibson opuścił tę tak niebezpieczną dla siebie dzielnicę. Należało się spodziewać, że skorzysta z pierwszej sposobności do wyjazdu z Nowego Orleanu.
Wpadłem na tę myśl pomimo swego „pół łuta“ ważącego mózgu i udałem się w tym celu na miejsce gdzie stały okręty, które miały tego dnia odejść. Pomagali mi dwaj policyanci w cywilnem ubraniu, ale także napróżno. Gniew z tego powodu, że pozwoliłem sobie dać takiego szczutka w nos, odebrał mi wszelki spokój, snułem się więc po ulicach dopóźna w noc i zaglądałem do najrozmaitszych restauracyi i szynków. Czując się już zbyt znużonym, poszedłem do swego „lodging house“ i położyłem się spać.
Sen przeniósł mnie do domu obłąkanych. Setki waryatów, którzy uważali się za poetów, wyciągały do mnie pękate rękopisy, żebym je przeczytał. Oczywiście były to same tragedye z obłąkanymi poetami jako bohaterami. Musiałem czytać i czytać, bo Gibson stał obok mnie z rewolwerem i groził natychmiastową śmiercią, gdybym przestał na chwilę. Czytałem i czytałem, że mi pot spływał z czoła. Chcąc się obetrzeć, wydobyłem chustkę z kieszeni, zatrzymałem się na sekundę, a w tej chwili... Gibson mnie zastrzelił!
Huk wystrzału zbudził mnie, gdyż nie był to huk urojony, lecz rzeczywisty. Rzucałem się w rozdrażnieniu po całem łóżku, starając się Gibsonowi wyrwać z ręki rewolwer i strąciłem z małej szafki nocnej lampę kamerdynera. Policzono mi za nią nazajutrz ośm dolarów.
Zbudziłem się oblany zupełnie potem. Ubrawszy się, wypiłem herbatę i pojechałem nad wspaniałe jezioro Pontchartrain, gdzie orzeźwiłem się znacznie kąpielą. Następnie rozpocząłem znów poszukiwania, a podczas tego zaglądnąłem też do piwiarni, w której wczoraj spotkałem Old Deatha. Wszedłem, niespodziewając się bynajmniej znaleźć tu ślad jakikolwiek. Lokal nie był tak pełny, jak dnia poprzedniego. Wczoraj nie można było doprosić się gazety, dzisiaj leżało aż kilka niezajętych na stole. Wziąłem jedną z nich, a mianowicie wychodzącą już wtenczas w Nowym Orleanie „Deutsche Zeitung,“ która może jeszcze dotąd istnieje, chociaż amerykańskim zwyczajem niewątpliwie już nieraz zmieniła wydawcę i redaktora.
Nie mając zamiaru studyować gazety, rozłożyłem ją, a pierwszem, co mnie w niej zastanowiło, był wiersz. Przerzucając gazetę, zwykle wiersze albo na ostatku czytam, albo wcale nie. Tytuł utworu, który mi wpadł w oko, przypominał napisy rozdziałów kryminalnych powieści, bo opiewał tak: „Noc najstraszliwsza.“ Brzmienie tytułu odebrało mi ochotę do czytania. Chciałem już odwrócić kartkę, kiedy zauważyłem pod wierszem dwie litery. „W. O.“ Wszak od tych liter zaczynało się imię i nazwisko: Wiliama Ohlerta. Ponieważ tyle czasu miałem na myśli to imię i nazwisko, przeto nic dziwnego, iż skojarzyłem z niemi te litery. Ohlert junior uważał się za poetę. Czyżby w ten sposób skorzystał z pobytu w Nowym Orleanie, żeby swoje rymy podać publiczności? Może wydrukowano wiersz dlatego tak szybko, że autor zapłacił za to. Jeżeliby się moje przypuszczenie sprawdziło, mógłby mnie ten utwór naprowadzić na ślad tego, którego szukałem. Wiersz brzmiał:

NOC NAJSTRASZLIWSZA.

Znaszli tę noc, z którą na ziemię leci
Wycie wichury i dżdżu gęsty mrok,
Tę noc, gdy z nieba żadna z gwiazd nie świeci,
A fal deszczowych nie przebije wzrok?
Choć straszna noc ta, będzie po niej dniało,
Więc połóż się i zaśnij sobie śmiało.

Znaszli tę noc, która na życie spada,
Gdy cię przedśmiertne już otoczą sny,
Gdy blizka wieczność znienacka zagada
I przerażeniem tętno w żyłach drży?
Choć ciemna noc ta, będzie po niej dniało,
Więc połóż się i zaśnij sobie śmiało.

Znaszli tę noc, co ducha owija,
Że próżno żądzą wyzwolenia drga,
Co cię obmota jako wściekła żmija,
A tysiąc dyabłów ciągle w mózg ci plwa?
Bądź zdala od niej i czuwaj nieśmiało,
Bo po tej nocy już nie będzie dniało!

Przyznaję, że mnie ta treść głęboko wzruszyła. Mógł utwór nie posiadać literackiej wartości, ale zawierał w sobie krzyk przerażenia uzdolnionego człowieka, walczącego napróżno z potęgami obłąkania, których ofiarą musiał paść bez ratunku. Wkrótce jednak opanowałem wzruszenie, gdyż musiałem działać. Nie wątpiłem ani na chwilę, że Wiliam Ohlert był autorem wiersza, poszukałem w księdze adresowej mieszkania wydawcy tej gazety i udałem się do niego.
Ekspedycya i redakcya znajdowały się w tym samym domu. Kupiłem sobie dotyczący numer i kazałem się oznajmić w redakcyi, gdzie dowiedziałem się, że istotnie domyśliłem się dobrze. Niejaki Wiliam Ohlert przyniósł osobiście poprzedniego dnia ten utwór i prosił o rychłe zamieszczenie. Ponieważ redaktor się ociągał, ofiarował poeta dziesięć dolarów i postawił za warunek, że wiersz pojawi się w dzisiejszym numerze i że mu się pośle rewizyę. Zachowanie się poety było bardzo przyzwoite, tylko wzrok miał jakiś błędny i oświadczył kilkakrotnie, że wiersz pisany jest krwią serdeczną. Frazesem tym posługują się zresztą rozmaici zdolni i niezdolni poeci i pisarze. Aby można było posłać mu rewizyę, zostawił adres mieszkania, który mnie oczywiście także podano. Był to jeden z uchodzących za wytworny i drogi pensyonatów prywatnych w nowej dzielnicy miasta.
Pośpieszyłem więc tam, zmieniwszy się w domu do niepoznania, co mi się też mojem zdaniem doskonale udało. Następnie poszedłem po dwu policyantów, którym kazałem ustawić się przed drzwiami wspomnianego domu, gdy ja miałem się znajdować wewnątrz.
Byłem dość pewien, że potrafię pochwycić łotra i jego ofiarę, przeto w nieco podniosłym nastroju pociągnąłem za rączkę od dzwonka, nad którą przybity był szyld z napisem: „First class pension for Ladies and Gentlemen.“ Byłem zatem w miejscu właściwem. Dom i zakład należały do kobiety. Portyer otworzył, zapytał, czego żądam, a ja w odpowiedzi poprosiłem, by mnie oznajmił pani domu. Równocześnie wręczyłem mu kartę wizytową, opiewającą oczywiście na inne nazwisko. Zaprowadzono mnie do rozmownicy, gdzie niebawem pojawiła się lady.
Była to wykwintnie ubrana, dość okazała kobieta lat około pięćdziesięciu. Kędzierzawe włosy i lekkie zabarwienie paznokci dowodziły resztek czarnej krwi w jej żyłach. Wywarła na mnie wrażenie osoby, wysoce duchowo rozwiniętej i przyjęła mię z wielką uprzejmością.
Przedstawiłem się jej jako redaktor felietonów z „Deutsche Zeitung,“ pokazałem jej kupiony dopiero co numer i powiedziałem, że pragnę pomówić z autorem tego utworu, gdyż wiersz tak się ogólnie podobał, że przynoszę poecie wynagrodzenie i nowe zamówienie.
Gospodyni przysłuchiwała mi się spokojnie, przypatrywała badawczo, a gdy skończyłem, rzekła:
— A więc ten pan dał u pana do druku utwór? Jak to ładnie! Szkoda, że z powodu nieznajomości języka niemieckiego nie mogę pana poprosić o przeczytanie mi go. Czy dobry?
— Znakomity! Miałem już zaszczyt wspomnieć, że wywarł na czytelnikach wielkie wrażenie.
— To mnie bardzo zajmuje. Ten pan wydawał mi się bardzo wykształconym, prawdziwym gentlemanem. Niestety mówił niewiele i nie obcował z nikim. Wyszedł raz tylko, prawdopodobnie wówczas, kiedy zaniósł panom poemat.
— Rzeczywiście? Ja dowiedziałem się w czasie krótkiej rozmowy, którą z nim miałem, że podejmował tutaj pieniądze, musiał zatem więcej razy wychodzić.
— W takim razie działo się to podczas mej nieobecności, a może jego sekretarz załatwiał takie sprawy.
— On ma sekretarza? O tem mi nic nie mówił. Wobec tego to chyba człowiek bardzo zamożny?
— Przypuszczam! Płacił dobrze i jadł potrawy najwytworniejsze. Kasę prowadził jego sekretarz Clinton.
— Clinton? Ach, jeżeli ten sekretarz nazywa się Clinton, to jego pewnie spotkałem w klubie. Pochodzi z Nowego Jorku, a przynajmniej stamtąd przybywa i jest niezrównany w towarzystwie. Widziałem się z nim wczoraj około południa...
— To się zgadza — wtrąciła. — Rzeczywiście wychodził o tej porze.
— I tak — ciągnąłem dalej — podobaliśmy się sobie nawzajem, że on zaszczycił mnie swoją fotografią. Ja nie noszę swojej z sobą, musiałem mu jednak przyrzec, że dam mu ją dzisiaj, gdyż postanowiliśmy się zobaczyć. Oto jego fotografia.
Pokazałem jej wizerunek Gibsona, który zawsze miałem przy sobie.
— Słusznie, to jest sekretarz — rzekła rzuciwszy okiem. — Niestety, zobaczy go pan nierychło, a od master Ohlerta nie otrzyma pan już żadnego wiersza, gdyż obaj już odjechali.
Przestraszyłem się, ale zapanowałem nad sobą rychło i zauważyłem na to:
— Bardzo mi przykro! Pomysł odjazdu przyszedł im chyba bardzo nagle.
— Rzeczywiście! To bardzo a bardzo smutna historya. Master Ohlert wprawdzie o tem nie mówił, bo nikt sam ran swoich nie dotyka, ale jego sekretarz powierzył mi tę tajemnicę pod warunkiem, że będę milczała, Musi pan wiedzieć, że cieszę się zawsze zaufaniem tych, co czasowo u mnie mieszkają.
— Wierzę pani. Jej wytworne maniery, jej delikatne formy towarzyskie stwierdzają, że to całkiem naturalne. — ćmiłem najbezczelniej.
— O proszę bardzo! — rzekła dotknięta mile tem, aczkolwiek niezgrabnem, pochlebstwem. — Ta historya do łez mnie wzruszyła, raduję się, że nieszczęśliwemu młodzieńcowi udało się jeszcze wczas umknąć.
— Umknąć? To brzmi całkiem tak, jak gdyby go ścigano!
— Tak też jest w istocie.
— Ach! Jakież to dziwne! Tak wysoce uzdolniony genialny poeta ścigany! Jako redaktor, a zatem po części kolega tego nieszczęśliwego, pragnę dowiedzieć się czegoś bliższego o nim. Dziennikarstwo przedstawia znaczną potęgę. Może byłoby wskazanem ująć się za nim w artykule. Jaka szkoda, że zaznajomiono panią z tą niezwykłą historyą tylko pod warunkiem milczenia!
Policzki jej pokraśniały. Wydobyła niezbyt czystą chustkę do nosa, aby ją mieć każdej chwili pod ręką i rzekła:
— Co się tyczy tej dyskrecyi, sir, to nie poczuwam się już teraz do obowiązku zachowania jej, gdyż ci panowie odjechali. Wiem, że prasę nazywają mocarstwem, byłabym bardzo szczęśliwa, gdyby pan dopomógł temu młodzieńcowi do uzyskania jego praw.
— Zrobię chętnie wszystko, co tylko w mych siłach. Musiałbym jednak coś wiedzieć o tych stosunkach.
Przyznaję, że z trudem ukrywałem ciekawość.
— Dowie się pan, gdyż serce nakazuje mi wyjawić panu wszystko. Tu wchodzi w grę miłość, zarówno wierna, jak nieszczęśliwa.
— Tak też przypuszczałem, gdyż nieszczęśliwa miłość to cierpienie największe i najbardziej rozdzierające serce ze wszystkich.
Mnie samemu oczywiście ani się jeszcze śniło o miłości.
— Słowa pańskie wzbudziły we mnie przychylność dla pana! Czy i pan doznał już tego cierpienia?
— Jeszcze nie.
— W takim razie jest pan człowiekiem szczęśliwym. Ja niestety nacierpiałam się więcej, niż moje serce wytrzymać mogło. Matka moja była mulatką. Ja zaręczyłam się z synem francuskiego plantatora, a więc z kreolczykiem. Szczęście nasze zniweczono, ponieważ ojciec narzeczonego nie chciał do rodziny przyjąć kolorowej lady. Jakżeż ja współczuję z tym pożałowania godnym poetą, którego ten sam los spotkał!
— Więc on kocha zabarwioną?
— Tak, mulatkę. Ojciec zabronił mu tej miłości i podstępnie przyszedł w posiadanie rewersu, na którym stwierdziła ta dama swoim podpisem, że wyrzeka się szczęścia i połączenia z Wiliamem.
— Cóż za ojciec nieludzki! — zawołałem z goryczą, zaskarbiając sobie znowu życzliwe spojrzenie niewiasty.
Ona wzięła to sobie, co jej Gibson nakłamał, potężnie do serca. Gadatliwa lady niewątpliwie opowiedziała mu o swej miłości, a on zaraz zmyślił bajkę, za pomocą której udało mu się zdobyć jej współczucie i wytłumaczyć nagłość wyjazdu. Wiadomość, że się teraz przezwał Clintonem, miała dla mnie oczywiście ogromne znaczenie.
— Tak, prawdziwie nieludzki ojciec! — potwierdziła. — Wiliam jednak dochował wiary ukochanej i umknął z nią aż tutaj, gdzie ją oddał na pensyę.
— Nie rozumiem więc, dlaczego opuścił Nowy Orlean.
— Ponieważ przybył tu jego prześladowca.
— Więc ojciec każe go ścigać?
— Tak, pewnemu Niemcowi. O ci Niemcy! Ja ich nienawidzę. Nazywają ich narodem myślicieli, ale oni kochać nie umieją. Ten nędznik Niemiec ścigał ich z rewersem w ręku z miasta do miasta aż tutaj. (Śmiałem się w duchu z oburzenia tej jejmości na kogoś, z kim właśnie rozmawiała wcale serdecznie). Jest on funkcyonaryuszem policyi. Polecono mu Wiliama pochwycić i sprowadzić do Nowego Jorku.
— Czy sekretarz opisał pani tego okrutnika? — zapytałem, żądny dalszych wyjawień o sobie.
— Bardzo dokładnie, gdyż możliwe jest, że ten barbarzyńca odnajdzie mieszkanie Wiliama i przyjdzie do mnie. Ale go przyjmę! Obmyśliłam już sobie każde słowo, które do niego powiem. Odemnie on nie usłyszy, dokąd Wiliam się zwrócił. Wyślę go właśnie w zupełnie przeciwnym kierunku.
Gospodyni opisała mi tego „barbarzyńcę“ i wymieniła mi jego, to jest moje, nazwisko, a opis zgadzał się z rzeczywistością, chociaż niezbyt pochlebnie wypadł dla mnie.
— Spodziewam się jego każdej chwili — mówiła dalej. — Kiedy mi oznajmiono pana, myślałam już, że to on. Ale pomyliłam się na szczęście. Pan nie jest tym prześladowcą zakochanych, tym rabusiem najsłodszego szczęścia, tą otchłanią niesprawiedliwości i zdrady. Po pańskich poczciwych oczach widać, że pan umieści w swej gazecie artykuł, który zdruzgocze tego detektywa i weźmie w obronę ściganych przez niego.
— Jeśli mam to uczynić, co zresztą zrobię z przyjemnością, to potrzebuję koniecznie wiedzieć, gdzie się Wiliam Ohlert znajduje. Muszę do niego napisać. Prawdopodobnie pani zna miejsce jego obecnego pobytu?
— Wiem istotnie, dokąd się udał, lecz nie jestem pewna, czy go tam jeszcze list pański zastanie. Owego prześladowcę byłabym wysłała na północny zachód, panu jednak powiem, że Ohlert pojechał na południe do Teksas. Miał zamiar udać się do Meksyku i wylądować w Veracruz, ale żaden statek o tym czasie z portu nie wypływał, wsiadł więc na „Delflna“, który zmierzał do Kwintany.
— Czy pani wie o tem napewno?
— Oczywiście. Wiliam Ohlert musiał się spieszyć, gdyż do odjazdu pozostawało ledwie tyle czasu, żeby przenieść rzeczy na okręt. To załatwił mój portyer, który będąc na pokładzie, rozmawiał z majtkami i dowiedział się, że „Delfin“ zdąża tylko do Kwintany, ale przedtem zatrzyma się w Galvestonie. Tym parowcem pojechał rzeczywiście master Ohlert, gdyż mój portyer zaczekał aż do odejścia statku.
— Czy jego sekretarz i miss towarzyszyli mu?
— Naturalnie! Portyer jednak nie widział tej pani, gdyż zaszła odrazu do damskiej kajuty. Nie pytał się o nią wcale, moi służący bowiem przyzwyczajeni są w najwyższym stopniu do dyskrecyi i delikatności. Tego się można spodziewać, że Wiliam nie zostawił narzeczonej i nie narazi jej na niebezpieczeństwo dostania się w ręce tego okrutnika. Właściwie cieszę się z tego, że on do mnie przyjdzie, gdyż będzie to scena bardzo zajmująca. Spróbuję najpierw wzruszyć jego serce, a jeśli mi się to nie uda, rzucę mu w twarz piorunujące słowa i tak z nim pomówię, że się będzie wił pod ogromem mej pogardy.
Poczciwa kobieta wpadła rzeczywiście w rozdrażnienie z powodu tej sprawy sercowej. Wstała z krzesła, ścisnęła małe, tłuściutkie pięści, wyciągnęła je ku drzwiom i zawołała groźnie:
— Tak, przyjdź tylko, przyjdź, ty dyabelski Dutchmanie! Przebiję cię mem spojrzeniem i zdruzgocę mojemi słowy!
Usłyszałem już dość i mogłem odejść. Kto inny postąpiłby sobie tak zapewne i zostawił poprostu w błędzie ową niewiastę. Ja jednak uznałem za stosowne wytłómaczyć jej wszystko, by już dłużej nie uważała łotra za uczciwego człowieka. Nie obawiałem się, żebym sobie tą otwartością w jakikolwiek sposób zaszkodził, dlatego rzekłem tak:
— Sądzę, że pani nie będzie miała sposobności ukarać go temi druzgocącemi słowami i spojrzeniami.
— Dlaczego?
— Ponieważ on zabierze się do rzeczy zupełnie inaczej, niż pani sądzi. Nie uda się też pani skierować go na północny zachód, gdyż on pojedzie wprost do Kwintany, aby ująć Ohlerta i jego sekretarza.
— Ależ on nie zna miejsca ich pobytu!
— Przeciwnie, wszak pani sama mu to wyjawiła.
— Ja? To nie może być! Musiałabym o tem wiedzieć! Kiedyżby się to stało?
— Teraz właśnie.
— Sir, ja pana nie pojmuję! — zawołała w najwyższem zdumieniu.
— Ja pani w tem dopomogę. Czy pozwoli pani, że przeobrażę nieco moją osobę?
To mówiąc, zdjąłem ciemną perukę, sztuczną brodę i okulary. Jejmość cofnęła się z przestrachem.
— Na Boga! — krzyknęła prawie. — Pan nie jest redaktorem, lecz owym detektywem! Pan mnie oszukał!
— Musiałem to zrobić, ponieważ już przedtem panią drudzy w błąd wprowadzili. Historya z mulatką jest kłamstwem od początku do końca. Nadużyto serca pani, urządzając sobie drwiny z tego. Clinton nie jest wcale sekretarzem Wiliama. Nazywa się w rzeczywistości Gibson i jest niebezpiecznym oszustem, którego należy nieszkodliwym uczynić.
Upadła jak zemdlona na krzesło i zawołała:
— Nie, nie! To nieprawda! Ten miły, niezrównany człowiek nie może być oszustem. Nie wierzę panu!
— Uwierzy pani, skoro mnie tylko wysłucha. Pozwoli pani, że jej o wszystkiem dokładnie opowiem!
Przedstawiłem jej właściwy stan sprawy i sprawiłem to, że jej życzliwość dla „miłego i niezrównanego“ sekretarza zamieniła się w gwałtowny gniew. Przekonała się, że ją najhaniebniej okłamano i wyraziła mi nawet swe zadowolenie z tego powodu, że przyszedłem do niej w przebraniu.
— Gdyby pan tego był nie uczynił — rzekła — nie dowiedziałby się pan odemnie prawdy i pojechałby pan wedle mojej wskazówki na północ do Nebraski, albo Dakoty. Postępowanie tego Gibsona-Clintona zasługuje na surową karę. Spodziewam się, że pan puści się natychmiast w pogoń za nim. Proszę też napisać mi z Kwintany, jak powiodło się panu. Gdy go pan będzie prowadził do Nowego Jorku, musi pan z nim do mnie wstąpić, żebym mu mogła powiedzieć, jak nim gardzę.
— To będzie trudno. W Teksas nie łatwo kogoś pochwycić i zabrać do Nowego Jorku. Czułbym się bardzo szczęśliwym, gdybym potrafił uwolnić Ohlerta z rąk uwodziciela i ocalić przynajmniej część tych sum, które oni w drodze podjęli. Na razie byłoby mi bardzo przyjemnie usłyszeć z ust pani, że nie jestem barbarzyńcą, niezdolnym do miłości.
W odpowiedzi na to usprawiedliwiła się gospodyni i zapewniła, że się pod tym względem nawróciła. Rozstaliśmy się bardzo serdecznie. Czekającym pod domem policyantom oświadczyłem, że sprawa już załatwiona, wcisnąłem im w ręce napiwek i odszedłem.
Oczywiście musiałem śpieszyć do Kwintany, zapytałem więc, kiedy odpływa tam statek, ale nie sprzyjało mi szczęście. Jeden parowiec odchodził wprawdzie do Tampico, ale nie miał się nigdzie zatrzymywać po drodze. Statki wprost do Kwintany podnosiły kotwicę dopiero za kilka dni. Wreszcie znalazłem pospieszny klipper z ładunkiem dla Galvestonu. Ten już po południu rozpoczynał podróż. W nadziei, że w Galvestonie trafi się prędzej sposobność odpłynięcia do Kwintany, załatwiłem czemprędzej swoje sprawy i wsiadłem na ten statek.
Niestety nie ziściły się moje rachuby, gdyż tylko jeden okręt odpływał z Galvestonu w tym kierunku, ale poza cel mojej podróży, do Matagordy, obok ujścia wschodniego Colorado. Zapewniono mnie jednak, że stamtąd z łatwością dostanę się z powrotem do Kwintany. Poszedłem za tą radą, a skutek okazał później, że dobrze zrobiłem.
Uwaga gabinetu waszyngtońskiego zwracała się podówczas na południe ku Meksykowi, który cierpiał jeszcze z powodu krwawych zamieszek i walki rzeczypospolitej z cesarstwem.
Benito Juarez został uznany prezydentem republiki meksykańskiej przez Stany Zjednoczone, które postanowiły nie dopuścić do tego, żeby on upadł w walce z Maksymilianem, uważały bowiem cesarza jak przedtem tak i potem za uzurpatora i zaczęły wywierać na Napoleona nacisk, żeby cofnął swoje wojska z Meksyku. Zmuszony powodzeniem Prus w wojnie niemieckiej, dotrzymał Napoleon słowa i od tej chwili los Maksymiliana był przypieczętowany.
Teksas oświadczył się podczas wybuchu wojny domowej za secesyą i stanął tem samem po stronie państw, przeciwnych zniesieniu niewolnictwa, których pokonanie mimoto nie sprowadziło szybkiego uspokojenia ludności. Wszytko było rozgoryczone na Północ i zachowywało się niechętnie względem jej polityki. Ludność Teksasu była właściwie usposobienia republikańskiego. Uwielbiano „bohatera indyańskiego“ Juareza, który nie wahał się podjąć walki z Napoleonem i latoroślą potężnej dynastyi Habsburgów. Ponieważ jednak rząd waszyngtoński stał po stronie tego „bohatera“, przeto konspirowano przeciw niemu ukradkiem. Wten sposób powstał głęboki rozłam między ludnością Teksasu. Jedni wystąpili otwarcie za Juarezem, drudzy zaś przeciwko niemu, nie z przekonania, lecz na przekór. Te zamieszki utrudniały w wysokim stopniu podróże w tym kraju. Na nic się nie przydawała ostrożność i ukrywanie barwy politycznej, bo do jej wyjawienia poprostu zmuszano.
Co do Niemców, zamieszkałych w Teksas, to byli oni sami z sobą w niezgodzie. Jako Niemcy sprzyjali Maksymilianowi, ale z drugiej strony nie dogadzało to ich patryotyzmowi, że występował pod egidą Napoleona. Wetchnęli dość republikańskiego powietrza i wiedzieli, że najście Francuzów na kraj Montezumy ma jedynie na celu odświeżenie francuskiej „gloire“, aby w ten sposób odwrócić wzrok Francuzów od własnych nieuleczalnych ułomności i błędów. To też Niemcy zachowywali się milcząco i trzymali się zdala od demonstracyi politycznych, zwłaszcza że podczas wojny secesyjnej stali po stronie Stanów północnych, a przeciwko baronom, którzy usiłowali nie dopuścić do zniesienia niewolnictwa.
Takie tam panowały stosunki wtedy, kiedy ujrzeliśmy nizinę nadmorską, dzielącą zatokę Matagordy od Meksykańskiej. Wpłynęliśmy przez Paso Caballo i musieliśmy zaraz potem zapuścić kotwicę, gdyż zatoka jest tak płytka, że głębiej sięgającym okrętom grozi niebezpieczeństwo utknięcia na dnie.
Nieco dalej od brzegu stało na kotwicy kilka małych statków, a na morzu wielkie okręty, trzymasztowce i jeden parowiec. Kazałem się oczywiście zawieźć zaraz do Matagordy, by się dowiedzieć, czy rychło pojadę do Kwintany. Usłyszałem niestety, że dopiero za dwa dni odpłynie tam okręt. Zostałem więc na miejscu i złościłem się, ponieważ Gibson zyskiwał przez to cztery dni i mógł zniknąć bez śladu. Pocieszałem się tylko tem, że zrobiłem wszystko, co było można w danych okolicznościach.
Ponieważ skazany byłem na czekanie, wyszukałem sobie zajazd, do którego poleciłem zanieść rzeczy ze statku.
Matagorda była wówczas mniejszem miastem niż teraz. Leży we wschodniej części zatoki i jako port ma daleko mniejsze znaczenie niż Galveston. Jak wszędzie w Teksas, tak i tu jest wybrzeże bardzo niezdrową niziną, której nie można jeszcze nazwać bagnistą, jakkolwiek jest bardzo obfita w wodę. Nic łatwiejszego jak dostać tu febry i dla tego było mi bardzo nieprzyjemnie, że musiałem tu bawić tak długo.
Mój „hotel“ dorównywał europejskiej oberży trzeciego rzędu, pokój przypominał kajutę okrętową, a łóżko dostałem tak krótkie, że albo dla głowy, albo dla nóg nie było dość miejsca.
Po złożeniu rzeczy postanowiłem wyjść, by się przypatrzyć miejscowości. Między moją izbą a schodami znajdował się pokój, którego drzwi właśnie były otwarte. Rzuciwszy przypadkowo okiem do wnętrza, zobaczyłem przedewszystkiem takie same meble, jak były u mnie, a pod ścianą na ziemi siodło, a nad niem na gwoździu wiszącą uździenicę. W kącie, tuż przy oknie, stała oparta długa kentucka rusznica. Pomyślałem mimowoli o Old Deacie, chociaż przedmioty te mogły także do kogoś innego należeć.
Wyszedłszy z domu, puściłem się zwolna ulicą. Okrążając róg, zderzyłem się z człowiekiem, który nadszedł z drugiej strony, a mnie nie zauważył.
— Thunder storm! — krzyknął na mnie. — Uważajcie, sir, jeśli gonicie w ten sposób z za rogu!
— Jeśli mój ślimaczy chód nazywacie gonieniem, to ostryga będzie chyba podobna do parowca na Mississipi — odrzekłem, śmiejąc się.
Zagadnięty odskoczył o krok, przypatrzył się mnie i zawołał:
— Toż to ten greenfish, który nie chciał się przyznać, że jest detektywem. Czego tu szukacie w Teksas, a do tego w Matagordzie, sir?
— Nie was, master Death!
— Bardzo wierzę! Należycie, jak się zdaje, do ludzi, którym bardzo trudno znaleźć to, czego szukają, ale zato łatwo zderzyć się z tymi, z którymi nic nie mają do czynienia. Chce się wam pewnie jeść i pić. Chodźcie, zawiniemy do jakiego portu, gdzie dostaniemy dobrego piwa. Nawet w tej nędznej dziurze nie brak tego dobroczynnego w czasie gorąca napoju. Macie już mieszkanie?
— W „Uncle Sam“.
— Pięknie! Ja także rozbiłem tam swój wigwam.
— Czy w izbie na pierwszem piętrze, w której leży uprząż i rusznica?
— Tak. Musicie wiedzieć, że bardzo niechętnie rozstaję się z tą uprzężą, tak ją polubiłem. Konia wszędzie dostanie, ale dobrego siodła nie. Chodźcież, sir! Byłem właśnie w budzie, w której jest chłodne piwo. W czerwcu to prawdziwa rozkosz zaspokoić tem pragnienie. Gotów jestem wypić jeszcze kilka szklanek.
Zaprowadził mnie do małego lokalu, w którym sprzedawano piwo flaszkowe po bardzo wysokiej cenie; my byliśmy jedynymi gośćmi. Poczęstowałem Old Deatha cygarem, ale nie przyjął, wyciągnął natomiast tabliczkę tytoniu do żucia, odciął kawałek, który wystarczyłby dla pięciu majtków, wsunął go w usta, umieścił pod policzkiem, a potem rzekł:
— Tak, teraz wam służę. Ciekawym, jaki wiatr przywiał was za mną tak rychło. Czy pomyślny?
— Nie, nawet bardzo przeciwny.
— Więc wcale nie zmierzaliście tutaj?
— Nie. Chciałem się dostać do Kwintany. Ponieważ jednak nie było rychłej okazyi, przyjechałem tu, gdyż powiedziano mi, że tu łatwo złapać okręt do tej miejscowości. Niestety muszę aż dwa dni czekać.
— Znieście to cierpliwie, master i pocieszcie się tem słodkiem przekonaniem, że nie macie szczęścia.
— Ładna pociecha! Czy sądzicie, że wam za to złożę adres dziękczynny?
— Zbyteczne! — zaśmiał się Old Death. — Rad udzielam zawsze za darmo. Zresztą mnie się tak samo powodzi. Siedzę tu niepotrzebnie, ponieważ byłem zbyt powolny. Postanowiłem był sobie pojechać do Austin, a potem dalej trochę przez Rio Grande del Norte. Pora roku pomyślna. Deszcz padał, więc w Colorado dość wody i można płytkim statkiem dotrzeć do Austin. Rzeka ta przez większą część roku bardzo mało ma wody.
— Słyszałem, że jakaś zapora przeszkadza żegludze.
— Nie jest to właściwie zapora stała, lecz mnóstwo naniesionego przez wodę drzewa, które sprawia, że rzeka o ośm mil angielskich stąd dzieli się na kilka odnóg. Za tem drzewem droga jest wolna aż do Austin i dalej. Ponieważ w tem miejscu żegluga się przerywa, najlepiej udać się tam pieszo i dopiero tam wsiąść na okręt. Zamierzałem tak zrobić, ale to piwo tak mi dogodziło. Raczyłem się niem z wielką przyjemnością i zabawiłem w Matagordzie za długo, a gdy przybyłem do zatoru, świsnął mi parowiec przed nosem. Musiałem więc dźwigać siodło z powrotem, a teraz zaczekam do jutra rana do następnego statku.
— A więc jesteśmy towarzyszami niedoli. Pocieszcie się wy tem samem, czem mnie kazaliście się przedtem uspokoić. Oto wy także nie macie szczęścia.
— To nie. Ja nie ścigam nikogo i wszystko mi jedno, czy przybędę do Austin dzisiaj, czy za tydzień. Ale złości mnie to, że ten głupi greenfog[3] mnie wyśmiał. Uprzedził mnie i gwizdał na mnie z pokładu, kiedy ja musiałem z siodłem pozostać na brzegu. Jeśli go jeszcze kiedy spotkam, to dostanie lepiej w papę, niż na naszym statku.
— Mieliście bójkę, sir?
— Bójkę? Old Death się nigdy nie bije. Ale na „Delfinie“, którym tutaj przybyłem, znajdował się hultaj, który pokpiwał sobie z mojej powierzchowności i uśmiechał się, ilekroć mnie zobaczył. Zapytałem, co go tak bawi, a gdy mi odpowiedział, że mój kościec, dostał taki slap in the face, że usiadł. Potem porwał się do rewolweru, ale nadszedł kapitan, kazał mu się zabrać precz i oświadczył, że spotkała go słuszna nagroda za moją obrazę. Dla tego śmiała się szelma, gdy się do zatoru spóźniłem. Szkoda jego towarzysza podróży! Wyglądał na prawdziwego gentlemana, tylko wciąż był smutny i ponury i patrzył przed siebie jak obłąkany.
Te słowa zwróciły moją uwagę.
— Obłąkany? — rzekłem. — Czy słyszeliście może, jak się nazywa?
— Kapitan mówił do niego master Ohlert.
Teraz wydało mi się, że mię ktoś ugodził pałką po głowie. Zapytałem z pośpiechem:
— Ach! A jego towarzysz?
— Nazywał się Clinton, jeśli dobrze pamiętam.
— Czy to możebne, czy to możebne? — zawołałem, zrywając się ze stołka. — Ci obydwaj byli z wami na statku?
Old Death spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem, mówiąc:
— A was co obleciało, sir? Podrywacie się jak rakieta! Czy was ci ludzie co obchodzą?
— Nawet bardzo, bardzo! Szukam ich właśnie!
Po twarzy przemknął mu znów przyjazny grymas jaki często widywałem u niego.
— Ładnie, ładnie — rzekł — przyznajecie więc nareszcie, że śledzicie dwu ludzi? I to tych dwu właśnie? Hm! Jesteście istotnie greenhorn, sir! Sami pozbawiliście się dobrego połowu.
— Jakto?
— Dla tego, że w Nowym Orleanie nie byliście względem mnie szczerym.
— Wszak nie mogłem w tej sprawie inaczej się zachować — odparłem.
— Człowiekowi wolno zrobić wszystko, co prowadzi do dobrego celu. Gdybyście byli przedstawili mi swoją sprawę, byliby już teraz obydwaj w waszych rękach. Byłbym ich poznał natychmiast, wsiadając na statek i albo sam was sprowadził zaraz, albo zawiadomił przez kogo. Czy tego nie uznajecie?
— Kto mógł wiedzieć, że się tam z nimi spotkacie! Oni jechali zresztą nie do Matagordy, lecz do Kwintany.
— Tak powiedzieli tylko. Wcale tam nie wysiedli. Jeśliście mądrzy, to opowiedzcie mi tę historyę. Może ułatwię wam wasze zadanie.
Ten człowiek żywił względem mnie istotnie dobre chęci. On nie myślał wcale mnie dokuczyć, a mimoto ja czułem się zawstydzony. Wczoraj starałem się zamilczeć przed nim o tem, do wyjaśnienia czego dziś zmusiły mnie stosunki. Duma doradzała mi zataić rzecz dalej, ale rozum zwyciężył. Wydobyłem obie fotografie, podałem Old Deathowi i rzekłem:
— Zanim zacznę opowiadać, przypatrzcie się tym wizerunkom. Czy te osoby widzieliście?
— Tak, tak, to oni! — potwierdził, rzuciwszy okiem na fotografie. — Tu wszelka pomyłka wykluczona.
Teraz przedstawiłem mu otwarcie i szczegółowo całą sprawę. On przysłuchiwał się uważnie, a gdy skończyłem, potrząsnął głową i oświadczył:
— Wszystko, co dopiero słyszałem, jest dla mnie jasne. Jednego tylko nie rozumiem. Czy ten Wiliam całkiem obłąkany?
— Nie. Nie znam się wprawdzie na chorobach umysłowych, ale w tym wypadku zdaniem mojem zachodzi tylko wypadek monomanii, gdyż za jednym wyjątkiem panuje Wiliam nad swoimi uczynkami.
— Tembardziej wydaje mi się niepojętem, że dopuszcza tego Gibsona do tak nieograniczonego wpływu na siebie. Zdaje się, że on we wszystkiem słucha tego człowieka. Gibson widocznie chytrze się obchodzi z tą monomanią chorego i używa jej do swoich celów. Jest nadzieja, że podpatrzymy te wszystkie wybiegi i podstępy.
— Jesteście zatem pewni, że zdążają do Austin? A może zamierzają gdzie wysiąść po drodze?
— Nie, Ohlert powiedział kapitanowi okrętu, że się udaje do Austin.
— To mnie dziwi, że tak otwarcie podał cel swej podróży.
— Czemu? Ohlert nie wie może nawet, że go ścigają i że jest na manowcach. Działa w dobrej wierze i żyje dla swej idei, a reszta jest rzeczą Gibsona. Obłąkany uważał za stosowne powiedzieć kapitanowi, dokąd jedzie, a ten podzielił się ze mną tą wiadomością. Cóż poczniecie teraz?
— Naturalnie, że czemprędzej udam się za nimi.
— Mimo niecierpliwości musicie zaczekać do jutra. Wcześniej żaden statek tam nie odchodzi.
— A kiedy tam staniemy?
— Wobec teraźniejszego stanu wody dopiero pojutrze.
— Ach jak to długo, jak to długo!
— Weźcie na uwagę, że oni dwaj z powodu nizkiego stanu wody także późno przybędą. Nie da się to uniknąć, że czasem statek o dno zaryje i upływa sporo czasu, zanim go ruszą z miejsca.
— Żebym tylko wiedział, co Gibson zamierza i dokąd wlecze Ohlerta!
— Tak, to zaiste zagadka. Oszust ma niewątpliwie jakiś określony cel. Pieniądze, które dotąd podjęli, zrobią go człowiekiem zamożnym. Wystarczy, jeśli weźmie je sobie, a Ohlerta poprostu zostawi na lodzie. Że tego jeszcze nie uczynił, w tem dowód, że chce go jeszcze dalej wyzyskiwać. Bardzo mnie ta sprawa zajmuje, a ponieważ na razie przynajmniej tą samą drogą jedziemy, przeto jestem na wasze usługi, jeśli się wam podoba.
— Przyjmuję waszą pomoc z wdzięcznością, sir. Wzbudzacie we mnie szczere zaufanie ku sobie, wasza przychylność jest mi bardzo przyjemna, spodziewam się, że wasze łaskawe starania przydadzą się bardzo.
Uścisnęliśmy sobie ręce i wypróżniliśmy szklanki. Żałowałem mocno, że już wczoraj nie zwierzyłem się temu człowiekowi.
Podano nam właśnie nowe szklanki, kiedy doleciał nas ze dworu zgiełk przeraźliwy. Dzikie wrzaski ludzkie i szczekanie psów zbliżały się coraz bardziej. Naraz otwarły się gwałtownie drzwi i weszło sześciu mężczyzn, z których każdy musiał już dobrze wypić przedtem, gdyż żadnego nie można było nazwać trzeźwym. Ordynarne postaci i twarze, lekkie południowe ubranie i pyszna broń wpadały w oko natychmiast. Każdy uzbrojony był w strzelbę, nóż i rewolwer, albo pistolet; a oprócz tego mieli wszyscy u boku tęgie harapy i trzymali na mocnych linewkach psy. Były to ogromne psiska owej starannie hodowanej rasy, używanej w Stanach południowych do chwytania zbiegłych murzynów. Nazywają się one psami krwawymi lub łapaczami ludzi.
Opryszkowie przypatrzyli się nam bez powitania bezczelnym wzrokiem, rzucili się na krzesła, że aż zatrzeszczały, pokładli nogi na stole i zaczęli po nim bębnić zapiętkami, co miało oznaczać, że zwracają się do gospodarza z uprzejmą prośbą, żeby się do nich potrudził.
— Człowiecze, czy masz piwo? — krzyknął doń jeden z nich. — Niemieckie piwo?
Gospodarz dał z trwogą potakującą odpowiedź.
— Napijemy się. A ty sam jesteś Niemiec?
— Nie.
— To twoje szczęście. Piwa niemieckiego napijemy się, ale Niemcy niech się smażą w piekle, ci abolicyoniści, którzy pomagali Północy i przyprawili nas o utratę posad!
Gospodarz wycofał się czemprędzej, aby obsłużyć swych wytwornych gości, ja zaś odwróciłem się mimowoli i spojrzałem na mówiącego, a ten dostrzegł to. Jestem pewien, że w mojem spojrzeniu nie było dlań nic obrażającego, ale on widocznie nie lubił, żeby mu się przypatrywać, a może szukał zaczepki, bo zgromił mnie temi słowy:
— Czemu się na mnie gapisz? Czy nie powiedziałem może prawdy?
Odwróciłem się w milczeniu.
— Miejcie się na baczności! — szepnął do mnie Old Death. — To są rowdies najgorszego gatunku, wydaleni ze służby dozorcy niewolników, których chlebodawcy pobankrutowali po zniesieniu niewolnictwa. Teraz połączyli się, aby razem popełniać bezprawia. Najlepiej na nich nie zważać. Wypijmy prędzej i wynieśmy się.
Ten szept nie podobał się właśnie przedmówcy, bo wrzasnął znowu ku nam:
— Co tam gadasz pocichu, stary szkielecie? Jeśli mówisz o nas, to krzycz głośno, bo inaczej my otworzymy ci gębę!
Old Death przyłożył szklankę do ust, pociągnął parę łyków, nic nie odpowiadając. Nowi goście dostali piwo i skosztowali. Choć napój był istotnie niezły, mimoto rowdies, posłuszni swym kaprysom, wylali je na izbę. Ten, który do nas mówił poprzednio, trzymał jeszcze w ręku pełną szklankę i zawołał:
— Nie na podłogę! Tam siedzą dwaj, którym to widocznie smakuje. Niech mają!
Rozmachnął się i bryznął piwem przez stół na nas obydwu. Old Death otarł sobie zmoczoną twarz rękawem, ja jednak nie zdołałem znieść tak spokojnie tej nikczemnej obelgi. Kapelusz, kołnierz, bluza, wszystko ociekało mi piwem, ponieważ na mnie padł główny strumień. Odwróciłem się i rzekłem:
— Sir, proszę was bardzo, żebyście nie powtórzyli tego! Żartujcie sobie z kolegami. Temu się nie sprzeciwiamy, ale nas zostawcie w spokoju!
— Tak! A cobyście zrobili, gdyby mi przyszła ochota oblać was znowu?
— Toby się pokazało.
— Proszę? W takim razie musimy zaraz zobaczyć, coby się pokazało. Gospodarzu, piwa!
Reszta śmiała się i ryczała zadowolona ze swojego matadora, który gotów był swój żart bezwstydny powtórzyć.
— Na miłość Boga, sir, nie zaczepiajcie tych drabów! — ostrzegł mnie Old Death.
— Czy się boicie? — zapytałem.
— Ani mi się śni, ale oni zaraz za broń chwytają, a na kulę nawet najodważniejszy nic nie poradzi. Zważcie, że oni mają psy!
Psy były przywiązane do nóg stołowych. Aby mnie znowu z tyłu nie oblano, powstałem z miejsca i usiadłem tak, że zwróciłem się prawą stroną do rowdies.
— Aha! Przybiera bezpieczną postawę! — zaśmiał się dowódca. — Będzie się bronił, ale jeśli się tylko ruszy, puszczę na niego Plutona. On tresowany na ludzi.
Odwiązał psa i trzymał go na sznurku przy sobie. Jeszcze gospodarz piwa był nie przyniósł, jeszcze mieliśmy czas rzucić na stół pieniądze i odejść, ale ja nie sądziłem, żeby ta banda pozwoliła nam oddalić się, a ponadto wstrętnem mi było uciekać przed tymi pogardy godnymi ludźmi. Tacy samochwalcy są zawsze tchórzami na dnie duszy.
Sięgnąłem do kieszeni i odwiodłem rewolwer. Wiedziałem, że się w mocowaniu ostoję, nie byłem tylko pewien, czy mi się uda pokonać psy. Miałem już pod rękami psy tresowane na ludzi i jednego przynajmniej nie potrzebowałem się obawiać.
Wtem wszedł gospodarz, postawił szklanki na stole i rzekł głosem błagalnym do swych wojowniczych gości:
— Gentlemani, wasze odwiedziny są mi bardzo przyjemne, ale proszę was, żebyście zostawili w spokoju owych dwu ludzi. To także moi goście.
— Łotrze! — ryknął jeden z nich. — Chcesz nam dawać nauki? Zaczekaj, zaraz ostudzimy twój zapał!
I zawartość dwu czy trzech sklanek trafiła w gospodarza, który uznał za najwłaściwsze opuścić izbę czemprędzej.
— No, a teraz tamten pyskacz! — zawołał mój przeciwnik. — Teraz on dostanie!
Trzymając psa lewą ręką, prawą wylał na mnie wszystko piwo. Ja zerwałem się ze stołka i skoczyłem w bok tak, że mnie nie dosięgło, poczem podniosłem pięść, by się na tego łotra rzucić i ukarać go. On uprzedził mnie jednak.
— Pluto, go on! — zawołał, puściwszy psa na mnie.
Zostało mi jeszcze tyle czasu, żeby przyskoczyć do ściany, gdy wtem potężny zwierz rzucił się na mnie, przeskakując całą przestrzeń między mną a sobą, wynoszącą pięć kroków, jednym, iście tygrysim, skokiem. Pies był pewny, że pochwyci mnie zębami za gardło. W chwili jednak, kiedy chciał mnie ugryźć, uderzył nosem o ścianę. Skok był tak silny, że pies padł ogłuszony na ziemię.
Ja błyskawicznie porwałem go za tylne nogi, zamachnąłem się i palnąłem nim o ścianę tak mocno, że mu czaszkę rozbiłem.
Powstał okropny hałas. Psy szczekały, wyły i ciągnęły stoły na linewkach, ludzie klęli, a właściciel zabitego psa gotował się do bójki ze mną. W tem powstał Old Death i zawołał, mierząc do łotrów z obydwu rewolwerów:
— Stop! Na teraz jednakże już dość, chłopcy. Jeszcze jeden krok, lub ruch po broń, a strzelę. Co do nas pomyliliście się trochę. Ja jestem poszukiwacz ścieżek, Old Death, o którym słyszeliście zapewne, a ten sir, mój przyjaciel, również się was nie boi. Siądźcie i pijcie dalej skromnie swoje piwo! Weź rękę od kieszeni, bo strzelam!
Z tą przestrogą zwrócił się do jednego z dozorców, który zbliżył był rękę do kieszeni, aby wydobyć rewolwer. Ponieważ ja także tymczasem wyciągnąłem rewolwer, przeto obaj z Old Deathem rozporządzaliśmy ośmnastu strzałami. Zanimby który z tych hultajów zdołał za broń pochwycić, musiałby od nas kulą w łeb dostać. Stary poszukiwacz ścieżek zmienił się naraz zupełnie. Jego zazwyczaj pochylona postać wyprostowała się i podniosła, oczy zabłysły, a na całej twarzy odbił się wyraz pewnej siebie energii, nie dopuszczającej oporu. Było to wprost komiczne, jak spokornieli ci, przedtem tak butnie występujący, ludzie. Mruknęli półgłosem kilka uwag, lecz usiedli wkońcu; nawet właściciel zabitego psa nie ważył się doń przystąpić, gdyż musiałby zbliżyć się do mnie zanadto.
Staliśmy jeszcze z rewolwerami w ręku, kiedy wszedł nowy gość, Indyanin.
Miał na sobie wyprawioną na biało i pokrytą czerwonym haftem indyańskim bluzę myśliwską i spodnie z tego samego materyału, ozdobione na szwach frendzlami ze skalpów. Te obie części ubrania wolne były od wszelkich plam lub brudu. Małe nogi Indyanina tkwiły w haftowanych perłami trzewikach, upiększonych ponadto kolcami jeżatki. Na jego szyi zauważyłem woreczek z lekami, artystycznie rzeźbioną fajkę pokoju i potrójny sznur pazurów szarego niedźwiedzia, zdobytych na tym najstraszliwszym drapieżcy Gór Skalistych. Dokoła bioder biegł z kosztownego koca santillo sporządzony pas, z poza którego wyglądały rękojeści noża i rewolwerów. W prawej ręce trzymał dwururkę, której części drzewne obite były gęsto srebrnymi gwoździami. Na głowie nie miał Indyanin żadnego okrycia. Ciemne, sino-czerwone, włosy związane były w węzeł, podobny do hełmu i przeplecione rzemieniem ze skóry grzechotnika. Ani orle pióro, ani żadna inna odznaka nie zdobiła tej fryzury, a mimo to nasuwała się widzowi odrazu myśl, że ten młodzieniec jest wodzem i słynnym wojownikiem. Zakrój poważnej, pięknej, męskiej jego twarzy można było nazwać rzymskim. Kości policzkowe wystawały zaledwie w nieznacznej mierze, a wargi były pełne, choć subtelnie zarysowane. Matowa, jasno-brunatna, cera miała lekki odcień bronzowy. Jednem słowem był to Winnetou, wódz Apaczów, z którym łączyło mnie braterstwo krwi.
Zatrzymał się na chwilę w drzwiach. Bystrem, badawczem, spojrzeniem ciemnych oczu przebiegł po całej izbie i po wszystkich znajdujących się w niej osobach, poczem usiadł blizko nas, a jak najdalej od gapiących się nań rowdies.
Podniosłem już był nogę, aby ku Winnetou poskoczyć i pozdrowić go jak najserdeczniej, on jednak nie zwrócił na mnie uwagi, chociaż niewątpliwie mnie poznał. Miał widocznie do tego powód, przeto i ja nie wstałem, starając się nawet przybrać wyraz obojętności.
Z twarzy jego wyczytałem, że zrozumiał natychmiast położenie i nasz stosunek do rowdies. Zmrużył oczy, jakby z lekką pogardą, rzucił jeszcze raz okiem na naszych przeciwników, a kiedyśmy usiedli i schowali rewolwery, ukazał się na jego ustach ledwie dostrzegalny, ale przychylny uśmiech.
Wrażenie jego osobistości było tak wielkie, że po jego wejściu zrobiło się tak cicho jak w kościele. Cisza ta upewniła widocznie gospodarza, że niebezpieczeństwo minęło, bo wychylił głowę przez przymknięte drzwi, a widząc, że domysł jego się sprawdza, wsunął całą swą postać do izby.
— Proszę o piwo! — rzekł Indyanin, piękną, jasną, angielszczyzną i miłym dla ucha stentorowym głosem.
To wpadło w oko rowdies. Zbliżyli do siebie głowy i poczęli coś szeptać. Spojrzenia, rzucane ukradkiem na Indyanina, dowodziły, że nie mówili o nim nic korzystnego.
Winnetou dostał piwo, podniósł szklankę pod światło, padające przez okno, zbadał je wzrokiem znawcy i skosztował.
— Well! — rzekł, mlasnąwszy językiem. — Wasze piwo jest dobre. Wielki Manitou białych ludzi nauczył ich wielu sztuk, a warzenie piwa nie należy do najmniejszych.
— Czy uwierzyłby kto, że to Indyanin? — rzekłem cicho do Old Deatha, udając, że nie znam Winnetou.
— Tak i to jeszcze jaki! — odpowiedział stary również cicho, ale z naciskiem.
— Czy znacie go? Czy widzieliście i spotkaliście go już kiedy?
— Nie widziałem go jeszcze, ale poznaję go po ubraniu, postaci, wieku, a najbardziej po strzelbie. To słynna srebrna rusznica, która nigdy nie chybia celu. Macie szczęście poznać najsłynniejszego indyańskiego wodza Ameryki północnej, wodza Apaczów, Winnetou, najwybitniejszego wojownika z pomiędzy wszystkich Indyan. Imię jego rozbrzmiewa w każdym pałacu, w każdej chacie, przy każdem obozowem ognisku. Sprawiedliwy, rozumny, rzetelny, wierny, dumny, waleczny aż do zuchwalstwa, mistrz we władaniu wszelką bronią, przyjaciel i obrońca wszystkich czerwonych i białych, potrzebujących pomocy, znany jest wszerz i wzdłuż Stanów Zjednoczonych i daleko poza ich granicami jako największy bohater dalekiego Zachodu.
— Ale gdzie nauczył się tej angielszczyzny i tych manier białego gentlemana?
— Spędza wiele czasu na Wschodzie, a prócz tego opowiadają, że europejski uczony dostał się był do niewoli Apaczów, którzy jednak tak dobrze się z nim obchodzili, że postanowił u nich pozostać i usposabiać ich do życia pokojowego. On to był nauczycielem Winnetou, ale nie wkorzenił prawdopodobnie w nich swoich zasad i niewątpliwie poszedł z czasem na marne.
Old Death powiedział to tak cicho, że ja ledwie zdołałem go zrozumieć. Mimoto Indyanin, choć siedział od nas o jakich pięć łokci, odwrócił się i rzekł do mego nowego przyjaciela:
— Old Death się pomylił. Biały uczony dobrowolnie przybył do Apaczów, gdzie go przyjaźnie przyjęto, stał się nauczycielem Winnetou i uczył go być dobrym i odróżniać grzech od sprawiedliwości. Nie poszedł on na marne, lecz doznawał wysokiej czci i nie tęsknił nigdy do białych mężów. Gdy umarł, obsadzono grób jego żywymi dębami. Przeniósł się na wiecznie zielone sawanny, gdzie zbawieni nie rozszarpują się wzajem i piją zachwyt z oblicza Manitou. Tam go Winnetou znowu zobaczy i zapomni o nienawiści, jaką tu widzi.
Old Death był niesłychanie uszczęśliwiony tem, że Winnetou go poznał. Twarz promieniała mu radością, kiedy zapytał:
— Jakto, sir, wy mnie znacie? Rzeczywiście?
— Nie widziałem was jeszcze, ale mimoto poznałem was natychmiast, gdy tu wszedłem. Jesteście skutem, którego imię rozbrzmiewa aż po Las Animas.
Po tych słowach znów się od nas odwrócił. Podczas rozmowy nie drgnął ani jeden ruch jego spiżowej twarzy. Teraz siedział cicho i jakby zatopiony w sobie, tylko uszy drgały mu od czasu do czasu, jak gdyby zajmował się czemś, odbywającem się poza nim.
Tymczasem rowdies szeptali dalej między sobą, kiwali potwierdzająco głowami i powzięli zapewne jakieś postanowienie. Nie znali Indyanina, nie umieli z jego mowy wywnioskować, kto on i zamierzali prawdopodobnie wynagrodzić poniesioną od nas klęskę w ten sposób, że mu chcieli dać odczuć, jak dalece gardzą czerwoną skórą. Byli też, zdaje się, przekonani, że nam nie przyjdzie na myśl ująć się za nim, gdyż jako nie dotknięci osobiście obrazą, musieliśmy wedle panujących zasad zachować się spokojnie i przypatrywać krzywdzie niewinnego człowieka. Ten z nich, który był mnie zaczepił, wstał i podszedł powoli w wyzywającej postawie ku Indyaninowi. Ja na to wydobyłem rewolwer z kieszeni i położyłem na stole przed sobą, żeby go móc łatwo dosięgnąć.
— To nie potrzebne! — szepnął do mnie Old Death. — Winnetou poradzi sobie nawet z podwójną liczbą takich drabów.
Rowdy rozkraczył się szeroko przed Apaczem, oparł ręce na biodrach i rzekł:
— Czego szukasz tu, w Matagordzie, czerwona skóro? My nie możemy znieść dzikich w swem towarzystwie.
Winnetou nie spojrzał nawet na mówiącego, poniósł szklankę do ust, pociągnął dobry łyk, mlasnął językiem na znak, że mu dobrze smakuje i postawił znowu szklankę na stole.
— Czy słyszałeś, co powiedziałem, przeklęty czerwonoskórcze? — krzyknął rowdy. — Chcę wiedzieć, co tutaj robisz. Snujesz się, by podsłuchiwać i grać rolę szpiega. Te czerwone skóry stoją po stronie Juareza, który ma także skórę czerwoną, ale my jesteśmy po stronie imperatora Maksa i wieszamy każdego Indyanina, który nam wejdzie w drogę. Jeśli w tej chwili nie zawtórujesz nam w okrzyku: „Niech żyje cesarz Maks!“, to założymy ci stryczek na szyję!
I teraz nie odezwał się Apacz ani słowem, ani nawet nie drgnął na twarzy.
— Psie, czy rozumiesz mnie? Żądam odpowiedzi! — wrzasnął rowdy rozwścieczony widocznie i położył pięść na ramieniu Winnetou.
Na to poderwała się natychmiast gibka postać Indyanina.
— Precz! — zawołał rozkazująco. — Nie cierpię, jeśli na mnie kujot wyje.
Kujotem nazywają tchórzliwego wilka preryowego i uważają go powszechnie za zwierzę godne pogardy. Indyanie posługują się tą obelgą, ilekroć chcą komuś okazać swoje lekceważenie.
— Kujot? — zawołał rowdy. — To obelga, za którą puszczę ci krew i to natychmiast!
Równocześnie wydobył rewolwer, lecz w tem stało się coś, czego się napastnik nie spodziewał. Oto Apacz wykręcił mu z ręki broń, porwał go za biodra, podniósł i rzucił nim w okno, które oczywiście roztrzaskało się w drobne kawałki i wyleciało razem z nim na ulicę.
Odbyło się to o wiele prędzej, niźli się da opowiedzieć. Brzęk szyb, wycie psów, gniewny ryk towarzyszy wyrzuconego w ten sposób hultaja, to wszystko złożyło się na straszny zgiełk, nad którym górował głos Winnetou. On bowiem przystąpił do drabów, wskazał ręką na okno i zawołał:
— Czy jeszcze kto chce się tam dostać? Niechaj powie!
Podczas tego zbliżył się zanadto do jednego z psów, który już zamierzył się chwycić go zębami, ale Apacz kopnął zwierzę tak, że skowycząc wlazło pod stół. Dozorcy niewolników cofnęli się ze strachem i zamilkli. Winnetou nie miał w ręku żadnej broni. Wszystkich wprawiła w podziw tylko jego osoba. Indyanin wyglądał jak pogromca zwierząt, który, wchodząc do klatki, poskramia wzrokiem dzikość kotów.
Wtem otwarły się drzwi gwałtownie i wszedł wyrzucony przez okno rowdy z twarzą, pokaleczoną lekko odłamkami szkła, dobył noża i skoczył z okrzykiem wściekłości ku Winnetou. Apacz ustąpił cokolwiek na bok i chwycił szybkim ruchem za tę rękę napastnika, w której trzymał nóż. Potem porwał go znów tak samo jak przedtem za biodra, podniósł i grzmotnął nim tak o podłogę, że rowdy został na niej bez przytomności i bez ruchu. Ani jeden z towarzyszy obitego nie próbował już zaczepki ze zwycięzcą, który z całym spokojem, jak gdyby nic nie zaszło, wypił resztę piwa. Następnie skinął na gospodarza, ukrytego trwożnie za drzwiami, wiodącemi do jego gabinetu, wyjął sakiewkę z za pasa, dobył z niej mały żółty przedmiot i wsunął go mu do ręki, mówiąc:
— To za piwo i za okno, master Landlord! Widzicie, że dziki płaci, co jest winien, można się tembardziej spodziewać, że i od cywilizowanych otrzymacie swoją należytość. Oni nie potrafią ścierpieć przy sobie „czerwonej skóry“, ale wódz Apaczów, Winnetou, nie odchodzi dlatego, że się ich boi, lecz z tego powodu, że przekonał się, iż u tych bladych twarzy tylko barwa skóry, a nie duszy jest jasna. Dla niego byłby pobyt wśród nich bardzo nieprzyjemny.
Wziął rusznicę i opuścił lokal, nie rzuciwszy na nikogo okiem. Nawet na mnie nie spojrzał.
Teraz rowdies znowu nabrali życia. Ciekawość ich jednak przewyższała zdaje się gniew, zawstydzenie i troskę o nieprzytomnego towarzysza. Zapytali gospodarza przedewszystkiem, ile otrzymał od Indyanina.
— Nugget. — odrzekł zapytany, pokazując im kawałek szczerego złota wielkości laskowego orzecha. — Nugget, który wart przynajmniej dwanaście dolarów. To okno stare i zbutwiałe z szybami, w wielu miejscach popękanemi, doskonale mi się opłaciło. Zdaje się, że miał pełną sakiewkę nuggetów.
Hultajów opanowała złość z tego powodu, że czerwonoskóry posiada taką masę złota. Nugget gospodarza przechodził z rąk do rąk, przyczem oceniano jego wartość. My, korzystając z tej sposobności, zapłaciliśmy i wyszliśmy z gospody.
— No, jakież wrażenie zrobił na was ten Apacz? — zapytał mnie Old Death, kiedyśmy szczęśliwie na dworze stanęli. — Czy znajdzie się drugi taki Indsman? Te łotry zlękły się go, jak wróble na widok sokoła. Jaka szkoda, że go już nie zobaczę! Należało pójść trochę za nim, aby się dowiedzieć, co tutaj robi, czy obozuje za miastem, czy też zajechał do jakiego hotelu. Musiał gdzieś konia umieścić, gdyż nie można sobie Apacza, a szczególnie Winnetou, wyobrazić bez konia. Zresztą, sir i wy także sprawiliście się nieźle. Byłem już niemal w strachu, bo to zawsze niebezpiecznie wdać się z takimi łotrami, ale odwaga i zręczność, z jaką obeszliście się z tą psią bestyą, każe się spodziewać, że niedługo będziecie greenhornem. Ale oto już nasze mieszkanie! Czy wejdziemy? Taki stary trapper, jak ja, tylko z konieczności wciska się między mury. Mnie najlepiej, kiedy niebo widzę nad sobą. Pochodzimy jeszcze po tej pięknej Matagordzie dla zabicia czasu. A może wy lubicie w co zagrać?
— Nie jestem wogóle graczem i na przyszłość będę się starał nim nie zostać.
— To słuszne, mój młodzieńcze! Ale tu każdy grywa, a im dalej w Meksyk, tem gorzej. Tam gra nawet mąż z żoną, kot z myszą, przyczem oczywiście i noże dość często latają. Skoro więc nie gracie, to użyjmy przechadzki. Potem coś zjemy i położymy się spać. W tym błogosławionym kraju nie wie człowiek nigdy, gdzie i kiedy pójdzie na spoczynek wieczorem.
— Tak źle chyba nie będzie!
— Nie zapominajcie, sir, o tem, że znajdujecie się w Teksas, a tu stosunkowo daleko jeszcze do porządku. My naprzykład zamierzamy udać się do Austin, ale pytanie jeszcze, czy się tam dostaniemy. Fale wypadków w Meksyku przewaliły się na drugą stronę Rio grande. Tam dzieje się niejedno, co się zresztą nigdzie nie zdarza, a ponadto musimy się także liczyć z pomysłami Gibsona. Jeśli mu przyszło na myśl przerwać drogę do Austin i wysiąść gdzieś po drodze, to będziemy zmuszeni to samo uczynić.
— Ale jak się dowiemy, czy wysiadł?
— Będziemy się dopytywali. Parowiec nie śpieszy się tu na Colorado tak, jak na Mississipi, lub gdzie indziej. W każdej miejscowości zostaje z pół godziny czasu na wywiady. Musimy się nawet na to przygotować, że nam przyjdzie wysiąść tu i ówdzie, gdzie nie będzie miasta, ani hotelu, w którym moglibyśmy zagościć.
— A co w takim razie stanie się z moim kufrem?
Old Death zaśmiał się głośno na to pytanie.
— Z kufrem, z kufrem! — zawołał. — Wożenie z sobą kufra, to jeszcze resztka przedpotopowych stosunków. Któż rozumny wlókłby z sobą taki pakunek! Gdybym ja był chciał zabierać z sobą wszystko, czego potrzebowałem w podróżach i wędrówkach, nie byłbym zaszedł daleko. Weźcie, co potrzebne chwilowo, a resztę kupicie w swoim czasie. Jakież to tak ważne rzeczy macie w swej starej skrzyni?
— Ubrania, bieliznę, przybory toaletowe itp.
— To wszystko są rzeczy bardzo ładne, ale wszędzie można je dostać, a gdzie ich niema, tam się człowiek bez nich obejdzie. Koszulę nosi się, dopóki wytrzyma, a potem kupuje się drugą. Przybory toaletowe! Nie gniewajcie się za to, sir, co powiem, ale szczotki do włosów, nożyczki do paznokci, pomady do wąsów i tym podobne drobiazgi poniżają mężczyznę. Rzeczy, któremi zmienialiście swój wygląd, mogły przydać się tam, gdzie byliście dotychczas, ale nie tutaj. Tu niema już potrzeby kryć się pod fałszywym zarostem. Takie romantyczne głupstwa nie prowadzą do celu. Tu należy zabrać się energicznie, skoro znajdziecie swego Gibsona i...
Zatrzymał się, zmierzył mnie od stóp do głów, zrobił wesołą minę i mówił dalej:
— Tak jak teraz przedemną stoicie, możecie się pokazać w buduarze najbardziej wymagającej damy, albo na parterze teatru. Ale Teksas niema ani krzty podobieństwa do buduaru, czy do loży teatralnej. Może się łatwo zdarzyć, że wasze zgrabne ubranie wisieć będzie na was jak strzępie, a piękny cylinder przybierze kształt harmoniki. Czy wiecie, dokąd zwróci się Gibson? W Teksas nie zostanie i musi się wydostać z granic Stanów Zjednoczonych. Okoliczność, że obrał tę drogę, pozwala na domysł, że dąży do Meksyku, gdzie wśród ogólnego zamieszania może zniknąć i nikt, żadna w świecie policya, nie dopomoże wam do wydobycia go stamtąd.
— Kto wie, czy słuszność nie jest właśnie po waszej stronie. Sądzę jednakowoż, że jeśliby jechał do Meksyku, to byłby się udał odrazu do jednego z portów tamecznych.
— Nonsens! Musiał Nowy Orlean opuścić tak pośpiesznie, że wsiadł do najrychlej odjeżdżającego okrętu. Powtóre porty meksykańskie znajdują się w rękach Francuzów, o których on z pewnością nic nie chce słyszeć. Jemu pozostaje do wyboru jedynie droga lądowa, a będzie na tyle przezorny, że się nie pokaże w większych miastach. Może więc być, że ominie także Austin i gdzieś po drodze wysiądzie. Pojedzie oczywiście konno i mało uprawnym krajem ku Rio Grandę. Czy puścicie się za nim z kufrem, w cylindrze i w tem pięknem ubraniu? Gdyby tak było, musiałbym się z was porządnie wyśmiać.
Przyznawałem w duchu, że Old Death miał słuszność, ale dla żartu spojrzałem z żalem na swoje ubranie, prawie jeszcze nowe. Na to poklepał on mnie po ramieniu, mówiąc:
— Nie żałujcie i rozstańcie się śmiało z tem niepraktycznem ubraniem. Idźcie tu do handlarza, sprzedajcie cały ten niepotrzebny kram i sprawcie sobie za to inne szaty. Musicie bezwarunkowo kupić mocne i trwałe ubranie traperskie. Liczę na to, że zaopatrzono was obficie w pieniądze, a wobec tego wszystko w porządku. Precz z tem oszustwem. Wszak umiecie jeździć konno i strzelać. Koń jest dla was także niezbędny, ale tu na wybrzeżu się ich nie kupuje; bo są drogie i liche. W głębi kraju każdy farmer odstąpi wam dobrego wierzchowca, ale bez siodła, które zatem tu trzeba kupić.
— O ja nieszczęśliwy! Czy każecie mi tak uganiać z siodłem na plecach, jak wy to czynicie?
— Czemużby nie? Czy wstyd wam przed ludźmi? Co to kogo może obchodzić, że ja noszę siodło? Jeśli mi się spodoba, to będę sofę włóczył z sobą, aby przy sposobności spocząć na niej w puszczy, lub na preryi. Ktoby się ze mnie śmiał, temu dam szczutka w nos, że mu wszystkie słońca w oczach zabłysną. Wstydzić się należy tylko wówczas, kiedy się popełniło jaką nieprawość, albo głupstwo. Przypuśćmy, że Gibson gdzieś wysiadł, kupił konie i pojechał, a wtedy dobre siodło pod ręką bardzo się przyda. Róbcie, co chcecie, jeśli jednak życzycie sobie istotnie, żebym z wami pozostał, to posłuchajcie mej rady. No, nie namyślajcie się długo!
Po tych słowach jednak nie czekał na moje postanowienie, lecz wziął mnie za ramię, obrócił, pokazał mi dom z wielkim sklepem, nad którym widniał napis o łokciowych literach: „Store for all things“, pociągnął mnie do wejścia, wepchnął tak, że wpadłem na beczkę śledzi i wsunął się za mną z uśmiechem.
Napis firmy nie zawierał kłamstwa. Sklep był bardzo duży i posiadał wszystko, czego w tutejszych warunkach można było potrzebować: nawet siodła i strzelby.
Scena, która się teraz rozegrała, była jedyną w swoim rodzaju. Ja wyglądałem jak uczeń, stojący z ojcem przed budą jarmarczną, któremu wolno tylko z wahaniem objawić swoje życzenia i tylko to wziąć, co wybierze doświadczony ojciec. Old Death oświadczył zaraz na początku, że właściciel sklepu musi moje ubranie i zawartość mojego kufra przyjąć jako zapłatę. Ten przystał na to chętnie i natychmiast posłał storekeepera po kufer. Gdy ten powrócił, oszacowano moje rzeczy, Old Death zaś zaczął dla mnie wybierać. Wnet leżały przedemną czarne skórzane spodnie, para wysokich butów, czerwona wełniana koszula, kamizelka tego samego koloru z niezliczonemi kieszeniami, czarny wełniany szalik na szyję, bluza myśliwska z niebarwionej skóry jeleniej, skórzany pas szerokości dwu dłoni, worek na kule, kapciuk z pęcherza, fajka, kompas i dwadzieścia innych drozbiazgów, jak onuczki zamiast skarpetek, olbrzymi sombrero, koc wełniany z otworem na głowę, lasso, rożek z prochem, krzesiwo, nóż, siodło z kieszeniami i uzdzienicą. Potem przystąpiliśmy do strzelb. Old Death nie był przyjacielem nowatorstw. Odsuwał wszystko, co nosiło na sobie świeższą datę, na bok, a wreszcie wybrał starą iglicówkę, na którą ja byłbym nie spojrzał. Zbadał ją z miną znawcy, nabił, wyszedł przed sklep i strzelił do szczytu dalekiego domu. Kula utkwiła w celu.
— Well! — stwierdził z zadowoleniem. — Ta pukawka zrobi swoje. Znajdowała się w świetnych rękach i więcej warta od wszelakich rupieci, które się teraz zaszczyca nazwą rusznicy. Tę strzelbę wykonał dzielny mistrz, jak mi się zdaje i spodziewam się, że wy przyniesiecie mu zaszczyt. Jeszcze tylko forma na kule i będziemy gotowi. Dostaniemy tn także ołowiu, pójdziemy więc do domu i wylejemy zapas kul, który przerazi tych tam w Meksyku.
Wziąwszy jeszcze kilka drozbiazgów, jak chustki do nosa, które Old Death uważał zresztą za zupełnie zbyteczne, przeszedłem do przyległego pokoiku, aby się przebrać. Gdy wróciłem do sklepu, zaczął mi się stary przypatrywać z zadowoleniem.
Żywiłem w duchu przyjemną nadzieję, że on poniesie me siodło, ale mu to ani na myśl nie przyszło. Wpakował na me plecy cały zakupiony magazyn i wysunął mnie za drzwi.
— Tak — uśmiechał się na dworze. — Zobaczcie teraz, czy rzeczywiście jest czego się wstydzić! Każdy rozsądny człowiek będzie was uważał za rozumnego gentlemana, a dyabła to obchodzi, co będzie mówił świat głupi.
Teraz nie różniłem się już niczem od Old Deatha. Dźwigałem cierpliwie moje jarzmo do oberży, on zaś kroczył obok mnie, ubawiony wielce w duchu, że mnie widział w charakterze własnego posługacza.
Przybywszy do „hotelu“, położył się, ja zaś wyszedłem szukać Winnetou. Można sobie wystawić, jakie wrażenie wywarło na mnie to spotkanie. W gospodzie ledwie zapanowałem nad sobą i nie rzuciłem mu się na szyję. Nie mogłem sobie wytłumaczyć, jak przybył do Matagordy i czego tutaj szukał, dlaczego udawał, że mnie nie zna. Jego zachowanie się miało z pewnością swój powód, ale jaki?
On także pragnął niewątpliwie ze mną pomówić tak, jak ja tęskniłem za rozmową z nim. Spodziewałem się, że on na mnie gdzieś czeka, a znając jego sposoby, sądziłem, że z łatwością go znajdę. On obserwował nas pewnie i widział, gdyśmy wchodzili do hotelu. Należało go zatem szukać w pobliżu. Poszedłem odrazu ku tylnej stronie domu, przytykającej do niezabudowanego jeszcze placu i rzeczywiście ujrzałem Winnetou opartego o drzewo, w oddaleniu kilkuset kroków. Spostrzegłszy mnie, opuścił swe stanowisko i poszedł zwolna ku lasowi, dokąd ja oczywiście podążyłem za nim. Pomiędzy drzewami, gdzie na mnie zaczekał, wyszedł naprzeciw mnie z obliczem, promieniejącem radością i zawołał:
— Szarlieh, mój kochany, mój drogi bracie! Jakże się cieszę twym niespodzianym widokiem! Tak raduje się poranek, kiedy po nocy słońce zaświeci.
Przycisnął mnie do siebie i ucałował.
— Ranek jest pewny — odpowiedziałem ja — że słońce wejść musi, my jednak nie spodziewaliśmy się, że się tu zobaczymy. Jakże jestem szczęśliwy, że twój głos słyszę znowu.
— Co sprowadza twe nogi do tego miasta? Czy masz tu co do czynienia, czy też wylądowałeś, aby stąd udać się do nas nad Rio Pecos?
— Obowiązek pewien, który przyjąłem na siebie, sprowadza mnie tutaj.
— Czy mój biały brat powie mi, jaki to obowiązek i czy opowie, gdzie przebywał od czasu naszego rozstania się nad Red River?
Równocześnie wciągnął mnie trochę głębiej do lasu, gdzie usiedliśmy obok siebie. Trzymając go za rękę, opowiedziałem mu, co dotąd przeżyłem. Gdy skończyłem, on skinął poważnie głową i rzekł:
— Odmierzyliśmy ścieżkę dla ognistego konia, ażebyś ty otrzymał pieniądze, a huragan ci je zabrał. Gdybyś był został u miłujących cię Apaczów, byłbyś nigdy nie potrzebował pieniędzy. Dobrze zrobiłeś, nie czekając na mnie w St. Louis u Henry’ego, gdyż moja droga tamtędy nie prowadziła.
— Czy mój brat pochwycił mordercę Santera?
— Nie. Zły duch go schronił, a dobry Manitou dopuścił, że mi umknął. Udał się do żołnierzy Stanów południowych, gdzie zniknął mi z oczu pośród wielu tysięcy. Ale oko moje zobaczy go jeszcze, a wówczas mi już nie ujdzie. Wróciłem nad Rio Pecos, nie ukarawszy go wcale. Nasi wojownicy przez całą zimę opłakiwali śmierć Inczu-czuny i mojej siostry. Następnie musiałem odbyć wielkie podróże, aby rozmaite plemiona Apaczów powstrzymać od kroków zbyt pośpiesznych, gdyż chcieli podążyć do Meksyku i wziąć tam udział w walkach. Czy mój brat słyszał o prezydencie czerwonych, Juarezu?
— Tak.
— Kto ma słuszność: on, czy Napoleon?
— Juarez.
— Brat mój myśli tak samo jak ja. Proszę cię, byś nie pytał, co robię w Matagordzie! Muszę to nawet przed tobą zataić, gdyż tak przyrzekłem Juarezowi, którego spotkałem w El Paso del Norte. Czy mimoto, że mnie tu znalazłeś, udasz się za temi dwoma blademi twarzami, których szukasz?
— Jestem do tego zmuszony. Jakżebym się cieszył, gdybyś mnie towarzyszył! Czy to niemożliwe?
— Nie. Ja mam spełnić powinność równie wielką, jak ty. Dziś jeszcze tu zostaję, ale jutro wyjadę statkiem do La Grange, skąd muszę się udać przez Fort Inge do Rio Grande del Norte.
— Pojedziemy tym samym statkiem, tylko nie wiem, jak daleko. Będziemy zatem razem jeszcze przez jutro.
— Nie.
— Dlaczego?
— Ponieważ nie chciałbym brata mego wplątać w moją sprawę. Z tej samej przyczyny udałem przedtem, że cię nie znam. Także z powodu Old Deatha nie mówiłem z tobą.
— Jakto?
— Czy on wie, że jesteś Old Shatterhand?
— Nie. To nazwisko nie padło pomiędzy nami.
— On je zna całkiem pewnie. Byłeś dotychczas na Wschodzie i nie wiesz, jak często wymawiają je na Zachodzie. Old Death słyszał pewnie także o Old Shatterhandzie, ale ciebie uważa, jak się zdaje, za greenhorna.
— Tak jest w istocie.
— W takim razie będzie to ogromną niespodzianką, kiedy się dowie, kto jest tym greenhornem. Nie chciałbym memu bratu popsuć tej przyjemności. Skoro odszukasz Ohlerta i jego uwodziciela, będziemy z sobą dłużej, bo niewątpliwie nas odwiedzisz.
— Z pewnością!
— Pożegnajmy się więc teraz, Szarlieh. Na mnie czekają blade twarze.
To rzekłszy, powstał. Musiałem uszanować jego tajemnicę i rozstałem się z nim w nadziei, że nie na długo.
Nazajutrz wynajęliśmy z Old Deathem dwa muły i pojechaliśmy do zatoru, gdzie statek czekał na podróżnych.
Na steamerze, który był statkiem, zanurzającym się niezbyt głęboko i zbudowanym zupełnie po amerykańsku, znajdowało się już mnóstwo podróżnych. Kiedy my, niosąc siodła, weszliśmy na pokład, zawołał jakiś głos:
— Na Jowisza! Oto idą dwa dwunożne osiodłane osły! Czy to kto widział? Zrobić miejsce, ludzie! Niech idą na dół! Takie bydło nie może jechać z gentlemanami!
Ten głos nie był nam obcy. Najlepsze miejsca pokrytej szklanym dachem pierwszej klasy zajęli rowdies, których poznaliśmy wczoraj. Krzykacz, z którym poprzedniego dnia się rozprawiłem, grający widocznie rolę dowódcy, przyjął nas tą nową obelgą. Zwróciłem się do Old Deatha, ale ponieważ on puścił ją spokojnie mimo uszu, przeto ja także udałem, jakobym nie słyszał. Usiedliśmy naprzeciw nich i wsunęliśmy siodła pod krzesła.
Stary usadowił się wygodnie, wyjął rewolwer, odwiódł kurek i położył obok siebie, a ja poszedłem za jego przykładem. Hultaje zbliżyli do siebie głowy, szepcząc między sobą, nie śmieli jednak rzucić już głośnej obelgi. Psy, z wyjątkiem oczywiście jednego, mieli także z sobą. Dowódca patrzył na nas szczególniej wrogo. Trzymał się pochyło, prawdopodobnie z powodu uszkodzenia, jakiego doznał, gdy leciał przez okno i rzucony został o ziemię przez Winnetou. Na twarzy widniały świeże ślady, zrobione przez szyby.
Gdy konduktor zapytał, dokąd jedziemy, podał Old Death miejscowość Kolumbus. Zapłaciliśmy za przestrzeń do tej stacyi, a tam mogliśmy kupić bilet na dalszą podróż. Old Death bowiem sądził, że Gibson nie pojechał aż do samego Austin.
Dzwonek dał już był drugi sygnał, kiedy zjawił się nowy podróżny — Winnetou. Jechał na karym ogierze, osiodłanym na sposób indyański. Było to zwierzę wspaniałe. Indyanin zeskoczył z siodła dopiero na pokładzie i zaprowadził wierzchowca na przednią stronę, gdzie znajdowało się ogrodzenie z desek na wysokość człowieka, przeznaczone dla zabranych przez podróżnych koni.
Następnie nie zważając na nikogo usiadł obok balustrady okrętowej. Rowdies wzięli go ostro na oko. Zaczęli głośno chrząkać i kaszlać, aby zwrócić na siebie jego uwagę, ale napróżno. On siedział wsparty o lufę swej srebrno kutej strzelby na pół odwrócony od nich, jak gdyby ich wcale nie słyszał.
Wtem zabrzmiał dzwonek po raz trzeci. Zaczekano jeszcze przez kilka chwil, czy nie nadejdzie w ostatniej chwili jaki podróżny, poczem poruszyły się koła i okręt rozpoczął jazdę.
Zdawało się z początku, że podróż dobrze przeminie. Na statku panował zupełny spokój do Wharton, gdzie opuścił pokład jeden podróżny, a wsiadło natomiast wielu. Old Death udał się na brzeg na kilka minut, aby zapytać stojącego tam komisyonera o Gibsona i dowiedział się, że opisani przez niego ludzie nie wylądowali w tej miejscowości. Ten sam skutek odniosło dopytywanie się także w Kolumbus, gdzie też kupiliśmy bilety jazdy do La Grange. Z Matagordy do Kolumbus przebywa statek przestrzeń, dla pokonania której pieszy wędrowiec potrzebowałby pięćdziesięciu godzin. Było więc już dość późno popołudniu, kiedy dojechaliśmy do tej miejscowości. Przez cały ten czas Winnetou tylko raz opuścił swe miejsce, aby dla konia wody zaczerpnąć i dać mu trochę kukurydzy.
Zdawało się, że rowdies zapomnieli o swej złości przeciw Apaczowi. Zwracali się co pewien czas do nowych podróżnych ze swemi uwagami, ale przeważnie odpowiadano im na to pogardliwem milczeniem. Chełpili się tem, że nie należą do abolicyonistów, pytali każdego o jego przekonania i wymyślali wszystkim, którzy byli odmiennego zdania. Wyrażenia jak „przeklęty republikanin“, „niggeronkel“, „sługa Jankesów“ i inne, daleko gorsze, sypały im się z ust tak, iż wkońcu wszyscy odsunęli się, nie chcąc nic o nich wiedzieć. Ta sama okoliczność zapewne sprawiła, że zaniechali też zaczepek z nami. Nie spodziewali się z niczyjej strony pomocy przeciwko nam. Gdyby się jednak było znalazło więcej secesyonistów, byłby przepadł spokój na okręcie.
W Kolumbus wysiadło wielu, spokojnie myślących ludzi, a na ich miejsce weszli liczni podróżni, usposobieni wprost przeciwnie. Między innymi wtoczyła się na pokład banda pijanych, których zachowanie się nie zapowiadało nic dobrego. Rowdies powitali ich ze zgiełkliwą radością. Reszta nowoprzybyłych przyłączyła się do nich niebawem i w kilka chwil widać było, że niespokojne żywioły uzyskały na statku przewagę. Draby ciskali się na siedzenia, nie pytając, czy to komu wygodne, czy nie, poszturkiwali się pomiędzy spokojnymi podróżnymi i okazywali, że czują się tu panami. Kapitan pozwolił im hałasować, sądząc prawdopodobnie, że najlepiej na nich nie zważać. Dopóki nie przeszkadzali jemu w kierownictwie okrętu, pozostawił podróżnym obronę przed napaściami. Na twarzy jego napróżno szukałem rysów jankesowskich. Miał pełne kształty, jak mało kto wśród Amerykanów, a na jego rumianem obliczu błąkał się nieustannie dobroduszny uśmiech.
Większość secesyonistów udała się do restauracyi okrętowej, skąd też wnet zabrzmiały dzikie wrzaski, którym towarzyszył brzęk szkła z rozbijanych flaszek. Potem wbiegł na pokład kelner, murzyn, wdrapał się na pomost kapitański i zaczął biadać, że go zbili harapem i zamierzają powiesić na kominie okrętowym.
Na skutek tych słów spoważniał kapitan. Wyjrzał, czy statek płynie w odpowiednim kierunku i poszedł do restauracyi; mijając nas, zetknął się z konduktorem, który tak zaczął mówić:
— Kapitanie, nie możemy dłużej przypatrywać się spokojnie temu, co wyprawiają ci, noszący się ze złymi zamiarami, ludzie. Wysadźcie na ląd tego tam Indyanina, gdyż chcą go powiesić za to, że poturbował wczoraj któregoś z nich. Oprócz tego są tu jeszcze dwaj biali, których postanowili zlynchować, ponieważ byli świadkami tego zajścia, a szpiegują podobno na rzecz Juareza.
— Do wszystkich dyabłów! — rzekł kapitan — To nie żarty! Którzy to biali mogą być?
Oko jego przemknęło badawczo dokoła.
— To my! — odpowiedziałem ja, przystępując do niego.
— Wy? No, jeżeli wy jesteście szpiegami Juareza, to ja zjem mój kołowiec na śniadanie! — rzekł, przypatrując mi się badawczo.
— Ani mi się o tem śni! Ja wcale się nie troszczę o waszą politykę.
— No, nic złego wam się nie stanie. Przybiję natychmiast do brzegu, gdzie udacie się w miejsce bezpieczne.
— Na to ja się nie godzę. Muszę tym statkiem jechać dalej, gdyż nie mogę się narażać na stratę czasu.
— Rzeczywiście? To przykra sprawa. Zaczekajcie!
Podszedł do Winnetou i powiedział mu parę słów. Apacz potrząsnął głową pogardliwie i obrócił się od niego. Kapitan powrócił do nas i oznajmił z miną zakłopotaną:
— Myślałem to sobie! Czerwoni mają głowy żelazne. On także nie chce wysiąść na ląd.
— W takim razie będzie zgubiony razem z tymi panami — rzekł konduktor — bo ci niespokojni są bardzo na nich zawzięci. A nas paru ludzi ze statku nie da rady takiej przemocy.
Kapitan spojrzał w zamyśleniu przed siebie. Na twarzy jego odbił się uśmiech, jak gdyby mu przyszedł doskonały pomysł do głowy.
— Wypłatam tym secesyonistom figla, który popamiętają na długo — rzekł do nas — ale panowie musicie się tak zachować, jak tego zażądam. Nie użyjcie przedewszystkiem broni. Schowajcie strzelby pod ławą razem z siodłami. Obrona pogorszyłaby sprawę.
— All devils! Czy mamy się dać spokojnie zlynchować, master? — zawołał Old Death z zakłopotaniem.
— Nie. Trzymajcie się biernej obrony, a w stosownej chwili poskutkuje mój środek. Ochłodzimy tych łajdaków kąpielą. Zdajcie się już na mnie. Brak mi teraz czasu na długie wyjaśnienia. Oto oni się zbliżają.
Rzeczywiście wychodziła szajka z restauracyi. Kapitan odwrócił się szybko od nas i dał konduktorowi jakieś rozkazy. Ten pobiegł do sternika, obok którego stali dwaj pokładowi posługacze, a wkrótce potem ujrzałem go, jak spokojnym podróżnym udzielał pocichu wskazówek, ale dłużej nie mogłem na niego zważać, gdyż mnie i Old Deatha zajęli secesyoniści. Spostrzegłem jeszcze tylko, że owi spokojni podróżni skupili się jak najciaśniej na przednim pokładzie.
Zaledwie pijani opuścili restauracyę, otoczyli nas obu. My stosownie do życzenia kapitana odłożyliśmy strzelby.
— To on! — zawołał wczorajszy mówca, wskazując na mnie. — Szpieg Stanów północnych, które stoją po stronie Juareza. Wczoraj jeszcze ubrany był jak elegancki gentleman, a dziś ma na sobie ubranie traperskie. Na co on się przebiera? Zabił mi psa, a obaj zagrażali mi rewolwerami.
— To szpieg, tak, to szpieg! — wołali drudzy mieszanymi głosami. — Dowodzi tego jego przebranie. Utwórzcie zaraz jury! Niech zawiśnie łajdak! Precz z północnymi Stanami, z Jankesami i ich kreaturami!
— Co wyrabiacie tam, gentlemani? — zawołał z góry kapitan. — Ja chcę mieć spokój i porządek na statku. Nie róbcie zgiełku i zamieszania między podróżnymi!
— Milczcie, sir! — ryknął któryś z szajki. — My chcemy także porządku i zaraz go tu sobie zrobimy. Czy do waszych obowiązków należy zabieranie szpiegów?
— Moim obowiązkiem jest przewozić ludzi, którzy płacą za przejazd. Jeśli przyjdą do mnie przewódcy secesyonistów, to wezmę ich na pokład pod warunkiem, że zapłacą i będą spokojni. Oto moja lojalność. A jeśli będziecie mi psuli zarobek, to wysadzę was na brzeg i popłyniecie sobie lądem do Austin.
Szyderczy, podobny do rżenia, śmiech był mu odpowiedzią. Hultaje otoczyli mnie i Old Deatha tak ciasno, że nie mogliśmy się ruszyć. Protestowaliśmy oczywiście, ale głosy nasze ginęły w zwierzęcem niemal wyciu i wrzaskach. Zepchnęli nas nawet z pierwszego miejsca ku kominowi, żeby nas na nim powiesić. Na górnym brzegu komina umieszczone były obrączki do przytrzymywania lin: bardzo więc praktyczne urządzenie do wieszania. Wystarczało opuścić liny, przymocować nas do nich za szyję i podnieść. Dokoła nas utworzono krąg i trybunał. Było to śmieszne poprostu. Tym łotrom nie przyszło też nawet na myśl zapytać, dlaczego się nie bronimy. Wszak wiedzieli, że posiadamy noże i rewolwery, ale nie użyliśmy ich dotąd, co przecież musiało mieć jakiś powód.
Old Death zadawał sobie niemało trudu, aby nie stracić spokoju. Ręka podrywała mu się ciągle do pasa, lecz ilekroć rzucił okiem w górę, dawał mu kapitan ukradkiem znak przeczący.
— No — rzekł do mnie po niemiecku, żeby nas nie zrozumiano — zastosuję się jeszcze. Ale jeśli sobie zanadto pozwolą, to w minucie będą mieli nowych dwadzieścia cztery kul w brzuchu. Strzelajcie, skoro tylko ja zacznę!
— Słyszycie! — zawołał wspomniany już kilkakrotnie rowdy. — Mówią po niemiecku. To dowód, że to przeklęte Dutchmany i należą do tych łotrów, którzy Stanom południowym najbardziej dokuczają. Czego oni chcą tutaj w Teksas? To szpiegi i zdrajcy! Uporajmy się z nimi krótko!
Rykiem przyznano mu słuszność. Kapitan przestrzegł ich surowo, lecz go znowu wyśmiano. Ktoś rzucił pytanie, czy nie należałoby Indyanina przesłuchać, zanim nas powieszą. Na to zgodzono się łatwo i przewodniczący wysłał dwu ludzi po Indyanina.
Otoczeni dokoła, nie mogliśmy widzieć Winnetou. Usłyszeliśmy tylko głośny okrzyk. Apacz powalił jednego uderzeniem, a drugiego zrzucił z pokładu. Następnie wskoczył do pokrytej blachą budki kapitana, znajdującej się przy kole sterowem i wysunął przez małe jej okienko lufę swej strzelby. Wypadek ten wywołał oczywiście zgiełk nie do opisania. Wszystko pobiegło do baryery, wołało na kapitana, żeby wysłał kogoś na łódce w celu ratowania człowieka, wrzuconego do wody. Kapitan posłuchał tego wezwania i skinął na jednego z posługaczy, który zaraz wskoczył do umieszczonej nad tylnym pokładem łodzi, odwiązał linę, którą była przymocowana i popłynął ku dotyczącemu, który na szczęście umiał trochę pływać i starał się wszelkiemi siłami utrzymać nad wodą.
Teraz znalazłem się sam z Old Deathem. O wieszaniu nie było mowy na razie. Widzieliśmy oczy sternika i reszty załogi, zwrócone na kapitana, który dał znak, byśmy się zbliżyli i rzekł głosem stłumionym:
— Uważajcie teraz, panowie! Dostaną kąpiel. Zostańcie tylko spokojnie na statku, niech się dzieje, co chce. Hałasujcie tylko jak najwięcej!
Kazał statek zatrzymać, a potem zwolna płynąć wstecz ku prawemu brzegowi, na miejsce, nad którem załamywała się woda. Była to płaska ławica, od której rzeka była płytka aż do brzegu.
Na znak kapitana skinął sternik z uśmiechem głową i wpędził statek na ławicę. Zgrzytnęło pod nami, nastąpiło takie wstrząśnienie, że wszyscy się zatoczyli, a wielu padło na pokład. To odwróciło powszechną uwagę od łodzi na okręt. Wszystkich spokojnych podróżnych pouczył już konduktor, więc zaczęli krzyczeć jakby w strachu śmiertelnym, a reszta, która wierzyła w rzeczywistość nieszczęśliwego wypadku, wtórowała im w trwodze. W tem wychylił się z tyłu jeden z posługaczy, przybiegł z udanem przerażeniem do kapitana i krzyknął:
— Woda w statku, kapitanie! Skała rozcięła tył na połowę. Za dwie minuty okręt utonie!
— Przepadliśmy! — zawołał kapitan. — Ratować się, kto może! Woda płytka aż do brzegu. Dalej w wodę!
Zbiegł ze swego miejsca, zrzucił z siebie bluzę, kamizelkę i czapkę, zdjął z największym pośpiechem buty i skoczył z pokładu. Woda sięgała mu tylko do szyi.
— Na dół, na dół! — krzyczał. — Jeszcze czas. Tonąc, pociągnie okręt wszystkich za sobą.
Nikt z secesyonistów nie pomyślał nad tem, że kapitan pierwszy wyskoczył, aby się ocalić, i że się przedtem rozebrał. Wszystkich zdjęło przerażenie. Pozeskakiwali z pokładu i starali się dostać do brzegu, nie zważając na to, że kapitan popłynął na drugą stronę okrętu, odwróconą od brzegu i tam wylazł czemprędzej na pokład po drabince, którą mu prędko spuszczono. Statek był oczyszczony i tam, gdzie przed chwilą blady strach jeszcze panował, zabrzmiał teraz wesoły śmiech.
W chwili właśnie, kiedy pierwsi z ratujących się na ląd wchodzili, dał kapitan znak do ruszenia naprzód. Statek, idący płytko, zbudowany dołem szeroko i mocno, nie doznał wcale uszkodzeń i poddał się łatwo naciskowi kół. Powiewając surdutem jak flagą, zawołał kapitan ku brzegowi:
— Farewell gentleman! Jeśli jeszcze kiedy będziecie mieli ochotę utworzyć jury, to się sami wieszajcie. Wasze rzeczy, znajdujące się na statku, oddam w La Grange. Możecie je sobie stamtąd zabrać.
Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywołały te słowa na wywiedzionych w pole. Podnieśli wściekłe wycie i zażądali od kapitana, żeby ich wziął natychmiast na pokład napowrót, grozili doniesieniem, śmiercią i innymi strasznym środkami, niektórzy nawet strzelali, o ile nie zamokły im strzelby, do statku, ale go nie uszkodzili. Wreszcie ryknął jeden w bezsilnej wściekłości do kapitana:
— Psie! Zaczekamy tu do twego powrotu i powiesimy cię na twym własnym kominie.
— Well, sir! Przyjdźcie potem łaskawie na pokład! Tymczasem jednak kłaniajcie się generałom Meija i Marquez!
Teraz jechaliśmy już pełną parą, gdyż należało czas stracony wynagrodzić.




ROZDZIAŁ II.
Kukluksi.

Powyższe słowo jest do dziś jeszcze językową zagadką, którą rozmaicie już rozwiązywano. Nazwa osławionego Kukluksklanu, czyli Ku-kluks-klanu, ma być wedle jednych naśladowaniem szmeru, wywołanego odwodzeniem kurka rewolwerowego, inni składają go z cuc, ostrzeżenie, gluck, bełkot, i klan, szkockie słowo: szczep, ród, albo banda. Jak się ta sprawa ma w rzeczywistości, tego ja nie chcę rozstrzygać, sami zresztą członkowie Kukluksklanu nie wiedzieli, skąd pochodzi ich nazwa i jakie jest jej pierwotne znaczenie. Może nawet było im to obojętnem. Nie jest wykluczone, że któremuś z nich przyszło na język to słowo, drudzy je podchwycili i powtarzali potem, nie troszcząc się o sens, czy brak sensu w tem określeniu.
Nie tak niejasnym był już cel tego stowarzyszenia, które powstało w kilku hrabstwach Karoliny północnej, a potem rozszerzyło się na Karolinę południową, Georgię, Alabamę, Kentucky, Mississipi, Tennessee, a wkońcu nawet do Teksas wysyłało swe oddziały. Związek jednoczył w sobie mnóstwo zapamiętałych wrogów Stanów północnych, a celem ich była walka z porządkiem, jaki nastał po wojnie domowej. I rzeczywiście utrzymywali Kukluksi przez szereg lat całe Południe w ciągłem rozdrażnieniu, zagrażali wszelkiemu mieniu, tamowali przemysł i handel, nawet najsroższe kary nie zdołały przez długi czas położyć końca niesłychanym nadużyciom.
Tajny ten związek powstał wskutek zarządzeń rekonstrukcyjnych, narzuconych zwyciężonemu Południu przez rząd, a rekrutował się ze zwolenników niewolnictwa, wrogów Unii i stronnictwa republikańskiego. Członków zobowiązywano surowemi przysięgami do posłuszeństwa dla tajnych przepisów, a groźbą kary śmierci do ukrywania organizacyi. Nie cofali się oni przed żadnym aktem gwałtu, podpalaniem lub morderstwem, odbywali regularnie zebrania, a ukazywali się, gdy wykonywali swe bezprawne czyny, zawsze na koniach i w zupełnem przebraniu. Strzelali księży na ambonach, sędziów w urzędowaniu, napadali na zacnych ojców rodzin, aby ich, poszarpanych do kości, zostawić rodzinom. Wszystkich awanturników i rozbójników razem wziętych nie obawiano się tak, jak tego Kukluksklanu, który w końcu tak strasznie sobie poczynał, że gubernator Karoliny południowej poprosił prezydenta Granta o pomoc wojskową, gdyż z tajnym związkiem, przybierającym coraz większe rozmiary, nie można było sobie inaczej poradzić. Grant przedłożył tą sprawę kongresowi, a ten wydał ustawę przeciw Kukluksom, mocą której powierzono prezydentowi władzę dyktatorską celem zniszczenia tej bandy. Ta okoliczność, że musiano się uciec do tak drakońskiego środka, dowodzi napewno, jakie niebezpieczeństwo tkwiło w działalności Kukluksów zarówno dla poszczególnych obywateli, jakoteż i dla całego narodu. Z czasem stał się Kukluksklan piekielną otchłanią, w której schodziły się wszystkie przewrotowo usposobione duchy. Pewien kapłan, nim go zastrzelono na ambonie, modlił się po kazaniu za zbawienie dusz rodziny, której członków wymordowali Kukluksi w biały dzień. W pobożnym zapale i zgodnie z prawdą nazwał on działalność klanu walką dzieci szatana z dziećmi Boga. Wtem zjawiła się po przeciwnej stronie kościoła zamaskowana postać i przeszyła mu kulą głowę. Zanim wierni zdołali się opamiętać z przerażenia, zniknął ten szatan.
Nasz kołowiec dopłynął do La Grange już pod wieczór, a kapitan oświadczył, że z powodu niebezpiecznego stanu koryta rzeki dalej jechać nie może. Musieliśmy zatem wysiąść w tej miejscowości. Winnetou wyjechał konno przed nami i zniknął w ciemnościach nocy pomiędzy poblizkimi domami.
W La Grange był także komisyoner w przystani. Old Death zwrócił się doń natychmiast:
— Sir, kiedy przybył tu ostatni statek z Matagordy i czy wszyscy podróżni wylądowali?
— Wczoraj o tym samym czasie; wszyscy pasażerowie wysiedli, ponieważ steamer ruszał dalej dopiero nazajutrz.
— A byliście tutaj, kiedy rano wsiadali?
— Oczywiście, sir!
— To może udzielicie mi pewnej wiadomości. Szukamy dwu przyjaciół, którzy tym statkiem płynęli, a więc także tutaj zostali. Chcielibyśmy wiedzieć, czy rano także odjechali.
— Hm, to nie łatwo powiedzieć. Było dość ciemno, a podróżni tak się na ląd cisnęli, że trudno było przypatrzyć się każdemu z osobna. Prawdopodobnie wszyscy odjechali z wyjątkiem niejakiego Clintona.
— Clintona? O niego nam właśnie chodzi. Proszę was, podejdźcie-no tu do światła! Mój przyjaciel pokaże wam fotografię, aby się przekonać, czy to był rzeczywiście Clinton.
W istocie potwierdził komisyoner, że to wizerunek człowieka, o którym Death mówił.
— Czy wiecie, gdzie się zatrzymał? — spytał Death.
— Napewno, nie, ale przypuszczam, że u sennora Cortesio, gdyż jego ludzie ponieśli kufry. Jest to ajent od wszystkiego i Hiszpan z rodu. Zdaje mi się, że się teraz trudni tajnem dostarczaniem broni do Meksyku.
— Poznamy w nim prawdopodobnie gentlemana.
— Sir, w dzisiejszych czasach każdy chce być gentlemanem, nawet wówczas, kiedy siodło nosi na plecach.
To powiedział komisyoner oczywiście pod naszym adresem, choć nie w złej myśli. Old Death zapytał znowu z niemniejszą jak dotąd uprzejmością:
— Czy w tem błogosławionem miejscu, gdzie prócz waszej latarni niema, jak się zdaje, żadnego światła, jest jaki zajazd, gdzie możnaby się przespać bez przeszkód ze strony ludzi i owadów?
— Jest tylko jeden, a ponieważ staliście tu ze mną tak długo, wyprzedzili was już zapewne inni podróżni i zajęli tych parę wolnych pokoi.
— O to zaiste niezbyt przyjemne — rzekł Old Death, który nie odczuł i tego docinku. — A w domach prywatnych nie można liczyć na gościnę?
— Hm, sir, ja was nie znam. Sam nie mógłbym was przyjąć, gdyż moje mieszkanie bardzo małe, ale mam znajomego, któryby was nie odprawił, jeśli jesteście ludźmi rzetelnymi. To Niemiec, kowal, który się tu przeniósł z Missouri.
— No, — odparł mój przyjaciel, — mój towarzysz i ja nie jesteśmy opryszkami. Chcemy i możemy zapłacić, przypuszczam więc, że wasz znajomy spróbuje. Czy nie opisalibyście nam jego mieszkania?
— To jest nawet konieczne. Poszedłbym z wami, ale mam jeszcze do czynienia na statku. Master Lange, tak się ten człowiek nazywa, jest zwyczajem niemieckim o tym czasie poza domem, w gospodzie. Tam więc o niego spytajcie i powiedźcie mu, że przysłał was komisyoner. Idźcie prosto, potem na lewo poza drugi dom i poznacie gospodę po światłach. Okiennice jeszcze otwarte.
Odwdzięczywszy mu się za wiadomość napiwkiem, poszliśmy dalej z naszemi uprzężami. O istnieniu gopody świadczyła nie tylko jasność w oknach, lecz także zgiełk, wydobywający się przez otwarte okna. Nad drzwiami wyobrażone było zwierzę, podobne do olbrzymiego żółwia, ze skrzydłami i dwiema nogami. Pod tem był napis: „Hawks inn“. Żółw przedstawiał zatem drapieżnego ptaka, a dom był gospodą: „Pod sępem“.
Gdy otworzyliśmy drzwi, buchnęła ku nam chmura smrodliwego dymu tytoniowego. Goście cieszyli się widocznie silnemi płucami, skoro mogli wytrzymać i nie udusili się w tej atmosferze. Zresztą na dobry stan ich płuc wskazywała także czynność narządów mowy, gdyż nikt prawie nie mówił, lecz każdy krzyczał, nie robiąc nadziei, że zamilknie choć na sekundę, aby wysłuchać drugiego. Wobec tego miłego towarzystwa zatrzymaliśmy się w drzwiach przez kilka minut, aby oczy przyzwyczaić do dymu i rozpoznać ludzi i przedmioty. Potem zauważyliśmy, że w gospodzie są dwie izby, większa dla zwyczajnych, a mniejsza dla lepszych gości, co w Ameryce było zarówno niezwykłem, jak niebezpiecznem urządzeniem, gdyż obywatel wolnych państw nie uznaje różnic towarzyskich, ani moralnych.
Ponieważ w pierwszej izbie nie było miejsca, udaliśmy się do drugiej, gdzie znaleźliśmy jeszcze dwa wolne krzesła, które też prędko objęliśmy w posiadanie, poskładawszy siodła w kącie. Koło stołu siedziało kilku mężczyzn przy piwie i rozmawiali z sobą po niemiecku. Rzucili na nas tylko przelotne, badawcze, spojrzenie, przyczem nam się wydało, że na nasz widok przeszli czemprędzej na inny przedmiot rozmowy. Dowodził tego jakiś niepewny, szukający dopiero wyrazów, sposób mówienia. Dwaj z nich tak byli do siebie podobni, że na pierwszy rzut oka musiało się ich uważać za ojca i syna. Były to dwie rosłe i silne postaci z ciężkiemi pięściami, co dowodziło, że żyli w pilnej i ciężkiej pracy. Twarze ich z wyrazem dobroduszności były teraz lekko zarumienione podnieceniem, jak gdyby roztrząsano jakiś niemiły temat.
Gdyśmy usiedli, przysunęli się bliżej siebie, zasłaniając pomiędzy nami sobą wolne miejsce, czem zaznaczyli dyskretnie, że o nas nic wiedzieć nie chcą.
— Zostańcie na swoich miejscach, panowie! — rzekł Old Death. — Nie grozi wam z naszej strony żadne niebezpieczeństwo, chociaż nie jedliśmy od rana. Może nam powiecie, czy sprzedadzą nam tu do jedzenia coś takiego, coby nie nadwerężyło zbytecznie naszych przewodów pokarmowych.
Ten, którego wziąłem za ojca, przymrużył prawe oko i odrzekł z uśmiechem:
— Co się tyczy spożycia naszych czcigodnych osobistości, to spróbowalibyśmy przeciwko temu cokolwiek się bronić. Zresztą wyglądacie jak drugi Old Death; wątpię, czybyście się wstydzili porównania z nim.
— Old Death? Któż to taki? — spytał mój przyjaciel z najgłupszą w świecie miną.
— W każdym razie sławniejsza od was figura, westman i odnajdywacz ścieżek, który więcej przebył w jednym miesiącu swojej włóczęgi, aniżeli inni przez całe życie. Widział go mój chłopiec Will.
Ten „chłopiec“ miał ze dwadzieścia sześć lat, ciemno ogorzałą twarz i robił ogółem wrażenie, że mógłby stanąć do walki z sześcioma takimi jak on. Old Death spojrzał nań z ukosa i spytał:
— On go widział? A gdzież to?
— W roku sześćdziesiątym drugim w Arkanzas, na krótko przed bitwą pod Pea Ridge. Ale o tych zdarzeniach wy nie wiele chyba wiecie.
— Czemu? Dużo wędrowałem po Arkanzas i zdaje mi się, że w owym czasie byłem niedaleko stamtąd.
— Tak? A po czyjej stronie staliście wówczas? Stosunki u nas teraz takie, że trzeba dokładnie znać polityczną barwę człowieka, z którym się siedzi przy jednym stole.
— Nie obawiajcie się, master! Sądzę, że nie jesteście stronnikiem zwyciężonych hodowców niewolników, a ja żywię te same przekonania. Że zresztą nie należę do tego gatunku ludzi, poznajecie już chyba po tem, że mówię po niemiecku.
— To jeszcze niczego nie dowodzi, sir! Język niemiecki to niebezpieczny sposób porozumiewania się. W tamtym obozie jest także sporo ludzi, którzy władają dość znośnie naszym językiem, a korzystają z tego, żeby się wkraść w nasze zaufanie. Przekonałem się o tem dostatecznie. Ale mówiliśmy o Arkanzas. Wiecie może o tem, że to państwo sprzyjało na początku wojny domowej Unii? Tymczasem stało się niespodzianie całkiem inaczej. Wielu dzielnych ludzi, dla których niewolnictwo, a szczególnie postępowanie południowych baronów, było okropnością, zebrało się i oświadczyło się przeciwko secesyi. Ale mob[4], do którego także zaliczam owych baronów, opanował corychlej całą władzę publiczną, zastraszył rozumnych, skutkiem czego Arkanzas przyłączył się do Południa. Rozumiało się samo przez się, że w szeregach obywateli niemieckiego Południa wywołało to wielkie rozgoryczenie. Nie mogli oni jednak z początku nic na to poradzić i musieli pogodzić się z tem, że zwłaszcza północna strona kraju nadzwyczajnie ucierpiała z powodu wojny. Ja mieszkałem w Missouri w Poplar Bluff, niedaleko granicy Arkanzasu. Siedzący tu przed wami chłopak wstąpił oczywiście do jednego z pułków niemieckich. Chciano przyjść z pomocą unionistom z Arkanzasu i wysłano poza granicę na zwiady niewielki odział, w którym znajdował się Will. Wywiadowcy natknęli się jednak niespodzianie na przeważne siły i ulegli po morderczej obronie.
— I dostali się do niewoli? To podówczas była ciężka rzecz. Wiadomo, co wyprawiały Stany południowe z wojennymi jeńcami, gdyż na stu umierało przynajmniej ośmdziesiąciu z powodu złego obchodzenia się z nimi. Ale wprost nie godzono na życie?
— Oho! Jesteście w grubym błędzie. Te zuchy trzymały się bardzo dzielnie, wystrzelały wszystką amunicyę, a potem walczyły kolbami i nożami. Secesyoniści ponieśli ogromne straty i rozgniewani tem postanowili jeńcom życie odebrać. Will był jedynakiem, więc mnie jako ojcu groziło osierocenie, a że się to nie stało, zawdzięczam jedynie Old Deathowi.
— Jakto, master? Bardzo mnie tem zaciekawiliście. Czy ten skut sprowadził może większy patrol celem wyswobodzenia jeńców?
— W ten sposób byłby nic nie wskórał, gdyż zanimby pomoc tego rodzaju była nadeszła, morderstwo zostałoby już spełnione. Nie, on zabrał się do tego, jak prawdziwy, zuchwały westman. Sam wydobył jeńców z rąk nieprzyjaciół.
— Do stu piorunów! To była sztuczka!
— Jeszcze jaka! Zakradł się do obozu na brzuchu tak, jak się Indyan podchodzi, a podstęp ten ułatwił mu deszcz, który lał tego wieczora jak z cebra i pogasił ognie. Że przytem kilku ze straży przednich poczuło w ciele nóż Deatha, to się samo przez się rozumie. Cały batalion secesyonistów obozował w farmie. Oficerowie zajęli dom mieszkalny, a żołnierze umieścili się, gdzie mogli. Jeńców zamknięto w tłoczni trzciny cukrowej. Pilnowali ich czterej strażnicy, każdy na jednym rogu budynku. Nazajutrz mieli biedacy ponieść śmierć. W nocy zaraz po zmianie warty usłyszeli nad sobą na dachu niezwykły szmer, który nie mógł pochodzić od deszczu. Zaczęli więc uważnie nadsłuchiwać. Nagle zatrzeszczało, ktoś załamał część dachu, zrobionego z gontów z miękkiego drzewa, a potem pracował nad wybiciem dziury w powale, dopóki deszcz nie zaczął padać do izby. Potem nastała cisza na kilka chwil. Przez otwór wsunął się do wnętrza pień młodego drzewa z zostawionymi kawałkami gałęzi, po którym wydostali się jeńcy na dach nizkiego budynku, a stamtąd na ziemię. Tam ujrzeli czterech strażników, leżących bez ruchu, nie pogrążonych zapewne we śnie i zabrali zaraz broń ich sobie. Zbawca przeprowadził uwolnionych z wielką zręcznością przez obóz do granicy na drogę, znaną im wszystkim. Dopiero tutaj dowiedzieli się szczęśliwcy, że to poszukiwacz dróg, Old Death, wystawił na szwank swoje życie, aby ich ocalić.
— Czy poszedł z nimi? — spytał Old Death.
— Nie. Powiedział, że ma jeszcze ważne sprawy załatwić i zniknął w ciemnej i dzikiej nocy, nie zostawiając im czasu na podziękowanie i przypatrzenie się, jak wyglądał. Noc była tak ciemna, że nie można było rozpoznać ludzkiej twarzy. Will zauważył tylko długą i chudą postać, ale rozmawiał z Deathem i do dziś jeszcze pamięta słowa tego dzielnego męża. Gdyby Old Death znalazł się kiedy wśród nas, przekonałby się, że jesteśmy ludźmi wdzięcznymi.
— Będzie o tem wiedział i bez tego. Przypuszczam, że syn wasz nie jest pierwszym, spotkanym przez tego człowieka, Niemcem. Ale, sir, znacie tu może niejakiego master Langego z Missouri?
Nieznajomy zaczął nadsłuchiwać.
— Langego? — powtórzył. — Czemu o niego pytacie?
— Obawiam się, że tu „Pod sępem“ nie znajdziemy miejsca, a komisyoner nad rzeką wskazał nam jego jako człowieka, ktorego możnaby poprosić o nocleg.. Radził nam powołać się na swoją znajomość z master Langem i nadmienił, że najpewniej tutaj go zastaniemy.
Stary zwrócił na nas jeszcze raz baczne spojrzenie i powiedział:
— W takim razie miał słuszność, sir, gdyż ja właśnie jestem master Lange. Ponieważ przysyła was komisyoner, a ja uważam was za ludzi uczciwych, przeto witam was w nadziei, że się na was nie zawiodę. Kim jest wasz towarzysz, który nie przemówił jeszcze ani słowa?
— Wasz rodak, nawet uczony, który przybył tu szukać szczęścia.
— O biada! Ci z poza Oceanu myślą, że tutaj pieczone gołąbki same lecą do gąbki. Zapewniam was, sir, że tutaj trzeba o wiele ciężej pracować i więcej wycierpieć rozczarowań, zanim się dojdzie do czego, niżeli u nas. Ale to nic! Życzę powodzenia i pozdrawiam was!
Podał mi także rękę, a Old Death uścisnął ją ponownie, mówiąc:
— A gdybyście mieli wątpliwości, czy warci jesteśmy waszego zaufania, to ja zwrócę się do waszego syna, a on poświadczy, że na nie zasługujemy w całej pełni.
— Mój syn, Will? — spytał Lange zdumiony.
— Tak on, nikt inny. Wspomnieliście, że rozmawiał z Old Deathem i pamięta jeszcze każde jego słowo. Może mi powtórzycie, młodzieńcze, tę rozmowę? Żywo mnie to zajmuje.
Na to odrzekł Will z zapałem:
— Wprowadziwszy nas na drogę, szedł Old Death na przedzie. Ja otrzymałem postrzał w rękę, który mi bardzo dolegał, gdyż nie opatrzono mnie, a rękaw przylepił mi się do rany. Przechodziliśmy przez zarośla. Old Death puścił poza siebie konar, który odginając się, uderzył mnie w miejsce zranione. To mnie tak zabolało, że krzyknąłem głośno i...
— Za to nazwał was poszukiwacz dróg osłem! — wtrącił Old Death.
— Skąd wy o tem wiecie? — zapytał Will w zdumieniu.
Stary westman ciągnął dalej:
— Na to wy tłumaczyliście się, że was postrzelono i że rana się zaogniła, a on poradził wam rozmiękczyć rękaw i ochładzać starannie ranę sokiem z way bread,[5] co zapobiega tworzenia się zgorzeli.
— Tak jest, tak! Skąd wy to wiecie, sir? — zawołał młody Lange, zaskoczony niespodzianką.
— Wy jeszcze pytacie? To ja właśnie dałem wam tę dobrą radę. Wasz ojciec wyraził się przedtem, że mogę siebie porównać z Old Deathem, w czem leży cała prawda, gdyż jestem podobny do tego starego hultaja jak małżonka do żony.
— Ach... tak... więc to wy jesteście? — zawołał Will, zrywając się ze stołka, by podejść do Old Deatha. Ale ojciec go zatrzymał, ściągnął napowrót na krzesło i powiedział:
— Siedź, mały! Jeśli chodzi o uścisk, to ojciec ma pierwszy prawo i obowiązek zarzucić twemu zbawcy przednie łapy na szyję. Zaniechamy tego jednak, bo wiesz, gdzie się znajdujemy i jak tu na nas uważają. Siedź więc spokojnie! Zwróciwszy się zaś do Old Deatha, dodał:
— Chciałbym, żebyście nie pojęli mylnie mego stanowiska w sprawie wdzięczności syna. Mam po temu powody. Wierzcie mi, że jestem wam nader wdzięczny, ale właśnie dla tego muszę unikać wszystkiego, coby mogło was narazić na niebezpieczeństwo. O ile wiem i dość często słyszałem, jesteście znani jako stronnik abolicyonistów. Podczas wojny dokonywaliście czynów, które wam sławę przyniosły, a południowcom wielką wyrządziły szkodę. Dawano was oddziałom armii północnej za przewodnika i odnajdywacza ścieżek, a wy prowadziliście je na tyły nieprzyjaciół drogami, na które nikt inny nie odważyłby się wchodzić. Czciliśmy was za to wysoce, ale południowcy nazywali i nazywają was jeszcze szpiegiem. Wiecie chyba, jak teraz stoją sprawy. Gdybyście się dostali w towarzystwo secesyonistów, gotowiby was powiesić.
— Wiem o tem dobrze, master Lange, lecz na mnie wcale to nie robi wrażenia — odrzekł Old Death bardzo chłodno. — Nie pragnę wprawdzie zawisnąć na stryczku, grożono mi tem już często, choć do wykonania groźby nigdy nie przyszło. Nie dawniej jak dziś chciała nas banda rowdies powiesić na okrętowym kominie, ale i oni tego nie potrafili.
Old Death opowiedział wypadek na parowcu, a kiedy skończył, rzekł Lange po głębokim namyśle:
— To było bardzo zacnie ze strony kapitana, lecz niebezpiecznie dla niego. On pozostanie tutaj w La Grange do jutra, rowdies przybędą zapewne już w nocy, a w takim razie powinien się przygotować na ich zemstę. Wam zaś może się jeszcze coś gorszego wydarzyć.
— Eh! Nie boję się tych kilku ludzi. Nie z takimi jak oni miałem już do czynienia.
— Nie bądźcie zbyt pewni siebie, sir! Rowdies dostaną tu znaczną pomoc. Od kilku dni nie bardzo tu w La Grange bezpiecznie. Ze wszystkich stron przybywają jacyś obcy, których nikt nie zna, wystawają po wszystkich kątach i radzą nad czemś potajemnie. Nie są tu dla interesów, gdyż włóczą się tylko, całe ich zachowanie wyklucza myśl, jakoby w tym celu się tu znajdowali. Teraz siedzą tam w izbie i rozdziawiają pyski, że szary niedźwiedź mógłby sobie w nich legowisko urządzić. Poznali już, że jesteśmy Niemcy i usiłowali nas drażnić. Gdybyśmy im byli odpowiedzieli, przyszłoby pewnie do morderstwa i zabójstwa. Ja nie czuję zresztą dzisiaj ochoty dłużej tu bawić, a wam także pewnie tęskno do spoczynku. Tylko z wieczerzą będzie gorzej. Ponieważ jestem wdowcem, prowadzimy gospodarstwo kawalerskie i chodzimy na obiad do gospody. Sprzedałem także dom przed kilku dniami, gdyż zaczyna mi tu być już za gorąco pod nogami. Nie mówię przez to, jakoby mi się tutejsi ludzie nie podobali. Ci nie są właściwie gorsi aniżeli inni gdziekolwiek, ale wojna zakończyła się w Stanach zaledwie, a skutki ciężą jeszcze na kraju, w Meksyku zaś rzną się teraz na dobre. Teksas leży między tymi krajami. Burzy się, gdzie tylko spojrzeć; ze wszystkich stron ściąga się tu hołota i obmierza nam pobyt. Dlatego postanowiłem wszystko sprzedać i udać się do córki, która wyszła za mąż bardzo szczęśliwie. U jej męża dostanę zajęcie, że lepszego życzyć sobie nie mogę. W dodatku znalazłem tutaj na miejscu kupca, dla którego ta realność bardzo się nadaje. Ponieważ zapłacił mi gotówką już onegdaj, mogę więc odjechać, kiedy mi się spodoba. Udaję się do Meksyku.
— Co wam do dyabła, sir? — zawołał Old Death.
— Mnie? Jakto?
— Bo skarżyliście się przedtem na Meksyk z tego powodu, że się tam rzną na dobre, a teraz się tam wybieracie?
— Nie może być inaczej, sir. Zresztą nie we wszystkich stronach Meksyku jednako. Tam, dokąd ja się przenoszę, a mianowicie w Chihuahua, wojna się już skończyła. Juarez musiał wprawdzie umykać aż do El Paso, ale się zerwał niebawem i odpędził Francuzów energicznie na południe. Dni ich już policzone; wyganiają ich z kraju, a biedny Maksymilian będzie musiał odpokutować za wszystko. Wszystko rozstrzygnie walka o stolicę, a tymczasem prowincye północne unikną klęsk wojny. Tam przebywa mój zięć, do którego udam się z Willem, tam czeka nas wszystko, czego się możemy spodziewać, bo ten dzielny chłop jest bardzo zamożnym właścicielem kopalń srebra. Mieszka w Meksyku już przeszło półtora roku i pisze w ostatnim liście, że przyszedł na świat nowy król kopalń srebra, który bardzo krzyczy za dziadkiem. Czyż do wszystkich dyabłów mogę tutaj pozostać? Obaj z Willem mamy otrzymać w kopalni bardzo dobrą posadę, a przytem ja będę mógł tego małego króla kopalnianego nauczyć pacierza i tabliczki mnożenia. Widzicie zatem, panowie, że nie wypada mi tu siedzieć. Dziadek powinien być bezwarunkowo przy wnuku, gdzieindziej brak miejsca dla niego. Toteż udaję się do Meksyku, a jeśli wam się spodoba jechać z nami, to będzie mi bardzo przyjemnie.
— Hm! — mruknął Old Death. — Nie żartujcie, sir, bo gotowiśmy skorzystać z waszej uprzejmości.
— Co, wy tam także zmierzacie? To byłoby rzeczywiście paradnie. No, ręka, sir! Jedziemy razem.
Przy tych słowach podał mu rękę.
— Zwolna, tylko zwolna! — zaśmiał się Old Death. — Przypuszczam wprawdzie, że się udamy do Meksyku, ale całkiem pewne to nie jest, a gdyby to nawet nastąpiło, to na razie nie wiemy, jaki obierzemy kierunek.
— Jeśli tylko oto idzie, to pojadę z wami, gdzie chcecie. Wszystkie drogi wiodą stąd do Chihuahua, mnie obojętnie, czy tam przybędę dzisiaj, czy jutro. Jestem egoistą i dbam o własną korzyść. Wy jesteście sprytnym westmanem i poszukiwaczem tropów. Jeśli mnie z sobą weźmiecie, zajadę pewnie na miejsce, a to ma wielką wartość w tych niepewnych czasach. Gdzie zamierzacie zasięgnąć bliższych wiadomości?
— U niejakiego sennora Cortesio. Czy znacie tego człowieka?
— Czy go znam! La Grange takie małe, że wszystkie koty mówią tu do siebie „ty“, a ten sennor właśnie kupił odemnie realność.
— Przedewszystkiem chciałbym się dowiedzieć, czy to nicpoń, czy człowiek z honorem.
— Z honorem, z honorem. Jego barwa polityczna nie obchodzi mnie oczywiście. Czy ktoś woli rządy cesarskie, czy republikańskie, to wszystko jedno, byle poza tem spełniał swoje obowiązki. Ma on stosunki z tamtą stroną granicy. Zauważyłem, że nocą obładowują u niego muły pełnemi, ciężkiemi, skrzyniami, oraz, że potajemnie zbierają się w jego domu ludzie, którzy potem udają się nad Rio del Norte. Z pewnością nie mylę się, jeśli twierdzę, że on dostarcza stronnikom Juareza broni i amunicyi, że im posyła ludzi, chętnych do walki z Francuzami. To jest w naszych stosunkach dowodem odwagi, na którą można się ośmielić jedynie w przekonaniu, że nawet przy pewnych stratach zrobi się dobry interes.
— Gdzie on mieszka? Muszę jeszcze dziś z nim pomówić.
— Zastaniecie go o dziesiątej wieczorem. I ja miałem być u niego dziś jeszcze w pewnej sprawie, która jednak załatwiła się tymczasem, wobec czego rozmowa już niepotrzebna. Powiedział, że mogę przyjść do niego o dziesiątej, bo na krótko przedtem powróci.
— Czy był u niego kto podczas waszych odwiedzin?
— Tak, dwu mężczyzn, starszy i młodszy.
— Czy wymieniono ich nazwiska? — wtrąciłem ja.
— Tak. Siedzieliśmy razem z godzinę, a w przeciągu takiego czasu musi się usłyszeć nazwisko tego, z kim się rozmawia. Młodszy nazywał się Ohlert, a starszy sennor Gavilano. Ten drugi był widocznie znajomym sennora Cortesio, gdyż rozmawiali o dawniejszem spotkaniu się w stolicy Meksyku.
— Gavilano? Takiego nie znam. Czyżby się Gibson teraz tak przezwał?
Z pytaniem tem zwrócił się Old Death do mnie. Gdy wydobyłem obie fotografie i pokazałem kowalowi, poznał obu natychmiast.
— To oni, sir — rzekł dla potwierdzenia. — Ten z chudą, żółtą, twarzą kreola to sennor Gavilano, a ten drugi to master Ohlert, który wprawił mnie w niemały kłopot. Pytał mnie ciągle o gentlemanów, których ja nigdy w życiu nie widziałem, naprzykład o murzyna Otello; o młodą miss z Orleanu imieniem Joanna, która pasła najpierw owce, a potem z królem wyruszyła na wojnę; o niejakiego master Fridolina, który odbył drogę po młot żelazny; o nieszczęśliwą lady Maryę Stuart, której w Anglii ucięto głowę; o dzwon, który podobno śpiewał pieśń Szyllera; o bardzo poetycznego sir Uhlanda, który przeklął dwu śpiewaków, za co jakaś króla rzuciła mu różę, odpiętą z piersi. Master Olhert ucieszył się mną bardzo i zaprodukował mi mnóstwo imion, poematów, historyi teatralnych, z których zapamiętałem sobie tylko to, co powiedziałem. Huczało mi to w głowie, jak młyńskie koło. Ten master Ohlert wydawał mi się zacnym i nieszkodliwym człowiekiem, ale założyłbym się, że miał małego bzika. Wkońcu wydobył kartką z wierszem, który mi odczytał. Była tam mowa o okropnej nocy, po której dwa razy z kolei przyszło rano, a trzeci raz nie. Był tam deszcz, gwiazdy, mgła, wieczność, krew w żyłach, duch, ryczący o zbawienie, dyabeł w mózgu i kilka tuzinów wężów w duszy, słowem same bałamuctwa niemożliwe i nie trzymające się kupy. Nie wiedziałem zaiste, czy śmiać się, czy płakać.
Teraz nie było wątpliwości, że master Lange rozmawiał z Wiliamem Ohlertem, którego towarzysz Gibson zmienił po raz wtóry nazwisko, prawdopodobnie także tylko przybrane. Może pochodził rzeczywiście z Meksyku i nazywał się pierwotnie Gavilano, a sennor Cortesio poznał go jako takiego. Gavilano znaczy: jastrząb, a więc nazwisko to przynosiło mu zaszczyt. Przedewszystkiem pragnąłem się dowiedzieć, pod jakim pozorem wodził za sobą Wiliama. Niewątpliwie było w tem coś bardzo ponętnego dla obłąkanego poety i pozostawało w blizkim związku z jego idee fixe, żeby napisać tragedyę o obłąkanym poecie. Przypuszczając, że Ohlert wspominał co i o tem wobec kowala, zapytałem:
— Czy więcej nic nie słyszeliście od Ohlerta?
— Owszem. Mówił jeszcze bardzo wiele o tragedyi, którą zamierzał napisać, twierdził jednak, że musi pierwej przeżyć to wszystko, co ten utwór ma zawierać.
— To się mnie wydaje niemożliwem!
— O nie. Ja jestem innego zdania. Waryactwo polega właśnie na tem, że chory przedsiębierze rzeczy, które nie przyszłyby na myśl rozumnemu człowiekowi. Co trzecie słowo była w tem sennorita Feliza Perilla, którą master Ohlert postanowił uprowadzić przy pomocy przyjaciela.
— To rzeczywiście obłąkanie, czyste obłąkanie! Gdyby ten człowiek istotnie miał zamiar przenieść zdarzenia i postać z tragedyi do rzeczywistości, należałoby temu bezwarunkowo zapobiec. On zapewne jest jeszcze tutaj w La Grange?
— Nie. Odjechał właśnie wczoraj z sennorem Cortesio do Hopkins Farm, aby stamtąd udać się nad Rio Grande.
— O, to źle, bardzo źle! Musimy czemprędzej wyruszyć za nim, ile możności dziś jeszcze. Nie wiecie, czy możnaby tu kupić dwa dobre konie?
— Właśnie u sennora Cortesio; on zawsze trzyma konie, które odstępuje ludziom, zaciągniętym pod znak Juareza. Ale ja odradziłbym wam tej jazdy nocnej. Nie znacie drogi i będzie wam potrzebny przewodnik, którego na dziś chyba nie dostaniecie.
— A może przecież. Spróbujemy w każdym razie wyruszyć jeszcze dziś. Przedewszystkiem musimy się rozmówić z sennorem Cortesio. Dziesiąta minęła, a że o tym czasie miał on już być w domu, przeto bądźcie łaskawi pokazać nam jego mieszkanie.
— Chętnie. Chodźmy więc, skoro się wam podoba, sir!
Wstając od stołu, usłyszeliśmy tętent przed domem. W kilka chwil potem weszli nowi goście do izby, których ze zdumieniem i z uczuciem niepokoju rozpoznałem odrazu, gdyż byli to owi secesyoniści w liczbie dziewięciu, czy dziesięciu, którym kapitan okrętu dał dziś tak piękną sposobność ratunku przez dopłynięcie do brzegu. Znali widocznie kilku z obecnych gości, gdyż przywitano ich gorąco. Z krzyżujących się odpowiedzi i pytań wywnioskowaliśmy, że tu na nich czekano. Z początku zaprzątnięto ich tak dalece, że nie mieli czasu na nas uważać, co nam oczywiście bardzo było na rękę. Usiedliśmy więc na razie na swoich miejscach, chcąc bowiem teraz się oddalić, bylibyśmy musieli przejść obok nich, a oni skorzystaliby pewnie z tej sposobności do zaczepienia się z nami. Gdy Lange usłyszał, kto oni są, przymknął drzwi tak, że oni nas widzieć nie mogli, my zaś mogliśmy słyszeć, o czem mówili. Oprócz tego zmieniliśmy nasze miejsca w ten sposób, że plecami zwróciliśmy się do przedniej izby.
— Chodzi o to, żeby was nie zobaczyli — rzekł kowal. — Już przedtem panował po ich stronie nieprzychylny dla nas nastrój. Gdyby spostrzegli was, których uważają za szpiegów i chcieli już dziś powiesić, byłaby awantura gotowa.
— Nic strasznego — odrzekł Old Death. — Czy jednak sądzicie, że będziemy tu siedzieli, dopóki się oni nie oddalą? Na to nie mamy czasu, ponieważ musimy bezwarunkowo być u Cortesia.
— Dobrze, sir! Pójdziemy drogą, na której nas napewno nie zobaczą.
Old Death rozejrzał się po pokoju i rzekł:
— A którędy? Wyjście jest możliwe tylko przez izbę pierwszą.
— Nie. Tędy o wiele wygodniej.
Wskazał na okno.
— Czy nie żartujecie przypadkiem, sir? — zapytał stary. Nasuwa mi się podejrzenie, że się chyba boicie! Czy mamy się pożegnać po francusku i jak myszy powłazić do dziur ze strachu przed kotem? Ładnieby nas potem wyśmiano!
— Trwogi ja nie znam, ale znam stare, dobre, przysłowie, że mądry głupiemu ustąpi. Wystarczy, gdy sam sobie powiem, że nie czynię tego z obawy, lecz z ostrożności. Pomijam już to, że liczbą dziesięć razy nas przewyższają. Te wagabundy są butne i rozzłoszczone. Nie przepuszczą nas spokojnie. Ponieważ zaś ja nie zniósłbym tego, a was także nie uważam za ludzi, którzyby coś takiego obojętnie przyjęli, przyjdzie więc do porządnej bijatyki. Nie boję się wprawdzie takiej przemocy w walce na pięści, lub kawałkami połamanych krzeseł, ponieważ jestem kowalem i potrafię młotem grzmocić choćby po głowach, ale rewolwer to broń dyabelnie głupia, bo tu najtchórzliwszy pędrak może kulką, jak groch, powalić najodważniejszego olbrzyma. Nie trzeba do tego wielkiej mądrości, żeby przyjść do przekonania, iż najlepiej będzie spłatać figla tym drabom i ukradkiem wyprowadzić się przez okno. To bardziej ich zezłości, niż gdybyśmy otwarcie stanęli do walki z nimi i kilku z nich łby roztrzaskali, a sami oberwali po nosach, lub doznali czegoś gorszego.
Przyznałem w duchu słuszność temu rozsądnemu człowiekowi, a Old Death rzekł także po chwili:
— Zdanie wasze nie jest oczywiście pozbawione słuszności. Godzę się na wasz wniosek i wysunę przez okno nogi razem ze wszystkiem, co na nich wisi. Posłuchajcie, jak ryczą! Zdaje mi się, że mówią o przygodzie na statku.
Rzeczywiście opowiadali nowoprzybyli, co im się zdarzyło na parowcu, potem o Old Deacie i o mnie, oraz o podstępie kapitana. Co do rodzaju zemsty nie mogli się odrazu pogodzić. Rowdies i ich zwolennicy chcieli czekać na parowiec, drudzy zaś nie mieli do tego ochoty, albo czasu.
— Nie mogliśmy przecież siedzieć całą wieczność na brzegu — rzekł opowiadający — gdyż musieliśmy przybyć tutaj, gdzie na nas czekano. Bardzo szczęśliwie się stało, że znaleźliśmy farmę, gdzie nam wypożyczono koni.
— Pożyczono? — zapytał ktoś z uśmiechem.
— Tak, ale oczywiście na nasz sposób. Z początku liczba ich nie wystarczała dla nas wszystkich, musieliśmy więc jechać po dwu na jednym, potem się to poprawiło gdyż napotkaliśmy jeszcze inne farmy tak, że każdy w końcu miał konia dla siebie.
Rozległ się niepohamowany śmiech, gdy się skończyło opowiadanie o tej kradzieży. Opowiadający ciągnął dalej:
— Czy tutaj wszystko w porządku? Czy dotyczących znaleziono?
— Tak, mamy ich.
— A ubrania?
— Przywieźli dwie skrzynie; to wystarczy.
— To będzie przyjemność. Ale szpiegi i kapitan muszą także za swoje dostać. Steamer zatrzymuje się tu w La Grange na noc, więc kapitana łatwo znajdziemy, a Indyanina i szpiegów także niedługo będziemy szukali, gdyż bardzo łatwo ich poznać. Jeden z nich miał nowe traperskie ubranie, obaj zaś nieśli na plecach siodła.
— Siodła? — zawołali tamci prawie z radością. — Czy ci dwaj, którzy tu weszli niedawno i siedzą w tamtej izbie, nie mieli...
Resztę powiedział pocichu. Odnosiło się to do nas.
— Panowie — rzekł kowal — czas nam się stąd zabrać, bo wejdą tu za kilka minut. Wyjdźcie wy najpierw! Siodła my wam podamy.
Rzeczywiście niebezpiecznie było dłużej zwlekać. Bez żenady wyskoczyłem czemprędzej przez okno, a Old Death poszedł za moim przykładem, poczem kowale podali nam rzeczy i strzelby i sami przeleźli przez okno.
Znajdowaliśmy się pod przednią ścianą domu na małym, ogrodzonym, placyku, porosłym trawą. Przeskoczywszy przez płot, spostrzegliśmy, że także reszta gości z tej samej izby oknem ją opuściła, nie spodziewając się także uprzejmości ze strony secesyonistów.
— No, — śmiał się Lange — a to wytrzeszczą oczy te draby, gdy zauważą, że im ptaszki uleciały. Istotnie zrobiliśmy dobrze.
— Ale dyabelny blamaż narazie! — łajał Old Death. — Doznaję wrażenia, jak gdybym słyszał szyderczy śmiech.
— Niech się śmieją! My potem będziemy się śmiali, a to jak wiadomo korzystniej. Dowiodę wam, że się ich nie obawiam, ale nie wdaję się w karczemne bójki.
Obaj kowale wzięli od nas siodła, zapewniając, że nie mogą dopuścić, żeby goście ich dźwigali takie ciężary. Niebawem znaleźliśmy się pomiędzy dwoma budynkami. W lewym panowała zupełna ciemność, a w prawym migotało światło przez szparę w okiennicy.
— Sennor Cortesio jest w domu — rzekł Lange. — U niego właśnie widać światło. Zapukajcie tylko, to wam otworzy. Skoro się z nim załatwicie, przyjdźcie tutaj na lewo, gdzie my mieszkamy. Zapukajcie w okiennicę koło drzwi. My tymczasem przygotujemy przekąskę.
Kowale udali się do domu, a my zwróciliśmy się na prawo. Na nasze pukanie odchyliły się drzwi, a przez wązką szparę spytał głos jakiś:
— Kto tu być?
— Dwaj przyjaciele — odrzekł Old Death. — Czy sennor Cortesio w domu?
— Czego chcieć od sennor?
Sposób wyrażania się wskazywał, że to murzyn.
— Chcemy z nim załatwić pewien interes.
— Co, interes? Powiedzieć, bo nie wolno wejść!
— Przysyła nas master Lange!
— Massa Lange? On być dobry. Wolno wejść, ale zaczekać chwilę!
Zamknął drzwi, ale wnet je otworzył i przyniósł odpowiedź:
— Wejść! Sennor powiedzieć, że mówić z obcymi.
Przez małą sień weszliśmy do wielkiej izby, prawdopodobnie kantoru, gdyż skromne jej umeblowanie składało się tylko ze stołu, kilku krzeseł i pultu do pisania, przy którym stał długi i chudy mężczyzna, twarzą ku drzwiom zwrócony. Na pierwszy rzut oka widać było, że to Hiszpan.
— Buenas tardes! — odpowiedział na nasze uprzejme pozdrowienie. — Przysyła was sennor Lange? Czy wolno zapytać, sennores, co was do mnie sprowadza?
Byłem ciekaw, co Old Death na to odpowie. On bowiem z góry zastrzegł sobie, że rozmówi się z Cortesiem.
— Może interes, a może tylko potrzeba zasiągnięcia pewnej wiadomości, sennor. Sami tego jeszcze dobrze nie wiemy — rzekł stary.
— Zobaczymy. Usiądźcie i zapalcie cigarillo.
Podał nam papierośnicę i zapałki, czego trudno było nie przyjąć. Meksykanin nie wyobraża sobie niczego, a przedewszystkiem rozmowy, bez papierosów. Old Death, który dziesięć razy wolał fajeczkę od najwytworniejszego cygara, wziął najcieńsze, zapalił, a ledwie pociągnął kilka razy, już papierosa nie było. Ja postąpiłem z moim oszczędniej.
— Rzecz, z którą się wam naprzykrzamy — zaczął Old Death — niema zbyt wielkiego znaczenia. Przychodzimy tak późno dla tego tylko, że nie bylibyśmy was pierwej zastali. Nie chcemy tutaj bawić do jutra, ponieważ nie zapraszają nas do tego tutejsze stosunki. Mamy zamiar udać się do Meksyku i ofiarować nasze usługi Juarezowi. Podobnego kroku na wiatr się nie robi. W tym wypadku trzeba mieć jakąś pewność, że się będzie chętnie przyjętym. Zasięgnąwszy stosownych wiadomości, dowiedzieliśmy się, że tu, w La Grange, można się zaciągnąć w jego szeregi. Wymieniono nam wasze nazwisko, więc przybyliśmy do was, a wy może nam łaskawie powiecie, czy znajdujemy się u właściwego człowieka.
Meksykanin nie odpowiedział zaraz, lecz przypatrzył nam się wpierw badawczem spojrzeniem. Oko jego spoczywało na mnie z widocznem zadowoleniem, gdyż byłem młody i wyglądałem rzeźko. Old Death mniej mu się zapewne podobał, wychudła bowiem i pochylona jego postać nie nadawała sią pozornie do znoszenia wielkich trudów i niewywczasów. Potem zapytał:
— Kto wam podał moje nazwisko, sennor?
— Pewien człowiek spotkany na statku — kłamał Old Death. — Przypadkiem zetknęliśmy się potem także z master Langem, który nas uprzedził, że przed dziesiątą nie zastaniemy was w domu. Pochodzimy z Północy i walczyliśmy przeciwko Stanom południowym. Posiadamy zatem doświadczenie wojenne, może więc przydalibyśmy się prezydentowi Meksyku.
— Hm! To brzmi wcale dobrze, sennor, ale przyznam się wam otwarcie, że nie czynicie wrażenia, jakobyście byli zdolni do wysiłków i niewywczasów, jakich od was będą wymagali.
— Podoba mi się wasza szczerość, sennor — zaśmiał się stary. — Gdy jednak usłyszycie moje nazwisko, zaraz się przekonacie, że mogę się bardzo przydać. Nazywają mnie zazwyczaj Old Death.
— Old Death! — zawołał Cortesio zdumiony. — Czy to być może! Wy bylibyście tym sławnym odnajdywaczem ścieżek, który Południu takie szkody wyrządził?
— Ja nim jestem. Legitymuje mnie moja postać.
— W istocie, w istocie, sennor. Muszę jednak być bardzo ostrożnym, żeby się to nie dostało do publicznej wiadomości, że zaciągam w szeregi Juareza. Szczególniej teraz byłoby niebezpiecznie narazić się na podobne podejrzenie. Ponieważ jesteście Old Death, przeto nie mam powodu się wahać i oświadczam otwarcie, że zwróciliście się pod dobrym adresem. Chętnie gotów jestem natychmiast was przyjąć i obiecać wam nawet rangę, gdyż usługi takiego wojownika, jak Old Death, potrafią tam zużytkować i nie wepchają go między zwykłych żołnierzy.
— Mam nadzieję, sennor. Co się tyczy mego towarzysza, to choćby wstąpił jako żołnierz zwyczajny, wnet dojdzie do czegoś lepszego. Wśród abolicyonistów doprowadził, choć młody, aż do kapitana. Nazywa się wprawdzie tylko Müller, ale mimoto słyszeliście już pewnie o nim. Służył pod Sheridanem i jako porucznik dowodził we flankowym marszu przez Missyonary Ridge czołem przedniej straży. Wiecie zapewne, jakich zuchwałych jazd podejmowano się wówczas. Müller był szczególnym ulubieńcem Sheridana i dzięki temu brał zawsze udział w tych ryzykownych przedsięwzięciach. On to był owym oficerem konnicy, który w krwawej, lecz doniosłej w skutkach, bitwie pod Five-Forks odbił pojmanego już generała Sheridana. Dla tego sądzę, że nie będzie to dla was zły nabytek, sennor.
Stary zmyślał niestworzone rzeczy! Ale czy miałem mu zarzucić kłamstwo? Czułem, że mi krew napływa do twarzy, ale poczciwy Cortesio wziął mój rumieniec za oznakę skromności, gdyż podał mi rękę i zaczął także kłamać jak dziennikarz:
— Niechaj was nie drażni ta zasłużona pochwała, sennor Müller. Słyszałem oczywiście o was i o czynach waszych i pozdrawiam was serdecznie. Rozumie się, że i wy wstąpicie jako oficer; gotów jestem zaraz dać wam pewną sumę do rozporządzenia na sprawienie przynajmniej najpotrzebniejszych rzeczy.
Old Death chciał się już zgodzić na to. Poznałem to po nim i dlatego wtrąciłem czemprędzej:
— To zbyteczne, sennor. Nie możemy pozwolić na to, żebyście nas we wszystko zaopatrywali. Narazie nie potrzebujemy nic więcej jak dwu koni, które może od was dostaniemy. Siodła mamy swoje.
— To się dobrze składa. Mogę wam odstąpić dwoje tęgich bydląt, a jeśli rzeczywiście chcecie za nie zapłacić, to oddam je za cenę własną. Jutro rano pójdziemy do stajni, gdzie wam je pokażę. To najlepsze ze wszystkich, jakie posiadam. Czy obejrzeliście się już za noclegiem?
— Tak. Zaprosił nas master Lange.
— To doskonale. W przeciwnym razie byłbym ja to uczynił, chociaż moje mieszkanie bardzo jest ograniczone. Czy wolicie załatwić resztę spraw zaraz, czy jutro rano dopiero?
— Teraz oczywiście — odrzekł Old Death. — Jakież są jeszcze przytem formalności?
— Na razie niema żadnych. Ponieważ idziecie na własny koszt, przeto odbiorą od was przysięgę dopiero w korpusie po objęciu obowiązków. Muszę tylko dać wam legitymacye i list polecający celem zabezpieczenia należnej wam szarży. Lepiej pisma te zaraz sporządzić, gdyż tutaj nigdy człowiek nie wie, co go czeka w następnej chwili. Proszę więc o kwadrans cierpliwości. Będę się śpieszył. Oto są cigarillo, a zaraz przyniosę wina, jakiem nikogo nie częstuję. Niestety mam już tylko flaszkę.
Podsunąwszy nam papierosy i flaszkę wina, przystąpił do pultu i zabrał się do pisania. Old Death zaczął do mnie robić miny za plecami Meksykanina, z czego wywnioskowałem, że był wielce z siebie zadowolony. Następnie nalał sobie pełną szklankę i wychylił duszkiem za zdrowie Cortesia. Mnie ten wynik nie cieszył jeszcze tak bardzo, gdyż nie mówiliśmy jeszcze dotąd o ludziach, o których mi chodziło. Szepnąłem o tem staremu, na co mi odpowiedział pewnym giestem na znak, że sam się o to postara.
W przeciągu kwadransu wysączył Old Death resztę wina z flaszki, a Cortesio skończył pisanie. Przed zapieczętowaniem przeczytał nam list polecający, którego treść zadowoliła nas w zupełności. Następnie wypełnił nie dwa, lecz cztery blankiety i wręczył po dwa każdemu z nas. Ku swemu zdumieniu ujrzałem, że to paszporty, jeden we francuskim języku i podpisany przez generała Bazaine’a, a drugi w hiszpańskim, z podpisem Juareza. Cortesio musiał zauważyć moje zdziwienie, gdyż rzekł z uśmiechem chytrego zadowolenia:
— Widzicie, sennor, że możemy was zabezpieczyć przed wszelkimi wypadkami. W jaki sposób przyszedłem do posiadania francuskiej legitymacyi, to moja rzecz, Wy nie wiecie, co się wam może zdarzyć, dobrze więc, że posiadacie tego rodzaju paszporty, które w podwójnej liczbie tylko wyjątkowo się wystawia, a odchodzący stąd nowozaciężni nie otrzymują wogóle paszportów i legitymacyi.
Z tego skorzystał Old Death, aby zadać upragnione przezemnie pytanie:
— Jak dawno odeszli stąd ostatni ochotnicy?
— Wczoraj. Sam odprowadziłem oddział z trzydziestu ludzi aż do Hopkins Farm. Tym razem byli z nimi także dwaj prywatni sennores.
— Przeprowadzacie zatem również ludzi prywatnych? — spytał Old Death ze zdziwieniem.
— Nie. To narażałoby mię na różne nieprzyjemności. Wczoraj zrobiłem wyjątek, ponieważ jeden z tych panów był moim dobrym znajomym. Zresztą wy będziecie mieli doskonałe konie i jeśli wcześnie stąd wyruszycie, dościgniecie oddział, zanim się dostaniecie do Rio Grande.
— W którem miejscu mają przejść przez rzekę?
— Udadzą się w kierunku wąwozu Eagle, ponieważ jednak nie mogą się tam pokazywać, zboczą nieco na północ. Pomiędzy Rio Nueres a Rio Grande przetną drogę dla mułów, prowadzącą z San Antonio, przybędą do Fortu Inge, który także muszą ominąć i przeprawią się przez Rio Grande pomiędzy rzeczkami pobocznemi Las Moras i Moral, tam bowiem jest bród, znany naszym przewodnikom. Stamtąd ruszą na zachód, aby przez Baya, Cruzes, San Vinzente, Tabal i San Carlos dostać się do miasta Chihuahua.
Wszystkie te miejscowości były dla mnie czemś zupełnie nieznanem, lecz Old Death potakiwał głową i powtarzał każdą nazwę głośno, jakby znał te okolice.
— Dopędzimy ich pewnie, jeśli nasze konie nie będą zbyt liche, a ich zbyt dobre — rzekł. — Ale czy pozwolą nam się przyłączyć?
Cortesio zapewnił gorąco, a przyjaciel mój pytał dalej:
— Czy jednakowoż ci dwaj panowie prywatni zgodzą się na to?
— Oczywiście. Oni nie mogą wogóle rozkazywać, muszą sami być wdzięczni za to, że mają sposobność odbycia podróży pod osłoną oddziału. Ponieważ się z nimi spotkacie, przeto z przyjemnością was uprzedzam, że możecie postępować z nimi, jak z gentlemanami. Jeden z nich, rodowity Meksykanin, nazwiskiem Gavilano, jest moim znajomym, z którym przeżyłem piękne chwile w stolicy. Jego siostra, młodsza od niego, nadzwyczaj przystojna, zawracała głowy wszystkim sennorom.
— To i on zapewne jest pięknym mężczyzną?
— Nie. Nie są do siebie podobni, bo to rodzeństwo przyrodnie. Ona nazywa się Feliza Perillo i obracała się w towarzystwach jako czarująca cantora[6] i zachwycająca ballerina.[7] Później zniknęła i dopiero teraz dowiedziałem się od jej brata, że żyje jeszcze w okolicach Chihuahua. I brat nie mógł mi udzielić dokładnych wiadomości, gdyż sam musi się o nią dopiero wypytać, skoro tylko tam przybędzie.
— Czy wolno spytać, czem właściwie był i jest ten sennor?
— Poetą.
Old Death przybrał minę takiego zdumienia i lekceważenia, że zacny Cortesio dodał:
— Sennor Gavilano tworzył za darmo, gdyż posiada znaczny majątek i nie potrzebuje zapłaty za swe utwory.
— W takim razie można mu pozazdrościć!
— Tak, zazdroszczono mu też. Z powodu intryg, które robiono przeciwko niemu, musiał opuścić miasto, a nawet kraj. Teraz wraca z Jankesem, który chce poznać Meksyk i dostać się z jego pomocą w krainę poezyi. Mają zamiar w stolicy zbudować teatr.
— Życzę im szczęścia! Czy Gavilano wiedział, że wy przebywacie teraz w La Grange?
— O nie. Znajdowałem się przypadkiem nad rzeką, kiedy nadjechał parowiec, aby podróżnych na noc na ląd wysadzić. Poznałem natychmiast tego sennora i zaprosiłem go razem z towarzyszem do siebie. Pokazało się, że obydwaj chcieli się udać do Austin, a stamtąd przekroczyć granicę. Poradziłem im, w jaki sposób można pewniej i prędzej przez granicę się przedostać, dla obcego bowiem, zwłaszcza niesecesyonisty, pobyt tutaj bynajmniej nie jest wskazany. W Teksas grasują teraz ludzie, łowiący chętnie ryby w mętnej wodzie. Pełno tutaj wszelakiej bezużytecznej hołoty, której pochodzenia, ani celu nikt nie zna. Wszędzie słyszy się o zbrodniach, napadach, okrucieństwach z niewiadomego powodu. Sprawcy znikają, a policya stoi bezradnie wobec okropnych faktów.
— Czyżby to byli ludzie z Ku-kluks-klanu? zauważył Old Death.
— Wielu o to samo pytało, a w ostatnich czasach porobiono odkrycia, które pozwalają się domyślać, że prawdopodobnie mamy do czynienia z tą szajką. Onegdaj natrafili w Halletsville na dwa trupy z przypiętemi kartkami z napisem „Yankee-hounds“. W Shelby zaćwiczono niemal na śmierć rodzinę za to, że ojciec służył pod generałem Grantem. A dzisiaj dowiedziałem się, że koło Lyons znaleziono czarny kaptur z przyszytymi dwoma kawałkami białej materyi w kształcie jaszczurek.
— O, do pioruna! Takie maski noszą Kukluksi!
— Tak, zasłaniają sobie twarze czarnymi kapturami, opatrzonymi w białe figury. Każdy z nich ma osobną figurę, po której się go poznaje, gdyż podobno nawet nazwiska swoje sami przed sobą trzymają w tajemnicy.
— Nasuwa mi się wobec tego przypuszczenie, że tajne stowarzyszenie zaczyna znowu gospodarować. Miejcie się na baczności, don Cortesio. Przyjdą tutaj napewno. Najpierw byli w Halletsville, a kaptur znaleziono w Lyons. Ta miejscowość leży przecież stąd znacznie bliżej niż tamta.
— Rzeczywiście, macie słuszność, sennor. Od dzisiaj będę drzwi i okna zamykał dwa razy tak silnie i trzymał w pogotowiu nabite strzelby.
— Dobrze zrobicie. Tych łotrów nie trzeba oszczędzać, bo oni także nikomu nie darują. Kto się im podda, licząc na ich względność, ten doznaje zawodu. Ja przemawiałbym do nich tylko prochem i ołowiem. Zresztą i w gospodzie nic dobrego się nie święci. Widzieliśmy tam bowiem gentlemanów, którym źle z oczu patrzy. Powinniście starannie ukryć wszystko, coby was mogło zdradzić, że jesteście stronnikiem Juareza. Zróbcie to zaraz dzisiaj! Lepiej raz być niepotrzebnie ostrożnym, niżeli dać się obić, lub zastrzelić przez małe zaniedbanie. Sądzę, że na razie skończyliśmy z sobą. Jutro rano znowu się zobaczymy. Czy macie jeszcze co zauważyć?
— Nie, sennores. Na dziś wszystko załatwione. Cieszę się bardzo, że was poznałem i spodziewam się, że o was jeszcze dużo dobrego usłyszę. Jestem pewien, że będzie wam sprzyjało szczęście u Juareza i że prędko pójdziecie w górę.
Na tem rozstaliśmy się, uścisnąwszy podaną nam uprzejmie przez Cortesia rękę. Kiedy się drzwi jego za nami zamknęły, nie mogłem w przechodzie do domu Langego powstrzymać się od tego, żeby nie szturknąć starego w bok i nie powiedzieć:
— Ależ master, skądże wpadło wam do głowy zmyślać w ten sposób przed sennorem! Kłamstwa wasze były wprost niebotyczne!
— Tak? Hm! Wy tego nie rozumiecie, sir! Mógł nas zawsze jeszcze odprawić z kwitkiem. Dlatego wzbudziłem w nim apetyt na nas.
— Chcieliście wziąć nawet pieniądze! To byłoby wyraźne oszustwo!
— No, wyraźne nie, gdyż on nic o tem nie wiedział. Czemu nie miałem brać, skoro dawał dobrowolnie?
— Ponieważ nie zamierzamy zasłużyć na te pieniądze.
— Tak! Teraz oczywiście dalecy jesteśmy od tego zamiaru, ale skąd wiecie, że nam się nie nastręczy sposobność służenia Juarezowi? Może ze względu na siebie samych będziemy do tego zmuszeni. Trudno jednak nie przyznać wam słuszności. To bardzo dobre, że nie przyjęliśmy pieniędzy, gdyż tylko dzięki temu znaleźliśmy się w posiadaniu paszportów i listu polecającego. Ale najważniejsze to, że wiemy, dokąd udał się Gibson. Znam doskonale tę drogę. Wyruszymy wcześnie i z pewnością go dościgniemy. Dzięki naszym papierom nie zawaha się komendant oddziału ani na chwilę z wydaniem obu w nasze ręce.
U Langego nie pukaliśmy wcale, on bowiem stał przy drzwiach otwartych i wprowadził nas do izby, której wszystkie trzy okna zasłonięte były grubymi kocami.
— Nie dziwcie się tym zasłonom, panowie! — rzekł — Zawiesiłem je naumyślnie. Mówmy wogóle jak najciszej, żeby się Kukluksi nie dowiedzieli, że jesteście u mnie.
— Czy widzieliście tych łotrów?
— W każdym razie ich wywiadowców. Ponieważ dość długo bawiliście u sennora Cortesio, zaczęło mi się nudzić, wyszedłem więc, aby na was zaczekać i wpuścić bez waszego pukania. Wtem usłyszałem, że się ktoś skrada od strony gospody. Przymknąłem drzwi, pozostawiając tylko wązką szparę, przez którą wyglądałem. Nadeszło trzech mężczyzn i stanęli tuż koło drzwi. Mimo ciemności zauważyłem na nich bardzo długie, szerokie spodnie, takie same szerokie bluzy i kaptury, nasunięte na twarze. Przebranie to było z ciemnej materyi i obszyte jasnemi figurami.
— Aha, jak u Kukluksów!
— Całkiem słusznie. Dwaj z nich zostali przy drzwiach, a trzeci podkradł się pod okno i usiłował zaglądnąć przez okiennicę. Powróciwszy, doniósł, że w izbie siedzi tylko młody człowiek, najprawdopodobniej syn Langego, że starego niema, że jedzenie leży na stole. Na to wyraził się drugi, że teraz zapewne zjemy, a potem pójdziemy spać. Chcieli obejść dokoła domu, by się przekonać, którędy najlepiej wedrzeć się do środka. Potem zniknęli za rogiem, a wy nadeszliście zaraz po zasłonięciu okien. Ale mimo tych łotrów nie mogę zapomnieć, że jesteście moimi gośćmi. Usiądźcie! Jedzcie i pijcie! Zastawiam dzisiaj przed wami jedzenie, jakie chyba tylko u leśnego człowieka się znajdzie, ale podaję z serca, co mam. Możemy także podczas jedzenia mówić o grożącem mi niebezpieczeństwie.
— W którem was oczywiście nie opuścimy — rzekł Old Death. — Gdzież wasz syn?
— Kiedyście wychodzili od Cortesia, oddalił się pokryjomu. Mieszka tu kilku dobrych moich przyjaciół, na których mogę liczyć. Syn ma ich potajemnie sprowadzić. Dwu z nich już znacie, siedzieli w gospodzie przy naszym stole.
— A będą się starali wejść do domu niepostrzeżenie? Byłoby dla was korzystnie, gdyby Kukluksi sądzili, że napadają tylko na was i waszego syna.
— Nie obawiajcie się! Ci ludzie wiedzą już, co czynić, a zresztą pouczyłem Willa, jak się ma zachować.
Jedzenie składało się z szynki, chleba i piwa. Zaledwie zaczęliśmy się posilać, usłyszeliśmy o kilka domów dalej skomlenie psa.
— To znak — rzekł Lange, powstając. — To moi ludzie nadchodzą.
Wyszedł, by im otworzyć i powrócił z synem, oraz z pięciu uzbrojonymi w strzelby, rewolwery i noże mężczyznami, którzy usiedli w milczeniu, gdzie znaleźli miejsce. Nikt nie wyrzekł ani słowa, wszyscy zbadali okna, czy dobrze są zasłonięte. To byli ludzie, jakich nam właśnie było trzeba. Jeden z nich stary z siwemi włosami i brodą nie spuszczał oka z Old Deatha i pierwszy do niego przemówił:
— Wybaczcie, master! Will uprzedził mię, kogo tu zastanę, czem się bardzo ucieszyłem, gdyż sądzę, żeśmy już gdzieś razem byli.
— Możliwe! — odrzekł mój towarzysz. — Widziałem już wielu synów człowieczych.
— Nie przypominacie mnie sobie?
Old Death przypatrzył się mówiącemu dokładnie i odpowiedział:
— Kalkuluję sobie istotnie, że musieliśmy się już gdzieś spotkać, ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzieby to było.
— W Kalifornii przed dwudziestu laty, w chińskiej dzielnicy. Grało się ostro i paliło się przytem opium. Przegrałem wtedy wszystkie pieniądze, około tysiąca dolarów. Została mi jeszcze tylko jedna moneta, której nie chciałem już postawić na kartę, lecz przepalić, a potem palnąć sobie kulą w łeb. Byłem namiętnym graczem i wtedy straciłem wszystkie oszczędności. Wtem...
— Już dość! Przypominam sobie! — przerwał mu Old Death. — Nie potrzebujecie dalej opowiadać!
— Przeciwnie, sir. Muszę to powiedzieć, gdyż wy ocaliliście mnie wówczas. Wam przypadła połowa mojej przegranej. Wy jednak, wziąwszy mnie na bok, oddaliście mi pieniądze, przyczem musiałem na wasze żądanie złożyć święte przyrzeczenie, że grać już nigdy nie będę, a przedewszystkiem wyrzeknę się raz na zawsze znajomości z szatańskiem opium. Obiecałem zmienić się pod tym względem i dotrzymałem słowa, chociaż z trudnością mi to przychodziło. Jesteście moim wybawcą. Jeżeli chcecie zrobić mi wielką uciechę, to pozwólcie zwrócić sobie pieniądze, gdyż obecnie posiadam ładny majątek.
— Nie głupim! — zaśmiał się Old Death. — Długo byłem dumny z tego, przynajmniej jednego, dobrego uczynku i ani mi się śni sprzedawać tego poczucia za wasze pieniądze. Gdy kiedyś zemrę, nie będę miał nic z sobą, oprócz tego jednego czynu, nie oddam go więc za nic w świecie. Mówmy o innych rzeczach, ważniejszych teraz o wiele. Ja ostrzegłem was wówczas przed dwoma szatanami, których znałem dobrze niestety, ale wy swoje ocalenie macie jedynie własnej sile woli do zawdzięczenia. Zamilczmy już o tem!
Te słowa starego skuta naprowadziły mnie na pewien domysł. Jeszcze w Nowym Orleanie wspomniał mi on, że matka postawiła go była na drodze, prowadzącej do szczęścia, że on jednak obrał inny kierunek. Teraz określił sam siebie jako znawcę obu straszliwych występków: gry i palenia opium. Czyżby tę znajomość zdobył tylko z przypatrywania się drugim? Chyba trudno! Nasunęło mi się podejrzenie, że sam musiał być namiętnym graczem i jest nim może jeszcze dotychczas. A co do opium, to wychudła, kościotrupia, jego postać dowodziłaby właśnie niszczącego działania tej trucizny. Czyżby dotąd jeszcze był skrytym palaczem opium? Może przecież nie, gdyż palenie tej trucizny wymaga pewnego nadmiaru czasu, którego skut nie miał podczas podróży. Ale kto wie, czy nie żuł opium. W każdym razie używał teraz jeszcze tej niebezpiecznej substancyi. Gdyby się był jej wyrzekł, byłoby się ciało jego z czasem otrząsnęło ze skutków. Zacząłem nań już patrzyć innemi oczyma. Do czci, którą go otaczałem dotychczas, przyłączyło się sporo litości. Jak on zapewne walczył z tymi szatanami! Jakie zdrowe musiał mieć ciało i ducha, skoro trucizna nie zdołała zniszczyć zupełnie jednego i drugiego. Czem były wszystkie przygody, które przeżył, czem wszystkie poniesione przezeń trudy i niewywczasy w puszczy wobec scen, jakie się w jego wnętrzu rozegrały! Mocował się z nieubłaganemi i przepotężnemi namiętnościami, jak przeznaczony na wymarcie Indyanin z blademi twarzami. Przekonywał się, że każdy okres tej walki kończy się jego klęską, a mimo to bronił się dalej i opierał, powalony już nawet na ziemię. Nazwa Old Death zawierała teraz dla mnie w swem brzmieniu coś niepokojącego. Słynny skut skazany był na upadek, wobec którego śmierć fizyczna jest dobrodziejstwem!
Ostatnie słowa: „Zamilczmy już o tem!“, wymówił Old Death takim tonem, że stary jego znajomy wyrzekł się dalszego oporu i przeszedł do innej sprawy:
— Well, sir! Mamy teraz do czynienia z wrogiem, równie zajadłym, równie nieubłaganym, jak gra i opium. Na szczęście łatwiej go ująć, aniżeli tamtych dwu, zabierzemy się więc do niego. Kukluksklan jest otwartym wrogiem nas wszystkich. Każdy musi się bronić przed nim, i to nietylko ten, którego on zaatakuje. To bestya, złożona z tysięcy i tysięcy członków. Wszelka względność byłaby błędem. Zaraz w pierwszym ataku trzeba pokazać, że jesteśmy nieubłagani. Jeśli się Kukluksom uda tu usadowić, to będziemy zgubieni; wezmą się do nas i wyduszą jednego po drugim. Dlatego powinniśmy mojem zdaniem zgotować im dzisiaj takie przyjęcie, tyle im strachu napędzić, żeby się nie ośmielili powrócić. Spodziewam się, że i wy jesteście tego zdania.
Wszyscy obecni zgodzili się na to.
— Pięknie! — mówił dalej, gdyż nie przerywano mu, jako najstarszemu. — Należy się tak do walki przygotować, żeby nietylko zamiaru chybili, lecz żeby ostrze zwróciło się przeciwko nim samym. Czy ma kto z was jaki wniosek w tej sprawie? Komu dobra myśl przyjdzie, niech ją wyjawi.
Oczy jego i innych zwróciły się na Old Deatha. Jako doświadczony westman wiedział on lepiej od nich wszystkich, jak wypada zachować się wobec takich nieprzyjaciół. Widział wyraz oczekiwania w oczach obecnych i milczące wezwanie, skrzywił twarz po swojemu, kiwnął głową jakby do siebie i odezwał się:
— Skoro drudzy milczą, to ja powiem kilka słów, panowie. Trzeba się liczyć z tą okolicznością, że oni przyjdą dopiero wtedy, kiedy master Lange spać się położy. W jaki sposób zamykają się tylne drzwi, czy zasuwą?
— Nie, na zamek, jak wszystkie drzwi moje.
— Well! O tem także będą wiedzieli, a ja kalkuluję sobie, że zaopatrzą się w dorobione klucze. Byłoby to z ich strony błędem nie do darowania, gdyby tego nie uczynili. To zacne stowarzyszenie musi mieć członkami ślusarzy, a przynajmniej ludzi, umiejących się obchodzić z wytrychem. Wedrą się pewnie do środka, naradźmy się więc nad tem, jak ich przyjąć.
— Oczywiście, że strzelbami. Zaczniemy do nich strzelać natychmiast!
— A oni do nas, sir! Błysk waszych strzałów zdradzi im, gdzie się znajdujecie, gdzie stoicie. Nie, strzelać nie można. Kalkuluję sobie, że byłoby to rozkoszą pojmać ich, nie wystawiając się na niebezpieczeństwo zetknięcia się z ich bronią.
— Czy uważacie to za możliwe?
— Nawet za stosunkowo łatwe. Ukryjemy się w domu i wpuścimy ich do środka. Skoro tylko znajdą się w sypialni, zatrzaśniemy drzwi i zamkniemy. Kilku z nas stanie przy nich na czatach, a kilku na dworze pod oknem. Tak więc nie będą mogli się wydostać i będą musieli poprostu się poddać.
Stary sąsiad Langego potrząsnął poważnie głową i upierał się energicznie przy tem, by wystrzelać włamywaczy. Na odpowiedź starego przymrużył Old Death jedno oko i zrobił minę, która wywołałaby powszechny śmiech, gdyby położenie nasze na to pozwalało.
— Cóż za miny stroicie, sir? — zapytał Lange. — Czy się nie zgadzacie?
— Wcale nie, master. Wniosek naszego przyjaciela wygląda bardzo praktycznie, ale ja kalkuluję sobie, że wszystko inaczej się odbędzie, aniżeli on przypuszcza. Członkowie tajnego związku byliby warci batów, gdyby tak postąpili, jak on się po nich spodziewa. Sądzi on, że wejdą wszyscy razem i ustawią się przed naszemi strzelbami jak na tacy. Gdyby tak uczynili, nie mieliby flaków w głowie. Jestem pewien, że pocichu otworzą tylne drzwi i potem dopiero wyślą dwu lub trzech tu na zwiady. Tych dwu lub trzech będziemy oczywiście mogli zastrzelić, reszta jednak zabierze się czemprędzej, aby powrócić niebawem i naprawić to, czego zaniedbano. Nie, sir, nic z tego planu. Musimy ich wpuścić wszystkich, by ich połapać. Istnieje jeszcze inny, bardzo słuszny, powód do tego. Gdyby nawet udało się plan wasz wykonać, to byłoby dla mnie rzeczą nieprzyjemną wysłać takie mnóstwo ludzi jednym wybuchem prochu na tamten świat, nie zostawiwszy im ani chwili czasu do namysłu nad własnymi grzechami. Jesteśmy ludźmi i chrześcijanami, panowie. Będziemy się wprawdzie bronili przed tymi ludźmi i obmierzimy im powtórny napad, ale to możemy uzyskać w sposób mniej krwawy. Jeśli obstajecie przytem, żeby ich wystrzelać, jak trzodę dzikich zwierząt, to zróbcie to sobie, lecz ja i mój towarzysz nie weźmiemy w tem żadnego udziału. Pójdziemy i wyszukamy sobie inne miejsce na nocleg, żebyśmy później nie musieli wspominać tej nocy ze zgrozą i wyrzutami sumienia!
Old Death mówił całkiem po mojej myśli, a słowa jego wywarły zamierzone wrażenie. Wszyscy skinęli do siebie głowami, a starzec rzekł:
— To, co powiedzieliście na ostatku, to bardzo słuszne. Sądziłem, że takie przyjęcie wypędziłoby ich z La Grange raz na zawsze, lecz nie zastanowiłem się nad odpowiedzialnością, jaką bierzemy na siebie. Dla tego przychyliłbym się do waszego planu, gdybym tylko miał pewność, że się uda.
— Każdy, nawet najlepszy, plan może się nie udać. Będzie to nietylko po ludzku, lecz i mądrze zarazem, jeżeli wpuścimy tych ludzi i zamkniemy ich tak, że żywcem wpadną nam w ręce. Wierzcie mi, że to o wiele, o wiele lepsze, aniżeli ich wystrzelać. Zważcie to, że wyzwalibyście zemstę całego klanu przez zabicie takiej ilości jego członków. Nietylko nie odstraszylibyście Kukluksów od La Grange, lecz ściągnęlibyście ich tutaj. Przyszliby się zemścić okrutnie za śmierć swoich ludzi. Proszę zatem o przyjęcie mojego planu. To najlepsze ze wszystkiego, co się tu da uskutecznić. Aby usunąć wszystko, co mogłoby zaszkodzić jego powodzeniu, obejdę teraz dokoła dom niepostrzeżenie. Może się coś znajdzie, coby się nam przydało.
— Może raczej zaniechacie tego, sir? — zapytał Lange. — Sami przyznajecie, że napastnicy niewątpliwie wartę postawili. A co będzie, jeśli ten człowiek was spostrzeże?
— Mnie spostrzec? — rozśmiał się Old Death. — Czegoś podobnego jeszcze mi nikt nie powiedział! Old Death byłby taki głupi, żeby się pokazał podczas skradania się dokoła domu, lub do człowieka! Master, to śmieszne! Jeśli macie kawałek kredy, to narysujcie mi przekrój poziomy domu, ażebym się mógł zastosować do tego. Wypuście mnie tylnemi drzwiami i czekajcie tam, dopóki nie wrócę. Nie zapukam, lecz końcami palców poskrobię po drzwiach. Gdyby kto zapukał, będzie to ktoś inny, tego więc nie wpuścicie do środka.
Lange zdjął kawałeczek kredy z oddrzwi i narysował przekrój na stole. Old Death przypatrzył mu się dokładnie i wyraził swoje zadowolenie skrzywieniem twarzy w uśmiechu.
Obaj byli już przy drzwiach, kiedy Old Death odwrócił się nagle i zapytał mnie:
— Czy podchodziliście już kiedy człowieka, sir?
— Nie — odrzekłem stosownie do umowy mojej z Winnetou.
— To macie teraz doskonałą sposobność zobaczyć, jak się to robi. Jeśli chcecie, to wezmę was z sobą.
— Stać, sir! — wtrącił Lange. — To byłoby za wielkie ryzyko, ponieważ przyjaciel wasz sam się przyznaje, że brak mu doświadczenia w tych rzeczach. Gdybyście popełnili najmniejszy błąd, warta zauważyłaby was i wszystkoby się popsuło.
— Głupstwo! Znam tego młodego master dopiero od niedawna wprawdzie, lecz wiem, że pragnie usilnie wyrobić w sobie zalety dobrego westmana. Będzie się starał unikać błędów. Gdyby szło oto, żeby podejść wodza indyańskiego, to niechętnie brałbym go z sobą, ale zapewniam was, że nikt z zacnych preryowców nie wstąpi do Kukluksklanu, dlatego próżne są obawy, żeby warta okazała się na tyle zręczną, iżby nas mogła pochwycić. A nawet gdyby nas spostrzeżono, Old Death znalazłby się zaraz na miejscu, aby ten błąd powetować. Chcę wziąć z sobą tego młodzieńca, więc pójdzie ze mną. A zatem chodźcie, sir! Zostawcie tylko w izbie swoje sombrero, co oczywiście i ja uczynię. Taka jasna plecionka zanadto świeci i mogłaby nas zdradzić. Zesuńcie sobie włosy na czoło i podnieście kołnierz powyżej brody, aby twarz ukryć. Trzymajcie się ciągle za mną i róbcie tylko to, co ja będę robił. Chciałbym widzieć kluksa, czy klapsa, któryby nas zauważył!
Nikt już dalej się nie sprzeciwiał, udaliśmy się więc przez sień do tylnych drzwi, gdzie nas miał Lange wypuścić. Otworzył pocichu drzwi i zamknął je za nami. Skoro tylko znaleźliśmy się na dworze, przykucnął Old Death, a ja uczyniłem tosamo. Zdawało się, że chce ciemność przebić oczyma, usłyszałem też, jak w długich oddechach wciągał w nozdrza powietrze.
— Kalkuluję sobie, że tu przed nami niema nikogo — szepnął do mnie, wskazując poza dziedziniec ku zabudowaniom stajennym. — Mimoto muszę się przekonać, gdyż konieczna jest największa ostrożność. Czy nauczyliście się w swych chłopięcych latach na źdźble trawy, trzymanem między kciukami, naśladować głos świerszcza?
Potwierdziłem pocichu.
— Tam pod drzwiami rośnie trawa. Weźcie sobie źdźbło i czekajcie, dopóki nie wrócę. Nie ruszajcie się z miejsca. Gdyby się jednak co stało, to świerknijcie, a przyjdę natychmiast.
Położył się na ziemi i czołgając się na rękach, zniknął w ciemności. Upłynęło z dziesięć minut, zanim powrócił. I rzeczywiście nie moje oczy, lecz węch mi powiedział, że się zbliżał.
— Przypuszczenie moje się sprawdziło — szepnął. — Na dziedzińcu i pod ścianą przednią niema nikogo, ale na drugim rogu tam, gdzie znajduje się okno od sypialni, z pewnością będzie ktoś stał. Połóżcie się na ziemi i czołgajcie się za mną! Ale nie na brzuchu jak wąż, lecz na palcach jak jaszczurka. Nie stąpajcie całą stopą, ale końcami palców. Badajcie ziemię rękami, żebyście nie złamali jakiej gałązki i zapnijcie dobrze bluzę, żeby się koniec nie wlókł po ziemi! No, naprzód!
Posunęliśmy się do rogu, gdzie się Old Death zatrzymał, a ja uczyniłem to samo. Po chwili odwrócił do mnie głowę i szepnął:
— Jest dwu. Bądźcie ostrożni!
Polazł dalej, a ja znów za nim. Nie trzymał się ściany domu, lecz zwrócił się od niej ku płotowi, otaczającemu ogród i porosłemu dzikiem winem, czy też inną, podobną rośliną. Wzdłuż tego płotu czołgaliśmy się równolegle do ściany przedniej domu w oddaleniu jakich dziesięciu kroków. Na dzielącej nas od domu przestrzeni dostrzegłem niebawem jakąś ciemną kupę, wyglądającą jak namiot. Jak się później dowiedziałem, były to ustawione w ten sposób tyczki do fasoli i chmielu. U ich stóp rozmawiano pocichu. Old Death sięgnął wstecz ręką, ujął mnie za kołnierz, przyciągnął do siebie tak, że moja głowa znalazła się obok jego i szepnął:
— O, tam siedzą. Musimy podsłuchać, o czem mówią. Właściwie powinienbym tam pójść sam, ponieważ jako greenhorn możecie mi popsuć całego figla. Ale dwu słyszy więcej niż jeden. Czy potraficie niepostrzeżenie podleźć tak blizko, żebyście ich mogli podsłuchać?
— Tak! — odpowiedziałem.
— To spróbujmy. Wy zbliżajcie się do nich z tej, a ja z tamtej strony. Już koło nich położycie twarz na ziemi, żeby nie zobaczyli blasku waszych oczu. Gdyby was mimoto zauważyli może z powodu zbyt głośnego oddechu, to trzeba będzie natychmiast uczynić ich nieszkodliwymi.
— Zabić? — spytałem szeptem.
— Nie. Musiałoby się to stać cicho, a więc zapomocą noża, ale wy nie macie jeszcze w tem wprawy. Strzału rewolwerowego ryzykować nie można. Skoro tylko spostrzegą was, albo mnie, rzucimy się: ja na jednego, a wy na drugiego, obejmiecie mu szyję rękami i ściśnięcie, żeby głosu z siebie nie wydał. Należy go przytem powalić na ziemię. Potem wam powiem, co robić dalej. Tylko bez hałasu! Widziałem, że z was mocny chłop, ale czy jesteście pewni, że zdołacie takim drabem cicho grzmotnąć o ziemię?
— Bezwarunkowo! — odrzekłem.
— A zatem naprzód, sir!
Poczołgał się dokoła tyk, a ja polazłem ku nim z tej strony. Obaj opryszkowie siedzieli tuż obok siebie z twarzami, zwróconemi w stronę domu. Udało mi się dojść bez szmeru tak blizko, że głowa moja znalazła się zaledwie o łokieć od ciała jednego z nich. Położyłem się więc na brzuchu, a twarz objąłem rękami tuż przy ziemi. Jak się później przekonałem, przydało się to podwójnie. Po pierwsze nie mogła mnie zdradzić jasność twarzy, a powtóre słychać było w ten sposób lepiej, niż gdy głowę podniosłem do góry. Rozmawiali tym nerwowym szeptem, który sprawia, że na kilka kroków można rozumieć poszczególne słowa.
— Kapitana zostawimy w spokoju — rzekł ten właśnie, w którego pobliżu leżałem. — Wysadził was wprawdzie na ląd, ale, ściśle biorąc, spełnił swój obowiązek. Wiesz, Locksmith, on wprawdzie także przeklęty Niemiec, ale jeśli jemu przyłożymy nóż do gardła, to nic to nam nie pomoże, przeciwnie zaszkodzi. Chcąc osiąść i utrzymać się w Teksas, nie możemy psuć sobie stosunku do służby okrętowej.
— Dobrze! Stanie się wedle waszej woli. Indsman umknął, jak mi się zdaje. Żaden Indyanin nie wysiada w La Grange, aby całą noc tutaj czekać na odejście statku, ale te dwa niemieckie psy są jeszcze tutaj. To szpiegi, których należy bez litości zlynchować. Gdyby tylko wiedzieć, gdzie się teraz znajdują. Ulotnili się przez okno, tchórze!
— „Ślimak“ został właśnie w gospodzie i nie spocznie, zanim się nie dowie, gdzie siedzą. To chytra sztuka. Jemu też zawdzięczamy wiadomość o tem, że Lange dostał od Meksykanina pieniądze. Zrobimy zatem dobry interes i ubawimy się przyjemnie. Młody walczył przeciwko nam jako oficer i powinien za to zawisnąć na stryczku. Stary wpakował go w mundur, za co mu się także należy zapłata, ale go nie powiesimy. Dostanie takie baty, że mu skóra na plecach popęka. Potem go wyrzucimy i podpalimy chałupę.
— Jemu tem nie wyrządzimy żadnej szkody, ponieważ sprzedał chałupę. — odparł drugi.
— Tem bardziej rozzłości to Meksykanina, który nie wyprawi już pewnie nikogo na służbę do Juareza. Zrobimy porządek i damy mu pamiątkę, którą przed nikim się nie pochwali. Ludzie są pouczeni. Ale czy rzeczywiście pewien jesteś, że się twoje klucze nadadzą?
— Nie obrażajcie mnie, kapitanie! Znam się dobrze na swoim zawodzie. Drzwi, o które idzie, nie oprą się wytrychowi.
— No, to przystąpimy do dzieła. Żeby tylko prędko spać poszli. Nasi ludzie się zniecierpliwią, gdyż w tych krzakach bzu dyabelnie źle siedzieć. Obaj gospodarze rzucali tam wszelkie skorupy i śmiecie. Chciałbym, żebyście poszli zaraz dać znać towarzyszom. Posłucham jeszcze raz pod okiennicą, czy te sowy jeszcze się nie pokładły.
Kapitan powstał i poszedł cicho pod okiennicę izby sypialnej. Towarzysze nazywali go kapitanem; to określenie i rozmowa, którą właśnie słyszałem, zniewoliły mię do przypuszczenia, że był dowódcą. Drugiego nazywano „locksmith“, co oznacza ślusarza. Może tak się nazywał, a może rzeczywiście był ślusarzem, ponieważ wyraził się, że się rozumie na używaniu wytrycha. Poruszył się był właśnie, wskutek czego usłyszałem lekki brzęk, co dowodziło, że istotnie miał klucze przy sobie. Z tych rozmyślań wyrwało mnie lekkie szarpnięcie za spodnie. Polazłem wstecz. Za tykami leżał Old Death. Przysunąłem twarz moją do jego twarzy, poczem on spytał mnie zcicha, czy wszystko słyszałem i zrozumiałem, a gdy to potwierdziłem, powiedział:
— Wiemy zatem, o co idzie. Splatam figla tym drabom, na który długo będą potrząsali głowami! Gdybym się mógł tylko zdać na was!
— Spróbujcie! Cóż mam uczynić?
— Jednego z drabów wziąć za gardło.
— Well, sir! To zrobię!
— Dobrze, aby jednak iść całkiem napewno, objaśnię wam, jak się zabrać do tego. Słuchajcie! On tu za tyczki nie przyjdzie!
W tej chwili wrócił kapitan od okiennicy. Szczęściem usiadł zaraz napowrót.
Old Death nie uważał za stosowne podsłuchiwać ich w dalszym ciągu i szepnął do mnie:
— Pouczę was zatem, jak ująć tego hultaja. Poczołgacie się ku niemu i znajdziecie się za nim. Gdy krzyknę półgłosem, obejmiecie go za szyję, ale odpowiednio. Rozumiecie? Oba kciuki przyjdą na szyję tak, żeby się końcami stykały, a pozostałych ośm palców wciśniecie w gardło po cztery z każdej strony, tak mocno, jak tylko zdołacie.
— To się zadusi!
— Głupstwo! To nie idzie tak prędko. Łajdaki, opryszki i tym podobna hołota należą do drapieżników z bardzo twardem życiem. Gdy go już będziecie trzymali, przyciśnijcie go do ziemi, wtedy będziecie mogli użyć więcej siły, tylko nie fałszywie. Jak powiedziałem, staniecie za nim, lecz nie wolno wam ciągnąć go ku sobie, musicie go przycisnąć na lewo tak, żeby najpierw położył się na boku, potem na brzuchu, a wy żebyście na nim usiedli. Tak go pokonacie najpewniej. Ponieważ nie przywykliście do takich sztuczek, więc może mu się udać krzyknąć. Będzie to jednak zaledwie krótkie rozpaczliwe „aj“. Potem umilknie, a wy przytrzymacie go, dopóki ja nie wrócę. Czy dokażecie tego?
— Napewno. Biłem się dawniej dużo.
— Biliście się! — szydził stary. — To nic nie znaczy! Musicie także zważyć, że kapitan jest dłuższy od tamtego. Przynieście zaszczyt swemu nauczycielowi, sir i nie dopuście, żeby się z was ci w izbie wyśmiali! A zatem naprzód! Czekajcie na mój okrzyk!
Odsunął się znowu, a ja poczołgałem się także na moje poprzednie miejsce, poczem przysunąłem się jeszcze bliżej do kapitana i podciągnąłem kolana, aby się móc podnieść natychmiast.
Obaj Kukluksi rozmawiali w dalszym ciągu, wielce rozgniewani tem, że oni i towarzysze tak długo muszą czekać. Potem wspomnieli o nas obydwu i wyrazili nadzieję, że „Ślimak“ odnajdzie nasze miejsce pobytu. Wtem usłyszałem przyciszony głos Old Deatha:
— Otóż jesteśmy, panowie! Uważajcie!
Zerwałem się czemprędzej i objąłem kapitana za szyję tak, jak mi polecił skut. Trzymając go mocno końcami palców za krtań, przygniotłem go bokiem do ziemi, przewróciłem go dalej kolanem tak, że legł twarzą do ziemi, i ukląkłem mu potem na plecach. Nie wydał z siebie głosu, drgnął tylko rękami i nogami i leżał dalej spokojnie. Wtem przysiadła przed nami postać Old Deatha. Stary uderzył kapitana w głowę kolbą rewolweru i powiedział:
— Puście, sir, bo się rzeczywiście zadusi! Jak na początek, zrobiliście to nieźle. Macie, jak się zdaje, zdolności i kalkuluję sobie, że kiedyś będzie z was sławny złoczyńca, albo dzielny westman. Weźcie tego draba na plecy i chodźcie!
On wziął jednego na barki, ja drugiego i powróciliśmy do tylnych drzwi, gdzie Old Death poskrobał drzwi wedle umowy. Lange nas wpuścił.
— Co przynosicie? — zapytał zcicha, zauważywszy to pomimo ciemności.
— Zobaczycie! — rzekł Old Death wesoło. — Zamknijcie i wejdźcie do środka!
Jakież było zdziwienie tych ludzi, kiedyśmy złożyli naszą zdobycz na podłodze.
— Do stu piorunów! — zawołał stary sąsiad Langego. — To dwaj Kukluksi! Nieżywi?
— Jest nadzieja, że żyją — rzekł skut. — Widzicie, jak to dobrze, że wziąłem z sobą tego młodego mastera. Trzymał się dzielnie i pokonał nawet dowódcę szajki.
— Dowódcę? Ach to doskonale! Ale gdzie siedzą jego ludzie i dlaczego zanosicie ich tutaj?
— Trzeba wam to dopiero wyjaśniać? To przecież bardzo łatwo odgadnąć. Ja i młody sir wdziejemy suknie tych drabów i sprowadzimy tu szajkę, czekającą pod stajnią.
— A wam co do dyabła! Narażacie swe życie! A jeśli spostrzegą, że jesteście fałszywymi Kukluksami?
— Tego właśnie nie spostrzegą — odrzekł mój towarzysz tonem wyższości. — Old Death jest chytrą sztuczką, a ten młody master także nie taki głupi, jak się wydaje.
Old Death opowiedział im, cośmy podsłuchali i zrobili i przedstawił swój plan. Ja miałem jako Locksmith pójść za stajnię i sprowadzić tutaj Kukluksów, on zaś wdziać na siebie ubranie kapitana, wystarczające na jego długość i udawać dowódcę.
— Rozumie się samo przez się — rzekł skut — że będziemy mówili tylko pocichu, a w szepcie wszystkie głosy jednakie.
— Nie sprzeciwiamy się wam w tym względzie — rzekł stary Lange. — Nie wystawiacie na szwank naszej skóry, lecz swoją. Ale, co my tymczasem będziemy robili?
— Najpierw wyjdziecie pocichu i wniesiecie tu kilka pali, lub mocnych tyk, któremi podeprzemy drzwi od komory lub izby, ażeby ich od zewnątrz nie można było otworzyć. Następnie zagasicie światła i ukryjecie się w domu. Oto całe wasze zadanie. Co potem poczniemy, tego jeszcze na razie niepodobna oznaczyć.
Ojciec i syn wyszli na dziedziniec po wspomniane pale, a my zdjęliśmy z obu jeńców ubrania. Były czarne z białemi odznakami. Odzież kapitana miała na kapturze, piersiach i udach sztylet, a Locksmitha klucze w tych samych miejscach. Sztylet odznaczał zatem wodza. Ten, który został w gospodzie, by dowiedzieć się o miejscu naszego pobytu, nazywał się „Ślimak“, miał więc pewnie powyszywane ślimaki. Kiedy zdejmowaliśmy z kapitana krótkie spodnie, podobne do szwajcarskich, a wdziane na właściwe, przebudził się on. Spojrzał dokoła obłąkanym i zdumionym wzrokiem i zamierzał się poderwać, przyczem sięgnął ręką po rewolwer tam, gdzie przedtem była kieszeń. Old Death jednak przygniótł go znowu do ziemi, przyłożył mu koniec noża do piersi i zagroził:
— Cicho, chłopcze! Wydaj jeden niedozwolony głos, zrób jeden ruch, a ta piękna stal wejdzie ci w ciało!
Kukluks był mężczyzną lat około trzydziestu i nosił po wojskowemu przystrzyżoną brodę. Twarz jego, ostro zarysowana, ciemnawa i dość przeżyta, kazała się domyślać w nim południowca. Pochwycił się ręką za bolącą głowę w miejsce, gdzie otrzymał uderzenie, i zapytał:
— Gdzie ja jestem? Kto wy?
— Tu mieszka Lange, którego postanowiliście napaść, boy! Ja i ten młodzieniec jesteśmy tymi, których miejsce pobytu miał odszukać „Ślimak“. Widzisz więc, że jesteś tam, dokąd cię gnała tęsknota.
Jeniec zacisnął wargi i przebiegł dzikim, ale wystraszonym, wzrokiem dokoła. W tej chwili powrócili obaj Langowie z kilkoma tykami i piłką.
— Materyału do krępowania jest podostatkiem — rzekł ojciec.
— To dajcie na razie dla tych dwu.
— Ja nie pozwolę siebie związać! — zawołał kapitan, usiłując ponownie się podnieść. Równocześnie jednak przyłożył mu Old Death znowu nóż do piersi, mówiąc:
— Nie rusz się! Widocznie zapomniano ci powiedzieć, kim jestem. Nazywają mnie Old Death, a wiesz zapewne, co to znaczy. Myślałeś może, że jestem przyjacielem hodowców niewolników i Kuklusem?
— Wy jesteście Old... Old Death — wyjąkał kapitan w najwyższem przerażeniu.
— Tak, mój chłopcze. Teraz przystępuję do naszej sprawy. Wiem, że chciałeś powiesić młodego Langego, a starego bić dopóty, dopóki mu mięso nie odstanie od kości, a potem ten dom podpalić. Jeśli się spodziewasz jakiej łaski, to doznasz jej tylko pod warunkiem, że się zdasz na swój los.
— Old Death, Old Death! — powtarzał Kukluks, blady jak trup. — Wobec tego jestem zgubiony!
— Jeszcze nie. Nie jesteśmy niecnymi mordercami, jak wy. Darujemy wam życie, skoro się poddacie bez walki, w przeciwnym razie jutro można będzie wasze trupy wrzucić do rzeki. Posłuchaj teraz tego, co ci chcę wogóle powiedzieć. Jeśli wedle tego postąpisz, będziesz mógł opuścić County, a nawet Teksas, aby już więcej nie wrócić, jeśli zaś pogardzisz moją radą, to pożegnajcie się ze światem. Wprowadzę tutaj zaraz twoich ludzi. Każ im się poddać. Jeśli tego nie zrobisz, wystrzelamy was, jak gołębie na drzewie!
Kukluksa związano i wsadzono mu do ust chustkę, to samo zrobiono z drugim, gdy przyszedł do siebie. Następnie poniesiono obu na łóżka Langów, przywiązano ich do nich tak mocno, że się ruszyć nie mogli i przykryto kołdrami aż po szyję.
— Tak! — śmiał się Old Death. — A teraz może się zacząć komedya. Jakże się zdziwią ci hultaje, gdy w tych spokojnie śpiących poznają własnych towarzyszy. Sprawi im to niewymowną przyjemność! Ale powiedzcie, master Lange, czy dałoby się rozmawiać z tymi, którzy tu wejdą, tak, żeby oni nikogo nie mogli widzieć, ani zaatakować, a my żebyśmy mimo to ich widzieli?
— Hm! — rzekł zapytany, wskazując na powałę — Tam z góry. Powała składa się z jednej warstwy desek. Możemy jedną wyrwać.
— To chodźcie wszyscy i zabierzcie broń z sobą. Wyjdziecie na górę i zostaniecie tam, dopóki będzie potrzeba. Przedtem jednak postarajmy się o dobre podpory.
Kilka pali skrócono piłą o tyle, że nadawały się dokładnie do tego celu i przygotowano je na potem. Ja wdziałem spodnie i bluzę Locksmitha. W szerokiej kieszeni znalazłem na obręczy pęk rozmaitych kluczy.
— Wam ich nie potrzeba zupełnie. — rzekł Old Death. Nie jesteście ślusarzem, ani włamywaczem i zdradzilibyście się tylko swoją niezręcznością. Musicie powyjmować klucze właściwe i zabrać je z sobą. Potem udacie, że otwieracie wytrychem. Noże i rewolwery weźmiemy z sobą, ale nasze strzelby zabiorą ci panowie, a w czasie, kiedy my załatwimy się z naszą sprawą na dworze, oni wybiją jedną deskę z powały. Potem jednak należy wszystkie światła pogasić.
Postąpiono wedle tej wskazówki, wypuszczono nas i zamknięto za nami drzwi. Miałem przy sobie trzy klucze do drzwi: od domu, izby i komory. Old Death pouczył mnie teraz dokładniej niżeli przedtem, jak się mam zachować. Usłyszawszy trzask, pochodzący z wyrwania deski, rozeszliśmy się. On udał się ku przedniej stronie domu, gdzie leżały tyki, ja zaś udałem się przez dziedziniec po miłych towarzyszy ku stajni. Nie stąpałem przytem zbyt cicho, chcąc żeby mnie usłyszeli i pierwsi przemówili, gdyż zaczynając sam mówić, mogłem łatwo błąd jaki popełnić. Właśnie gdy zamierzałem okrążyć róg, podniosła się z ziemi postać, o którą omal się nie potknąłem.
— Stop! — powiedział. — To ty Locksmith?
— Yes! Chodźcie, lecz jak najciszej!
— Powiem to porucznikowi. Zaczekaj tutaj!
Potem zniknął w ciemności. A więc był i porucznik. Kukluksklan zorganizowany był zatem na sposób wojskowy. Po niespełna minucie zbliżył się drugi i rzekł pocichu:
— A to długo trwało. Czy ci przeklęci Niemcy zasnęli nareszcie?
— Nareszcie, ale tem mocniej. Wychylili na dobranoc cały dzbanek brandy.
— To będziemy mieli łatwą robotę. Jakżeż tam z drzwiami?
— Wszystko przystaje znakomicie.
— To chodźmy! Północ już minęła. Potem odwiedzimy Cortesia, na co przeznaczyliśmy czas o pierwszej po północy. Prowadź nas!
Za nim wynurzyło się mnóstwo pozasłanianych postaci, które ruszyły za mną. Już pod domem podszedł do nas cicho Old Death, którego niepodobna było w ciemności odróżnić od kapitana.
— Czy wydacie jakie osobne rozkazy, kapitanie? — spytał drugi oficer.
— Nie — odrzekł stary pewnym siebie tonem. — Wszystko zależy od tego, co zastaniemy w środku. No, Locksmith, zacznijmy od drzwi wchodowych!
Przystąpiłem do drzwi, trzymając prawdziwy klucz w ręce. Mimoto udałem, że próbuję wszystkich innych. Otworzywszy, stanąłem z Old Deathem, aby wszystkich przepuścić. Porucznik został także z nami. Kiedy wszyscy weszli pocichu, zapytał:
— Czy wydobyć latarnie?
— Tymczasem wyjmijcie tylko wy swoją!
My weszliśmy także. Zamknąłem drzwi, ale nie na klucz, a porucznik wyciągnął latarnię z reflektorem z kieszeni szerokich spodni. Ubranie jego obszyte było białemi figurami w kształcie noża myśliwskiego. Naliczyłem nas razem piętnastu, a każdy miał inny znak. Zauważyłem kule, półksiężyce, krzyże, węże, gwiazdy, żaby, koła, serca, nożyce, ptaki, czworonogi i wiele innych figur. Wszyscy zatrzymali się nieruchomo. Porucznik lubił widocznie dowodzić, gdyż poświecił dokoła, i zapytał:
— Czy warta stanie tu przy drzwiach?
— Na co? — odrzekł Old Death. — To niepotrzebne. Niech Locksmith zamknie. Tu nikt nie wejdzie.
Zamknąłem natychmiast, by w poruczniku nie obudzić żadnych wątpliwości, ale klucz zostawiłem w zamku.
— Musimy tam wejść wszyscy — rzekł teraz Old Death — kowale to chłopy jak dęby.
— Coś wy dziś całkiem inni, niż zwykle, kapitanie!
— Bo inne są warunki. Naprzód!
Popchnął mnie ku drzwiom od izby, gdzie powtórzyła się ta sama procedura z rozmykaniem i dobieraniem klucza. Następnie weszliśmy wszyscy. Old Death wziął porucznikowi z ręki latarnię i poświecił przy drzwiach od komory.
— Tędy! — rzekł. — Ale cicho, cicho!
— Czy my także mamy powyjmować latarnie?
— Nie, dopiero w sypialni.
Tem poleceniem chciał Old Death zapobiec, żeby zbyt rychło nie poznano śpiących. Tych piętnaście osób mogło się zmieścić w sypialni; szło tylko o to, żeby wszyscy tam weszli, iżeby oblężenie z ich strony nie rozszerzyło się także i na komorę. Otwierając, postępowałem jeszcze powolniej i ostrożniej. Nareszcie drzwi się otwarły. Old Death poświecił latarnią do wnętrza, zaglądnął do sypialni i szepnął:
— Śpią. Prędzej do środka. Ale cicho! Porucznik naprzód!
Nie dał mu czasu do sprzeciwu lub namysłu, wepchnął go do środka, a reszta wsunęła się za nim na palcach. Zaledwie jednak wszedł tam ostatni, ja zamknąłem drzwi i klucz przekręciłem w zamku.
— Prędko drągi! — rzekł Old Death.
Te były właśnie tak długie, że można je było wcisnąć ukośnie pomiędzy brzeg drzwi a futrynę okna, aby zaś tak podparte drzwi wyważyć, na to trzeba siły słonia. Ja pobiegłem czemprędzej na schody.
— Jesteście tam? — zawołałem do góry. — Ci już są w pułapce. Zejdźcie!
Wezwani zbiegli prędko na dół.
— Znajdują się w sypialni. Trzech z was pójdzie pod okno, aby je drągami podeprzeć. Ktoby usiłował wyleźć, dostanie kulą w łeb!
Otworzyłem drzwi tylne dla tych trzech. Reszta poszła ze mną do izby mieszkalnej. Tymczasem powstał w sypialni okropny zgiełk. Wystrychnięci na dudków hultaje spostrzegli, że są zamknięci, wyciągnęli latarnie i poznali przy świetle, kto leży w łóżkach. Zaczęli kląć, ryczeć i walić pięściami w drzwi.
— Otworzyć, otworzyć zaraz, bo wszystko porujnujemy! — zabrzmiało z wnętrza.
Gdy groźby ich nie skutkowały, spróbowali drzwi wywalić, ale napróżno, gdyż podpory trzymały silnie. Potem usłyszeliśmy, że otworzyli okno i starali się wyważyć okiennicę.
— Nie da się! — zawołał jakiś głos gniewny. Ze dworu jest czemś podparta.
Wtem rozległa się od zewnątrz groźba:
— Jesteście uwięzieni. Precz od okiennicy! Kto ją otworzy, dostanie kulą w łeb!
— Tak — dodał z izby Old Death — i te drzwi są obsadzone. Stoi tu dość ludzi na to, żeby was wysłać na tamten świat. Spytajcie swego kapitana, co macie czynić.
Ciszej zaś powiedział do mnie:
— Chodźcie na strych z latarnią i strzelbą! Tamci niech tu lampę zapalą.
Weszliśmy na górę do znajdującego się nad sypialnią poddasza i z łatwością znaleźliśmy wyrwaną deskę. Zakrywszy latarnię i zdjąwszy kaptury, podnieśliśmy deskę, a w ten sposób zaglądnęliśmy do wnętrza oświetlonej kilku latarniami sypialni.
Napastnicy stali wszyscy stłoczeni jeden obok drugiego. Obu jeńcom odjęli już więzy i kneble, a kapitan mówił coś cicho, ale z wielkim naciskiem, do swoich ludzi.
— Oho! — rzekł porucznik. — Poddać się? Z iluż to ludźmi mamy do czynienia?
— Jest ich aż nadto, by was w przeciągu pięciu sekund wszystkich powystrzelać! — zawołał ku dołowi Old Death.
Wszystkich oczy zwróciły się ku górze. W tej samej chwili doleciał nas huk wystrzału jednego, a potem zaraz dugiego. Old Death pojął zaraz, co to jest i jak należy z tego skorzystać.
— Słyszycie! — mówił dalej. — Waszych kompanów odprawiają teraz kulami u Cortesia. Całe La Grange jest przeciwko wam. Wiedziano, że tu jesteście i przygotowano dla was przyjęcie, o jakiem nawet nie marzyliście. Tu nie potrzeba Kukluksklanu. W izbie obok was stoi dwunastu, pod oknem sześciu, a tu na górze również sześciu. Ja nazywam się Old Death. Zrozumiano? Daję wam dziesięć minut. Jeśli po upływie tego czasu złożycie broń, to postąpimy z wami łagodnie, w przeciwnym razie wystrzelamy was wszystkich. Więcej nic wam nie mam do powiedzenia. To moje ostatnie słowo. Zapamiętajcie je sobie!
Założył deskę napowrót i rzekł do mnie pocichu:
— Teraz prędko na dół do Cortesia z pomocą!
Zabraliśmy dwu ludzi z izby, a dwu z pod okiennicy, gdzie na razie jedna straż wystarczała i w liczbie pięciu przemknęliśmy na drugą stronę. Właśnie gdy padł nowy strzał, ujrzeliśmy kilka zasłoniętych postaci przed domem, a kilka innych wybiegających z poza domu Cortesia. Jedna z nich krzyknęła głośniej może, niż miała zamiar:
— Tam w tyle także strzelają. Nie wejdziemy!
Ja położyłem się na ziemi, poczołgałem się bliżej i usłyszałem, jak jeden ze stojących na przedzie odrzekł:
— Dyabelska historya! Kto się mógł tego spodziewać! Meksykanin zwęszył coś i pobudzi strzałami całą ludność. Wszędzie zapalają się światła. Tam w tyle słychać już kroki. Za kilka minut wsiędą nam na karki; śpieszmy się. Wywalmy drzwi kolbami! Zgadzacie się?
Nie czekając odpowiedzi, poskoczyłem z powrotem do towarzyszy i poprosiłem:
— Panowie, prędzej! Uderzmy kolbami na tę zgraję! Chcą szturmować do drzwi Cortesia.
— Well, well! Tęgo w nich! — zawołali nasi towarzysze, a w ślad za tem zaczęły padać ciosy, jak gdyby z nieba, na zrozpaczonych opryszków. Ci pouciekali z krzykiem, zostawiając członków swej bandy tak pobitych, że się poruszać nie mogli. Tych rozbrojono, poczem Old Death przystąpił do drzwi Cortesia i zapukał:
— Kto tam? — zapytano ze środka.
— Old Death, sennor. Spędziliśmy wam z karku tych łotrów. Już ich niema. Otwórzcie!
Odchylono ostrożnie drzwi. Meksykanin poznał skuta, chociaż ten miał na sobie spodnie i bluzę kapitana.
— Czy rzeczywiście ich niema? — zapytał.
— Poszli światami. Czterech pochwyciliśmy. To wyście strzelali?
— Tak. Szczęście, żeście mnie ostrzegli, bo źle byłoby ze mną. Ja broniłem domu z frontu, a murzyn z drugiej strony, nie mogli więc dostać się do nas. Potem widziałem oczywiście, że napadliście na nich.
— Tak, wybawiliśmy was, ale teraz chodźcie wy nam na pomoc! Do was już nie powrócą, ale my mamy tam jeszcze piętnastu łotrów, których puścić nie chcemy. Niech wasz murzyn biegnie od domu do domu i narobi hałasu. Trzeba zbudzić całe La Grange, aby tym łotrom dobrze poświecić.
— Niechaj więc przedewszystkiem pobiegnie po szeryfa. Słuchajcie, nadchodzą ludzie. Ja także będę tam zaraz.
Cofnął się napowrót do domu. Z prawej strony nadeszło dwu ludzi z rusznicami w ręku i zapytali, co znaczą strzały, a dowiedziawszy się, o co chodzi, oświadczyli się natychmiast z pomocą. Nawet secesyonistycznie nastrojeni mieszkańcy La Grange byli przeciwni Kukluksom, których działalność była niewątpliwie okropnością dla zwolenników jakiegokolwiek zapatrywania politycznego. Wzięliśmy czterech rannych za kołnierze i zaciągnęliśmy ich do izby Langego. Od niego dowiedzieliśmy się, że Kukluksi zachowali się dotąd spokojnie. Sennor Cortesio nadszedł także, a niebawem zjawiło się takie mnóstwo innych mieszkańców La Grange, że zabrakło miejsca w izbie i wielu musiało zostać na dworze. Powstał z tego chaos głosów ludzkich, szmer zbliżających się i oddalających kroków, z czego Kukluksi z pewnością wywnioskowali, jak sprawa stała. Old Death zabrał mnie znów na poddasze. Po odsunięciu deski przedstawił się nam obraz głuchej, zajadłej, rozpaczy. Jeńcy stali oparci o ściany, siedzieli na łóżkach, albo leżeli na podłodze, pełni wściekłej rezygnacyi.
— No — rzekł Old Death — dziesięć minut minęło. Co postanowiliście?
Zamiast odpowiedzi rzucił któryś z nich przekleństwo.
— Milczycie? W takim razie uważam, że nie chcecie się poddać i zacznie się strzelanie.
Zmierzył się strzelbą, a ja poszedłem za jego przykładem. Dziwnym sposobem żadnemu z nich nie przyszło na myśl strzelić do nas z rewolweru. To właśnie dowodziło, że tchórzami byli i że odwaga ich polegała na atakowaniu bezbronnych.
— Odpowiadajcie, bo strzelam! — zagroził stary. — To moje ostatnie słowo!
Gdy nikt się nie odezwał, szepnął do mnie Old Death:
— Strzelajcie także. Musimy trafić, bo inaczej nie napędzimy im respektu. Wy mierzcie w rękę porucznika, a ja kapitana.
Padły naraz dwa strzały, nie chybiając celu. Obaj oficerowie krzyknęli przeraźliwie, a za nimi zaczęła reszta wstrętnie wyć różnymi głosami. Nasze strzały usłyszeli obrońcy domu Langego, a sądząc, że walczymy z Kukluksami, podnieśli hałas w izbie i na dworze. Przez drzwi i okna zaczęły padać kule do sypialni, powalając kilku z Kukluksów. Wszyscy popadali na ziemię, wrzeszcząc, jak gdyby ich na pal nawlekano. Kapitan ukląkł przy łóżku, owinął prześcieradłem zakrwawioną rękę i zawołał do nas:
— Wstrzymajcie się, my się poddamy!
— Dobrze — odrzekł Old Death. — Odstąpcie wszyscy od łóżka! Rzućcie na nie swoją broń, a potem was wypuścimy. Ten, u którego później znajdzie się jaka broń, dostanie kulę w brzuch! Słyszycie, że na dworze są setki ludzi. Tylko zupełne poddanie się może was ocalić.
Położenie, w którem znaleźli się członkowie tajnego stowarzyszenia, było beznadziejne, gdyż o ucieczce nie mogli nawet myśleć, o czem wiedzieli sami. W razie poddania się, co im się stać mogło? Zamiarów swych nie wykonali, nie można było więc zasądzić ich za zbrodnię. Woleli tedy pójść za radą Old Deatha, niż próbować bezowocnie się przebić, co byłoby pociągnęło za sobą fatalne skutki. Wnet też zaczęły na łóżko padać noże i rewolwery.
— Dobrze, panowie! — zawołał Old Death. — A teraz oświadczam, że zginie także każdy, kto się poważy wziąć broń napowrót, skoro drzwi się otworzą. Zaczekajcie teraz chwilę!
Posłał mnie na dół z poleceniem do Langego, żeby Kukluksów wypuścił z izby i pojmał. Ale wykonać to, nie było tak łatwo, jak nam się zdawało. Całą sień, oświetloną latarniami, zatłoczyli ludzie. Ponieważ oprócz kaptura miałem jeszcze na sobie strój Kukluksa, przeto wzięli mnie za członka tajnej szajki i pochwycili natychmiast między siebie. Nie pomogły moje wołania, gdyż nie słuchano ich wcale. Zaczęli mnie tak potrącać i kopać, że jeszcze po kilku dniach czułem to wszystko. Gotowi byli zaraz wyprowadzić mię przed dom i tam zlynchować.
Byłem w niemałem niebezpieczeństwie, ponieważ napastnicy mnie nie znali. Osobliwie jeden z nich, długi i mocno kościsty, człowiek walił mnie bezustanku pięścią w bok i ryczał przy tem:
— Na dwór z nim, na dwór! Drzewa mają konary, ładne konary, silne konary, wspaniałe konary; nie złamią się z pewnością, gdy na nich zawiśnie taka ludzka istota.
Równocześnie popychał mnie ku tylnym drzwiom.
— Ależ, sir — krzyknąłem do niego — ja nie jestem Kukluks. Spytajcie master Langego!
— Piękne konary, wspaniałe konary! — odparł, uderzając mnie ponownie w biodra.
— Żądam swobodnego przejścia do izby master Langego! Przebrałem się tak tylko, aby...
— Naprawdę wspaniałe konary! A sznur także się znajdzie w La Grange, ładny, elegancki sznur z dobrych konopi.
Popchnął mnie znowu i tak trącił w biodro, że straciłem cierpliwość. On mógł tych ludzi tak rozdrażnić, że zlynchowaliby mnie rzeczywiście, bo gdyby mnie raz pochwycili na dworze, to nie należało się niczego dobrego spodziewać.
— Panie! — ryknąłem teraz. — Wypraszam sobie waszą ordynarność. Idę do master Langego, rozumiecie?
— Wspaniałe konary! Nieporównane sznury! — krzyknął jeszcze głośniej i zadał mi potężne pchnięcie w żebra.
Tu się już miarka przebrała. Uderzyłem go z całej siły pięścią w koniec nosa tak, że pewnie byłby wstecz runął, gdyby miał był miejsce. Dotąd było ciasno, ale teraz zrobiło się nieco przestronniej. Skorzystałem z tego, ruszyłem naprzód przemocą i ryczałem, waląc dokoła na ślepo tak, że zaczęto mi się ustępować. Utworzyłem sobie w ten sposób wązką uliczkę, którą dostałem się do izby. Ale kiedy posuwałem się naprzód tak utorowaną drogą, zamykała się uliczka za mną, wszystkie ręce poszły w ruch i pięści spadały na mnie poprostu jak grad. Biada prawdziwym Kukluksom, skoro przebranemu tylko w ich strój, spokojnemu, obywatelowi dostały się takie ciosy. Kościsty człowiek, krzycząc jak ranny odyniec, wszedł za mną aż do izby. Ujrzawszy go, rzekł Lange:
— Na miłość Boską, co się stało, kochany sir? Czemu tak krzyczycie? Dlaczego krew z was cieknie?
— Na drzewo z tym Kukluksem! — odparł rozwścieczony. — Roztrzaskał mi nos i wybił dwa czy trzy, a może cztery zęby. Wspaniałe zęby. Jedyne, jakie miałem na przodzie! Powieście go!
Gniew jego był teraz bardziej uzasadniony, gdyż krew szła mu rzeczywiście z ust i z nosa.
— Ten? — zapytał Lange, wskazując na mnie. — Ależ, sir, szanowny sir, to nie jest Kukluks! To nasz przyjaciel, któremu właśnie zawdzięczamy, że pochwyciliśmy tych drabów. Bez niego nie żyłbym teraz ani ja, ani sennor Cortesio, a domy nasze stałyby w płomieniach!
Kościsty człowiek wytrzeszczył oczy, otworzył skrwawione usta i zapytał:
— Bez-bez-tego?
Obraz był nadzwyczajny! Wszyscy obecni zaczęli się śmiać. On otarł sobie chustką pot z czoła, a krew z ust i z nosa; ja zaś pocierałem na swem ciele rozmaite miejsca, na których zostały momentalne fotografie jego palców kościstych.
— Słyszycie zatem, sir! — huknąłem na niego. — Wściekliście się poprostu z żądzy powieszenia mnie! Od waszych dyabelskich buchniaków czuję w sobie niemal każdą kosteczkę.
Nie umiał sobie w swem zakłopotaniu poradzić inaczej, jak w ten sposób, że otworzył znowu usta i wyciągnął do nas dłoń z dwoma „jedynymi“ zębami, które przed chwilą jeszcze miały w ustach pewne i spokojne mieszkanie. Teraz i ja musiałem się roześmiać, gdyż widok jego był istotnie bardzo opłakany. Po tem zajściu dopiero zdołałem Langemu wyrazić polecenie Old Deatha.
Pozbierano troskliwie wszystkie sznury, jakie się tylko znalazły i złożono je w kącie.
— Wypuszczajcie ich zatem, ale po jednemu! — rzekłem. — Każdego związać, skoro tylko wyjdzie. Old Death będzie się dziwił, dlaczego się tak długo zwleka. Właściwie powinien tu już być szeryf. Murzyn Cortesia miał go zaraz sprowadzić!
— Szeryf? — spytał Lange zdumiony. — Toż to on właśnie! Nie wiecie nawet, komu zawdzięczacie szturchańce. Oto on stoi!
Wskazał na kościstego.
— Do kroćset piorunów, sir! — huknąłem nań. — Wy jesteście szeryfem, najwyższym urzędnikiem władzy wykonawczej w tem pięknem county, macie pilnować porządku i starać się o należne posłuszeństwo względem prawa, a tymczasem we własnej osobie gracie rolę sędziego Lyncha? To bardzo źle! W takim razie nic dziwnego, że Kukluksi tak się tu rozwielmożnili!
Wprawiło go to w kłopot nie do opisania. Pokazał mi jeszcze raz oba wybite zęby, przyczem wyjąkał:
— Pardon, sir! Pomyliłem się, ponieważ macie twarz kryminalisty!
— Dziękuję uniżenie! Za to wasza wygląda tem opłakaniej. Spełniajcie więc od teraz przynajmniej swoje obowiązki, jeśli nie chcecie popaść w podejrzenie, że dla tego rzuciliście się do lynchowania porządnych ludzi, ponieważ stoicie po stronie Kukluksów.
To wróciło mu pełną świadomość urzędowej godności, bo rzekł prostując się dumnie:
— Oho! Ja, szeryf tego czcigodnego county Fayetta miałbym być Kukluksem? Dowiodę wam zaraz, że jest przeciwnie. Rozprawa przeciw tym łotrom odbędzie się jeszcze tej nocy. Odstąpcie, panowie i zróbcie im miejsce. Wyjdźcie do sieni, ale pokażcie przez drzwi wasze strzelby, aby wiedzieli, kto teraz jest panem domu. Weźcie sznury do ręki i otwórzcie drzwi!
Rozkaz ten wykonano i pół tuzina dwururek zajrzało groźnie przez drzwi. W izbie znajdowali się teraz szeryf, obaj Langowie, Cortesio, dwaj od początku sprzymierzeni z nami Niemcy i ja. Ze dworu dolatywały okrzyki tłumu, domagającego się przyśpieszenia akcyi. Otworzyliśmy okiennice, ażeby ludzie mogli zaglądnąć i przekonać się, że nie próżnujemy. Odsunięto podpory, a ja drzwi otworzyłem. Żaden z Kukluksów nie chciał wyjść pierwszy. Wezwałem najpierw kapitana, a potem porucznika, żeby zrobili począdek. Obaj mieli ręce owinięte chustkami. W górze nad otworem, powstałym przez wyrwanie deski, siedział Old Death i trzymał strzelbę, zwróconą na dół. Złapanym przezeń w pułapkę ludziom powiązano ręce na plecach, poczem musieli stanąć obok skrępowanych także czterech towarzyszy, sprowadzonych z pod domu Cortesia. Ludzie, którzy stali na dworze, widząc, co się działo w izbie, wydawali głośne okrzyki. Pojmanym zostawiliśmy kaptury na głowach, a zdjęliśmy je tylko z kapitana i porucznika. Na moje usilne żądania i pytania sprowadzono człowieka, który mi się przedstawił jako cyrulik, twierdząc, że wkrótce opatrzy, zoperuje i wyleczy wszystkie uszkodzenia. Zbadał rannych i rozpędził potem pół kopy mieszkańców La Grange po całym domu na poszukiwania za watą, przędzą, szmatami, plastrami, tłuszczem, mydłem i innymi środkami, których potrzebował do wykonania swego humanitarnego zadania.
Gdyśmy już wszystkich Kukluksów mieli w swej mocy, rzucono pytanie, gdzie ich zaprowadzić, ponieważ w La Grange nie było więzienia na dziewiętnastu ludzi,
— Odstawić ich do salonu w gospodzie! — rozkazał szeryf. — Najlepiej sprawę załatwić jak najrychlej. Utworzymy jury z sędziami przysięgłymi i wyrok wykonamy natychmiast. Mamy do czynienia z wyjątkowym wypadkiem i postąpimy także w sposób wyjątkowy.
Wiadomość o tem zarządzeniu przedostała się natychmiast na zewnątrz. Tłum się zakołysał i ruszył naprzód ku gospodzie, aby zająć dobre miejsca w salonie. Wielu, którym się to nie udało, stało na schodach, w sieni i przed gospodą. Kukluksów spotkało tak groźne przyjęcie ze strony publiczności, że eskorta musiała zadawać sobie niemało pracy, aby zapobiec atakom. Z wielkim trudem dostaliśmy się do salonu, obszernej, lecz bardzo nizkiej komnaty, przeznaczonej na zabawy taneczne. Orkiestra była już zajęta, lecz opróżniono ją natychmiast, aby tam umieścić pojmanych. Gdy zdjęto z nich kaptury, pokazało się, że nie było między nimi ani jednego mieszkańca z okolicy.
Jury, utworzone z szeryfem, jako przewodniczącym, na czele, składało się z oskarżyciela publicznego, obrońcy, pisarza i przysięgłych. Do trybunału należeli tacy ludzie, że mnie ciarki przechodziły, ale można to było jako tako usprawiedliwić warunkami otoczenia i danego wypadku.
Świadkami byli obaj Langowie, Cortesio, pięciu Niemców, Old Death i ja. Jako corpora delicti leżała na stołach broń oskarżonych i ich strzelby, które Old Death zabrał z kryjówki za stajnią. Pokazało się, że w każdej lufie był nabój. Szeryf oznajmił, że rozpoczyna rozprawę, a równocześnie odstępuje od zaprzysiężenia świadków, ponieważ „etyczna wartość oskarżonych nie wystarcza, żeby tak moralnych i czcigodnych gentlemanów jak my obarczać ciężarem przysięgi“. Dalej zauważył szeryf, że z wyjątkiem Kukluksów znajdują się wogóle w komnacie sami ludzie, których „moralne i prawne zapatrywania wznoszą się ponad wszelką wątpliwość“ i stwierdził to ku wielkiej swojej radości i zadowoleniu. Powszechne brawo zabrzmiało w nagrodę za to pochlebstwo, uczczony zaś urzędnik odpowiedział na to pełnym godności ukłonem. Ja jednak dostrzegłem rozmaite twarze, z których wcale nie odbijały owe wychwalane tak dalece „moralne i prawne zapatrywania“.
Najpierw przesłuchano świadków. Old Death przedstawił obszernie cały wypadek, my zaś ograniczyliśmy się do potwierdzenia tego, co on powiedział. Po nas zabrał głos staaten-atorney, prokurator. Powtórzywszy nasze zeznania, stwierdził, że oskarżeni należeli do zakazanego stowarzyszenia, którego zgubnym celem jest podkopywanie publicznego porządku, ruina fundamentów państwowych i szerzenie potępienia godnych zbrodni, karanych zazwyczaj długoletniem lub dożywotniem więzieniem, a nawet śmiercią. Już sama przynależność wystarcza do dziesięcio lub dwudziestoletniego osadzenia w więzieniu. Oprócz tego dowiedziono, że oskarżeni zamierzali zamordować byłego oficera republiki, okrutnie zbić dwu bardzo szanownych gentlemanów i puścić z dymem domy tego błogosławionego miasta. W końcu chcieli powiesić dwóch nadzwyczajnie spokojnych i czcigodnych mężów — tu skłonił się po dwakroć mnie i Old Deathowi — co najprawdopodobniej byłoby pociągnęło za sobą ich śmierć, a co należy ukarać tem surowiej, że właśnie dzięki tym mężom udało się odwrócić grożące La Grange niebezpieczeństwo. Prokurator domaga się więc jak najsurowszej kary dla winnych i wnosi, aby kilku Kukluksów, wybranych przez wielce szanowny sąd, powieszono za szyję, oćwiczono tęgo dla „moralnego pokrzepienia“, a potem zamknięto między grubymi murami, iżby nie mogli na przyszłość zagrażać państwu i znanym z uczciwości obywatelom.
Prokurator dostał także huczne brawo i podziękował pełnym godności ukłonem. Po nim przemówił obrońca. Zauważył najpierw, że przewodniczący dopuścił się karygodnego zaniedbania, nie zapytawszy oskarżonych wcale o ich nazwiska i inne okoliczności. Radzi mu zatem obecnie to uzupełnić, gdyż należy wiedzieć, kogo się ma powiesić, lub zamknąć, choćby na wypadek potrzeby wystawienia świadectwa śmierci i innych dokumentów. Ta bystra uwaga uzyskała z mojej strony pełną, choć milczącą, aprobatę. Obrońca w dalszym ciągu nie zaprzeczył wcale nawiedzionych zamiarów Kukluksów, twierdząc, że musi uznawać prawdę, ale żaden z tych zamiarów nie został wykonany istotnie i nie wyszedł poza kres usiłowania. Dla tego nie może być mowy o powieszeniu, lub dożywotniem więzieniu. Zapytuje wszystkich, czy samo usiłowanie wyrządziło komu szkodę i czy ją może wogóle wyrządzić. Nigdy, a zatem i w tym wypadku nie. Ponieważ więc nie przyniosło to nikomu szkody, musi prosić bezwarunkowo o uwolnienie oskarżonych, czem członkowie wysokiego trybunału dowiodą, że są humanitarnymi gentlemanami i miłującymi pokój chrześcijanami. Kilka głosów zawołało i teraz brawo, a obrońca skłonił się głęboko w półkole, jak gdyby otrzymał poklask od całego świata.
Teraz powstał przewodniczący poraz drugi. Stwierdził najpierw, że z wyraźnym zamiarem nie pytał oskarżonych o nazwiska i inne okoliczności, gdyż był święcie przekonany, że go okłamią. Wnosi więc, żeby na wypadek powieszenia wystawić ogólne poświadczenie śmierci, brzmiące mniej więcej w ten sposób: „Powieszono dziewiętnastu Kukluksów, gdyż udowodniono im winę.“ Przyznaje następnie, że istotnie chodzi tu tylko o usiłowanie i w tym kierunku postawi pytanie, ale zaznacza przytem, że tylko obu obecnym gentlemanom należy zawdzięczyć, że usiłowanie nie stało się czynem. Usiłowanie jest zawsze niebezpieczne i to niebezpieczeństwo należy ukarać. Mowca nie ma ani ochoty, ani czasu wahać się godzinami pomiędzy zdaniem prokuratora i obrońcy i nie myśli zajmować się zbyt długo szajką, która mimo dziewiętnastu uczestników i dobrego uzbrojenia dała się dwu ludziom wziąć do niewoli. Tacy bohaterowie nie zasługują nawet na to, żeby kanarek lub wróbel na nich zwracał uwagę. Mówca skarży się, że już nawet nazwano go przyjacielem Kukluksów, czego on nie może na sobie zostawić i postara się przynajmniej o to, żeby ci ludzie odeszli ze wstydem i raz na zawsze zaniechali powrotu. Zapytuje więc panów sędziów przysięgłych, czy oskarżeni winni są usiłowanego morderstwa, rabunku, uszkodzenia ciała jakoteż podpalania i prosi, żeby nie odkładali odpowiedzi do ostatniego grudnia przyszłego roku, gdyż zgromadziło się tu mnóstwo czcigodnych słuchaczy, wobec których nie wolno zbyt długo zwlekać z wyrokiem.
To sarkastyczne przemówienie nagrodzono hucznymi oklaskami. Panowie przysięgli zgromadzili się w kącie, naradzali się przez kilka minut, a ich przewodniczący podał do wiadomości wynik narady. Werdykt brzmiał: winni. Teraz nastąpiła cicha narada szeryfa z wotantami. Wpadło mi w oko, że szeryf podczas tego kazał uwięzionym odebrać wszystko, co mieli po kieszeniach, a szczególnie pieniądze, które natychmiast przeliczono. Szeryf skinął głową i podniósł się, by ogłosić wyrok.
— Panowie — rzekł — oskarżonych uznano winnymi. Sądzę, że będę wyrazem waszych życzeń, jeśli nie tracąc wielu słów, powiem, na czem polega kara, dla której oznaczenia i energicznego wykonania zebraliśmy się tutaj. Zarzuconych winnym zbrodni nie dokonano, dla tego w myśl apelacyi pana obrońcy do naszych uczuć humanitarnych i chrześcijańskich zapatrywań, postanowiliśmy zaniechać bezpośredniego ukarania...
Oskarżeni odetchnęli widocznie, u słuchaczy zaś odezwało się kilka okrzyków niezadowolenia. Szeryf mówił dalej:
— Zaznaczyłem już pierwej, że usiłowanie dokonania zbrodni pociąga za sobą niebezpieczeństwo. Jeżeli Kukluksów nie ukarzemy, musimy się przynajmniej postarać o to, żeby na przyszłość nie byli dla nas groźni. Postanowiliśmy zatem wydalić ich ze stanu Teksas i to z takim dla nich wstydem, że im nigdy już na myśl nie przyjdzie pokazać się tutaj. Dla tego zarządzam najpierw ostrzyżenie im włosów, brody i wąsów aż do skóry. Kilku z obecnych zechce się tem zapewne zabawić. Komu niedaleko, niechaj się uda do domu i przyniesie nożyczki; czcigodny sąd przyznaje pierwszeństwo tym, którzy dobrze strzyc nie umieją.
W odpowiedzi na to wybuchł powszechny śmiech. Jeden ze słuchaczy otworzył okno i zawołał:
— Nożyczek! Kukluksów się ostrzyże. Kto przyniesie nożyczki, tego wpuszczamy.
Nie ulegało wątpliwości, że w następnej chwili wszyscy, stojący na dole, pobiegną po nożyczki. Niebawem też sprawdziło się moje przypuszczenie, albowiem dała się słyszeć bieganina i głośne wołania o shears i scissars. Jakiś głos ryczał nawet: shears for clipping trees i shears for clipping sheeps, czyli nożyczki do strzyżenia drzew i owiec.
— Dalej uchwalono — mówił szeryf — zaprowadzić skazanych na steamer, który właśnie przybył po jededenastej z Austin, a odchodzi o świcie do Matagordy. W tem mieście wsiędą na pierwszy lepszy statek, który będzie odjeżdżał, bez prawa wylądowania kiedykolwiek w Teksas. Wsadzi się ich na pokład tego statku bez względu na to, kim są, skąd przyszli i dokąd okręt odchodzi. Od obecnej chwili aż do przeniesienia na ten statek nie będzie im wolno zdjąć przebrania, żeby każdy z podróżnych miał sposobność przypatrzyć się, jak Teksańczycy postępują z Kukluksami. Pozostaną również nadal skrępowani. Chleba i wody dostaną dopiero w Matagordzie. Koszta pokryje się z ich własnych pieniędzy, które tworzą piękną sumę trzech tysięcy dolarów, zebranych prawdopodobnie z grabieży. Oprócz tego konfiskuje się całe ich mienie, a w szczególności broń, i urządzi się licytacyę. Jury postanowiło dochód z licytacyi obrócić na zakupno piwa i brandy, ażeby czcigodni świadkowie wraz z ich ladies mieli łyk płynu do tańca, który nastąpi tu po ukończeniu tego sądu. O brzasku odprowadzimy Kukluksów z muzyką i z towarzyszeniem tragicznej pieśni na steamer. Oni muszą się przypatrzyć temu balowi i w tym celu zostaną tu, gdzie się teraz znajdują. Jeżeli obrońca ma co przeciwko temu wyrokowi, to chętnie go przesłuchamy, tylko idzie o krótkość. Trzeba ostrzyc Kukluksów i zlicytować ich rzeczy, zanim się bal rozpocznie.
Okrzyki zadowolenia, które odezwały się teraz, graniczyły wprost z rykiem. Przewodniczący i obrońca natrudzili się niemało, zanim przywołali do porządku i spokoju rozbawionych słuchaczy. Wreszcie mógł obrońca zabrać głos:
— Na korzyść moich klientów — rzekł z zapałem — mogę powiedzieć, co następuje. Uważam wyrok wielce szanownego trybunału za srogi do pewnego stopnia, lecz srogość tę łagodzi nieco ostatnia część wyroku, dotycząca piwa, brandy, tańca, muzyki i śpiewu. Dlatego oświadczam w interesie tych, których zastępuję, że zgadzam się w zupełności z wyrokiem i wyrażam nadzieję, że posłuży on im jako zachęta do lepszego, pożyteczniejszego żywota. Ostrzegam ich zarazem, żeby do nas nie powracali, gdyż w razie czego nie przyjąłbym obrony, a wobec tego oni pozbawieni byliby tak doskonałego prawnego doradcy. Co zaś do mego wynagrodzenia, to zastrzegam sobie po dwa dolary od klienta, co na dziewiętnastu ludzi wynosi trzydzieści ośm dolarów, których odbioru nie potrzebuję pisemnie stwierdzać, jeśli je otrzymam zaraz wobec tylu świadków. W takim razie tylko ośmnaście wezmę dla siebie, a resztę przeznaczam na światło i wynajem lokalu. Muzykantów można opłacić wstępem, który radzę oznaczyć na piętnaście centów od gentlemana. Ladies oczywiście nie płacą.
Obrońca usiadł, a szeryf oświadczył, że się z nim zupełnie zgadza.
Ja siedziałem jak we śnie. Czy to wszystko miało być prawdą? Nie mogłem o tem wątpić, bo obrońcy wypłacono pieniądze, a wielu pobiegło do domów, aby swoje ladies na bal sprowadzić. Zarazem powracało wielu z nożycami rozmaitego gatunku. Porwał mię z początku gniew, ale wnet roześmiałem się, popatrzywszy na Old Deatha, niesłychanie ubawionego zakończeniem awantury. Kukluksów ostrzyżono rzeczywiście do samej skóry, poczem zaczęła się licytacya. Strzelby poszły prędko i zapłacono za nie dobrze. Z reszty przedmiotów także niebawem nic nie zostało. Panował przytem zgiełk, ścisk nie do opisania. Jedni wchodzili, drudzy wychodzili, a każdy jak najswobodniej, nie oglądając się na sąsiada, co nie obeszło się bez potrąceń i szturkańców. Wszyscy chcieli być w salonie, chociaż ten nawet dziesiątej części nie mógł zmieścić. Wreszcie weszli muzykanci: klarnecista, skrzypek, trębacz i właściciel starego fagotu. Ta wspaniała orkiestra ustawiła się w kącie i zaczęła stroić przedpotopowe instrumenty, co dało mi niezbyt przyjemny przedsmak ich zdolności. Ja postanowiłem opuścić to szanowne zebranie, zwłaszcza że ukazały się ladies na sali, ale Old Death nawet słyszeć o tem nie chciał, twierdząc, że my dwaj właśnie, jako główne osoby, bohaterowie dnia, po wszystkich trudach i niebezpieczeństwach powinniśmy użyć przyjemności. Szeryf zaś wprost zaznaczył z wielką energią, że całe obywatelstwo La Grange czułoby się obrażonem, gdybyśmy się wzbraniali odtańczyć pierwszą turę. W dodatku przedstawił Old Deathowi swoją żonę, a mnie córkę, jako doskonałe tancerki. Ponieważ ja wybiłem jemu dwa zęby, a on zajechał mnie kilkakroć w żebra, wobec tego mieliśmy się zdaniem jego uważać za powinowatych z wyboru. Zapewniał, że bardzo zasmuciłbym jego duszę, gdybym nie spełnił jego gorącej prośby o wzięcie udziału w zabawie. Obiecał zarazem postarać się, żeby nam dano osobny stół. Co miałem zrobić? Na nieszczęście ukazały się teraz obie ladies, którym nas przedstawiono. Kiedy wlazłeś między wrony, to krakaj jak i one! Poznałem odrazu, że będę musiał odważyć się na słynną turę, a może ponadto na jeszcze kilka suwanych i skakanych, jako jeden z bohaterów dzisiejszego dnia i — prywatny detektyw incognito.
Poczciwy szeryf cieszył się może nadzwyczajnie tem, że poświęcił nas boginiom swego domowego ogniska. Wyszukał dla nas stół, który miał ten wielki błąd, że wystarczał, jak się zdawało, tylko na cztery osoby, bez ratunku więc wpadliśmy w moc obu ladies. Panie były nieocenione. Stanowisko męża i ojca nakazywało im nadawać sobie jak najwięcej powagi. Mama mogła mieć nieco powyżej pięćdziesiętki, haczkowała jakiś lajbik, odezwała się krótko raz o kodeksie Napoleona, poczem usta jej zamknęły się na zawsze. Córeczka, lat około trzydziestu, przyniosła tomik poezyi i czytała pomimo panującego dokoła niej piekielnego zgiełku, zaszczyciła Old Deatha uwagą o Berangerze, która miała dowodzić bystrości jej umysłu, a gdy stary skut zapewnił ją całkiem szczerze, że nie mówił jeszcze nigdy z tym gentlemanem, zapadła w głębokie milczenie. Gdy podawano piwo, panie nasze nie piły, kiedy jednak szeryf przyniósł im dwie szklanki brandy, ożywiły się ich ostre, mizantropijne oblicza.
Przy tej sposobności szturknął mnie urzędnik swoim znanym sposobem w bok i szepnął:
— Teraz nadchodzi tura. Zaczynajcie prędko!
— Czy nie odmówią nam? — zapytałem tonem, z którego nie przebijało się zbyt wiele zadowolenia i przyjemności.
— Nie. Ladies są uprzedzone przychylnie.
Powstałem i skłoniłem się przed córką, mruknąłem coś o zaszczycie, przyjemności i odznaczeniu i otrzymałem — księżkę z wierszami, do której przyczepiła się miss. Old Death zabrał się do rzeczy praktyczniej, wołając wprost do matki:
— No, może pójdziemy! W prawo, czy w lewo? Jak wolicie? Bo ja skaczę równie dobrze w jedną, jak i w drugą stronę.
Jak tańczyliśmy obaj, jakiego nieszczęścia narobił mój stary przyjaciel, padając razem z tancerką na ziemię, jak gentlemani zaczęli pić — o tem zamilczę. Dość, że kiedy dzień nastał, skończyły się już prawie zapasy gospodarza, a szeryf zapewniał, że uzyskana z licytacyi suma jeszcze się nie wyczerpała, że możnaby dzisiaj wieczorem, albo jutro zatańczyć małego reel. W obu izbach parterowych, w ogrodzie i przed domem, siedzieli, lub leżeli ludzie podchmieleni z dość ciężkiemi głowami. Skoro jednak rozeszła się wiadomość, że ruszają z Kukluksami ku przystani, zerwało się wszystko na równe nogi. Pochód odbywał się w następującym porządku: Na czele szli muzykanci, potem członkowie trybunału, Kukluksi w swoich dziwacznych przebraniach, następnie my świadkowie, a za nami masters, sirs, gentleman wedle upodobania.
Amerykanin to dziwny człowiek: posiada zawsze to, czego mu trzeba. Skąd ci ludzie wszystko tak prędko dostali, tegośmy oczywiście nie wiedzieli, ale okazało się, że każdy uczestnik pochodu, to jest wszyscy mieszkańcy La Grange z wyjątkiem czcigodnych pastorów i ladies mieli po jednym instrumencie do sprawienia kociej muzyki. Kiedy wszyscy stanęli w szeregu, dał szeryf znak, pochód ruszył, a idący na czele wirtuozi zaczęli męczyć „Yankee doodle.“ Na zakończenie wpadła kocia muzyka. Co tam świstano, ryczano, śpiewano, to się nie da powiedzieć. Zdawało mi się, że się wśród waryatów znajduję. Tak szło się wolnym, pogrzebowym, krokiem ku rzece, gdzie więźniów wydano kapitanowi, który, jak się o tem przekonaliśmy, wziął ich w miejsce bezpieczne. O ucieczce mowy nie było; za to ręczył kapitan. Oprócz tego pilnowali ich współpodróżni.
Gdy statek ruszył, zagrali muzykanci swoją najpiękniejszą fanfarę, a kocia muzyka zabrzmiała także na nowo. Kiedy jeszcze oczy wszystkich zwrócone były na okręt, ja wziąłem Old Deatha pod ramię i poszliśmy razem z Langem i jego synem do domu, żeby się przedrzemać. Sen jednak trwał dłużej, niż było naszym zamiarem. Kiedy się obudziłem, Old Death także już nie spał. Nie mógł zasnąć z powodu bolu i oświadczył ku memu przerażeniu, że dzisiaj dalej jechać nie może. To były skutki jego upadku podczas tańca. Posłaliśmy po cyrulika, który zbadał chorego i zawyrokował, że noga wyskoczyła ze stawu, że więc trzeba ją wstawić na dawne miejsce. Naciągał ją nadwyczaj długo i zapewniał, że usłyszymy, jak zaskoczy. Nadsłuchiwaliśmy, ale napróżno. Szarpanie nie sprawiło skutowi żadnego bolu. Odsunąłem więc na bok cyrulika i przypatrzyłem się biodru. Był tam siniak z żółtą obwódką, co dowodziło niezbicie, że się ma do czynienia ze zgnieceniem.
— Trzeba was natrzeć wywarem gorczycy, albo jakimś innym spirytusem; to wam pomoże — rzekłem — Oczywiście dzisiaj przynajmniej musicie się zachować spokojnie. Szkoda, że Gibson umknie tymczasem!
— On? — odparł skut. — Nie obawiajcie się, sir! Kiedy taki stary ogar, jak ja, przyłoży nos do tropu, to nie puści go, dopóki nie pochwyci zwierzęcia. Możecie temu śmiało zaufać!
— Ja też to czynię, ale on wysforuje się zbytnio naprzód z Wiliamem Ohlertem!
— Już my go dościgniemy. Kalkuluję sobie, że to wszystko jedno, czy pochwycimy go o jeden dzień wcześniej, czy później, byleśmy go tylko znaleźli. Głowa do góry! Ten nader czcigodny szeryf popsuł nam rachubę reelem i swojemi ladies, ale bądźcie pewni, że to naprawię. Nazywają mnie Old Death. Zrozumiano?
Brzmiało to dość pocieszająco, a ponieważ ufałem staremu, że dotrzyma danego słowa, więc uspokoiłem się na razie. Sam przecież nie mogłem puścić się na dalsze poszukiwania. Uradowałem się też bardzo, gdy mi Lange przy obiedzie powiedział, że chciałby pojechać z nami, ponieważ droga jego prowadzi przez pewną przestrzeń w tym samym kierunku.
— We mnie i w moim synu nie będziecie mieli złych towarzyszy — zapewniał. — Umiem konia prowadzić i używać strzelby, a gdybyśmy po drodze spotkali się z jaką białą lub czerwoną hałastrą, to nie pomyślimy o ucieczce. Weźmiecie więc nas z sobą? No, ręka na zgodę!
Oczywiście, że podaliśmy rękę. Później przyszedł Cortesio, który spał jeszcze dłużej od nas, aby nam konie pokazać. Old Death pokulał mimo boleści na dziedziniec, żeby osobiście konie zobaczyć.
— Ten młody master twierdzi wprawdzie, że umie dobrze jeździć na koniu — rzekł — ale ja wiem, co o tem sądzić. Nie wierzę w jego koński rozum. Kupując konia, wybieram sobie czasem takiego, który najgorzej wygląda. Ale ja oczywiście jestem pewny, że ten jest najlepszy. Zdarzyło mi się to już nieraz.
Musiałem przed nim przejechać na wszystkich koniach, które stały w stajni, on zaś przypatrywał się z miną znawcy każdemu ruchowi i pytał przezornie za każdym razem o cenę. I rzeczywiście postąpił stosownie do swego zwyczaju; nie wziął tych koni, które dla nas Cortesio przeznaczył.
— Te wyglądają na lepsze, niż są — zawyrokował. — W kilka dni zmęczyłyby się do cna. Nie, my kupimy te dwa stare kasztany, które dziwnym sposobem kosztują tak mało.
— Ależ to szkapy robocze! — zauważył Cortesio.
— Nie rozumiecie się na tem właśnie, sennor, jeśli mi wolno tak powiedzieć. Te kasztany to konie preryowe, tylko były w złych rękach. Im nie zabraknie oddechu i kalkuluję sobie, że nie pomdleją z powodu byle jakiego wysiłku. Te więc bierzemy. Basta, sprawa załatwiona!




ROZDZIAŁ III.
Przez granicę.

W tydzień potem znajdowało się pięciu jeźdźców mniej więcej na tym punkcie, gdzie stykają się południowe rogi teksańskich hrabstw Medina i Uwalde. Biali jechali w dwie pary naprzód, a z tyłu za nimi murzyn. Jadący na czele biali byli prawie jednakowo ubrani z tą tylko różnicą, że ubranie młodszego było nowsze od ubrania starszego, wychudłego, człowieka. Niosły ich kasztanki, kłusując wesoło i parskając od czasu do czasu, jakby na znak, że podołają natężającej jeździe w tych odległych okolicach. Po drugiej parze podróżnych poznać było natychmiast, że to ojciec i syn. Byli także jednako ubrani, lecz nie w szaty skórzane jak pierwsi, ale wełniane. Na głowie mieli szerokie kapelusze pilśniowe, a broń ich składała się z dwururki, noża i rewolweru. Murzyn o żylastej postaci miał na sobie lekkie ciemne calico, a na wełnistej głowie wysoki, lśniący, cylinder. W ręku trzymał rifle z dwoma lufami, a za pasem tkwiła macheta, czyli długi szablowaty nóż, jakich przeważnie używają w Meksyku.
Nazwiska pierwszych są znane. Byli to Old Death, Lange, syn jego i ja. Czarny był murzynem Cortesia z La Grange, tym samym, który nas owego pamiętnego wieczora wpuszczał do Meksykanina. Trzy dni upłynęły, zanim się Old Death wylizał z owego stłuczenia, spowodowanego w tak śmieszny sposób. Zdawało mi się nawet, że wstydził się z tej przyczyny. Otrzymać w walce ranę to zaszczyt, ale runąć w tańcu i dać sobie mięso od kości prawie oderwać, to może jeszcze rozgniewać porządnego westmana i musiało też skutowi znacznie dolegać. Stłuczenie bolało go o wiele bardziej, aniżeli to okazywał, bo w przeciwnym razie byłby nie odłożył wyjazdu na trzy dni. Częste, nagłe, skurcze twarzy świadczyły, że i teraz jeszcze go ból nie opuścił. Cortesio dowiedział się oczywiście, że obaj Langowie przyłączają się do naszego towarzystwa. Ostatniego dnia przyszedł do nas i zapytał, czy nie bylibyśmy tak uprzejmi wziąć z sobą jego murzyna Sama. Rozumie się, że zdumieliśmy się na to żądanie, ale nie pokazaliśmy tego po sobie. Wszak nie każdemu jest to na rękę włóczyć się tygodniami z czarnym, który go wcale nie obchodzi. Lecz Cortesio wytłómaczył nam powód swej prośby. Oto otrzymał z Waszyngtonu ważne depesze, na skutek których musi równie ważny list wysłać do Chihuahua. Nam nie mógł tego listu powierzyć, gdyż miał nań dostać odpowiedź, której my nie mogliśmy mu przynieść. Zmuszony więc był pchnąć posłańca, a nikt nie nadawał się do tego lepiej od Sama. Był to wprawdzie murzyn, ale pod względem zdolności stał znacznie wyżej od zwykłych ludzi tej barwy skóry. Służył wiernie u Cortesia od wielu lat i kilkakrotnie już przeprawiał się przez granicę i przezwyciężył dzielnie wszystkie trudności takiej podróży. Cortesio zapewnił, że Sam wcale nam nie będzie przeszkadzał, przeciwnie będzie sługą uważnym i posłusznym. Zgodziliśmy się na życzenie Cortesia i aż dotychczas nie potrzebowaliśmy tego żałować. Sam był nietylko dobrym, lecz znakomitym jeźdźcem. Ćwiczył się w tym kunszcie jeszcze wówczas, kiedy ze swoim panem mieszkał w Meksyku i konno pilnował trzody bydła rogatego. Był zręczny, bardzo uprzejmy, trzymał się zawsze z respektem w tyle i mnie widocznie polubił najbardziej ze wszystkich, świadcząc mi mnóstwo grzeczności, jakie mogły być jedynie wynikiem szczególnego osobistego przywiązania.
Old Death uważał nie tylko za zbyteczne, lecz wprost za stratę czasu szukać śladów Gibsona, uganiając za nimi z miejsca na miejsce. Wiedzieliśmy dokładnie, w którym kierunku udał się z owym oddziałem ochotników, wysłanych Juarezowi przez Cortesia i obok których przejdzie miejscowości, przeto skut postanowił jechać wprost na Rio Nueces i do wąwozu Eagle, w przekonaniu, że w tej części kraju wpadniemy na trop oddziału. Oczywiście należało się spieszyć, ponieważ oddział wysunął się był przed nas daleko. Nie wierzyłem, żebyśmy go mogli doścignąć, lecz Old Death objaśnił, że meksykańscy nowozaciężni w takiej liczbie nie mogą się pokazywać, lecz muszą zbaczać to w prawo, to w lewo i drogi znacznie nakładać. Nam natomiast nie przeszkadzało nic jechać prosto, jak po sznurku i w ten sposób wyrównać stracony czas i drogę.
Tak ujechaliśmy w sześciu dniach prawie dwieście angielskich mil, czego, prócz Old Deatha, niktby się po naszych kasztanach nie spodziewał. Te stare konie odżyły widocznie tu na Zachodzie. Pasza na polu, świeże powietrze i szybki ruch doskonale na nie działały. Ośmielały się z każdym dniem i ożywiały coraz to więcej. Skut cieszył się tem nadzwyczajnie, gdyż dał tem dowód, że ma znakomity „rozum koński“.
Minęliśmy San Antonio i Castroville, przejechaliśmy obficie nawodnione hrabstwo Medina i zbliżaliśmy się do okolic, coraz uboższych w wodę, gdzie zaczyna się smutna teksańska pustynia piasczysta, dochodząca do największej jałowości pomiędzy Nueces a Rio Grande. Zmierzaliśmy najpierw ku Rio Leona, głównemu dopływowi Rio Frio, ku temu miejscu Rio Nueces, w którem wpada doń Turkey Creek. Na północny zachód od nas leżała wysoka góra Leona z fortem Inge w pobliżu. Oddział musiał tamtędy przechodzić, ale oczywiście ukradkiem, by go załoga nie zauważyła. Spodziewaliśmy się więc dostać wkrótce jakąś wieść o Gibsonie i jego towarzyszu.
Grunt, który mieliśmy teraz pod nogami, nadawał się doskonale do szybkiej jazdy. Znajdowaliśmy się na równej preryi, porosłej krótką trawą, po której konie nasze biegły z łatwością. Powietrze bardzo czyste sprawiało, że horyzont leżał przed nami jasno i wyraźnie. Jadąc na południowy zachód, mieliśmy przeważnie tę stronę na oku, a nie zajmowaliśmy się innemi. Z tego powodu dość późno spostrzegliśmy jeźdźców, na których Old Death zwrócił naszą uwagę. Wskazał w prawą stronę i rzekł:
— Popatrzcieno tam, panowie. Jak myślicie, co tam widać?
Ujrzeliśmy czarny punkt, zbliżający się na pozór bardzo powoli.
— Hm! — rzekł Lange, nakrywając dłonią oczy — to będzie pasące się zwierzę.
— Tak! — uśmiechnął się Old Death. — Zwierzę! W dodatku pasące się! Przedziwnie! Oczy wasze nie chcą się jakoś przyzwyczaić do perspektywy. Ten punkt oddalony jest od nas o jakie dwie mile angielskie, a wielkość jego pomimo tej odległości wskazuje, że to nie może być jedno zwierzę. Musiałby to chyba być bawół, pięć razy większy od starego słonia, a bawołów tu niema. Gdyby się nawet jaki zapędził, tutaj to nie w tej porze roku, lecz w jesieni, albo na wiosnę. Każdy niewprawny źle sobie zdaje sprawę z ruchu przedmiotu, znajdującego się przed nim w takiem oddaleniu. Bawół lub koń idzie, pasąc się, powoli krok za krokiem. Założę się, że ten punkt porusza się szybkim cwałem.
— To nie może być — rzekł Lange.
— No, skoro biali tak fałszywie sądzą — oświadczył Old Death — to posłuchajmy, co powie czarny. Samie, co o tem sądzisz?
Murzyn milczał skromnie dotychczas, teraz jednak, zapytany, wprost odpowiedział:
— Jeźdźcy być. Cztery, pięć albo sześć.
— I ja tak myślę. Może Indyanie?
— O nie, sirrah! Indian tak wprost nie przychodzić do białych. Indian się schować, aby się z ukrycia białym przypatrzyć, zanim z nimi mówić. Jeźdźcy jechać prosto na nas, więc być biali.
— To bardzo słuszne, poczciwy Samie. Widzę ku memu zadowoleniu, że masz rozum jaśniejszy od skóry.
— O, sirrah, o! — chrząkał poczciwiec, pokazując wszystkie zęby w uśmiechu. Pochwała Old Deatha była dla niego wielkiem odznaczeniem.
— Jeśli ci ludzie rzeczywiście mają zamiar do nas się zbliżyć, to musimy tu na nich zaczekać — zauważył Lange.
— Ani myślę! — odparł skut. — Wszak jasne jest, że nie jadą wprost na nas, lecz dążą bardziej ku południowi. Widzą, że się posuwamy i pędzą po przekątni na nasze spotkanie. A zatem naprzód! Szkoda czasu zatrzymywać się tutaj. Może to żołnierze z fortu Inge na zwiadach, a w takim razie nie mamy powodu cieszyć się tem spotkaniem.
— Czemu nie?
— Ponieważ zdarzy się nam coś niemiłego, master. Fort Inge położony jest stąd dość daleko na północny zachód. Skoro komendant wysyła aż tutaj patrole, to wisi w powietrzu coś przykrego. Usłyszycie to z pewnością.
Jechaliśmy dalej z niezmniejszoną szybkością. Punkt zbliżał się widocznie i rozdzielił się wkońcu na kilka mniejszych, które powiększały się bardzo prędko. Wnet poznaliśmy wyraźnie, że to są jeźdźcy, a w pięć minut potem rozeznaliśmy mundury wojskowe. Niebawem podeszli tak blizko nas, że usłyszeliśmy okrzyk, do nas zwrócony, którym kazali nam się zatrzymać. Był to sierżant dragonów z pięciu ludźmi.
— Dlaczego się tak śpieszycie? — zapytał, osadziwszy konia. — Czy nie zauważyliście, że nadjeżdżamy?
— Owszem — odparł skut z zimną krwią — ale nie pojmujemy, dlaczego mielibyśmy na was czekać.
— Ponieważ musimy bezwarunkowo wiedzieć, coście za jedni.
— No, jesteśmy białymi, a jedziemy na południe. To wam chyba wystarczy.
— Do dyabła! — wybuchnął sierżant. — Nie sądźcie, że pozwolę wam z nas żartować.
— Pshaw! — uśmiechnął się Old Death. — Ja sam nie mam chęci do żartów. Znajdujemy się tu w otwartej preryi, nie zaś w szkole, a wy nie jesteście nauczycielem, na którego pytania musielibyśmy odpowiadać posłusznie i uniżenie, nie chcąc narazić się na niebezpieczeństwo zetknięcia się z patykiem.
— Postępuję wedle instrukcyi i wzywam was, żebyście wymienili wasze nazwiska.
— A jeżeli nam się nie spodoba posłuchać?
— To przypatrzcie się, że jesteśmy uzbrojeni, potrafimy więc zmusić was do tego.
— Ah! Możecie to rzeczywiście uczynić? Cieszy mnie to nadzwyczaj ze względu na was, tylko nie radzę próbować. Jesteśmy wolnymi ludźmi, master sierżancie! Chcielibyśmy widzieć człowieka, któryby się odważył powiedzieć nam na seryo, że go słuchać musimy, słyszycie, musimy! Stratowałbym poprostu takiego draba!
Old Death błysnął oczyma, poderwał konia cuglami tak, że się podniósł i posłuszny naciskowi nóg skoczył groźnie ku sierżantowi. Dowódca szarpnął swego konia wstecz i chciał wybuchnąć gniewem, ale nasz stary nie dopuścił do tego, mówięc prędko dalej:
— Nie uwzględniam tego wcale, że mam dwa razy tyle lat, co wy, że więcej doświadczyłem i przeżyłem, aniżeli wy zobaczycie kiedykolwiek, zwracam tylko na to waszą uwagę, że wspomnieliście o broni. Czy wam się zdaje, że nasze noże z marcypanu, lufy z cukru, a kule z czekolady? Te słodycze nie wyszłyby wam na zdrowie! Tłumaczycie się, że działacie wedle instrukcyi. Well, tak powinno być i nic przeciwko temu nie mam. Ale czy kazano wam także fukać na doświadczonych westmanów i przemawiać do nich tonem, jakim posługuje się generał wobec rekrutów? Jesteśmy gotowi mówić z wami, ale my was nie wołaliśmy i żądamy przedewszystkiem grzeczności!
Podoficer się zakłopotał. Old Death zmienił się tym razem nagle do niepoznania. Wystąpienie jego nie pozostało bez skutku.
— Nie zapędzajcież się w gniewie tak daleko! — rzekł sierżant. — Nie zamierzam bynajmniej być grubiańskim.
— No, ja nie dosłuchałem się ani w waszym tonie, ani w wyrazach wielkiej delikatności.
— To dlatego właśnie, że tutaj nie jest salon dostojnej lady. Włóczy się tędy wszelkiego rodzaju hałastra, a my, jako wysunięci na daleką placówkę, musimy mieć oczy otwarte.
— Hałastra? Czy nas także zaliczacie do tych wątpliwych gentlemanów? — wybuchnął stary.
— Nie mogę powiedzieć ani tak, ani nie. Człowiek jednak z czystem sumieniem nie zawaha się podać swego nazwiska. Kręci się teraz w tych stronach mnóstwo tych przeklętych, którzy chcą dostać się do Juareza. Tym drabom nie można wierzyć.
— A więc wy stoicie po stronie secesyonistów, Stanów południowych?
— Tak; spodziewam się, że wy także.
— Ja sprzyjam każdemu ucziwemu przeciwko łajdakowi. Co do naszych nazwisk i pochodzenia, to nie potrzebujemy kryć się z tem wcale. Przybywamy z La Grange.
— A więc jesteście Teksańczykami. Teksas trzyma stronę Południa. Mam zatem do czynienia z ludźmi wspólnych zapatrywań.
— Wspólnych zapatrywań! All devils! Wyrażacie się bardzo wzniośle; nie spodziewałbym się tego po sierżancie. Ale zamiast podawać wam nasze nazwiska, które i tak zapomnielibyście niebawem, powiem wam dla ulgi tylko moje. Jestem starym preryowcem, a ci, którzy mnie znają, nazywają mnie Old Death.
Nazwisko to podziałało w tej chwili. Sierżant poderwał się na siodle i wytrzeszczył oczy na starego. Reszta żołnierzy rzuciła nań także zdziwione, ale już nieco przychylne spojrzenia. Podoficer ściągnął brwi i powiedział:
— Old Death! Szpieg Stanów północnych!
— Panie! — zawołał groźnie Old Death. — Miejcie się na baczności. Jeżeli słyszeliście kiedy o mnie, to zapewne nabraliście przekonania, że nie zwykłem przyjmować obelg. Ofiarowałem na rzecz Unii mienie, krew i życie, bo mi się tak podobało i ponieważ zamiary Północy uważałem za słuszne przedtem i do dziś za słuszne uważam. Przez słowo szpieg rozumiem coś innego, niż to, czem ja byłem i jeśli mi taka dziecinna głowa, jaką mi wasza się wydaje, rzuci w oczy taki wyraz, to tylko dlatego nie uderzam jej pięścią, że mi jej żal. Old Death nie boi się sześciu dragonów, ani dziesięciu, ani więcej. Na szczęście towarzysze wasi wyglądają rozumniej od was. Niechaj powiedzą komendantowi fortu Inge, że spotkaliście Old Deatha i że ofuknęliście go jak chłopca. Mam nadzieję, że wam potem da tak długiego nosa, że będzie wam potrzeba lunety, aby jego koniec zobaczyć!
Te słowa osiągnęły odpowiedni skutek. Komendant był chyba rozumniejszym człowiekiem od swego podwładnego. Sierżant musiał w swoim raporcie wspomnieć o tem spotkaniu i o jego wyniku. Zetknięcie się z tak sławnym myśliwcem posiada dla dowódcy patroli wielką wartość, bo może odeń słyszeć wiele myśli, zapatrywań i rad, mogących mu się bardzo przydać. Z westmanem w rodzaju Old Deatha obchodzą się oficerowie całkiem jak z równymi sobie, z największymi względami i uszanowaniem. Co mógł o nas donieść ten sierżant, skoro tak z nami postąpił! Zdawało się, że sobie to teraz w duchu powiedział, gdyż rumieniec zakłopotania pokrył mu twarz aż po czoło. Aby powiększyć to wrażenie, mówił Old Death dalej:
— Jestem z całym szacunkiem dla waszego munduru, ale mój wart przynajmniej tyle, co wasz. Nie zaszkodziłoby wam wcale wobec waszej młodości, gdybyście od Old Deatha kilka rad otrzymali. Kto jest teraz komendantem fortu Inge?
— Major Webster.
— Ten, który jeszcze przed dwoma laty był kapitanem w forcie Ripley? — spytał Old Death.
— Ten sam.
— To pozdrówcie go odemnie. Zna mnie bardzo dobrze, strzelałem z nim często do tarczy i wbijałem kulą gwóźdź w czarne. Może mi dacie notatkę, abym napisał kilka słów dla niego? Kalkuluję sobie, że się bardzo ucieszy na wieść, iż jeden z jego podwładnych nazwał Old Deatha szpiegiem.
Sierżant nie wiedział, co z tem zrobić. Połknął ślinę raz, drugi i trzeci i wykrztusił z widocznym trudem:
— Ależ, sir, ja was mogę zapewnić, że tak tego nie myślałem! W tych stosunkach, w jakich ciągle żyjemy człowiek się złości i nic dziwnego, że przybiera czasem ton niezamierzony.
— Tak, tak! To brzmi już uprzejmiej, aniżeli przedtem. Przyjmuję zatem, że nasza rozmowa zaczyna się dopiero teraz. Czy macie zapas cygar w forcie Inge?
— Już nie. Tytoń wyszedł nam ku naszemu ubolewaniu.
— To bardzo źle; żołnierz bez tytoniu jest tylko półczłowiekiem. Mój towarzysz zabrał z sobą pełną torbę cygar. Może wam co z tego udzieli.
Oczy sierżanta i jego ludzi zwróciły się na mnie pożądliwie. Wyjąłem garść cygar, rozdzieliłem je pomiędzy nich i podałem ognia. Gdy podoficer kilka razy pociągnął, rozlał mu się po twarzy wyraz zachwytu; skinął mi głową na podziękowanie, mówięc:
— Takie cygaro to czysta fajka pokoju. Zdaje mi się, że nie mógłbym się gniewać na najgorszego wroga, gdyby mi tu na preryi, po całych tygodniach tytuniowego postu, ofiarował coś takiego.
— Jeśli cygaro ma u was więcej siły niż największa nieprzyjaźń, to nie jesteście przynajmniej zdecydowanym złoczyńcą — śmiał się Old Death.
— Nie, tem oczywiście nie jestem. Ponieważ jednak, sir, musimy ruszać dalej, więc zdałoby się zapytać o potrzebne nam rzeczy. Czy widzieliście może tropy Indyan, lub kogo innego?
Old Death zaprzeczył i wyraził wątpliwość, czy mogą się tu Indyanie znajdować.
— Bardzo łatwo! Mamy wszelki powód do przypuszczenia, że tak jest, ponieważ te łotry wykopały znowu topór wojenny.
— Do wszystkich piorunów! Toby źle było! Jakie to szczepy?
— Komancze i Apacze.
— Najniebezpieczniejsze ludy! A my znajdujemy się właśnie pomiędzy ich terytoryami. Gdy nożyce się zamkną, to zwykle najgorzej wychodzi na tem to, co jest w środku.
— Tak, miejcie się na baczności! Przygotowaliśmy już wszystko i wysłaliśmy już ludzi po posiłki i zapasy żywności. Prawie dzień i noc przebiegamy okolicę w dalekim promieniu. Kogo tylko spotkamy, rzucamy nań podejrzenie, dopóki się nie przekonamy, że to nie hultaj. Dlatego wybaczcie nam, żeśmy się przed chwilą źle zachowali!
— To już zapomniane. Ale, z jakiegoż powodu wyruszają czerwoni przeciwko sobie?
— Temu winien ten dyabelski — pardon, sir! Wy może inaczej o nim sądzicie — prezydent Juarez. Słyszeliście, że musiał zmykać aż do El Paso. Francuzi poszli oczywiście za nim aż do Chihuahua i Cohahuela. On ukrył się przed nimi jak pracz przed psami, oni zaś gnali go aż nad Rio Grande i byliby go ścigali jeszcze dalej, a wkońcu wzięli do niewoli, gdyby nasz prezydent w Waszygtonie nie był taki głupi i nie zabronił im tego. Wszystko było przeciwko Juarezowi, wszyscy go opuścili, nawet Indyanie, do których należy jako rodowity czerwonoskórzec.
— Apacze także?
— Nie. To znaczy, że nie byli ani za nim, ani przeciw niemu, nie stawali wogóle po żadnej stronie i siedzieli cicho w swoich komyszach. Tak poradził im ich młody i sławny wódz, Winnetou. Tem lepiej udało się ajentom Bazaine’a wzburzyć przeciwko niemu Komanczów. Ci przeszli swoim zwyczajem potajemnie, ale w wielkich gromadach, przez granicę Meksyku, aby zrobić koniec stronnikom Juareza.
— Hm! Chcecie powiedzieć: aby rabować, mordować, pustoszyć i palić! Meksyk nic nie obchodzi Komanczów. Ich siedziby i tereny myśliwskie leżą po tamtej, a nie po tej stronie Rio Grande. Im obojętne, kto rządzi Meksykiem, Juarez, czy Maksymilian, czy Napoleon. Ale skoro panowie Francuzi wzywają ich, przeciwko ludziom spokojnym, to nie można im jako dzikim brać za złe tego, że korzystają skwapliwie ze sposobności wzbogacenia się. Kto ponosi za to odpowiedzialność, tego ja nie chcę rozstrzygać.
— No, mnie to także nic nie obchodzi. Krótko węzłowato, przeszli granicę i zrobili, czego od nich żądano, a przytem zderzyli się z Apaczami. Komancze byli zawsze śmiertelnymi wrogami Apaczów. To też napadli na ich obóz, wystrzelali, co tylko się nie poddało, a resztę zabrali do niewoli razem z namiotami i końmi.
— A co potem?
— Co potem, sir? Mężczyzn wedle obyczaju poprzywiązywali do pali męczeńskich.
— Kalkuluję sobie, że taki obyczaj nie może być przyjemnym dla tych, których przypiekają i szpikują żywcem nożami. Panowie Francuzi mają to na sumieniu! Oczywiście, że Apacze wyruszyli natychmiast, aby się zemścić?
— Nie. To przecież tchórze!
— Pierwszy raz słyszę coś podobnego. W każdym razie nie przyjęli tego spokojnie.
— Wysłali kilku wojowników dla naradzenia się nad tem z wodzami Komanczów. Narady te odbywały się u nas.
— W forcie Inge? Czemu tam?
— Bo to był grunt neutralny.
— Ładnie! Pojmuję. Czy wodzowie Komanczów przybyli?
— Pięciu wodzów z dwudziestu wojownikami.
— A ilu było Apaczów?
— Trzech.
— Z ilu towarzyszami?
— Bez towarzyszy.
— Hm! I wy mówicie, że to tchórze. Trzej ludzie mieli odwagę puścić się w sam środek wrogiego kraju na spotkanie z dwudziestu pięciu przeciwnikami! Panie, jeśli choć trochę znacie Indyan, musicie zaświadczyć, że to bohaterstwo. Jaki był wynik narady?
— Nie pokojowy, gdyż waśń pogłębiła się jeszcze bardziej. Wkońcu rzucili się Komancze na Apaczów. Dwu z nich zakłuto, trzeci zaś, chociaż ranny, dostał się do konia i przesadził trzyłokciowe ogrodzenie. Komancze ruszyli za nim w pogoń, ale nie zdołali go doścignąć.
— I to się stało na neutralnym gruncie, pod osłoną fortu i nadzorem majora wojsk Unii. Jakże zdradziecko postąpili Komancze! Czyż jest w tem coś dziwnego, że Apacze teraz ze swej strony wykopią topór wojenny? Zbiegły wojownik doniesie im o wszystkiem, poczem wyruszą ogromnemi hordami, aby się zemścić. Ponieważ zaś wymordowano posłów w forcie białych, zwrócą się także przeciw bladym twarzom. Jak zachowają się potem Komancze względem nas?
— Przyjaźnie. Naczelnicy zapewnili nas o tem przed opuszczeniem fortu. Oświadczyli, że walczyć będą tylko z Apaczami i w tym celu wyruszą, że natomiast bladych uważają za przyjaciół.
— Kiedy odbyły się te tak krwawo zakończone rokowania?
— W poniedziałek.
— Dziś jest piątek, a więc przed czterema dniami. Jak długo zabawili Komancze w forcie po ucieczce Apacza?
— Całkiem krótko. Odjechali w godzinę.
— A wyście ich wypuścili? Oni znieważyli prawo międzynarodowe, należało więc ich zatrzymać i ukarać. Wykroczyli przeciwko Stanom Zjednoczonym, bo na ich terytorym popełnili zdradę i podwójne morderstwo. Major powinien ich był uwięzić i donieść o tem do Waszyngtonu. Nie pojmuję go.
— Wyjechał był tego dnia na polowanie i powrócił dopiero wieczorem do domu.
— Aby nie być świadkiem narad i zdrady! Znam to! Skoro się Apacze dowiedzą, że pozwolono Komanczom odejść z fortu, wówczas biada każdemu białemu, który się dostanie w ręce pierwszych. Nie oszczędzą nikogo.
— Sir, nie zapalajcie się tak bardzo! To było dobre i dla Apaczów, że Komanczom wolno było odejść, gdyż w godzinę później byliby utracili jednego ze swoich wodzów, gdyby Komancze nie byli odeszli.
Old Death poruszył się, jak tknięty niespodzianką.
— Jeszcze jednego wodza, powiadacie? Ach, odgaduję! To było przed czterema dniami. Miał znakomitego konia i jechał prędzej od nas. To on był, to on z pewnością!
— Kogoż macie na myśli? — zapytał sierżant zdziwiony.
— Winnetou.
— Tak, to był on. Zaledwie Komancze na zachodzie zniknęli, ujrzeliśmy od strony Rio Frio wynurzającego się jeźdźca. Przybył do fortu, aby kupić sobie prochu, ołowiu i naboi do rewolweru. Nie miał odznak szczepowych, a myśmy go nie znali. Podczas zakupów dowiedział się o tem, co się stało. Przypadkowo był przy tem oficer dyżurny. Do niego też zwrócił się Indyanin.
— To wysoce, wysoce zajmujące! — zawołał Old Death. — Warto było być przy tem. Co powiedział oficerowi?
— Nic, oprócz tych słów: „Wielu białych odpokutuje za to, że taki czyn u was spełniono, że nie przeszkodziliście temu, a przynajmniej nie ukaraliście winnych!“ Następnie opuścił magazyn i wsiadł na konia. Oficer poszedł za nim, by się przypatrzyć wspaniałemu karoszowi, a czerwonoskóry jeszcze się tak do niego odezwał: „Ja chcę być uczciwszym, niż wy jesteście. Dlatego powiadam, że od dziś będzie wojna pomiędzy Apaczami a blademi twarzami. Wojownicy Apaczów siedzieli spokojnie w namiotach, wtem wpadli na nich zdradzieccy Komancze, zabrali im kobiety, dzieci, konie i namioty, zabili wielu, a resztę powlekli z sobą, by ich zamęczyć na palach. Mimoto słuchali jeszcze ojcowie Apaczów głosu Wielkiego Ducha. Nie wykopali natychmiast wojennego toporu, lecz wysłali do was swoich posłów, by się tu z Komanczami ułożyć. Daliście wolność Komanczom i dowiedliście w ten sposób, że jesteście wrogami Apaczów. Wszelka krew, która od dziś popłynie, niech spadnie na was, nie na nas!
— Tak, tak, on taki! Wydaje mi się, jak gdybym go słyszał! — rzekł Old Death. — Co odpowiedział na to oficer?
— Zapytał go, kim jest, a czerwony przedstawił się jako Winnetou, wódz Apaczów. Oficer zawołał natychmiast, żeby zamknięto drzwi i pojmano czerwonego, do czego miał prawo, ponieważ wojnę już wypowiedziano, a Winnetou nie był u nas w charakterze parlamentarza. Indyanin zaśmiał się tylko, przejechał po kilku z nas i nie zwrócił się wcale do bramy, lecz skoczył tak, jak poprzedni Apacz, przez ogrodzenie. Wysłano za nim natychmiast oddział żołnierzy, ale go już nie dostali.
— A no, macie! Teraz się zacznie! Biada fortowi i załodze, jeśli nie zwyciężą Komancze! Apacze żadnemu z was nie darują życia. Nie mieliście jakich odwiedzin?
— Tylko raz. Onegdaj pod wieczór był u nas jeździec sam jeden, który zdążał do Sabinal Wiem dobrze, że nazywał się Clinton, gdyż pełniłem wtedy właśnie służbę przy bramie.
— Clinton! Hm! Opiszę go wam. Uważajcie, czy to on!
Old Death opisał Gibsona, a sierżant potwierdził, że opis zgadza się zupełnie. W dodatku ja pokazałem fotografię, którą on uznał za niewątpliwy wizerunek tego człowieka.
— Pozwoliliście się zatem okłamać — rzekł Old Death. — On nie zmierzał wcale do Sabinal, lecz przybył do was, aby się dowiedzieć, jak u was rzeczy stoją. On należy do tej hołoty, o której mówiliście poprzednio. Potem wrócił do swego towarzystwa, czekającego nań. Zresztą nie zdarzyło się nic ważnego?
— Więcej nie słyszałem o niczem.
— W takim razie skończyliśmy z sobą. Wspomnijcie śmiało mojorowi, żeście się ze mną spotkali. Jako jego podwładny nie możecie mu powtórzyć, co myślę o ostatnich wypadkach, ale odwrócilibyście byli wielkie nieszczęście i uniknęli rozlewu krwi, gdybyście tak niedbale nie spełniali swych obowiązków. Good bye, boys!
Skręcił koniem i odjechał, a my za nim, rzuciwszy pozdrowienie dragonom, którzy zwrócili się wprost na północ. Przebyliśmy cwałem wielką przestrzeń. Old Death zwiesił głowę i zagłębił się w myślach. Na zachodzie tonęło słońce, pozostawała jeszcze najwyżej godzina dnia, a widnokrąg leżał przed nami odcięty od nieba linią jak ostrze noża. Chcieliśmy dzisiaj dotrzeć do Rio Leona, gdzie już rosły drzewa. One jednak odgraniczałyby widnokrąg grubszą linią, dlatego należało przypuścić, że jesteśmy jeszcze daleko od celu naszej dzisiejszej jazdy. Zauważył to był zapewne także Old Death, gdyż podpędzał konia, ilekroć ten chciał wpaść w wolniejsze tempo. Skutkiem tego pośpiechu, kiedy zwiększająca się ciągle kula słoneczna dotknęła linii horyzontu, ujrzeliśmy na południu ciemny pas, który stawał się wyraźniejszym w miarę zbliżania się doń. Grunt, w ostatnich godzinach piasczysty, pokrył się znowu trawą, a ciemny pas okazał się szeregiem drzew, które zapraszały nas do siebie po szybkiej jeździe. Old Death wskazał tam ręką, puścił konia stępa i rzekł:
— Tam, gdzie w tej strefie rosną drzewa, musi być woda w pobliżu. Mamy przed sobą Leonę i rozłożymy się obozem na brzegu.
Wkrótce dostaliśmy się do drzew. Tworzyły one wązki, wzdłuż brzegów biegnący gaj, podszyty zaroślami. Koryto rzeki było szerokie, ale tem uboższe w wodę, mimoto nie mogliśmy przeprawić się w tem miejscu, w którem przybyliśmy nad nią, pojechaliśmy więc zwolna w dół. Po niedługiem szukaniu znaleźliśmy miejsce płytkie, kamieniste, po którem przedostaliśmy się na drugą stronę. Old Death prowadził pochód. Właśnie w chwili, gdy koń jego wkładał nogę w wodę, zatrzymał go i pochylił się, by się uważnie przypatrzyć dnu rzeki.
— Well! — potwierdził. — Myślałem tak sobie! Tu spotykamy trop, którego przedtem nie mogliśmy zauważyć, ponieważ suchy brzeg pokryty jest twardym krzemieniem, nie przyjmującym odcisków. Popatrzcie na dno!
My także zsiedliśmy z koni i zauważyliśmy okrągłe, trochę większe od dłoni, wgłębienia, prowadzące do rzeki.
— Czy to jest trop? — zapytał Lange. — Mieliście istotnie słuszność, sir. Może to był koń, a więc i jeździec.
— Nie. Niechaj Sam przypatrzy się śladom. Zobaczę, co on o nich sądzi.
Murzyn stał dotąd skromnie za nami. Teraz przystąpił i spojrzał w wodę.
— To być dwaj jeźdźcy, którzy przejść przez wodę — rzekł.
— Dlaczego twierdzisz, że to jeźdźcy, a nie konie bezpańskie?
— Bo koń, który mieć żelazo, nie być dziki mustang, lecz swojski, a na takim zawsze siedzieć jeździec. I ślad głęboki. Konie nieść ciężar, a ten ciężar to ludzie. Konie przejść przez wodę nie obok siebie, lecz za sobą; a zanim puścić się na drugą stronę, stać i pić. Ale tutaj nie stanąć, lecz prosto tam jeden obok drugiego. To robić tylko, kiedy musieć i słuchać cugli. Gdzie być cugle, tam być i siodło, a na niem jeździec.
— Dobrze to wywnioskowałeś — pochwalił stary murzyna. — Ja sam nie wytłumaczyłbym tego lepiej. Widzicie, panowie, że w pewnych wypadkach może biały dużo jeszcze nauczyć się od czarnego. Ale obaj jeźdźcy śpieszyli się bardzo, bo nie pozwolili nawet koniom napić się wody. Ponieważ jednak zwierzęta w każdym razie były spragnione, a westman uważa przedewszystkiem na konia, kalkuluję sobie, że mieli powód do tego, aby się znaleźć czemprędzej na drugiej stronie. Spodziewani się, że ten powód odgadniemy.
Podczas tych roztrząsań piły nasze konie wodę długimi łykami. Gdy zaspokoiły pragnienie, wsiedliśmy na nie znowu i dostaliśmy się sucho na drugi brzeg, gdyż rzeka była tu tak płytka, że nawet strzemiona nie dotknęły powierzchni wody. Zaledwie stanęliśmy na drugiej stronie, rzekł Old Death, którego bystrości nic ujść nie mogło:
— Oto mamy powód. Przypatrzcie się tej lipie! Kora zdarta z niej na wysokość człowieka! A tutaj, co tkwi w ziemi?
Wskazał przed siebie, gdzie ujrzeliśmy dwa rzędy wbitych w ziemię palików, nie dłuższych i nie grubszych od zwyczajnego ołówka.
— Co mogą znaczyć te paliki? — ciągnął dalej Old Death. — W jakim pozostają stosunku do kory obdartej? Czy widzicie małe, zeschłe, kawałki łyka, porozrzucane po ziemi? Tych palików używano do przytrzymywania ok sieci. Czy wiecie, jak wygląda warsztat do tkania sieci, chust i tym podobnych rzeczy? Nie? No, taki warsztat mamy właśnie, przed sobą, tylko nie z drzewa i żelaznych gwoździ sporządzony. Obaj jeźdźcy zrobili z łyka długą, szeroką, wstęgę. Jak widać z ustawienia palików, miała ona dwa łokcie długości, a sześć cali szerokości, a więc była już gurtem. Takie wstęgi czyli gurty służą Indyanom do opatrywania ran. Soczyste łyko chłodzi ranę, a wyschnąwszy, tak się ściąga, że podtrzyma nawet kość uszkodzoną. Kalkuluję sobie zatem, że przynajmniej jeden z jeźdźców był ranny. A teraz spojrzyjcie tutaj w wodę! Czy widzicie dwa wgłębienia w kształcie muszli? Tutaj oba konie tarzały się w wodzie. Zdjęto z nich siodła, aby się mogły zamoczyć i orzeźwić, na co tylko Indyanie koniom pozwalają i to wtedy jedynie, kiedy czeka je długa i natężająca jazda. Możemy zatem przyjąć jako pewnik, że ci dwaj jeźdźcy bawili tu tylko przez taki czas, jakiego potrzeba do zrobienia opaski i pojechali potem dalej. Rezultat naszych badań jest zatem następujący: Dwaj jeźdźcy na indyańskich koniach, z których jeden przynajmniej był ranny, a którzy się tak spieszyli, że koni nie napoili po tamtej stronie, bo spostrzegli lipę na tym brzegu, odjechali po założeniu opaski. Co z tego wynika, panowie? Natężcie wy swój mózg! — zwrócił się do mnie Old Death.
— Spróbuję — odrzekłem — ale nie śmiejcie się ze mnie, jeśli na właściwą odpowiedź nie wpadnę.
— Ani mi się śni! Uważam was za swego ucznia, więc nie mogę od was wymagać dojrzałej odpowiedzi.
— Ponieważ to były konie indyańskie, przeto przypuszczam, że jeźdźcy należeli do czerwonego plemienia. Jeśli teraz wezmę na uwagę zdarzenia w forcie Inge, oraz tę wiadomość, że jeden z Apaczów umknął, ale ranny, Winnetou zaś również odjechał czemprędzej, to przychodzę do przekonania, że podążył za nim, nigdzie się nie zatrzymawszy i doścignął go, mając wyśmienitego konia.
— Nieźle! — potwierdził Old Death. — Czy wiecie co jeszcze?
— Tak. Obaj Apacze starali się przedewszystkiem jak najprędzej dostać do współplemieńców, aby im donieść, jaka hańba spotkała ich w forcie, oraz zwrócić uwagę na to, że ich wrogowie, Komancze, nadejdą wkrótce. Tem się tłumaczy ich wielki pośpiech, widoczny także w tem, że tutaj dopiero zabrali się do opatrzenia rany, wiedząc zresztą z góry, że nad rzeką znajdzie się łyko. Po krótkim odpoczynku pojechali dalej.
— Tak jest. Jestem z was zadowolony. Prawienie wątpię, że to był Winnetou ze zbiegłym wysłańcem na rokowania pokojowe. Jest już oczywiście zapóźno na to, aby znaleźć ich ślady w trawie, ale domyślam się, w którym podążyli kierunku. Musieli tak jak my przejść przez Rio Grande i udali się w kierunku najprostszym, co i my także zrobimy. Kalkuluję więc sobie, że napotkamy gdzieś jeszcze jakiś znak życia po nich. Rozglądnijmy się teraz za miejscem na obóz, gdyż jutro trzeba jak najwcześniej wyruszyć.
Wprawnem okiem wybrał wnet odpowiednie miejsce, otoczone krzakami i zarosłe soczystą trawą, na której konie mogły sobie użyć do syta. Rozsiodłaliśmy je i poprzywiązywaliśmy do palików, powbijanych w ziemię lassami, zabranemi z La Grange. Potem rozłożyliśmy się obozem i zasiedliśmy do wieczerzy, na którą złożyły się resztki naszych zapasów żywności. Na moje pytanie, czy nie możnaby rozniecić ognia, odrzekł Old Death z chytrze szyderczą miną:
— Spodziewałem się tego pytania z waszej strony, sir. Czytaliście pewnie już dawniej niejedną piękną historyę Coopera o Indyanach i innych autorów. Podobały wam się te rzeczy?
— Dość.
— Hm, tak! To się dobrze czyta, a wszystko idzie przytem gładko. Człowiek zapala fajkę, siada na kanapie, zakłada nogę za nogę i zagłębia się w pięknej książce, wziętej z wypożyczalni. Ale gdy człowiek sam pójdzie w puszczę na daleki Zachód, wówczas sprawa przedstawia się inaczej, aniżeli w książkach. Cooper był bardzo zdolnym pisarzem i ja również używałem na jego opowiadaniach o skórzanych pończochach, ale on Zachodu nie widział. Umiał doskonale łączyć poezyę z rzeczywistością, ale tutaj niestety spotyka człowiek tylko rzeczywistość, z poezyi ja przynajmniej nic nie znalazłem. W powieści czyta się o pięknie płonącem obozowem ognisku, nad którem piecze się soczysta polędwica bawola. Ja powiadam jednakowoż, że gdybyśmy rozniecili taki ognik, to zapach spalenizny zwabiłby do nas każdego Indyanina, któryby się znajdował w promieniu dwu mil angielskich.
— Prawie o godzinę drogi? Czy to możliwe?
— Przekonacie się jeszcze, jakie nosy mają czerwoni, a gdyby zresztą oni tego nie zwęszyli, to zwietrzą ich konie i zdradzą to parskaniem, którego ich Indyanie uczą. To parskanie sprowadziło już śmierć niejednego białego. Dla tego raczej wyrzekniemy się na dziś poezyi obozowego ogniska.
— Nie zachodzi żadna obawa, żeby Indyanie przebywali gdzieś w pobliżu, gdyż Komancze nie mogą jeszcze być w drodze. Zanim wysłańcy na rokowania powrócili do domu i zanim zgromadzą się wojownicy rozmaitych szczepów, upłynie sporo czasu.
— Hm! Jak to mądrze umie rozprawiać taki greenhorn! Niestety zapomnieliście o trzech rzeczach: po pierwsze jesteśmy właśnie na terytoryum Komanczów, powtóre zapędzili się ich wojownicy już aż do Meksyku, a po trzecie nie potrzeba na pozostałych dopiero bębnić, gdyż dawno już są zebrani i przygotowani do wyprawy wojennej. A może uważacie Komanczów za tak głupich, że zabili posłów Apaczów, nie będąc gotowymi do natychmiastowego wyruszenia? Ja twierdzę, że zdradziecki postępek względem tych posłów nie był bynajmniej skutkiem chwilowego gniewu, lecz postanowiony i obmyślany już z góry. Kalkuluję sobie, że nad Rio Grande będą już Komancze i obawiam się, że Winnetou z trudem tylko zdoła przejść obok nich niepostrzeżenie.
— Więc wy jesteście po stronie Apaczów?
— Pocichu, tak. Wyrządzono im krzywdę tym napadem haniebnym. Oprócz tego czuję dla Winnetou nadzwyczajną sympatyę. Jednakowoż rozwaga nakazuje nam nie być niczyim stronnikiem. Będziemy zadowoleni, jeśli dostaniemy się cało do celu i ani na myśl nam nie przyjdzie kokietować z jedną lub drugą stroną. Zresztą nie mam zbyt wielkiego powodu do strachu przed Komanczami. Oni mnie znają. Nie zrobiłem im nigdy świadomie nic złego, byłem u nich często i przyjmowali mnie uprzejmie. Jeden z najbardziej znanych ich wodzów Oyo-kolca czyli „Biały Bóbr“ jest nawet moim przyjacielem, gdyż wyrządziłem mu przysługę, której, jak powiedział, nigdy mi nie zapomni. Stało się to nad Red River, gdzie napadł na niego oddział Czikazajów, kiedyto byłby utracił z pewnością skalp i życie, gdybym się ja nie był pojawił. Ta przyjaźń posiada dla nas teraz wielką wartość. Powołam się na nią, gdybyśmy się spotkali z Komanczami, a oni próbowali źle się z nami obejść. Zresztą jest nas pięciu, z których każdy, jak sądzę, umie używać strzelby. Zanimby jaki czerwonoskórzec pozbawił mnie fryzury i życia, musiałby tuzin jego towarzyszy dostać bilet do wiecznych ostępów. Musimy być przygotowani na wszelki wypadek i zachowywać się tak, jak w kraju nieprzyjacielskim. Wszyscy więc nie będziemy spali, lecz każdy z nas kolejno zostanie na czatach, które zmieniać będziemy co godzinę. Porządek ustalimy za pomocą losowania źdźbłami trawy rozmaitej długości. Będzie razem pięć godzin snu, a to powinno wystarczyć.
To rzekłszy, ściął pięć trawek. Na mnie wypadła warta ostatnia. Tymczasem nastała noc i zrobiło się zupełnie ciemno. Dopóki nie zasnęliśmy, nie było potrzeba straży, a do snu nikt z nas nie miał ochoty. Zapaliliśmy cygara i bawiliśmy się rozmową tem chętniej, że Old Death opowiadał rozmaite zdarzenia z swego życia, które, jak zauważyłem, dobierał tak, iż mogliśmy się z nich czegoś nauczyć. Tak zeszedł nam czas do godziny jedynastej, którą wydzwonił mój repetierowy zegarek, gdy go w tym celu nakręciłem. Wtem zamilkł Old Death i zaczął nadsłuchiwać. Jeden z naszych koni zaparskał w szczególny sposób, jak gdyby z rozdrażnienia, lub strachu. Mnie także to zastanowiło.
— Hm! — mruknął Old Death. — Co to było? Czy nie miałem słuszności, mówięc do Cortesia, że oba nasze cłapaki bywały już na preryi? Tak parska tylko zwierzę, które nosiło już na sobie westmana. W pobliżu z pewnością znajduje się coś podejrzanego. Ale nie oglądajcie się, panowie! W zaroślach jest całkiem ciemno, a gdy się oczy natęża, aby coś ujrzeć w takiej ciemności, to nabierają takiego blasku, że je wróg może dostrzec. Patrzcie zatem spokojnie przed siebie! Ja sam rozglądnę się dokoła i ściągnę przytem na twarz kapelusz, ażeby nie wystawiać na widok moich oczu. Słuchajcie! Znowu! Nie ruszajcie się!
Parskanie się powtórzyło. Mój koń zaczął teraz tupać nogami, jak gdyby się chciał zerwać z lassa. My zamilkliśmy, co ja uważałem za wprost naturalne, lecz Old Death szepnął:
— Skąd to nagłe milczenie! Jeśli rzeczywiście ktoś jest w pobliżu, aby nas podsłuchać, to już słyszał nas rozmawiających, a pozna po milczeniu, że parskanie zwróciło naszą uwagę i wzbudziło w nas podejrzenie. A więc mówcie, mówcie dalej! Opowiadajcie sobie cokolwiekbądż!
W tem rzekł murzyn pocichu:
— Sam wiedzieć, gdzie człowiek być. Sam widzieć dwoje oczu.
— Dobrze, ale nie patrz już w tamtą stronę, bo zobaczy także twoje oczy. Gdzież to jest?
— Gdzie Sam przywiązać swego konia, koło krzaku dzikich śliw. Całkiem nizko przy ziemi, całkiem słabo widzieć iskrzące punkty.
— Dobrze! Ja zakradnę się na tyły tego człowieka i wezmę go trochę za kark. Niema obawy, żeby było ich więcej, bo w takim razie konie zachowałyby się inaczej. Rozmawiajcie więc dalej głośno! Przyda się to podwójnie, gdyż po pierwsze nie będzie ten człowiek podejrzewał niczego, a powtóre głosy wasze przygłuszą szmer, jakiego ja w tej ciemności nie potrafię uniknąć.
Wstał i odszedł. Lange zapytał mnie o coś głośno, na co ja odpowiedziałem tak samo. Z tego wywiązał się rodzaj sprzeczki, której ja usiłowałem nadać zabarwienie wesołe, ażeby był powód do śmiechu. Głośne objawy wesołości najlepiej mogły przekonać podsłuchującego, że niczego nie przeczuwamy, i przygłuszyć szmer, wywołany przez zbliżającego się doń Old Deatha. Will i murzyn wtórowali także i tak hałasowaliśmy z dziesięć minut, dopóki nie odezwał się głos skuta:
— Hola! Nie ryczcież jak lwy! To już nie potrzebne, bo go mam. Zaraz go przyniosę.
Usłyszeliśmy szelest tam, gdzie był przywiązany koń murzyna, a za chwilę wyszedł stary ciężkim krokiem i złożył przed nami ciężar, niesiony na plecach.
— Tak! — rzekł. — Walka była bardzo łatwa, gdyż zrobiliście zgiełk taki, że ten Indsman nie byłby zauważył trzęsienia ziemi razem ze wszystkiem, co temu towarzyszy.
— Indyanin? Jest ich więcej w pobliżu?
— Możliwe, lecz nie prawdopodobne. Ale teraz trzeba trochę światła, aby mu się przypatrzyć. Widziałem tam trochę suchych liści i zeschłe drzewko. Przyniosę je. Uważajcie tymczasem na niego!
— On się nie rusza. Czy nie żyje?
— Nie, tylko przytomność jego odeszła sobie na chwilę. Związałem mu ręce na plecach jego własnym pasem. Zanim przyjdzie do siebie, będę tu znowu.
Poszedł po wspomniane drzewko, a gdy je przyniósł, połupaliśmy je drobno nożami. Zapałki mieliśmy z sobą, niebawem więc zapłonął niewielki ogień, w którego blasku można było dobrze obejrzeć pojmanego, gdyż suche drzewo paliło się prawie bez dymu.
Czerwonoskóry miał na sobie indyańskie spodnie z frędzlami, taką samą bluzę i mokassyny bez ozdób. Na głowie, ogolonej gładko, zwisał tylko kosmyk skalpowy. Twarz miał pomalowaną w czarne pasy na żółtem tle. Broń, która się składała z noża, łuku i skórzanego kołczanu, odebrał mu Old Death. Leżał nieruchomo i z zamkniętemi oczyma, jak gdyby nie żył.
— To zwykły wojownik — rzekł Old Death — nie mający nawet odznaki, że zabił nieprzyjaciela. Nie widać u niego ani skalpu u pasa, ani włosów ludzkich we frendzlach u spodni, ani nawet woreczka z lekami na szyi. Ten ostatni brak wskazuje, że albo nie otrzymał jeszcze imienia wogóle, albo je już utracił. Użyto go teraz do zwiadów, bo to zadanie najniebezpieczniejsze, przy którem może się odznaczyć, zabić nieprzyjaciela i zdobyć imię nanowo. Patrzcie, już się rusza! Zaraz przyjdzie do siebie. Bądźcie cicho!
Jeniec wyciągnął członki i zaczerpnął głęboko powietrza. Poczuwszy, że ma ręce związane, drgnął jakby ze strachu na całym ciele. Otworzył oczy, spróbował się zerwać, lecz upadł napowrót. Teraz wypatrzył się na nas błyszczącemi oczyma. Gdy wzrok jego padł na Old Deatha, wyrwało mu się z ust:
— Kosza-pehwe![8]
— Tak to ja! — odpowiedział skut. — Czy czerwony wojownik zna mnie?
— Synowie Komanczów znają bardzo dobrze męża, noszącego to imię, ponieważ był u nich.
— Jesteś Komanczem. Widzę to po barwach wojennych na twojej twarzy. Jak ci na imię?
— Syn Komanczów utracił swe imię i nigdy go już nosić nie będzie. Wyszedł, aby je odzyskać, ale wpadł w ręce bladych twarzy i obarczył się wstydem i hańbą. Prosi blade twarze, by go zabiły. Zanuci pieśń wojenną, a oni nie usłyszą głosu skargi, kiedy go będą przypiekali na palu.
— Nie możemy spełnić twej prośby, gdyż jesteśmy chrześcijanami i twoimi przyjaciółmi. Wziąłem cię do niewoli, ponieważ z powodu ciemności nie spostrzegłem, że jesteś synem Komanczów, z któremi łączy nas pokój. Będziesz żył dalej, dokonasz jeszcze wielu dzielnych czynów i zdobędziesz imię, przed którem zadrżą wrogowie. Jesteś wolny!
Po tych słowach rozwiązał mu ręce. Przypuszczałem, że Komancz zerwie się z ziemi natychmiast. Tymczasem on leżał dalej, jak gdyby był ciągle związany.
— Syn Komanczów — rzekł — nie jest przecież wolny. On chce umrzeć. Wbij mu nóż w serce!
— Nie mam do tego powodu, ani najmniejszej ochoty. Dlaczego żądasz, żebym cię zabił?
— Ponieważ byłeś chytrzejszy odemnie i wziąłeś mnie do niewoli. Skoro się wojownicy Komanczów o tem dowiedzą, wypędzą mnie od siebie, mówiąc: Najpierw utracił leki, oraz imię, a potem wpadł w ręce bladych twarzy. Oko jego jest ślepe, a ucho głuche, on nie będzie nigdy godny odznaki wojownika.
Powiedział to tak smutnym tonem, że mi się go żal zrobiło naprawdę. Nie mogłem wprawdzie zrozumieć jego wszystkich słów, ponieważ mówił angielszczyzną, naszpikowaną bardzo językiem Komanczów, ale znaczenie wyrazów, dla mnie niejasnych, usiłowałem odgadnąć.
— Nasz czerwony brat nie ściągnął hańby na siebie — odezwałem się, zanim Old Death zdołał odpowiedzieć. — Dać się podejść tak sławnej bladej twarzy jak Kosza-pehwe nie jest hańbą, a zresztą wojownicy Komanczów nie dowiedzą się nigdy, że byłeś naszym jeńcem. Nasze usta będą o tem milczały.
— Czy Kosza-pehwe to potwierdzi? — zapytał Indyanin.
— Bardzo chętnie — rzekł stary. — Udamy, że spotkaliśmy się pokojowo. Ja jestem waszym przyjacielem, nie byłoby więc błędem z twej strony, gdybyś poznawszy mnie, przystąpił do nas otwarcie.
— Mój sławny, biały brat pociesza mnie swoją mową. Ufam jego słowom i wstanę, gdyż nie wrócę z hańbą do wojowników Komanczów. Bladym twarzom będę wdzięczny za ich milczenie, dopóki oczy moje będą oglądać słońce.
Usiadł i odetchnął głęboko. Wprawdzie na jego grubo posmarowanej twarzy nie było widać żadnego wzruszenia, ale zauważyliśmy zaraz, że mu się lżej zrobiło na sercu. Oczywiście dalszy ciąg rozmowy zdaliśmy na doświadczonego skuta, z czem się on długo nie ociągał.
— Nasz czerwony brat widzi — zaczął znowu — że mu jesteśmy życzliwi. Spodziewamy się zatem, że on także będzie nas uważał za przyjaciół i szczerze odpowie na moje pytania.
— Niech Kosza-pehwe zapyta. Powiem prawdę.
— Czy mój indyański brat wyruszył sam na zabicie nieprzyjaciela, lub niebezpiecznego zwierza, aby z nowem imieniem wrócić do wigwamu, czy też jest z nim więcej wojowników?
— Tylu, ile kropel wody w tej rzece.
— Czy czerwony brat chce przez to powiedzieć, że wszyscy wojownicy Komanczów opuścili namioty?
— Wyruszyli po skalpy nieprzyjaciół.
— Których nieprzyjaciół?
— Tych psów Apaczów. Od nich doleciał smród aż do namiotów Komanczów, a ci dosiedli koni, aby tych kujotów wytępić z ziemi.
— Czy wysłuchali przedtem rady starych, rozumnych, wodzów?
— Sędziwi wojownicy zebrali się na naradę i uchwalili wojnę. Potem lekarze zapytali Wielkiego Ducha o jego wolę, a odpowiedź Manitou wypadła zadowalająco. Od obozowisk Komanczów aż do rzeki, zwanej przez blade twarze Rio Grande del Norte, roi się od naszych wojowników. Słońce zaszło cztery razy, od kiedy topór wojenny noszono z namiotu do namiotu.
— A czy czerwony brat należy do takiego oddziału wojowników?
— Tak, obozujemy powyżej tego miejsca nad rzeką. Wysłano ludzi na zwiady, aby zbadali, czy okolica bezpieczna. Ja poszedłem w dół rzeki i przybyłem tu, gdzie zwęszyłem konie bladych twarzy. Wlazłem w krzaki, aby ich policzyć, gdy wtem wpadł na mnie Kosza-pehwe i zabił mnie na krótki czas.
— To zapomniane. Nikt o tem już mówić nie będzie. Ilu wojowników dzielnego szczepu Komanczów stoi tu obozem?
— Równo dziesięć razy po dziesięć.
— A kto dowodzi?
— Awat-wila[9] młody wódz.
— Nie znam go i nigdy nie słyszałem jego imienia.
— Otrzymał je dopiero niedawno, ponieważ w Wielkich Górach zabił szarego niedźwiedzia i przyniósł jego skórę i pazury. Jest on synem Oyo-kolca, którego blade twarze zowią „Białym Bobrem.“
— O, tego znam. To mój przyjaciel.
— Wiem o tem, bo widziałem ciebie u niego, kiedy byłeś gościem w jego namiocie. Syn jego, Wielki Niedźwiedź, przyjmie cię uprzejmie.
— Jak daleko stąd znajduje się wasz obóz?
— Mój biały brat nie będzie jechał nawet przez połowę tego czasu, który nazywa godziną.
— W takim razie poprosimy wodza o gościnę. Niech nas czerwony przyjaciel poprowadzi.
W kilka minut dosiedliśmy koni i pojechaliśmy pod przewodnictwem Indyanina najpierw poza owe drzewa aż na teren otwarty, a potem w górę rzeki.
W dobre pół godziny wynurzyło się przed nami kilka ciemnych postaci. Były to warty obozowe. Przewodnik zamienił z nimi kilka słów, oddalił się od nas, my zaś musieliśmy się zatrzymać. Po jakimś czasie wrócił, żeby nas dalej poprowadzić. Owej nocy panowała ciemność zupełna. Na zasępionem niebie nie świeciła ani jedna gwiazda. Choć patrzyłem pilnie na lewo i prawo, nic nie zdołałem zobaczyć. Ujechawszy znowu niewielką przestrzeń, rzekł przewodnik:
— Niech biali bracia nie posuwają się już dalej naprzód. Synowie Komanczów nie palą ognisk na wyprawach wojennych, teraz jednak są pewni, że w pobliżu niema nieprzyjaciela i rozniecą ogień.
My stanęliśmy na miejscu, on zaś odszedł. W kilka chwil potem ujrzałem jarzący się punkt wielkości główki od szpilki.
— To punks — objaśnił Old Death.
— Co to jest punks? — pytałem, udając, że nie wiem o co chodzi.
— Zapałka preryowa. Dwa kawałki drzewa, jeden szeroki, a drugi cienki, okrągły. W szerokim jest niewielkie wgłębienie, które napełnia się punksem tj. suchem próchnem ze zbutwiałych, starych drzew. To najlepsze krzesiwko na świecie. Cienki pręt wkłada się do wgłębienia z próchnem i obraca się szybko obiema rękami jak mątewkę. Przez to tarcie rozgrzewa się hubka i zapala. Patrzcie!
Płomyk łysnął raz i drugi i zamienił się w wielki płomień, podsycany zeschłem listowiem. Niebawem jednak opadł napowrót, gdyż Indyanin nie znosi daleko świecącego ognia. Dokoła poukładano gałęzie tak, że jednym końcem dotykały ognia. W środku więc płonął ogień, regulowany w ten sposób, że zwiększał się, albo zmniejszał w miarę, jak gałęzie zbliżano lub odsuwano. Kiedy liście mocniej zapłonęły, ujrzeliśmy się pod drzewami, otoczeni przez Indyan, trzymających broń w ręku. Kilku z nich miało strzelby, a reszta tylko włócznie, strzały i łuki. U wszystkich jednak zauważyłem tomahawki, straszliwe indyańskie topory, będące w ręku wprawnego wojownika bronią o wiele straszliwszą, aniżeli się zazwyczaj przypuszcza. Gdy ogień uregulowano, polecono nam zsiąść z koni, które odprowadzono na bok. W ten sposób znaleźliśmy się w mocy czerwonoskórych, gdyż bez koni nie mogliśmy w tych stronach nic począć. Nie zażądano wprawdzie od nas broni, ale pięciu przeciwko stu, to nie był zbyt przyjemny stosunek.
Pozwolono nam przystąpić do ognia, przy którym siedział jeden Indyanin. Wieku jego poznać nie było można, gdyż całą twarz miał pomalowaną tak samo, jak wywiadowca. We włosach, ujętych w węzeł, tkwiło pióro białego wojennego orła. U pasa wisiały dwa skalpy, a na sznurku, biegnącym dokoła szyi, worek z lekami i kalumet. Na poprzek kolan leżała strzelba, stary grat z dwudziestego lub trzydziestego roku. Indyanin przypatrzył się nam uważnie po kolei. Murzyna, jak się zdawało, pominął, gdyż czerwony gardzi czarnym.
— Dumnie sobie poczyna — rzekł Old Death po niemiecku, aby go czerwoni nie zrozumieli. — Pokażemy mu, że my także jesteśmy wodzami. Usiądźcie zatem i pozwólcie mi mówić!
Stary zajął miejsce naprzeciw wodza, a my tak samo. Tylko murzyn pozostał na nogach, wiedząc, że naraziłby życie, gdyby usiadł przy ognisku, co do przywilejów wodza jedynie należało.
— Uff! — zawołał Indyanin gniewnie i wybuchnął jeszcze kilku słowy, których jednak nie zrozumiałem.
— Czy umiesz mówić językiem bladych twarzy? — zapytał Old Death.
— Umiem, lecz nie używam go, gdyż mi się nie podoba — brzmiała odpowiedź wodza, którą natychmiast Old Death nam przetłómaczył.
— Proszę cię jednak, żebyś teraz nim mówił!
— Dlaczego?
— Ponieważ moi towarzysze nie rozumieją języka Komanczów, a muszą wiedzieć, o czem się będzie mówiło.
— Oni znajdują się u Komanczów i powinni ich językiem się posługiwać. Tego wymaga uprzejmość.
— Mylisz się. Oni nie potrafią mówić językiem, którego nie znają. To chyba jasne. Nadto są gośćmi Komanczów, oni więc mogą żądać od ciebie uprzejmości, której ty się od nich domagasz. Ty umiesz po angielsku. Jeśli nie zechcesz tym językiem mówić, pomyślą, że tak nie jest.
— Uff! — zawołał, a potem przeszedł do łamanej angielszczyzny. — Powiedziałem, że umiem i nie kłamię. Jeśli nie wierzą, to mnie obrażają, a za to każę ich zabić. Dlaczego ośmieliliście się usiąść przy mnie?
— Ponieważ mamy do tego prawo, jako wodzowie.
— Czyim ty jesteś wodzem?
— Wodzem skutów.
— A ten? — pokazał na Langego.
— Wodzem kowali, robiących broń.
— A ten? — wskazał na Willa.
— To jego syn, który kuje miecze, oraz wyrabia tomahawki, służące do rozrąbywania głów.
— Jeśli to umie, to jest bardzo zręcznym wodzem. A ten? — zakończył, patrząc na mnie.
— Ten sławny mąż pochodzi z dalekiego kraju i przepłynął Wielkie Morze, aby poznać wojowników Komanczów. Jest wodzem mądrości i wiedzy wszelkich rzeczy, a gdy wróci do swego kraju, opowie, jakimi ludźmi są Komancze.
To przerastało zdolność pojmowania Indyanina. Spojrzał na mnie frasobliwie i zauważył:
— Należy więc do ludzi mądrych i doświadczonych, ale włosy jego nie są białe.
— W owym kraju rodzą się synowie tak mądrzy, jak tutaj starzy.
— W takim razie zapewne Wielki Duch bardzo kocha ów kraj. Ale synowie Komanczów obejdą się bez mądrości tej bladej twarzy, gdyż sami są dość mądrzy i wiedzą, czego im do szczęścia potrzeba. Zdaje się, że mądrość nie weszła z nim do tego kraju, skoro się ośmiela przechodzić naszą ścieżką wojenną. Wykopawszy tomahawk, nie znoszą wojownicy Komanczów białych ludzi.
— Nie wiesz, jak się zdaje, co powiedzieli wasi wysłańcy w forcie Inge, którzy zapewniali, że prowadzą wojnę tylko z Apaczami, ale są przyjaciółmi bladych twarzy.
— Niech oni tego dotrzymają, mnie przytem nie było.
Indyanin mówił dotychczas bardzo nieprzyjaźnie, a Old Death odpowiadał uprzejmie. Teraz jednak uznał za stosowne zmienić ton i wybuchnął:
— Tak twierdzisz? Ktoś ty właściwie, że się ośmielasz odzywać tak do Kosza-pehwe? Czemu mi nie podałeś swego imienia? Czy je masz? Jeżeli nie, to wymień imię twego ojca!
Wódz zesztywniał widocznie ze zdumienia nad tem zuchwalstwem, patrzył przez długi czas w twarz Old Deatha, a wreszcie krzyknął:
— Człowiecze, pilnuj się, bo cię każę na śmierć zamęczyć!
— O to ja się nie boję!
— Jestem Awat-wila, wódz Komanczów!
— Awat-wila, Wielki Niedźwiedź? Kiedy ja zabiłem pierwszego niedźwiedzia, byłem jeszcze chłopcem, a od tego czasu położyłem ich tyle trupem, że mógłbym sobie całe ciało obwiesić ich pazurami. Człowiek, który zabił niedźwiedzia, nie jest jeszcze bohaterem w mych oczach.
— To przypatrz się skalpom u mego pasa!
— Pshaw! Gdybym był pozabierał skalpy tym wszystkim, których zabiłem, ozdobiłbym nimi całą gromadę twoich wojowników. To u mnie również nic nie znaczy.
— Jestem synem wielkiego wodza, Oyo-kolca.
— To już prędzej cię poleca. Ja wypaliłem z „Białym Bobrem“ fajkę pokoju; przysięgliśmy sobie nawzajem, że jego przyjaciele będą moimi, a moi jego przyjaciółmi i dotrzymywaliśmy zawsze słowa. Mam nadzieję, że syn będzie tak samo usposobiony, jak ojciec!
— Odzywasz się do mnie ciągle zuchwałym językiem! Czy uważasz wojowników Komanczów za myszy, na które pies może szczekać, jak mu się spodoba?
— Co? Pies? Jeślibyś myślał, że Old Death jest psem, którego można bić, jak się komu spodoba, to wysłałbym cię natychmiast do wiecznych ostępów!
— Uff! Tu stoi stu mężów!
Wskazał ręką dokoła.
— Dobrze — odparł Old Death — Ale tu my siedzimy i znaczymy tyle, co twoich stu Komanczów. Oni wszyscy nie zdołają przeszkodzić, żebym ci kuli w brzuch nie wpakował, a potem pomówilibyśmy jeszcze z nimi osobno. Popatrzno! Mam tu dwa rewolwery, a w każdym po sześć kul. Moi czterej towarzysze uzbrojeni są tak samo, a prócz tego widzisz u nas rusznice i noże. Zanimby nas pokonano, musiałaby wyginąć polowa twych wojowników!
Tak nie rozmawiało jeszcze nigdy z wodzem Indyan pięciu bladych wobec stu jego wojowników. Mimoto stary występował w ten sposób. Wódz nie mógł tego pojąć, dlatego zauważył:
— Masz pewnie bardzo silny lek!
— Tak jest, mam lek, amulet, który dotąd zawsze sprowadzał śmierć mego nieprzyjaciela. Tak będzie również nadal. Zapytuję cię, czy uznasz nas za swoich przyjaciół, czy też nie?
— Naradzę się z moimi wojownikami.
— Wódz Komanczów musi swoich ludzi pytać o radę? Tego byłbym nie przypuścił. Ponieważ jednak to mówisz, przeto niewątpliwie tak jest. My jako wodzowie czynimy, co nam się podoba, posiadamy zatem więcej powagi i władzy niż ty, a wobec tego, nie możemy z tobą siedzieć przy ognisku. Dosiędziemy koni i odjedziemy.
Old Death powstał, trzymając wciąż jeszcze w ręku oba rewolwery. „Wielki Niedźwiedź“ zerwał się, jak ukąszony przez żmiję, oczy mu rozgorzały, a wargi rozchyliły się, odsłaniając białe zęby. To świadczyło dostatecznie o jego wewnętrznem wzburzeniu. W razie walki bylibyśmy przypłacili śmiercią zuchwalstwo starego skuta, z drugiej strony jednak było równie pewnem, że wielu Komanczów padłoby z naszej ręki. Młody wódz wiedział, jak straszną bronią jest taki obracający się pistolet i że jego pierwszego dosięgłaby kula. Był przed swoim ojcem odpowiedzialny za wszystko, coby przedsięwziął na własną rękę, a chociaż u Indyan nie zmuszają nikogo do udziału w wyprawie wojennej, to jednak każdy, jeśli raz wyruszył, musi poddać się żelaznej dyscyplinie i nieubłaganemu prawu. Ojciec rzuca własnych synów w objęcia śmierci. Kto się okazał tchórzem w walce, niedołężnym, lub bezsilnym w panowaniu nad sobą i przenoszeniu względów ogólnych nad własne porywy, ten ściąga na siebie powszechną pogardę, żadne plemię nie przyjmie go do siebie; on musi się jako banita błąkać po dzikich krajach i tylko w ten sposób może do pewnego stopnia odzyskać dobre imię, że wróci w pobliże swojego szczepu i zada sobie śmierć powolną i najbardziej męczeńską, aby przynajmniej dowieść, że ból potrafi znosić. To jedyny środek otworzenia sobie drogi do wiecznych ostępów. Myśl o tych ostępach pędzi Indyanina do rzeczy, do jakich nikt inny nie byłby zdolny.
Takie rozmyślania zaprzątały teraz zapewne duszę czerwonoskórcy. Czy miał nas kazać zamordować, a potem powiedzieć ojcu, albo na wypadek swej śmierci zostawić pozostałym przy życiu pamięć tego, że nie umiał panować nad sobą, że chcąc grać rolę wodza, odmówił gościny przyjacielowi ojca, że ofuknął jego i towarzyszy jak kujoty? Na takie to rozważania liczył pewnie Old Death. Na jego twarzy nie było najmniejszego niepokoju; stał przed Indyaninem z palcami na cynglach obu rewolwerów i patrzył mu silnie w błyszczące od gniewu oczy.
— Chcecie odejść? — zawołał Indyanin. — Gdzie wasze konie? Nie dostaniecie ich! Jesteście otoczeni!
— A ty z nami! Pomnij na twarz Białego Bobra! Jeśli cię moja kula dosięgnie, nie osłoni on sobie głowy i nie zanuci pieśni żałobnej, lecz powie: „Nie miałem syna. Ten, którego zastrzelił Old Death, był niedoświadczonym chłopcem, bo nie poważał moich przyjaciół i słuchał tylko głosu nierozumu“. Cienie tych wojowników, których równocześnie z tobą zabijemy, zabronią ci wstępu do wiecznych krain myśliwskich, a stare baby otworzą bezzębne usta, aby wyśmiać wodza, który nie oszczędzał życia powierzonych mu wojowników, bo nie umiał sam nad sobą panować. Popatrz, jak ja tu stoję! Czy wyglądam na takiego, który się boi? Nie mówię tak do ciebie ze strachu, lecz dla tego, że jesteś synem mego czerwonego brata, któremu życzę, żeby miał z ciebie pociechę. Teraz rozstrzygaj! Jedno nieodpowiednie słowo, zwrócone do twoich ludzi, jeden fałszywy ruch z twojej strony, a strzelam; walka się zacznie!
Wódz stał jeszcze z minutę zupełnie bez ruchu. Co się w jego wnętrzu działo, to się nie dało rozpoznać, gdyż twarz jego pokrywała gruba warstwa farby. Wtem usiadł zwolna, zdjął kalumet z szyi i rzekł:
— Wielki Niedźwiedź zapali z blademi twarzami fajkę pokoju.
— I dobrze zrobisz. Kto chce walczyć z hordami Apaczów, nie powinien białych usposabiać wrogo dla siebie.
My usiedliśmy także napowrót.
Wielki Niedźwiedź dobył z za pasa woreczek z kinnikinnikiem, czyli tytoniem, zmieszanym z liśćmi dzikich konopi, napchał fajkę, zapalił ją, podniósł się, wygłosił krótką przemowę, pociągnął sześć razy, wypuścił dym ku niebu, ku ziemi i na cztery strony świata i podał fajkę Old Deathowi. Skut również przemówił bardzo przyjaźnie, a pociągnąwszy dymu parę razy, podał fajkę mnie z tą uwagą, że mówił za nas wszystkich i że wystarczy, jeśli każdy z nas po sześć razy pociągnie. Następnie poszedł kalumet szeregiem aż do Langego i jego syna. Murzyna znowu pominięto, gdyż Indyanin nie dotknąłby już nigdy fajki, gdyby czarny z niej zapalił. Mimoto należał Sam do naszego przymierza. Po tej ceremonii pousiadali Komańcze dokoła nas w szerokim kręgu, a wywiadowca musiał się zbliżyć, aby opowiedzieć, w jaki sposób przyszło do spotkania z nami. Zdał szczegółowo sprawę ze wszystkiego, tylko nie wspomniał o tem, że go Old Death pochwycił. Kiedy odstąpił, kazałem Sama zaprowadzić do koni, aby przyniósł cygar. Żaden z Komanczów, oczywiście oprócz wodza, nie dostał tego przysmaku, gdyż zaszkodziłoby to mojej godności wodza, gdybym się tak bratał ze zwykłymi wojownikami. Wielki Niedźwiedź wiedział widocznie, co to jest cygaro, gdyż twarz rozszerzyła mu się z zachwytu, a gdy pierwszy i drugi raz pociągnął dymu, wydał z siebie głos, podobny do krząkania owych miłych zwierząt, z których wyrabia się pragskie i westfalskie szynki, kiedy z przyjemnością ocierają się o jaką krawędź w chlewie. Następnie zapytał się nas nader uprzejmie o cel naszej jazdy. Old Death nie uważał za stosowne powiedzieć mu prawdy, oświadczył więc tylko, że chcemy doścignąć kilku białych, którzy podążyli ku Rio Grande, aby się udać do Meksyku.
— W takim razie mogą biali bracia jechać z nami — rzekł wódz. — Wyruszymy, skoro tylko znajdziemy trop Apacza, którego szukamy.
— Z której on miał przybyć strony?
— Był tam, gdzie Komancze układali się z tymi ścierwożercami, Apaczami. Biali nazywają to miejsce Fort Inge. Chciano go zabić, lecz on umknął. Dostał jednak kilka kul, nie mógł więc długo utrzymać się na siodle. Z pewnością gdzieś jest w tej okolicy. Czy biali bracia zauważyli może trop jego?
„Wielki Niedźwiedź“ miał oczywiście na myśli Apacza, którego opatrzył Winnetou, gdy razem przeszli przez rzekę, o drugim zaś wcale nie wiedział.
— Nie — rzekł Old Death, nie popełniając w ten sposób kłamstwa, gdyż nie znaleźliśmy śladu, tylko kilka wgłębień na dnie rzeki. Nie myśleliśmy bynajmniej zdradzać Winnetou.
— W takim razie ukrywa się ten pies gdzieś tu poniżej. Dalej nie mógł pojechać z powodu ran, oraz dla tego, że wojownicy Komanczów stali po tej stronie, gotowi na przyjęcie Apaczów, gdyby ci umknęli z fortu Inge.
Brzmiało to dla Winnetou dość niebezpiecznie. Wprawdzie nie ulegało wątpliwości, że Komancze nie odkryją śladów w rzece, ponieważ stratowały je już nasze konie, ale skoro bawili tutaj już od trzech dni, łatwo być mogło, że obaj Apacze wpadli w ręce innego oddziału. To, że Wielki Niedźwiedź nic o tem nie wiedział, nie było jeszcze dowodem, że się to nie stało. Chytry skut, który myślał o wszystkiem, zauważył:
— Jeśli moi czerwoni bracia poszukają, to znajdą miejsce, na którem przeszliśmy przez rzekę i odarliśmy drzewo z kory. Ja mam dawną ranę, która się teraz otworzyła, musiałem ją więc obwiązać łykiem. To znakomity środek na rany, o czem brat mój zapamiętać sobie powinien.
— Wojownicy Komanczów znają ten środek i używają go zawsze, gdy się znajdują blizko lasu. Mój biały brat nie powiedział mi nic nowego.
— Wobec tego życzę walecznym wojownikom Komanczów, żeby nie byli zmuszeni używać tego środka. Pragnę dla nich zwycięstwa i chwały, gdyż jestem ich przyjacielem, żałuję również, że nie mogę z nimi pozostać. Oni będą tu szukali tropu, a my musimy jechać dalej czemprędzej.
— W takim razie spotkają biali bracia Białego Bobra, który ucieszy się ich widokiem. Dam im wojownika, żeby ich do niego zaprowadził.
— Gdzie znajduje się sławny wódz, twój ojciec?
— Chcąc Old Deathowi odpowiedzieć na to pytanie, muszę nazwy miejscowości podać w języku białych. Jeśli moi bracia pojadą stąd ku zachodowi, przybędą nad dopływ rzeki Nueces, zwany Turkey Creek, Ramię Indyka. Potem muszą przejść przez Chico Creek, skąd ciągnie się wielka pustynia aż do Elm Creek. Po niej to krążą wojownicy Białego Bobra, aby nie puścić przez bród nikogo, ktoby usiłował powyżej wąwozu Eagle dostać się przez Rio del Norte.
— Do dyabła! — wymknęło się skutowi. Ale natychmiast się poprawił:
— To właśnie nasza droga! Mój czerwony brat uradował nas bardzo tą wiadomością. Jestem szczęśliwy, że będę mógł zobaczyć Białego Bobra. Teraz jednak czas udać się na spoczynek, aby o świcie się zbudzić.
— Wyznaczę sam białym braciom, gdzie się mają położyć.
Wstał i zaprowadził nas pod grube, gęsto liściem okryte, drzewo, a potem kazał przynieść nasze siodła i koce. Od chwili wypalenia kalumetu zmienił się całkiem. Gdy się oddalił, zbadaliśmy torby przy siodłach. Z uznaniem podnoszę fakt, że nie brakowało najmniejszego drobiazgu. Niebawem nadeszli także Komancze, a kładąc się na spoczynek, otoczyli nas dokoła.
— Nie powinno to budzić w nas żadnego podejrzenia — rzekł Old Death. — Czynią to, ponieważ biorą nas w swoją opiekę, nie zaś celem przeszkodzenia ucieczce. Skoro się raz wypaliło z czerwonym fajkę pokoju, można mu już zaufać. Musimy się jednak starać od nich odłączyć. Otumaniłem ich porządnie co do Winnetou, gdyż chciałem ich sprowadzić z jego tropu. Kalkuluję sobie jednak, że nawet jemu nie łatwo uda się przejść przez Rio Grande. Inny wprost nie dokazałby tego. Ale położenie jego niepokoi mnie podwójnie z tego powodu, że ma z sobą rannego. Do takich układów posyłają zawsze ludzi doświadczonych, dla tego przypuszczam, że to był człowiek stary. Jeśli się do tego doliczy gorączkę z ran, której musiał dostać, zwłaszcza podczas takiej jazdy forsownej, to obawiam się niesłychanie o Winnetou. No, śpijmy już. Dobranoc!
Mimo jego życzeń nie zaznałem dobrej nocy. O śnie mowy nie było, bo troska o Winnetou nie dawała mi spokoju. Z tego powodu nie spałem już, a raczej jeszcze, kiedy na wschodzie zaczynało świtać, i obudziłem towarzyszy. Podnieśli się zupełnie bez szmeru, ale w tej chwili stanęli dokoła nas lndyanie. Teraz za dnia można było lepiej przypatrzyć się czerwonoskórym, niż przy skąpem świetle ogniska. Dreszcz mnie przeszedł na widok ohydnie pomalowanych twarzy i fantastycznie poubieranych postaci. Tylko niektórzy z nich okryli nagość swoją odzieniem. Wielu poobwieszało się nędznymi łachmanami, pełnymi robactwa, wszyscy jednak przedstawiali się okazale, gdyż mężczyźni szczepu Komancze znani są z piękności. O kobietach nie można oczywiście mówić pod tym względem, gdyż skwaw jest pogardy godną niewolnicą czerwonoskórca.
Wódz zapytał, czy co zjemy i przyniósł rzeczywiście kilka kawałków łykowatego mięsa końskiego i już „ujeżdżonego.“ Podziękowaliśmy, tłumacząc się tem, że mamy swoje, chociaż w rzeczywistości było to tylko kilka kawałków szynki. Wielki Niedźwiedź przedstawił nam także człowieka, który miał nam towarzyszyć. Potrzeba było niemałej sztuki dyplomatycznej, aby go odwieść od tego zamiaru. Wyrzekł się tego wreszcie, gdy Old Death wyjaśnił, że korzystanie z usług przewodnika byłoby hańbą dla takich jak my białych wojowników, że tylko chłopcom, albo niedoświadczonym i niezręcznym wojownikom nie przyniosłoby to wstydu. Napełniwszy skórzane wory wodą i wziąwszy trochę trawy dla koni, wyruszyliśmy po kilku słowach rozstania. Mój zegarek wskazywał czwartą.
Z początku jechaliśmy powoli, aby się konie rozruszały. Przez jakiś czas droga nasza prowadziła po przestrzeni, pokrytej trawą, ale trawa rzedła i nędzniała z każdą chwilą, aż wkońcu całkiem jej zabrakło i zaczął się czysty piasek. Gdy już i drzewa nadbrzeżne za nami zniknęły, zdawało nam się, że znajdujemy się na Saharze. Przed nami i dokoła nas rozciągała się równina bez żadnego wzniesienia, piasek i tylko piasek, a nad nami słońce, którego promienie grzały pomimo wczesnego ranka.
— Niebawem będziemy mogli puścić się szybszym kłusem — rzekł Old Death. — Musimy się śpieszyć szczególniej przed południem, dopóki mamy słońce za plecami. Jedziemy prosto na zachód. Popołudniu będzie nam w twarz świeciło, a to bardziej męczy.
— Czy w tej jednostajnej płaszczyźnie, nie dającej żadnych punktów wytycznych, nie można zgubić kierunku? — zapytałem jako rzekomy greenhorn.
Old Death uśmiechnął się pobłażliwie i odpowiedział:
— To znowu jedno z waszych sławnych pytań, sir. Słońce jest najlepszym przewodnikiem. Zdążamy do Turkey Creek, o szesnaście mil stąd. Jeśli chcecie, to możemy się tam dostać za dwie godziny.
Skut podpędził konia najpierw do kłusu, a potem do cwału, a my za nim. Od tej chwili nie rozmawialiśmy z sobą. Każdy starał się ulżyć ciężaru koniowi i nie natężać go niepotrzebnymi ruchami. Minęła jedna godzina, a potem druga, podczas której pozwoliliśmy koniom iść stępa, aby im dać odsapnąć. W tem wskazał Old Death przed siebie i rzekł do mnie:
— Popatrzcie na zegarek, sir! Jechaliśmy dwie godziny i pięć minut i zbliżamy się do Nueces. Czy pomyliłem się co do czasu?
— Nie — odpowiedziałem.
— Widzicie więc — mówił dalej — człowiek ma w żyłach zegarek. Powiem wam nawet w ciemną noc, która godzina, a chybię zaledwie o kilka minut. Wy nauczycie się tego także.
Ciemny pas wskazywał rzekę, ale nad nią nie było drzew, tylko zarośla. Znaleźliśmy wkrótce miejsce, wygodne do przeprawy i przybyliśmy potem nad Turkey Creek, który w tych stronach uchodzi do Rio Nueces, tocząc w swych falach bardzo mało wody. Stąd udaliśmy się nad Chico Creek, gdzie stanęliśmy zaraz po dziewiątej godzinie. Łożysko tej rzeki było prawie suche, gdyż tylko tu i ówdzie błyszczała na dnie jakaś brudna kałuża, z której spływał nędzny strumyczek. Drzew ani krzaków nie było wcale, a rzadka trawa dawno straciła swą zieloność. Na drugim brzegu zsiedliśmy i napoiliśmy konie wodą z worów. Zamiast putni użyliśmy dużego kapelusza Willa Langego. Zabraną trawę zjadły konie bardzo prędko i po półgodzinnym popasie ruszyliśmy dalej ku Elm Creek. Tu pokazało się, że konie były zmęczone. Krótki wypoczynek pokrzepił je tylko nieznacznie i musieliśmy jechać krokiem.
Nadeszło południe. Słońce prażyło żarem, a piasek był tak gorący i głęboki, że konie w nim tonęły poprostu, co utrudniało bardzo jazdę. O drugiej zsiedliśmy znowu, aby dać koniom resztę wody. Sami nie piliśmy wcale, ponieważ Old Death nie pozwolił. Zdaniem jego mogliśmy daleko łatwiej znieść pragnienie niż konie, które musiały nas wlec po tym piasku.
— Zresztą — dodał krząkając — trzymaliście się zacnie. Nie wiecie nawet, jakie przebyliśmy przestrzenie. Powiedziałem, że dopiero wieczorem przybędziemy nad Elm Creek, tymczasem już za dwie godziny tam staniemy. Tego byle kto nie dokaże z takimi końmi.
Zboczył nieco z zachodniego kierunku na południowy i mówił dalej:
— Cud prawdziwy, że nie natrafiliśmy dotychczas na trop Komanczów. Widocznie posunęli się ku rzece. Co za głupota z ich strony szukać tak długo jednego Apacza. Gdyby byli udali się wprost ku Rio Grande, byliby już zaskoczyli swych nieprzyjaciół.
— Sądzą pewnie, że i teraz mogą to jeszcze uczynić — rzekł Lange — gdyż jeśli Winnetou nie przedostał się szczęśliwie z rannym Apaczem, to współplemieńcy jego nie będą mieli pojęcia, że zdradzieccy Komancze są już tak blizko.
— Hm! To nie jest pozbawione słuszności, sir. Ta okoliczność właśnie, że nie widzimy Komanczów, niepokoi mnie ze względu na Winnetou. Komancze nie uwijają się luźnie, lecz zapewne już się zgromadzili. To bardzo zły znak dla Apaczów. Może ich nawet pochwycono.
— Jakiby w takim razie los spotkał Winnetou?
— Najokropniejszy, jaki się da pomyśleć. Nie zabiliby go, ani nie zamęczyli podczas wyprawy wojennej. Nie. Ujęcie najsłynniejszego wodza Apaczów byłoby dla Komanczów niebywałem zdarzeniem, które zechcieliby uczcić godniej, tj. okropniej. Pod bezpieczną eskortą odprowadzonoby go na pastwiska Komanczów, gdzie pozostali tylko starcy, kobiety i dzieci. Tam pielęgnowaliby go troskliwie, nie zabrakłoby mu niczego oprócz wolności. Kobiety wyczytywałyby mu z oczu każde życzenie, możliwe do spełnienia. Jeśli jednak sądzicie, że to byłaby z ich strony uprzejmość, to się ogromnie mylicie. Oni starają się wzmocnić jeńca tylko na to, ażeby potrafił jak najwięcej znieść podczas męczarni, a nie umarł zaraz na początku. Powiadam wam, że Winnetou musiałby zginąć, ale nie prędko, nie za godzinę, ani za dzień. Rozszarpywanoby jego ciało z iście naukową rozwagą, upłynęłoby sporo dni, zanimby śmierć zdołała go wybawić. Oto śmierć godna wodza! Jestem pewien, że przy najwyszukańszych katuszach nie skrzywiłby się nawet, co więcej, wyszydzałby i wyśmiewałby swoich katów. Boję się o niego istotnie i oświadczam, że w potrzebie naraziłbym własne życie, żeby go z rąk zwycięzców wyrwać. W każdym razie mamy Komanczów przed sobą na zachodzie. Pojedziemy trochę ku południowi, do mego dawnego przyjaciela, od którego dowiemy się może, jak stoją sprawy nad Rio Grande. Przenocujemy u niego.
— A czy chętnie nas przyjmie?
— To się rozumie! Nie nazywałbym go przyjacielem. To ranchero, rolnik, prawdziwy Meksykanin, niefałszowanego hiszpańskiego pochodzenia. Jednego z jego przodków pasował ktoś na rycerza i dla tego sam siebie określa jako caballera, rycerza. To też swemu rancho nadał mile brzmiącą nazwę Estanzia del Caballero. Jego samego nazywajcie sennor Atanasio.
Po tych objaśnieniach jechaliśmy dalej w milczeniu. Nie udało nam się zmusić koni do cwału, gdyż zapadały w piasek po kolana. Zwolna jednak zmniejszała się jego głębokość, około czwartej popołudniu powitaliśmy pierwszą trawkę, a nieco później wspaniałą preryę, gdzie konni vaqueros pilnowali koni, bydła rogatego i owiec. Nasze konie nabrały nowego życia i same ruszyły szybszem tempem. Przed nami wznosiły się drzewa, aż wkońcu ujrzeliśmy coś białego, przeglądającego przez zieleń.
— Oto Estanzia del Caballero — rzekł Old Death. — To szczególny budynek, zupełnie w stylu budowli Moqui albo Zunni, prawdziwa twierdza, niezbędna w tych okolicach.
W pobliżu zabudowań mogliśmy się im dokładniej przypatrzyć. Opasywał je mur wysokości dwu ludzi, z szeroką bramą, przed którą znajdował się most nad głębokim, pozbawionym teraz wody, rowem. Budynek miał kształt sześcianu. Parteru nie było widać, ponieważ zasłaniał go mur zupełnie. Piętro było nieco wstecz cofnięte tak, że dookoła powstała galerya, osłonięta białem płótnem namiotowem. Okien nie zauważyliśmy wcale. Na tem sześciennem piętrze spoczywało drugie, tego samego kształtu, a podstawa jego była znowu mniejsza od podstawy pierwszego tak, że utworzyła się znowu galerya, przykryta płótnem. W ten sposób parter, pierwsze i drugie piętro przedstawiały się jak sześciany, z których każdy wyższy był zawsze mniejszy od niższego. Mur był pobielony, płótno tego samego koloru, to też dom błyszczał z daleka. Już prawie pod domem będąc, zauważyliśmy na każdem piętrze biegnący dokoła szereg wązkich otworów w murze, podobnych do strzelnic. To były prawdopodobnie okna.
— Piękny pałac! — zaśmiał się Old Death. — Urządzenie dopiero was zdziwi. Chciałbym widzieć wodza indyańskiego, który pokusiłby się o zdobycie szturmem tego domu!
Przejechaliśmy przez most do bramy, w której był mały otwór. Obok wisiał dzwon wielkości głowy ludzkiej. Old Death zadzwonił. Dźwięk można było usłyszeć o pół mili. Niebawem ukazał się w otworze nos Indyanina, a potem obrzękłe wargi, z pomiędzy których zabrzmiało po hiszpańsku:
— Kto tam?
— Przyjaciele gospodarza — odrzekł skut. — Czy sennor Atanasio jest w domu?
Nos i wargi osunęły się niżej, a na ich miejscu ukazała się para ciemnych oczu, poczem doleciały nas słowa:
— Jakaż radość! Sennor Death! Was wpuszczę oczywiście natychmiast. Chodźcie, sennores! Zaraz doniosę panu.
Usłyszeliśmy zgrzyt zasuwy, poczem drzwi się otwarły i wjechaliśmy przez bramę. Człowiek, który nam otworzył, był grubym, w białe płótno odzianym, Indyaninem, jednym z owych Indios fideles czyli Indyan wiernych, którzy w przeciwieństwie do Indios bravos pogodzili się spokojnie z cywilizacyą. Zamknął bramę, skłonił się nam głęboko, poszedł majestatycznie przez dziedziniec i pociągnął za drut, wiszący na murze.
— Mamy czas dom objechać — rzekł Old Death. — Przypatrzmy się budynkowi.
Teraz dopiero można było parter zobaczyć. I dokoła niego ciągnął się przez wszystkie ściany szereg strzelnic. Budynek stał na środku utworzonego przez okalający mur, dość szerokiego, niebrukowanego, lecz porosłego trawą dziedzińca. Oprócz strzelnic nie było widać żadnych otworów okiennych, a drzwi tu także nie było. Objechaliśmy dokoła cały dom, a Indyanin czekał na nas.
— Jakże się wchodzi do wnętrza domu? — spytał Lange.
— Zaraz zobaczycie! — odrzekł Old Death.
Wtem pochylił się jakiś człowiek z galeryi, położonej nad parterem i popatrzył, kto jest na dole. Ujrzawszy Indyanina, schował głowę, poczem spuszczono schody, podobne do drabiny. Ktoby sądził, że przynajmniej na pierwszem piętrze drzwi się znajdowały, ten byłby w błędzie. Na drugiem piętrze stał znowu służący, spuścił z góry drugą drabinę, po której dostaliśmy się na szczyt domu. Platforma była z blachy cynkowej, pokrytej piaskiem. W samym środku otwór czworoboczny stanowił ujście dla schodów, prowadzących do wnętrza.
— Tak budowano już od wieków w obecnych indyańskich pueblach — objaśnił Old Death. — Nikt nie wedrze się na dziedziniec, a gdyby się jakiemu nieprzyjacielowi udało przeleźć przez mur, to schody zastanie wciągnięte, a przed sobą będzie miał ścianę bez drzwi. W czasach spokojnych można także bez bramy i drabiny dostać się na górę w ten sposób, że się staje na koniu i wyłazi na galeryę. Podczas wojny jednak nie radziłbym nikomu tego próbować, gdyż z tej platformy można mur, teren, przed nim leżący i dziedziniec zasypać poprostu kulami. Sennor Atanasio utrzymuje zapewne z dwudziestu wakerów, peonów i służących, z których każdy ma strzelbę. Gdyby tu na górze stanęło dwudziestu takich ludzi, musiałyby zginąć setki Indyan, zanim pierwszy zdołałby się przez mur przedostać. Ten sposób budowania przedstawia tutaj na granicy wielkie korzyści, a hacyendero wytrzymał i odparł niejedno oblężenie.
Zauważyłem, że za domem przepływał Elm Creek, tocząc piękną, czystą wodę, co sprawiało, że dokoła był grunt urodzajny. Widok tej wody wzbudził we mnie chęć wykąpania się.
Zeszliśmy w towarzystwie służącego po schodach na dół do długiego i wązkiego korytarza, oświetlonego dwoma strzelnicami na jednym i drugim końcu. W obu ścianach zauważyłem szereg drzwi, a na przeciwległej stronie znajdował się otwór, prowadzący na parter. Aby się z podwórza tam dostać, trzeba było przejść dwoje schodów zewnątrz domu do góry i wewnątrz na dół. Wydało mi się to uciążliwem, ale było uzasadnione danymi warunkami. Służący zniknął za drzwiami i powrócił niebawem z doniesieniem, że sennor capitano de caballeria na nas czeka. Podczas tego zwrócił Old Death moją uwagę na pewną rzecz:
— Nie dziwcie się, gdy mój stary sennor Atanasio przyjmie was trochę etykietalnie. Hiszpan lubi etykietę, a pochodzący od niego Meksykanin to zachował. Gdybym był sam przyjechał, wybiegłby był już dawno naprzeciwko mnie. Ponieważ zaś towarzyszą mi inni, przeto wskazane jest coś w rodzaju dworskiego przyjęcia. Nie śmiejcie się, gdyby się zjawił w mundurze meksykańskiego rotmistrza. Był nim w młodszych latach, ale do dziś dnia pokazuje się chętnie w starym przeżytym mundurze. Poza tem jest to człowiek paradny.
Gdy wrócił służący, weszliśmy do mile działającej swym chłodem komnaty z kosztownem niegdyś, ale wyszarzałem teraz, umeblowaniem. Trzy, do połowy przysłonięte, strzelnice przepuszczały przytłumione światło. Na środku pokoju stał długi, chudy, jegomość z śnieżno białą czupryną i wąsem. Miał na sobie czerwone spodnie, obszyte złotemi bortami, wysokie buty z cholewami ze skóry błyszczącej i z ostrogami o kółkach, wielkości srebrnej pięciokoronówki. Frak był niebieski, wyszyty na piersiach bogato złotem. Złote epolety wskazywały rangę nie rotmistrza, lecz generała. U boku zwisała szabla w stalowej pochwie na rzemieniach, ze złoconemi sprzączkami. W lewej ręce trzymał trzyrożny kapelusz z brzegami, obszytymi złotem i z błyszczącą agrafą, przytrzymującą piuropusz. Wyglądało to na maszkarę, gdy się jednak spojrzało w starą, poważną, twarz i żywe jeszcze, poczciwe, oko, nie można się było wstrzymać, żeby się przynajmniej w duchu nie uśmiać. Kiedyśmy weszli, uderzył z brzękiem zapiętkiem o zapiętek, wyprostował się energicznie i powiedział:
— Dzień dobry panom! Bardzo mi przyjemnie powitać!
Brzmiało to bardzo sztywnie. Skłoniliśmy się wszyscy, a Old Death odrzekł po angielsku:
— Dziękujemy, sennor capitano de caballeria! Ponieważ znajdowaliśmy się w tych stronach, chciałem towarzyszom sprawić ten zaszczyt, żeby poznali dzielnego wojownika za niepodległość Meksyku. Pozwólcie, że wam ich przedstawię!
Podczas tych słów przemknął uśmiech zadowolenia po twarzy hacyendera. Skinął potakująco głową, mówiąc:
— Dobrze, sennor Death. Bardzo się cieszę, że mogę zawrzeć znajomość z sennorami, których przyprowadziliście do mnie.
Old Death wymienił nasze nazwiska, a caballero podał rękę każdemu z nas, nie wyłączając murzyna i poprosił, byśmy usiedli. Skut zapytał o sennorę i sennoritę, poczem hacyendero otworzył drzwi, a za nimi ukazały się przygotowane już na to panie. Sennora była bardzo piękną, uprzejmą, matroną, a sennorita miłem dziewczątkiem. Była to, jak dowiedzieliśmy się później, jej wnuczka. Obie miały na sobie suknie z czarnego jedwabiu, jak gdyby za chwilę miały się ukazać na królewskim dworze. Old Death podbiegł ku obu paniom i potrząsnął je tak serdecznie za ręce, że się przeląkłem. Obaj Langowie zadali sobie trudu, żeby się ukłonić, a Sam całą twarz wykrzywił w uśmiechu i zawołał:
— O missis, missus, jakie piękne, jaki jedwab!
Ja przystąpiłem do sennory, wziąłem jej rękę w końce palców, pochyliłem się i przyłożyłem do ust. Pani przyjęła bardzo przychylnie tę uprzejmość i podała mi policzek, żebym na nim złożył beso de cortesia czyli honorowy pocałunek. To samo powtórzyło się z sennoritą. Usiedliśmy znowu i rozpoczęła się rozmowa o celu naszej podróży. Opowiedzieliśmy, co uznaliśmy za stosowne, a więc także o naszem spotkaniu z Komanczami. Państwo domu słuchali nas z największą uwagą, przyczem wymieniali znaczące spojrzenia. Kiedy skończyliśmy, poprosił sennor Atanasio o opis obu ludzi, których szukaliśmy, na co ja wydobyłem obie fotografie. Zaledwie je zobaczyli, zawołała sennora:
— To oni, to oni! Całkiem pewnie! Nieprawdaż, kochany Atanasio?
— Tak — przyznał caballero — to rzeczywiście oni, sennores. Ci ludzie byli u mnie ubiegłej nocy.
— Kiedy przyszli i kiedy się oddalili? — zapytał skut.
— Przybyli późną nocą bardzo znużeni. Spotkał ich jeden z moich wakerów i sprowadził tutaj. Spali bardzo długo i zbudzili się dopiero popołudniu, odjechali dopiero przed trzema godzinami.
— Pięknie! W takim razie dościgniemy ich jutro z pewnością. W każdym razie ślad ich znajdziemy.
— Zapewne, sennor. Oni udali się stąd ku Rio Grande, aby przeprawić się przez tę rzekę pomiędzy Rio Moral a Rio las Moras niedaleko wąwozu Eagle. Zresztą usłyszymy o nich jeszcze, gdyż posłałem za nimi kilku wakerów, którzy powiedzą nam całkiem dokładnie, który kierunek oni obrali.
— Dlaczego wysłaliście ludzi za nimi?
— Ponieważ owi podróżni odpłacili mi niewdzięcznością za moją gościnę. Posłali do mnie wakera jednej z trzód koni ze zmyśloną wiadomością i ukradli pod jego nieobecność sześć koni, z którymi uszli czemprędzej.
— Podłość! Więc ci dwaj ludzie nie byli sami?
— Nie. Była z nimi gromada przebranych żołnierzy, którzy mieli przeprowadzić do Meksyku nowozaciężnych.
— W takim razie sądzę, że wasi ludzie nie odzyskają koni napowrót, są bowiem za słabi w stosunku do tych złodziei.
— O, moi wakerowie umieją obchodzić się z bronią, a wybrałem najdzielniejszych.
— Czy Gibson i Wiliam Ohlert mówili co o swoich planach?
— Ani słowa. Pierwszy był bardzo wesoły, a drugi bardzo milczący. Zaufałem im zupełnie. Prosili mnie, żebym im pokazał urządzenie domu i widzieli nawet rannego Indyanina, którego ukrywam przed wszystkimi.
— Ranny czerwonoskórzec? Kto on i co tu robi?
Caballero uśmiechnął się i odpowiedział:
— Tak, to was bardzo zajmie, sennores! Przechowuję wysłannika Apaczów, o którym wspomnieliście poprzednio, że go Winnetou nad Rio Lena opatrzył. To stary wódz Inda-niszo.
— Inda-niszo, „Dobry Człowiek,“ który to imię słusznie otrzymał! To najstarszy, najmędrszy i najbardziej pokojowo usposobiony wódz Apaczów! Muszę go zobaczyć.
— Pokażę go wam. Przybył do mnie w bardzo złym stanie. Trzeba wam wiedzieć, że sławny Winnetou zna się ze mną i zawsze do mnie zajeżdża, ilekroć znajduje się w tych stronach, pewny jest bowiem, że może mi zaufać. On doścignął Inda-niszo, jadąc z fortu Inge, opatrzył mu rany nad Rio Lena, gdyż stary wódz dostał jedną kulę w ramię, a drugą w udo. Po odpoczynku ruszyli dalej natychmiast. Starego jednak rozebrała silna gorączka z powodu ran, a Komancze uwijali się na wszystkie strony, aby go pojmać. Jak Winnetou tego dokazał, że pomimo takich przeszkód doprowadził go dg Estanzii del Caballero, to jest dla mnie zagadką. On jeden chyba mógł zdobyć się na coś takiego. Ale tak długo, jak było trzeba, ranny nie mógł się już na siodle utrzymać, gdyż zesłabł bardzo wskutek utraty krwi, a liczy przeszło siedmdziesięt lat.
— To się wprost niemożliwem wydaje! Z fortu Inge dojechać z takimi ranami aż tutaj! Droga, którą odbyli, wynosi więcej niż sto sześćdziesięt angielskich mil. W tym wieku może coś takiego tylko czerwonoskórzec wytrzymać. Proszę mówić dalej!
— Winnetou przybył tutaj wieczorem i zadzwonił. Zeszedłem sam i poznałem go odrazu. On opowiedział mi wszystko i poprosił, żebym się zaopiekował jego czerwonym bratem, dopóki po niego nie przyjdą. On sam musiał pośpieszyć czemprędzej przez Rio Grande do swoich plemion, by je zawiadomić o zdradzie i zbliżaniu się Komanczów. Posłałem z nim dwu najlepszych wakerów, aby się dowiedzieć, czy mu się uda przejść. Oni mieli go odprowadzić i przynieść mi potem wiadomość.
— No — zapytał z zaciekawieniem Old Death — czy przeszedł rzeczywiście.
— Tak i to uspokoiło mnie bardzo. Postąpił nadzwyczaj mądrze, bo nie przeprawił się przez Rio Grande powyżej Rio Moral, gdzie się snuli Komancze, lecz poniżej. Niema tam wprawdzie brodu, rzeka rwie bardzo, a przepłynąć ją jest bardzo niebezpieczną sztuczką, mimoto on i moi wakerowie dokonali tego, a potem odprowadzili go dalej, dopóki nie upewnili się, że już nie spotka Komanczów. W ten sposób zawiadomił Winnetou Apaczów o niebezpieczeństwie, a ci zgotują nieprzyjacielowi odpowiednie przyjęcie. Ale teraz chodźcie do starego wodza, jeśli chcecie, sennores!
Wszyscyśmy powstali, pożegnali się z paniami i zeszli na niższe piętro, gdzie znaleźliśmy się w kurytarzu, podobnym do górnego. Przekroczywszy ostatnie drzwi w korytarzu, ujrzeliśmy starego wodza, leżącego w bardzo chłodnej komnacie. Gorączka wprawdzie już go opuściła, ale osłabiony był jeszcze tak bardzo, że zaledwie mógł mówić. Oczy zapadły mu się głęboko, a policzki ogromnie wychudły. Lekarza oczywiście nie było, caballero jednak twierdził, że Winnetou jest mistrzem w opatrywaniu ran. Przyłożył choremu gojące zioła i zakazał ruszać opatrunku, zapewniając, że skoro tylko minie gorączka, nie będzie obawy o życie chorego, któremu tylko utrata krwi i gorączka grożą niebezpieczeństwem. Gdy zamknęliśmy drzwi i znaleźliśmy się na schodach, powiedziałem hacyenderowi, że chciałbym się w rzece wykąpać.
— Jeśli tak, to nie potrzebujecie wchodzić dopiero na schody — odrzekł. — Wypuszczę was tędy zaraz na dziedziniec.
— Zdaje mi się, że tu drzwi niema!
— Owszem są, tylko ukryte. Kazałem je tu umieścić, aby mieć drogę do ucieczki, gdyby kiedy czerwonym nieprzyjaciołom udało się wtargnąć do domu. Zaraz je zobaczycie.
Przy ścianie stała szafka. Gdy ją gospodarz odsunął, ujrzałem otwór prowadzący na dziedziniec. Na zewnątrz zakrywały go zasadzone tu umyślnie zarośla. Caballero wyprowadził mnie, wskazał na podobny krzak pod murem zewnętrznym i mówił dalej:
— Tam się wychodzi już na wolne pole, czegoby się nikt nie domyślił. Chcecie pójść do rzeki tą drogą jako najkrótszą? Zaczekajcie tu chwilę! Przyślę wam wygodne ubranie.
W tej chwili zadzwoniono u bramy. Gospodarz poszedł sam otworzyć, a ja przyłączyłem się do niego. Było to pięciu jeźdźców, wspaniałe, silne postaci, ludzie wysłani za koniokradami.
— No? — zapytał. — Niema koni?
— Nie — odrzekł jeden z nich. — Byliśmy już całkiem blizko. Oni przeszli przez rzekę, a po śladach poznaliśmy, że dościgniemy ich za kwadrans. Wtem natrafiliśmy na trop wielu koni, który łączył się od prawej ręki z ich tropem. Ruszyliśmy tamtędy i ujrzeliśmy ich wkrótce przed sobą. Ale było tam przeszło pięciuset Komanczów, a na taką przemoc nie mogliśmy się rzucić.
— Całkiem słusznie. Nie powinniście narażać życia dla kilku koni. Czy Komancze obchodzili się z białymi uprzejmie?
— Baliśmy się zbliżyć na tyle, żeby to móc zobaczyć.
— Dokąd dążyli?
— Ku Rio Grande.
— A więc, stąd licząc, prosto przed siebie. Bądźmy przeto spokojni. Wy idźcie teraz do swojej trzody!
Pasterze odjechali. Poczciwy caballero znajdował się jednak w grubym błędzie, sądząc, że ostatecznie dobrze się wszystko stało, gdyż, jak dowiedzieliśmy się później, doniósł Gibson Komanczom, że w hacyendzie del caballero znajduje się ranny wódz Apaczów. Z tego powodu wyruszyła zaraz pewna liczba wojowników ku hacyendzie wyciągniętym cwałem, aby wziąć do niewoli Apacza, a sennora Atanasio ukarać za jego życzliwość, okazaną Apaczom. Caballero poszedł schodami, a niebawem pojawił się peon i poprosił, żebym z nim poszedł. Wyprowadził mnie przez bramę nad rzekę. Powyżej hacyendy był bród, co poznałem zaraz po łamaniu się fal. Poniżej brodu rzeka była bardzo głęboka. Tu zatrzymał się peon. Na ramieniu miał białe płócienne ubranie.
— Tutaj, sennor — powiedział. — Po wykąpaniu się wdziejecie to ubranie, a rzeczy, które teraz złożycie, zabiorę zaraz z sobą. Po kąpieli zadzwonicie, to wam otworzą.
Oddalił się z mojem ubraniem, a ja wskoczyłem do wody. Po całodziennym skwarze i trudzie pływałem i zanurzałem się z prawdziwą rozkoszą. Zabawiwszy w wodzie z pół godziny, wyszedłem z rzeki i włożyłem ubranie. Właśnie się z tem uporałem, kiedy wzrok mój padł na brzeg przeciwległy. Z miejsca, na którem stałem, mogłem rzucić okiem pomiędzy drzewa aż tam, gdzie rzeka tworzyła zakręt. Ujrzałem długi szereg jeźdźców, jadących zwyczajem Indyan jeden za drugim. Popędziłem czemprędzej do bramy i zadzwoniłem. Otworzył mi peon, który mnie oczekiwał.
— Prędko do caballera! — powiedziałem. — Z tamtej strony rzeki nadciągają Indyanie do hacyendy.
— Ilu?
— Z pięćdziesięciu.
Peon przeraził się był z początku tą wieścią, ale gdy usłyszał dokładnie liczbę, przybrała jego twarz wyraz uspokojenia.
— Nie więcej? — spytał. — No, to niema obawy. My nawet z większą liczbą czerwonych damy sobie radę, sennor. Jesteśmy każdej chwili przygotowani na takie odwiedziny. Nie mogę pójść do caballera, ponieważ muszę natychmiast zawiadomić wakerów. Zasuńcie za mną bramę i spieszcie do sennora Atanasio. Ale wciągnijcie schodki za sobą!
— Jak tam z naszymi końmi? Czy są w pewnem miejscu?
— Tak, sennor. Zaniósłszy uprzęż do domu, wyprowadziliśmy je do wakerów, aby się popasły. O swoje wierzchowce nie potrzebujecie się więc obawiać.
Po tych słowach znikł czemprędzej. Zamknąłem za nim bramę i wszedłem na górę po schodach, poczem je wciągnąłem za sobą. W chwili właśnie, kiedy stanąłem na platformie, zobaczyłem sennora Atanasio i Old Deatha, wychodzących z wnętrza domu. Kiedy doniosłem o zbliżeniu się Indyan, hacyendero nie przeraził się tem bynajmniej, lecz zapytał spokojnie:
— Do jakiego szczepu należą?
— Nie wiem; nie zdołałem z tej odległości rozpoznać, jak pomalowane mieli twarze.
— No, zobaczymy niebawem. Albo są to Apacze, których Winnetou spotkał i wysłał po rannego wodza, albo Komancze, a w takim razie byłby to oddział wywiadowczy, którego zadaniem jest zapytać nas, czy nie widzeliśmy Apaczów. Odjadą natychmiast, gdy dostaną od nas odpowiedź.
— Mnie się jednak wydaje, że oni przychodzą w nieprzyjaznych zamiarach — rzekł Old Death. — Radzę jak najrychlej przygotować się do obrony.
— To się już stało. Każdy z moich ludzi wie, co ma czynić w takim wypadku. Widzicie, tam przez pole pędzi już peon do najbliższych koni, wsiędzie na jednego i zawiadomi wakerów, a najpóźniej w dziesięć minut pospędzają trzody. Dwaj zostaną przy koniach, a reszta zwróci się przeciwko czerwonym. Ich lassa są wielce niebezpieczną bronią, bo oni posiadają więcej wprawności niż Indyanie, a ich strzelby niosą dalej od łuków i starych strzelb dzikich, nie obawiają się więc pięćdziesięciu Indyan. Nas chroni estancya. Żaden czerwony przez mur nie przelezie. W najgorszym razie liczę na was. Z murzynem jest was pięciu uzbrojonych mężczyzn, a ja z ośmioma peonami dopełniam sumy czternastu ludzi. Chciałbym widzieć Indyanos, którzyby potrafili bramę wysadzić. O nie, sennor! Czerwoni zadzwonią, zapytają się i odejdą spokojnie. Skoro wywiadowca zobaczy tutaj czternastu dobrze uzbrojonych ludzi, nabierze prędko respektu. Sprawa nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa.
Na twarzy Old Deatha odbiło się powątpiewanie. Potrząsnął głową i powiedział:
— Pewna jednak myśl niepokoi mnie trochę. Twierdzę stanowczo, że mamy do czynienia nie z Apaczami, lecz z Komanczami. Czego oni chcą tutaj? Zwykłe zwiady nie mogły ich tu sprowadzić, gdyż, jeśliby w tych stronach znajdował się oddział Apaczów, to musiałyby to ślady wykazać. Oto nie potrzebowaliby pytać się tutaj. Nie, ta zgraja przybywa do nas wskutek zupełnie określonego powodu, a tym jest ranny wódz, ukrywający się tutaj.
— Przecież oni o tem nie wiedzą! Kto mógł im to zdradzić?
— Śledzony przez nas właśnie Gibson, który był u was. Wszak pokazaliście mu Apacza, on wyjawił to przed Komanczami, aby plemię usposobić dla siebie przychylnie. Jeśli to nie prawda, to niech dłużej nie będę Old Deathem! Czy jeszcze wątpicie?
— To możliwe. Wobec tego Komancze zechcą nas zmusić do wydania rannego.
— Pewnie. Czy usłuchacie ich?
— Ani myślę! Winnetou jest moim przyjacielem, powierzył mi Dobrego Męża, a ja mogę i muszę odpowiedzieć temu zaufaniu. Komancze nie dostaną rannego. Będziemy się bronili!
— Ściągniecie tem na siebie największe niebezpieczeństwo. Wprawdzie pięćdziesięciu zdołamy odeprzeć, ale gdy wrócą dziesięć razy liczniejsi, to będziecie zgubieni.
— To w ręku Boga. W każdym razie dotrzymam Winnetou słowa.
Na to podał Old Death rękę sennorowi i rzekł:
— Jesteście człowiekiem honoru, śmiało więc liczyć możecie na naszą pomoc. Dowódca Komanczów jest moim przyjacielem. Może mi się uda dzięki temu cios ten od was odwrócić. Czy pokazaliście także ukryte drzwi Gibsonowi?
— Nie, sennor.
— To bardzo dobrze. Dopóki czerwonoskórzy nie znają tego wejścia, będziemy mogli stawić opór. Zejdźmy teraz po broń!
Podczas mej nieobecności wybrano dla towarzyszy mieszkania i pownoszono tam ich i moje rzeczy. Pokój, przeznaczony dla mnie, znajdował się na przedniej stronie domu, a oświetlały ją promienie, wpadające przez dwie ze wspomnianych strzelnic. Tam wisiała moja strzelba. Zdejmując ją ze ściany, rzuciłem okiem na pole i ujrzałem Indyan, wychodzących z pod drzew tam, gdzie był bród powyżej hacyendy. Przeprawiwszy się przez rzekę, pędzili cwałem ku budynkowi, nie wyjąc przytem, jak to jest ich zwyczajem, lecz w podstępnem, groźnem milczeniu. Po barwach twarzy poznałem, że to Komancze. Naraz zatrzymali się pod murem, który ich zupełnie zakrył. Uzbrojeni byli we włócznie, łuki i strzały. Tylko pierwszy jeździec, prawdopodobnie dowódca, trzymał strzelbę w ręce. Niektórzy z nich wlekli za sobą jakieś długie przedmioty, które z początku wziąłem za tyczki do namiotów, przekonałem się jednak niebawem, że byłem w błędzie. Wyszedłem oczywiście natychmiast z izdebki, aby zawiadomić o tem, kogo należało. Na kurytarzu spotkałem się z Old Deathem, który wychodził z izby przeciwległej:
— Baczność! — krzyknął. — Przełażą przez mur. Przywieźli z sobą młode drzewka, których użyją jako drabin. Prędzej na platformę!
Ale to nie poszło tak szybko, jak sobie tego on życzył. Peoni znajdowali się o jedno piętro niżej od nas, gdzie były mieszkania służby, a nam również nie dano wyjść dość pośpiesznie, gdyż razem z caballerem wypadły na kurytarz panie, zatrwożone ogromnie najazdem Komanczów. Zanim przeszliśmy przez schody, już upłynęły były ze dwie minuty, a skutek tej straty czasu okazał się natychmiast, kiedy bowiem stanęliśmy na najwyższej platformie, wydobywał się na jej krawędź pierwszy Indyanin. Za nim wylazł prędko drugi, trzeci i czwarty. Mieliśmy naszą broń w ręku, ale nie mogliśmy im już wzbronić dostępu, jeśli nie chcieliśmy ich wprost wystrzelać. Z niesłychaną szybkością przeleźli przez mur, przebiegli przez dziedziniec i wydostali się na obie platformy. My staliśmy na środku, a oni na końcu najwyższego piętra.
— Zwróćcie ku nim strzelby! Nie dopuśćcie ich! — rozkazał Old Death. — Musimy przedewszystkiem zyskać na czasie.
Naliczyłem pięćdziesięciu dwu czerwonoskórych, z których żaden dotychczas głosu z siebie nie wydał. Zaskoczyli nas wprawdzie całkiem niespodzianie, ale nie odważyli się zaraz do nas przystąpić, lecz zatrzymali się na brzegu platformy z łukami i strzałami w rękach. Włócznie zostawili na dole, żeby im nie przeszkadzały podczas wspinania się po murze. Caballero wystąpił naprzód o kilka kroków i zapytał mieszaniną hiszpańskiego, angielskiego i indyańskiego języka, służącą jako środek porozumiewania się na tem pograniczu:
— Czego chcą u mnie czerwoni mężowie? Czemu wchodzą do mego domu, nie zapytawszy mnie wprzód o pozwolenie?
Dowódca, który przedtem miał strzelbę na ramieniu, a teraz ją wziął do ręki, wysunął się naprzód o kilka kroków i odpowiedział:
— Wojownicy Komanczów przybyli, ponieważ blada twarz jest ich wrogiem. Słońce dnia dzisiejszego będzie ostatniem w jego życiu.
— Nie jestem wrogiem Komanczów. Miłuję wszystkich czerwonych mężów, nie pytając, do jakiego szczepu należą.
— Blada twarz wygłasza wielkie kłamstwo. W tym domu ukrywa się wódz Apaczów, tych psów, którzy są wrogami Komanczów. Kto zaś u siebie przyjmuje Apacza, jest również naszym wrogiem i musi umrzeć.
— Caramba! Chcecie może zabronić mnie przyjmowania u siebie, kogo mi się spodoba? Kto tu ma prawo rozkazywać, wy czy ja?
— Wojownicy Komanczów wtargnęli do tego domu i są jego panami. Wydaj nam Apacza! A może będziesz się wypierał, że się u ciebie nie znajduje?
— Ani mi się śni. Kłamie tylko ten, kto się boi, ja zaś nie lękam się Komanczów i powiem otwarcie...
— Stójcie! — przerwał mu Old Death stłumionym głosem. — Nie róbcie głupstwa, sennor!
— Czy mam zaprzeczyć? — zapytał Meksykanin.
— To się rozumie. Ja sam przyznaję, że kłamstwo jest grzechem, ale prawda byłaby tu czystem samobójstwem. Powiedzcie zatem, co byłoby większym grzechem, czy dopuścić się kłamstwa, czy zabić samego siebie?
— Samobójstwo? Co poradzą ci ludzie przeciwko naszym czternastu strzelbom?
— Bardzo dużo, bo są już tu na górze. Większość padłaby wprawdzie, ale my dostalibyśmy także kilka strzał i pchnięć nożem. A nawet jeśli zwyciężymy, to pozostali przy życiu sprowadzą tamtych pięciuset. Pozwólcie mnie z nimi pomówić!
Zwrócił się do dowódcy czerwonych:
— Słowa mojego brata wprawiają nas w zdumienie. Skąd Komanczom przyszło na myśl, że tu się Apacz znajduje?
— Oni to wiedzą — odrzekł krótko zapytany.
— W takim razie posiadacie lepsze wiadomości, niż my sami.
— Czy chcesz twierdzić, że się mylimy? Jeżeli tak, to powiadasz kłamstwo!
— A ty wygłosiłeś tu słowo, za które życiem zapłacisz, jeśli je raz jeszcze powtórzysz. Ja nie pozwolę siebie kłamcą nazywać. Widzisz, że nasze strzelby zwrócone są do ciebie. Wystarczy jedno skinienie z mej strony, a padnie odrazu tylu twych ludzi, ilu nas jest.
— Ale drudzy wysłaliby was za nimi. W pobliżu znajduje się jeszcze wielu naszych wojowników, więcej niż dziesięć i dziesięć razy po pięć. Oni przyszliby i zrównaliby ten dom z ziemią.
— Nie dostaliby się nawet przez mur, gdyż jesteśmy już ostrzeżeni. Przywitalibyśmy ich z góry tylu kulami, że ani jeden nie zostałby przy życiu.
— Mój biały brat ma wielką i szeroką gębę. Dlaczego on do mnie mówi? Czy jest właścicielem domu? Kim jest i jak się nazywa, że śmie odzywać się do dowódcy Komanczów?
Old Death zrobił lekceważący ruch ręką.
— Kto jest dowódcą Komanczów? Czy jaki sławny wojownik? Czy zasiada on w radzie mędrców? Do jakiego plemienia Komanczów należycie, że musicie dopiero pytać o to, jak ja się nazywam? Imię moje brzmi Kosza-pehwe, ja paliłem fajkę pokoju z Oyo-kolcą, wodzem Komanczów. Rozmawiałem też wczoraj z jego synem Awat-wilą i przenocowałem razem z jego wojownikami. Jestem przyjacielem Komanczów, ale jeśli zarzucą mi kłamstwo, odpowiem im kulą.
Pomruk przebiegł szeregi czerwonoskórych. Dowódca cofnął się do nich i porozumiał się z nimi pocichu. Po rzucanych na Old Deatha spojrzeniach poznać było, że jego imię wywarło na nich wielkie wrażenie. Po krótkiej naradzie zwrócił się dowódca do skuta:
— Wojownicy Komanczów wiedzą, że „Stara Śmierć“ jest przyjacielem „Białego Bobra“, ale słowa jego nie są słowami przyjaciela. Dla czego zataja przed nami obecność Apacza?
— Nie zatajam niczego, lecz powiadam otwarcie, że się tu nie znajduje.
— A jednak dowiedzieliśmy się napewno, że Inda-niszo jest tutaj, od bladej twarzy, która udała się pod opiekę Komanczów.
— Jak się nazywa ta blada twarz?
— Imię jego nie jest stworzone dla ust Komanczów. Brzmi jak Ta-hi-ha-ho.
— Może Gawilano?
— Tak jest.
— W takim razie popełnili Komancze błąd wielki. Ja znam tego człowieka. To łotr, któremu kłamstwo z języka nigdy nie schodzi. Wojownicy Komanczów pożałują tego, że przyjęli go w swoją opiekę.
— Mój brat myli się bardzo. Blada twarz powiedziała nam prawdę. Słyszeliśmy, że Winnetou przyprowadził Dobrego Męża, a potem umknął przez Awat Hona[10]. Popędzimy za nim i pochwycimy go, by zginął wskutek mąk na palu. Wiemy, że „Dobry Mąż“ ranny jest w ramię i w udo. Znamy nawet całkiem dokładnie miejsce, w którem leży.
— Jeśli to prawda, to mi je opisz!
— Schodzi się stąd dwa razy w głąb domu, gdzie w wązkim kurytarzu znajduje się wiele drzwi na prawo i lewo. Jeśli się otworzy ostatnie drzwi po lewej ręce, zobaczy się Apacza na łożu, którego nie ma siły opuścić.
— Blada twarz cię okłamała. W tem miejscu nie znalazłbyś Apacza.
— Pozwól więc nam zejść, abyśmy się przekonali, kto mówi prawdę, ty czy blada twarz.
— Na to ja nie zezwolę. Ten dom jest dla ludzi, którzy wchodzą doń za zgodą właściciela, a nie dla tych, którzy nań wrogo napadają.
— Te słowa wskazują właśnie, że Apacz się tu ukrywa. Biały Bóbr nakazał nam go stąd zabrać i będziemy mu posłuszni.
— Mylisz się znowu. Nie dlatego nie chcę spełnić waszego życzenia, że tu Apacz przebywa, lecz dla tego, że żądanie wasze jest dla mnie obrazą. Skoro was Old Death zapewnia, że was okłamano, to powinniście temu uwierzyć. Jeśli mimo naszej odmowy zechcecie wejść, to spróbujcie! Czy nie widzicie, że jeden z nas wystarczy do obrony wejścia? Stojąc tu na schodach, może zastrzelić każdego, ktoby się ośmielił schodzić. Napadliście na nas, jak nieprzyjaciele, dla tego nie zgadzamy się na wasze żądanie. Zejdźcie na dół przed bramę i proście, jak się należy, by was wpuszczono, a może wtedy przyjmiemy was, jak przyjaciół.
— Stara Śmierć daje nam radę, dobrą dla niego, ale nie dla nas. Jeśli ma czyste sumienie, to niech nam pozwoli zejść do domu. Jeśli tego nie uczyni, to zostaniemy tutaj i wyślemy wojownika, by sprowadził całą gromadę Komanczów. Wówczas zrobimy, cośmy postanowili.
— Jesteście w błędzie! Żeby nawet przyjechało tysiąc Komanczów, mógłby zawsze zejść tylko jeden i musiałby to życiem przypłacić. Zresztą nie potrafisz wysłać wojownika, gdyż, skoro tylko wychyliłby się poza osłonę muru, położyłbym go trupem. Jestem przyjacielem Komanczów, ale wy przybyliście, jak nieprzyjaciele, więc ja także muszę z wami wrogo postępować.
Podczas tego gadania strzelby nasze ciągle zwrócone były na czerwonoskórych. Chociaż udało im się dostać na platformę, to jednak w stosunku do nas znajdowali się w gorszem położeniu, ale i nasze nie było godne zazdrości. Old Death poskrobał się frasobliwie za uchem i powiedział:
— To strasznie przykra historya. Rozwaga nie pozwala nam obejść się wrogo z Komanczami. Jeśli tamtych sprowadzą, to będzie po nas. Hej, gdyby można Apacza tak schować, żeby nie zdołali go znaleźć! Znam jednak ten dom dokładnie, wiem zatem, że niema w nim takiej kryjówki.
— To go wynieśmy! — zauważyłem ja.
— Wynieść? — rzekł stary. — Wam co do dyabła, sir! W jakiż sposób?
— Czy zapomnieliście o drzwiach ukrytych? Te są na tyle, a Komancze stoją na przedzie i nic nie zauważą. Zaniosę Apacza w zarośla nad rzeką, gdzie pozostanie, dopóki ci nie odejdą.
— To rzeczywiście niezła myśl — rzekł Old Death. — O tych drzwiach wcale nie pomyślałem. Wynieśćby go można, ale co wtedy, jeśliby Komancze postawili warty za murem?
— Nie wierzę w to. Jest ich tylko nieco ponad pięćdziesięciu. Kilku musi zostać przy koniach, które są z przodu pod murem. Wobec tego wątpię, czyby z tyłu także ludzi postawili na straży.
— Dobrze więc, spróbujmy, sir. Zajmiecie się tem wy i jeden z peonów. Urządzimy to tak, że was nie zobaczą, gdy będziecie schodzili, a potem także się tak ustawimy, że nie będą mogli nas zliczyć i przekonać się, że dwu z nas brakuje. Niech wam panie pomogą, a gdy wyjdziecie, zasuną za wami szafkę.
— I jeszcze jeden projekt. Czy nie dałoby się pań umieścić w izbie chorego? Skoro czerwoni zobaczą, że tam mieszkają kobiety, przekona ich to w dwójnasób, że nie znajdował się tam Indyanin.
— Całkiem słusznie — zauważył sennor Atanasio. — Wystarczy położyć tam kilka koców, a z pokoi żony i córki znieść hamaki. Haki do zawieszania wbite są we wszystkich izbach tego domu. Niech się tam panie pokładą. Wy zaś znajdziecie dla Apacza najlepszą kryjówkę zaraz poniżej tego miejsca w rzece, w którem kąpaliście się niedawno. Zwisają tam kwitnące gałęzie petunii aż do samej wody, a pod niemi ukryte jest czółno. Włożycie tam Apacza, a nikt go nie odkryje. Petro niech pójdzie z wami. Dopiero gdy wy powrócicie, pozwolimy Indyanom przeszukać wnętrze domu.
Zszedłem z peonem, imieniem Petro, na dół, gdzie obie panie, pełne niepokoju, czekały na przebieg wypadków. Gdyśmy im powiedzieli, o co idzie, zaczęły nam gorliwie pomagać w wykonaniu przedsięwzięcia. Same przyniosły koce i hamaki. W jedną z der owinięto Apacza. Gdy od nas usłyszał, że przybyli po niego Komancze, rzekł słabym głosem:
— Inda-niszo widział już wiele zim, a dni jego są policzone. Poco mają dobre blade twarze narażać się na śmierć przez niego? Niechaj go oddadzą Komanczom, ale go przedtem zabiją. On prosi o to.
Odpowiedziałem mu przecząco tylko energicznem potrząśnieniem głowy, poczem zabraliśmy go z izby. Po odsunięciu szafki przenieśliśmy go szczęśliwie aż do muru zewnętrznego, nie zauważeni przez nikogo. Za murem rosły krzaki, które nas na razie zasłoniły. Pomiędzy nimi jednak a rzeką ciągnął się wolny szmat ziemi, przez który musieliśmy przejść na poprzek. Wyglądnąłem ostrożnie i spostrzegłem ku memu rozczarowaniu Komancza, siedzącego na ziemi, uzbrojonego we włócznię, łuk i strzały w kołczanie.
— Musimy wrócić, sennor — rzekł peon, gdy mu pokazałem Indyanina. — Moglibyśmy go wprawdzie zabić, ale to ściągnęłoby na nas zemstę tamtych.
— O zabiciu nie może być mowy. Ale czy nie dałoby się jakoś go oddalić, zwabić gdzieindziej?
— Wątpię. On nie opuści swego stanowiska, dopóki go nie odwołają.
— Mam jednak pewien plan, który mi się może powiedzie. Ty tu zostaniesz w ukryciu, a ja pokażę się strażnikowi. Skoro mnie tylko zobaczy, udam, że się bardzo przestraszyłem i zacznę uciekać, a on popędzi za mną.
— Albo strzałę wypuści!
— Na to muszę być oczywiście przygotowanym.
— Nie róbcie tego, sennor! To zuchwalstwo. Komancze tak pewnie trafiają z łuków, jak my ze strzelb. W ucieczce odwrócicie się do niego plecami, nie zobaczycie strzały i nie będziecie jej mogli uniknąć.
— Będę umykał przez rzekę. Płynąc na plecach, zauważę, kiedy zechce strzelić i zanurzę się natychmiast. On sądząc, że coś planuję przeciwko jego towarzyszom, pójdzie za mną prawdopodobnie do wody, a na drugim brzegu ogłuszę go uderzeniem w głowę i uczynię w ten sposób nieszkodliwym. Ty nie opuścisz tego miejsca, dopóki ja nie wrócę. Gdy się niedawno tu kąpałem, widziałem krzak petunii i wiem, gdzie się czółno znajduje. Zabiorę je i przybiję do brzegu po przeciwnej stronie.
Peon starał się odwieść mnie od mego przedsięwzięcia, ale ja nie słuchałem jego wywodów, byłem bowiem przekonany, że inaczej nie zdołalibyśmy wykonać danego nam polecenia. Zostawiłem go więc na tem miejscu i aby go nie zdradzić, posunąłem się dość daleko wzdłuż muru zaroślami i wychyliłem się z nich, udając, że wyszedłem z za rogu. Komancz nie zaraz mnie zobaczył. Wkrótce jednak mimowoli skierował wzrok ku mnie i zerwał się czemprędzej. Ja odwróciłem twarz do połowy, aby jej potem nie poznał. On zawołał na mnie, żebym stanął, a gdy tego nie uczyniłem, porwał z ziemi łuk, wydobył strzałę z kołczanu i naciągnął cięciwę. W kilku skokach dostałem się do nadbrzeżnych zarośli tak szybko, że Indyanin nie miał jeszcze czasu wystrzelić. Wskoczyłem w tej chwili do wody, starając się dopłynąć na plecach do drugiego brzegu. W kilka chwil potem i on wypadł z zarośli, zobaczył mnie i wymierzył. Strzała wyleciała z cięciwy, ja zaś dałem nurka natychmiast, wskutek czego nie trafił mnie. Wynurzywszy się z wody, ujrzałem go na brzegu, pełnego oczekiwania. Drugiej strzały nie miał przy sobie, ponieważ zostawił kołczan pod murem. Widząc, że nie jestem zraniony, odrzucił łuk i wskoczył w wodę. Tego właśnie chciałem. Aby go za sobą zwabić, udałem, że licho pływam, i pozwoliłem mu zbliżyć się do mnie, poczem znowu pod wodą puściłem się jak najszybciej z biegiem rzeki, a wynurzyłem się tuż przy brzegu. Komancz zatrzymał się daleko powyżej mnie i wypatrywał, gdzie się znowu pokażę. W korzystnem dla siebie oddaleniu wyszedłem na brzeg i pobiegłem pomiędzy drzewami w górę rzeki. Wnet zobaczyłem gruby dąb, który nadawał się do mego celu. Minąłem go w odległości około pięciu kroków, potem zatoczyłem wielki łuk ku dębowi, aby się za nim ukryć. Przytuliwszy się do pnia, czekałem Komancza, który też zaraz nadbiegł, ociekając wodą i sapiąc ze zmęczenia, z okiem, wlepionem w mój trop. Gdy mnie minął, ruszyłem za nim. Ponieważ głośno sapał, przeto nie mógł moich kroków usłyszeć, zwłaszcza że ja biegłem za nim na palcach w wielkich o ile możności susach. Wreszcie tęgim skokiem nań wpadłszy, trąciłem sobą o jego ciało tak, że padł twarzą do ziemi, a ja ukląkłem na nim w tej chwili i pochwyciłem go za szyję. Po dwu uderzeniach pięścią w czaszkę przestał się ruszać. Nieopodal miejsca, na którem go ogłuszyłem, znajdował się złamany jawor, zwrócony prostopadle do biegu rzeki tak, że fale przepływały o dwa łokcie może pod jego zwiędłym wierzchołkiem. To dało mi znakomitą sposobność powrócenia do rzeki bez zostawienia śladu za sobą. Po pniu jaworu poszedłem aż nad wodę, do której znowu wskoczyłem. Prawie na przeciwko błyszczało kwiecie petunii. Popłynąłem tam, odwiązałem czółno i powiosłowałem brzegiem na to miejsce, skąd mieliśmy zabrać Apacza. Tam przywiązałem łódź do korzenia drzewa i pobiegłem do chorego, albowiem musieliśmy się spieszyć, by się uporać, zanim Komancz przyjdzie do siebie. Zanieśliśmy Apacza do czółna, pościeliwszy przedtem na dnie koc jego i szaty. Peon wrócił natychmiast do muru. Ja sam już odstawiłem potem chorego pod petunie, przymocowałem tam dobrze czółno i przypłynąłem na dawne miejsce, zdjąłem ubranie, by je z wody wykręcić. Włożywszy je napowrót, zbadałem okiem brzeg przeciwległy, czy się przypadkiem Komancz nie obudził i nie zauważył, cośmy zrobili, ale mimo wysiłku nie dostrzegłem niczego. Teraz nareszcie ukrytemi drzwiami wróciliśmy do estancyi, zużywszy na całą tę wyprawę kwadrans czasu. Od sennory otrzymałem zaraz suche ubranie i mogłem roześmiać się w twarz każdemu z Komanczów, któryby chciał twierdzić, że byłem poza domem i do tego w rzece.
Panie pokładły się w hamakach, a my wyszliśmy na platformę, wziąwszy oczywiście broń z sobą. Obie strony odbywały naradę. Old Death obstawał przy tem, że przeszukanie domu byłoby obelgą dla niego i hacyendera. Skoro go w krótkich słowach zawiadomiłem, że Apacz jest w bezpiecznem miejscu, zaczął się zwolna godzić i oświadczył wkońcu, że pięciu Komanczom będzie wolno przekonać się, że tu niema Apacza.
— Dlaczego tylko pięciu? — spytał dowódca. — Czy jeden z nas nie jest takim samym jak drugi? Co czyni jeden, mogą też czynić wszyscy. Niech Old Death nam zaufa. Nie dotkniemy niczego. Nikt z nas nic nie ukradnie.
— Dobrze! Zobaczycie, jak wspaniałomyślni jesteśmy. Wszystkim wam pozwolimy wejść do domu, ażeby każdy mógł się przekonać, że powiedziałem prawdę. Żądam jednak, żebyście wpierw broń odłożyli i żeby nam było wolno zatrzymać i ukarać każdego, kto poruszy jakąś osobę, lub przedmiot bez naszej zgody.
Naradziwszy się nad tem żądaniem, przyjęli je czerwonoskórcy. Odłożyli łuki, kołczany i noże i zeszli po jednemu do środka. Jeszcze nim ja z Petrem oddaliłem się był celem ukrycia rannego Apacza, stanęli już byli wakerowie na równinie, dobrze uzbrojeni i na koniach z wzrokiem, zwróconym ku nam. Czekali tylko na znak od pana i zachowywali się spokojnie jedynie dla tego, że tego znaku nie dostali dotychczas.
Hacyendero i Old Death mieli Komanczom otwierać wszystkie pokoje. Dwu innych z nas zostało na platformie, a po pięciu na obydwu kurytarzach, aby z bronią w ręku wystąpić przeciwko ewentualnym zamachom czerwonoskórych. Ja znajdowałem się w dolnym kurytarzu i ustawiłem się obok drzwi, prowadzących do izby, w której leżał Apacz. Komancze poszli prosto do tych drzwi, a Old Death je otworzył. Indyanie byli widocznie pewni, że zastaną tam „Dobrego Męża“. Zamiast niego zobaczyli panie, czytające swobodnie w hamakach.
— Uff! — zawołał dowódca z rozczarowaniem. — Tutaj kobiety!
— Tak — zaśmiał się Old Death. — I tu miał się ukrywać wódz Apaczów, wedle kłamliwej wieści owej bladej twarzy. Wejdźcież i poszukajcie go!
Dowódca przebiegł okiem komnatę i rzekł:
— Wojownik nie wchodzi do wigwamu kobiet. Tutaj niema Apacza. Oko moje dostrzegłoby go.
— To zbadajcie inne pokoje!
Minęła godzina, zanim Indyanie skończyli poszukiwania. Nie znalazłszy ani śladu po Apaczu, powrócili jeszcze raz. Panie musiały opuścić izbę, którą przeszukano ponownie. Czerwonoskórzy podnosili nawet koce i materace, leżące na gołej ziemi, a nawet podważali podłogę, podejrzewając, że są pod nią miejsca puste. Wreszcie upewnili się, że w estancyi niema Dobrego Męża. Gdy dowódca to przyznał, rzekł Old Death:
— Powiedziałem wam to z góry, ale wy nie chcieliście wierzyć. Zaufaliście bardziej kłamcy, aniżeli mnie, przyjacielowi Komanczów. Gdy przybędę do Białego Bobra, poskarżę się na was przed nim.
— Czy mój biały brat chce się udać do niego? W takim razie niech z nami pojedzie!
— To niemożliwe. Mój koń zmęczył się bardzo i dopiero jutro zdolny będzie do dalszej jazdy, a wojownicy Komanczów dziś jeszcze opuszczą te strony.
— Nie. Zostajemy tutaj. Słońce idzie na spoczynek, a my nocą nie jeździmy. Wyruszymy o świcie, może więc biały brat nam towarzyszyć.
— Dobrze! Ale ja nie jestem sam. Mam jeszcze czterech przyjaciół z sobą.
— Ich także Biały Bóbr chętnie powita. Czy biali bracia pozwolą nam spocząć tej nocy w swem pobliżu?
— Nie sprzeciwiam się temu — odrzekł Meksykanin. — Słyszeliście odemnie, że jestem przyjacielem czerwonych mężów, jeśli pokojowo do mnie przychodzą. Na dowód tego daruję wam wołu na zarznięcie. Rozniećcie ognisko i upieczcie go sobie.
Ta obietnica sprawiła bardzo dobre wrażenie na Komanczach, naprawdę teraz przekonanych, że popełnili niesłuszność. Starali się więc obecnie być względem nas jak najbardziej pokojowymi. Oczywiście przyczyniło się do tego w największej mierze poważanie, jakie mieli dla Old Deatba. Nie dotknęli rzeczywiście niczego i wyszli z domu dobrowolnie. Spuszczono schody, a brama stała otworem. Na platformie pozostało kilku uzbrojonych peonów na straży. Pomimo bowiem zmiany w usposobieniu czerwonoskórych należało być ostrożnym. Reszta nas zeszliśmy na dół, poczem nadjechali także wakerowie i otrzymali rozkaz schwytania jednego wołu. Wszystkie konie Komanczów znajdowały się z przodu za murem, okalającym dziedziniec, strzeżone przez trzech wojowników. Po drugiej stronie domu stał również jeden. Teraz odwołano tych ludzi. Jeden z nich był właśnie tym, którego zwabiłem był za rzekę. Jego mocno niezupełne ubranie było jeszcze całkiem mokre. Wrócił on był na swe stanowisko, ale nie miał jeszcze sposobności donieść dowódcy o tem, co się stało. Teraz przystąpił doń i opowiedział mu wszystko, ale tak, że my biali nie mogliśmy nic usłyszeć. Kończył już widocznie swoje sprawozdanie, kiedy wzrok jego padł na mnie. Z powodu pomalowania całej twarzy nie zauważyłem zmiany wyrazu w jego obliczu, ale wykonał nagle ruch gniewu, wskazał na mnie i zawołał do dowódcy kilka słów indyańskich, których nie zrozumiałem. Wymieniony zwrócił na mnie groźnie badawczy wzrok, zbliżył się do mnie, mówiąc:
— Młoda blada twarz przepłynęła przedtem przez rzekę! Powaliłeś tego czerwonego wojownika?
Old Death ujął się za mną, pytając dowódcy, o co chodzi. Ten przedstawił wypadek ze strażnikiem, na co skut zaśmiał się wesoło i powiedział:
— Zdaje się, że czerwoni wojownicy nie umieją rozróżniać bladych twarzy. Kto wie wogóle, czy to bladą twarz spotkał ten syn Komanczów.
— To był biały — odrzekł dotyczący tonem pewnym. — I nikt inny, jak tylko ten. Widziałem jego twarz, kiedy płynął, leżąc na plecach. Miał na sobie także to samo ubranie.
— Tak! W ubraniu płynął przez rzekę? Twoje jest jeszcze mokre, ale dotknij się jego ubrania, a przekonasz się, że całkiem suche.
— On zdjął mokre ubranie, a w domu wdział suche.
— A jak wszedł? Czy nasi wojownicy bramy nie pilnowali? Nikt nie może dostać się do tego domu, ani zeń wyjść bez tych schodów, na których stali Komancze. Czy mój młody towarzysz mógł zatem być poza domem?
Przyznali to, a wyprowadzony w pole strażnik sam nabrał wkońcu przekonania, że się pomylił. Gdy potem hacyendero zauważył, że w okolicy włóczy się banda koniokradów, do których musiał należeć ten biały, sprawa była załatwiona. Zagadką zostało tylko to, że nie było śladu, w którą stronę udał się ten człowiek. Dla jej rozwiązania przejechał dowódca ze strażnikiem i kilku innymi wojownikami przez bród, a potem na opisane miejsce. Szczęściem zaczęło się już ściemniać, dokładne więc badanie odbyć się już nie mogło. Przebiegły Old Death wziął mnie z sobą, aby się przejść wzdłuż rzeki. Z oczyma, zwróconemi na Komanczów po drugiej stronie, ale zajęci nimi tylko pozornie, szliśmy powoli i zatrzymaliśmy się przy petuniach. Tam odezwał się skut tak cicho, że mogłem to usłyszeć tylko ja i człowiek, znajdujący się w czółnie:
— Tu stoi Old Death i blada twarz, która Dobrego Męża tutaj schowała. Czy poznaje mnie wódz Apaczów go głosie?
— Tak — zabrzmiała równie cicha odpowiedź.
— Komancze myślą teraz, że Dobrego Męża tu niema. O świcie wyruszą dalej. Czy mój brat potrafi wytrzymać w czółnie tak długo?
— Apacz wytrzyma, bo zapach wody go orzeźwia i gorączka już nie wróci. Ale wódz Apaczów bardzo pragnąłby wiedzieć, jak długo pozostanie tu Old Death z towarzyszami.
— Odjeżdżamy jutro razem z Komanczami.
— Uff! Czemu brat mój przyłącza się do naszych nieprzyjaciół?
— Bo szukamy ludzi, którzy się u nich znajdują.
— Czy biali mężowie spotkają się także z wojownikami Apaczów?
— To bardzo łatwo być może.
— W takim razie chciałbym młodemu wojownikowi, który życie naraził, aby mnie tutaj schować, dać totem, które sprawi, że go Apacze chętnie przyjmą u siebie. Old Death jest chytrym i doświadczonym myśliwcem. Jego nie przyłapią te psy Komancze, jeśli mi w ciemności przyniesie nóż i kawałek białej skóry. Przed świtem zabierze sobie totem, które w nocy sporządzę.
— Przyniosę jedno i drugie. Czy życzysz sobie jeszcze czego?
— Nie. Apacz jest zadowolony. Oby dobry Manitou czuwał zawsze nad ścieżkami Old Deatha i młodej bladej twarzy!
Teraz powróciliśmy do domu. Nikomu nie wpadło w oko to, że staliśmy przez minutę nad rzeką.
— To wielka rzadkość — zaczął do mnie Old Death — żeby biały otrzymał totem od wodza indyańskiego. Macie dużo szczęścia, sir. Pismo własnoręczne Dobrego Męża może wam się bardzo przydać.
— A wy rzeczywiście postaracie się dlań o nóż i skórę? Jeśli was podpatrzą, to będzie po was i po Apaczu.
— Nonsens! Czy uważacie mnie za ucznia? Ja wiem zawsze dokładnie, na co się mogę odważyć, a na co nie.
Dowódca Komanczów powrócił, nic nie wskórawszy, śladu bowiem nie można było już wyraźnie rozpoznać.
Dzień minął bez nowych wypadków, a noc tak samo. Rano zbudził mnie Old Death i wręczył mi czworokątny kawałek białej skóry. Przypatrzyłem mu się, lecz nie zauważyłem nie szczególnego, gdyż kilka wcięć na gładkiej stronie skóry nie przedstawiało dla mnie żadnego znaczenia.
— To jest totem? — spytałem. — Nie znajduję tu nic nadzwyczajnego.
— To też nie potrzebne. Dajcie to pierwszemu spotkanemu Apaczowi, a wyjaśni wam, jaki skarb posiadacie. Pisma na totemie teraz jeszcze nie widać, bo Dobry Mąż nie miał farby przy sobie, ale skoro dacie to Apaczowi, zabarwi on wcięcia, poczem wystąpią odpowiednie figury. Tylko na miłość Boga kryjcie się z tem przed Komanczami, bo uważaliby was za przyjaciela Apaczów. Przebierzcie się teraz i zejdźcie na dół. Komancze wnet będą gotowi do drogi.
Dzicy spożywali śniadanie, złożone z pozostałych od wczoraj resztek mięsa. Potem sprowadzili konie, by je napoić. Odbyło to się szczęściem powyżej miejsca, na którem znajdował się chory Apacz. Potem ukazał się także hacyendero z obydwiema paniami, które już się wcale czerwonoskórych nie bały. Ujrzawszy nasze konie, rzekł do Old Deatha, kiwając głową:
— To nie dla was konie, sennor. Wy wiecie, co wart dobry koń. Sennor Lange i jego syn nic mnie nie obchodzą tak samo, jak i murzyn, wy zaś jesteście moim dawnym przyjacielem, a ponieważ tak kochacie tego młodego pana, przeto i ja otworzyłem dlań moje serce. Dostaniecie obaj lepsze konie.
Przyjęliśmy z podziękowaniem propozycyę hacyendera. Na jego rozkaz schwytali wakerowie dwa półdzikie konie, które musieliśmy wziąć w miejsce naszych. Potem pożegnaliśmy się z nim i z paniami i wyruszyliśmy dalej z Komanczami.
Słońce nie wychyliło się było jeszcze ponad horyzont, kiedy przeszliśmy przez Elm Creek i popędziliśmy cwałem na zachód. My i dowódca Komanczów jechaliśmy na przedzie, a jego ludzie za nami. Doznawałem przytem uczucia niepewności i zdawało mi się ciągle, że mnie w plecy musi ugodzić włócznia, albo strzała. Indyanie, siedzący na małych, kosmatych i chudych, a jednak wytrwałych, koniach, przez uzbrojenie swoje, pomalowanie twarzy i wogóle swojem zachowaniem nie budzili zbytniej ufności ku sobie. Old Death uspokoił mnie jednak co do tego. Nie było jeszcze o tem mowy, kiedy i gdzie spotkamy główny oddział Komanczów. Teraz zaś dowiedzieliśmy się, że ci nie czekali na powrót pięćdziesięciu wysłanych, lecz, że dowódca tych ostatnich otrzymał rozkaz wzięcia do niewoli Dobrego Męża, dostarczenia go pod eskortą dziesięciu ludzi do wsi Komanczów, gdzie miał zginąć na palu i w męczarniach. Pozostałym czterdziestu polecono pośpiesznem tempem jechać ku Rio Grande, poszukać tam tropu głównego oddziału, aby się z nim potem połączyć. Biały Bóbr dowiedziawszy się od Gibsona, że Winnetou umknął przez rzekę i natychmiast zaalarmuje Apaczów, postanowił działać jak najprędzej, aby przecież jeszcze zaskoczyć nieprzyjaciół, zanim będą gotowi do obrony. Nam zależało przedewszystkiem na tem, żeby Gibsona u Komanczów pochwycić.
W niespełna dwie godziny przybyliśmy na miejsce, gdzie nasi indyańscy towarzysze odłączyli się wczoraj od głównego oddziału. Na południe przed nami leżał nad Rio Grande wąwóz Eagle z fortem Dunkan, który Indyanie musieli ominąć. Po następnych dwu godzinach pokazały się znowu ślady trawy: pustynia Nueces była już za nami. Trop, po którym jechaliśmy, tworzył linię zupełnie prostą. Nie przecinała jej żadna inna, Indyanie więc przejechali niepostrzeżenie. Ziemia pokrywała się coraz bujniejszą zielonością, aż nareszcie ujrzeliśmy przed sobą las. To zapowiadało blizkość Rio Grande del Norte.
— Uff! — rzekł dowódca tonem ulgi. — Nie spotkała nas żadna blada twarz i nikt nie wzbroni nam przeprawy przez rzekę. Te psy Apacze zobaczą nas niebawem u siebie i zawyją ze strachu na widok naszych dzielnych wojowników.
Jechaliśmy przez pewien czas powoli pod wiązami, jaworami, klonami i drzewami kauczukowemi, dopóki nie przybyliśmy nad rzekę. Trop, który się ciągnął milami i służył nam za przewodnika, prowadził prosto do brodu. Rio Grande była tu bardzo szeroka, ale wody nie wiele w swych falach toczyła. Wystawały z niej nagie ławice, utworzone jednak przez lotny piasek, wskutek czego znajdowało się w nich dużo miejsc, gdzie można było się zapaść. Tu na brzegu rozłożyli się byli Komancze poprzedniej nocy obozem. Należało przypuścić, że wyruszyli tak wcześnie, jak my, ale nie mogli jechać tak prędko, gdyż zdążali przez okręg wypraw Apaczów i musieli zachowywać środki ostrożności, co oczywiście opóźniało jazdę. Zauważyliśmy również, że przeprawy dokonano z wielką ostrożnością. Liczne ślady stóp dowodziły, że kilku wojowników zsiadło z koni, aby pieszo zbadać zwodnicze pokłady. Miejsca, nadające się do przejścia, wytyczyli wbitemi w ziemię gałązkami, czem bardzo ułatwili nam przeprawę. Ławice dzieliły rzekę na kilka odnóg, które musieliśmy przepłynąć na koniach. Na drugim brzegu natrafiliśmy znów na pas drzew i zarośli, poczem nastąpił znowu piasek. Znajdowaliśmy się w okolicy, położonej między Rio Grande a Bolson de Mapimi, nadającej się doskonale do wycieczek dzikich hord indyańskich. Tylko zrzadka przerywały pola kaktusów szeroką, piasczystą, równinę, przez którą prowadził trop całkiem wyraźny na zachód z lekkiem pochyleniem ku południowi. Pomyliłem się jednak, sądząc, że dziś jeszcze dościgniemy Komanczów. Piasek, odrzucany daleko kopytami końskiemi, dowodził, że się bardzo śpieszyli. Około południa minęliśmy łańcuch nizkich, nagich wzgórz, poczem wjechaliśmy znowu na piasczystą pustynię.
Podziwiałem wytrwałość koni indyańskich, które nawet popołudniu nie okazywały jeszcze wcale znużenia. Konie Langego, jego syna i murzyna nadążały tylko z trudem. Natomiast wierzchowiec Old Deatha i mój dowiodły, że wyszliśmy dobrze na zamianie. Mrok już zapadał, kiedy nagle zmienił się kierunek tropu. Niespełna przed kwadransem przecięliśmy byli konną drogę, wiodącą z San Fernando do Baya, a teraz skręcał trop ku południowemu zachodowi. Powód, który to wywołał, wytłumaczył nam Old Death. Po śladach kopyt widać było, że Komancze zatrzymali się tutaj. Wprost od północy stykał się z ich tropem trop dwu jeźdźców. Stary zsiadł z konia, przypatrzył się nowemu tropowi i rzekł:
— Tu przybyli do Komanczów dwaj ludzie, Indyanie. Przynieśli im wiadomość, która wojowników Białego Bobra skłoniła do zmiany kierunku. My musimy zrobić to samo.
Dowódca zsiadł także z konia i potwierdził orzeczenie Old Deatha po zbadaniu tropu. Zwróciliśmy się więc na południe, jadąc ustawicznie, dopóki widać było trop, gdyż tego dnia należało przebyć przestrzeń jak największą. Nawet gdy się ściemniło, można było jeszcze odróżnić trop od gładkiej powierzchni piasku. Później jednak wszystko poczerniało. Już chcieliśmy się zatrzymać, gdy wtem koń mój rozdął nozdrza i zarżał, usiłując biec dalej. Spełniłem jego wolę, gdyż przypuszczałem, że poczuł wodę. W kilka minut przybyliśmy rzeczywiście nad rzekę, gdzie urządziliśmy postój.
Po takiej, dla ludzi i koni natężającej, jeździe była ta woda prawdziwem pokrzepieniem. Wybraliśmy wkrótce miejsce na obóz, czerwonoskórzy postawili straże i powierzyli konie ich opiece, a my biali posiadaliśmy razem. Old Death zaczął obliczać, jaka to mogła być rzeka, na którą natknęliśmy się tak niespodzianie i przyszedł do przekonania, że to Morelos, wpadająca pod fortem Dunkan do Rio Grande. Nazajutrz okazało się, że jesteśmy nad ładną rzeką, przez którą nieopodal przepływali Komancze. My zrobiliśmy to samo i puściliśmy się dalej ich tropem. Około południa skręcał trop znowu na zachód, a przed nami wynurzyły się nagie góry. Old Death przybrał minę zafrasowanego, a zapytany przezemnie o powód, odrzekł:
— Nie podoba mi się ta historya. Nie mogę pojąć Białego Bobra, dlaczego się w te strony zapuszcza. Czy wiecie, jaka to ładna okolica przed nami?
— Bolson de Mapimi.
— A znacie tę pustynię?
— Nie.
— Mapimi, to prawdziwe rojowisko, z którego po wszystkie czasy wypadały dzikie narody, aby po zbójecku rzucać się na kraje przyległe. Nie koniecznie jednak należy sądzić, że musi to być kraj żyzny, skoro wylęga się w nim takie mnóstwo ludzi. Doświadczenie poucza, że miejsca pustynne były zawsze punktem wyjścia wędrówek ludów. Do plemion, mieszkających na tym płaskowyżu, w tych przesmykach, ostępach i dolinach, nie podobna przystąpić. Wiem dobrze, że usadowiło się tam kilka hord Apaczów. Jeżeli Komancze mają zamiar napaść na nich, to mi ich żal; nie Apaczów, lecz Komanczów. Na północy snują się Apacze pomiędzy Rio del Norte a Rio Pecos i zajmują cały północny zachód aż poza Gilę. Komancze idą więc w pułapkę, która łatwo może się zamknąć za nimi.
— O biada! W takim razie i my w niej!
— Tak, ale ja nie obawiam się zbytnio. Nie zrobiliśmy Apaczom nic złego i spodziewam się, że wrogo z nami nie postąpią. W razie potrzeby podziała wasz totem.
— Możebyśmy ostrzegli Komanczów?
— Spróbujcie tylko, sir! Powiedzcie mu dziesięć razy, że głupi, a nie uwierzy. Wyraziłem przedtem dowódcy swoje przypuszczenia. On na to ofuknął mnie i odrzekł, że musi iść za tropem Białego Bobra, a my, jeśli nie chcemy tego uczynić, możemy obrać kierunek, jaki nam się spodoba.
— To było grubiaństwo!
— Tak, Komancze nie odbyli kursów towarzyskiej grzeczności i konwersacyi. Dziwiłbym się, gdyby tam w górze nie nawarzyło się coś nad nami. Przeszliśmy przez granicę, ale czy i jak wrócimy znów przez nią, to wydrukowane jest w książce, której ja nie czytałem jeszcze dotychczas.



ROZDZIAŁ IV.
Przez Mapimi.

Byłem pewien, że schwytam Gibsona jeszcze na terytoryum Stanów Zjednoczonych. Teraz musiałem udać się za nim aż do Meksyku i to w najniebezpieczniejsze strony tego kraju. Droga, którą należało obrać, aby się dostać do Chihuahua, styka się na północy z pustynią Mapimi i wiedzie przeważnie przez wolny, otwarty, kraj. Tymczasem trzeba nam było teraz zwrócić się na południe, gdzie nas czekały trudne do pokonania niebezpieczeństwa. Te przygnębiające myśli potęgowało jeszcze fizyczne znużenie, któremu ulegali nawet Komancze. Od hacyendy caballera jechaliśmy rzeczywiście forsownie. Czerwonoskórym wyszło suszone mięso, a nam kończył się także zapas, dany przez hacyendera. Teren wznosił się zwolna. Dotarliśmy do gór, które spostrzegliśmy w południe, skalistych mas bez wszelkiego roślinnego porostu. Przeciskaliśmy się pomiędzy niemi ciągle ku południowi. Pomiędzy stromemi zboczami skwar wzmógł się jeszcze bardziej, aniżeli na otwartej równinie. Konie szły w coraz wolniejszem tempie. Także główny oddział Komanczów posuwał się tu bardzo powoli, co było można poznać po śladach. Nad nami unosiło się kilka sępów już od kilku godzin, jak gdyby się spodziewały, że nasze wyczerpanie przysporzy im łupu obficie. Wtem, gdy objechaliśmy załom, ściemnił się na południu pas widnokręgu, prawdopodobnie z powodu gór, lasem pokrytych. Konie, jak gdyby zauważyły to także, ruszyły natychmiast szybciej. Oblicze Old Deatha rozjaśniło się.
— Teraz domyślam się, dokąd zdążamy — rzekł. — Znajdujemy się, jak mi się zdaje, w pobliżu zlewiska rzeki Sabinas, spływającej z Mapimi. Jeśli Komancze pojechali w górę jej biegu, to bieda skończy się niebawem. Tam, gdzie jest woda, muszą być drzewa i trawa i zwierzyna nawet w tej smutnej okolicy. Podpędźmy konie! Im bardziej natężymy je teraz, ten rychlej spoczną.
Trop skręcał znowu na wschód. Wjechaliśmy w wązki parów, a minąwszy go, ujrzeliśmy przed sobą zieloną dolinę, nawodnioną strumykiem. W jednej chwili znaleźliśmy się nad nim i zeskoczyliśmy z siodeł. Gdyby nawet Komancze byli chcieli zapanować nad sobą, byliby musieli pogodzić się z wolą koni. Skoro się one jednak napiły wody, dosiedliśmy ich i podążyliśmy dalej. Strumyk wpadał potem do większego potoku, którym ruszyliśmy w górę. Przybyliśmy potem do cassionu ze ścianami, porosłemi tu i ówdzie krzakami. Poza nim prowadziła droga mimo zielonych zboczy, których barwa mile działała na nasz oślepiony słońcem wzrok. Tymczasem zaczęło się zmierzchać, wobec czego należało poszukać miejsca na obóz. Dowódca uparł się, żeby dotrzeć jeszcze aż do drzew następnych i musieliśmy go posłuchać, mimo że konie ciężko potykały się o leżące na ziemi kamienie. Noc już prawie zapadła, kiedy nagle na nas zawołano. Dowódca odpowiedział radośnym tonem, gdyż głos ów wydany był w języku Komanczów. Zatrzymaliśmy się w tem miejscu nareszcie. Old Death pojechał przodem z dowódcą, lecz wnet powrócił i rzekł:
— Obóz Komanczów przed nami. Stan tropu nie wskazywał jeszcze na to blizkie spotkanie, ale oni nie mając odwagi jechać dalej po nieznanej sobie okolicy, zatrzymali się tu i rozesłali wywiadowców, którzy od południa nie powrócili dotychczas. Chodźcie naprzód! Zaraz zobaczycie ogniska.
— Ja sądzę, że podczas takiej wyprawy wojennej nie roznieca się ognisk w obozie — zauważyłem ja.
— Teren na to pozwala. Wysławszy ludzi na zwiady, są pewni, że w pobliżu niema nieprzyjaciela, któryby dostrzegł ogniska.
Pojechaliśmy jeszcze trochę naprzód. Gdy się parów skończył, ujrzeliśmy około dziesięciu ognisk nie z wysokiemi, lecz przytłumionemi płomieniami, jak zazwyczaj u Indyan. Przed nami rozciągała się okrągła, bezdrzewna kotlina, otoczona dokoła zboczami dość stromemi, co Komancze uważali za korzystne dla swego bezpieczeństwa.
Ci czerwoni wojownicy, z którymi jechaliśmy dotąd, udali się wprost do obozu, a nam polecili zaczekać, dopóki po nas nie wrócą. Za dobrą chwilę przyszedł jeden z nich, by nas zaprowadzić do wodza, który siedział przy środkowem ognisku, otoczonem wielu innemi, w towarzystwie dwu, prawdopodobnie znakomitych, wojowników. Siwe włosy miał związane w węzeł, w którym tkwiły trzy orle pióra. Ubrany był w mokassyny, czarne spodnie, kamizelkę i bluzę z jaśniejszej materyi, a obok niego leżała dubeltówka. Z za pasa wystawał mu stary pistolet. W ręku trzymał nóż i kawałek mięsa, które na nasz widok odłożył. Woń pieczonej koniny rozchodziła się w powietrzu. Tuż obok miejsca, na którem wódz siedział, szemrało źródło, tryskające z ziemi. Nie zsiedliśmy byli jeszcze z koni, kiedy dokoła nas utworzył się zwarty krąg wojowników, pośród których dostrzegłem kilka białych twarzy. Zabrano nam konie natychmiast i odprowadzono je. Ponieważ Old Death zgodził się na to bez sprzeciwu, nie widziałem w tem nic niebezpiecznego. Wódz powstał razem z obydwoma towarzyszami, przystąpił do Old Deatha, podał mu rękę na sposób białych ludzi i rzekł przychylnie poważnym tonem:
— Mój brat Old Death robi niespodziankę wojownikom Komanczów. Nie mogli bowiem nawet przypuścić, że się z nim tu spotkają. Pozdrawiamy go i zapraszamy do wspólnej walki przeciwko tym psom, Apaczom.
Mówił, prawdopodobnie dla tego, żebyśmy i my rozumieli, żargonową mieszaniną. Old Death odpowiedział mu w ten sam sposób:
— Mądry Manitou prowadzi Swoje dzieci dziwnemi drogami. Szczęśliwy, kto na każdej z tych dróg spotka przyjaciela, któremu może zaufać. Czy Biały Bóbr zapali także z moimi przyjaciółmi fajkę pokoju?
— Twoi przyjaciele są także moimi przyjaciółmi. Niechaj zajmą miejsce obok mnie i wypiją pokój z kalumetu wodza Komanczów!
Old Death usiadł, a my poszliśmy za jego przykładem, tylko murzyn odstąpił i usiadł w trawie. Czerwonoskórzy stali w milczeniu i bez ruchu dokoła nas jak posągi. Nie mogłem rozpoznać twarzy poszczególnych białych, bo blask ognia do nich nie dochodził. Oyo-kolca zdjął z szyi kalumet, napełnił fajkę tytoniem z kapciuka, wiszącego mu u pasa, i zapalił, poczem nastąpiła ta sama ceremonia, co z jego synem. Teraz dopiero byliśmy pewni, że nie grozi nam nic ze strony Komanczów.
Gdyśmy czekali przed obozem, pouczył dowódca oddziału, z którym przyjechaliśmy, Białego Bobra, w jaki sposób zetknęliśmy się z jego oddziałem. Stary wódz poprosił Old Deatha, żeby mu jeszcze raz opowiedział, jak się wszystko odbyło, a ten dokonał tego w taki sposób, że ani na nas, ani na sennora Atanasio nie mogło paść żadne podejrzenie.
Biały Bóbr patrzył czas jakiś przed siebie w zadumie, a potem rzekł:
— Wierzę mojemu bratu, albowiem, gdybym nawet chciał wątpić, nie znajduję w jego opowiadaniu nic, z czego mógłbym wnosić, że stara się mnie oszukać. Muszę jednak i tamtej bladej twarzy wierzyć, gdyż on nie ma powodu do okłamywania wojowników Komanczów, a zresztą kłamstwo przypłaciłby życiem. Ów biały znajduje się u nas, a byłby już dawno spróbował zniknąć, gdyby nas był w błąd wprowadził. Wobec tego stanu rzeczy nie mogę nic innego przypuścić jak to, że jeden z was się pomylił.
Z jego stanowiska było to bardzo bystro pomyślane. Old Death musiał się mieć na baczności. Jakżeż łatwo mogło Białemu Bobrowi przyjść na myśl wysłać jeszcze raz syna, aby hacyendera zaskoczył nocą. Najlepiej było dać jakieś prawdopodobne i wiarygodne wyjaśnienie możliwej pomyłki. O tem i skut pomyślał, bo tak się na to odezwał:
— Pomyłka zaszła istotnie, ale nie mnie, lecz ową bladą twarz srodze oszukano. Gdzie znajdzie się człowiek, któryby zdołał oszukać Old Deatha? O tem wie także mój brat czerwony.
— Niechaj mi więc brat mój opowie, jak się to stało!
— Najpierw muszę zaznaczyć, że zwiedziono przedewszystkiem samego wodza Komanczów.
— Kto to uczynił? — zapytał Biały Bóbr, przybierając naraz surowy wyraz twarzy.
— Przypuszczam, że wszystkie blade twarze, które są u ciebie.
— Przypuszczenia nie wolno mi słuchać. Daj na to dowód! Jeśli oszukują mnie ci, z którymi wypaliliśmy fajkę pokoju, to muszą umrzeć!
— A więc nie tylko podałeś im rękę na znak pokoju, lecz nawet wypaliłeś z nimi kalumet? Gdybym wówczas był z tobą, nie byłbym do tego dopuścił. Żądany dowód zaraz przedstawię. Powiedz mi, czyim jesteś przyjacielem, czy prezydenta Juareza?
Zapytany wykonał ręką ruch lekceważenia i odpowiedział:
— Juarez jest odszczepieńcem czerwonoskórych, bo mieszka w domu i prowadzi życie na sposób bladych twarzy. Gardzę nim. Wojownicy Komanczów użyczyli swego męstwa wielkiemu Napoleonowi, a on darowuje im za to koce, broń, konie i oddaje im w ręce Apaczów. Blade twarze również sprzyjają Napoleonowi.
— To właśnie jest kłamstwo, którem cię zwiedli. Oni przybyli do Meksyku, aby służyć Juarezowi. Moi towarzysze mogą to poświadczyć. Wiesz przecież, kogo wielki biały ojciec w Waszyngtonie wziął w swoją opiekę?
— Juareza.
— Wiesz o tem także, że po tamtej stronie granicy zaciągają do wojska ludzi, których potajemnie wysyłają tutaj do Juareza. W La Grange mieszka Meksykanin, nazwiskiem Cortesio. My sami byliśmy u niego, a ci dwaj ludzie byli jego sąsiadami i przyjaciółmi. On powiedział im i nam, że zaciąga wojowników dla Juareza, a kilku z białych, znajdujących się u ciebie, zrobił już żołnierzami. Reszta to wojsko, towarzyszące nowozaciężnym. Jesteś nieprzyjacielem Juareza, a mimoto wypaliłeś z jego żołnierzami fajkę pokoju, ponieważ oni cię okłamali...
Oko wodza zaiskrzyło się gniewem. Chciał się odezwać, ale Old Death mu przerwał:
— Pozwól mnie wpierw przemówić! Te blade twarze zatem są żołnierzami Juareza. Przybyli na hacyendę przyjaciela Napoleona, sennora Atanasio, który gościł u siebie znakomitego sędziwego dowódcę Francuzów. Blade twarze byłyby zabiły tego człowieka, gdyby go były poznały. Musiał zatem udać chorego i położyć się. Posmarowano mu twarz na ciemno, aby go uczynić podobnym do Indyanina. Gdy blade twarze go ujrzały i zapytały, kto on, odpowiedziano im, że to Dobry Mąż, wódz Apaczów.
Wódz podniósł brwi. Wierzył już opowiadającemu, ale był na tyle ostrożny, że zapytał:
— Dla czego podano właśnie to imię?
— Ponieważ Apacze są po stronie Juareza. Blade twarze musiały więc w tym człowieku widzieć swego przyjaciela. Był on stary i miał siwe włosy, których niepodobna było ukryć. Wiedziano, że Dobrego Męża włosy również są białe, przeto jego imienia użyto do tego podstępu.
— Uff! Teraz ciebie rozumiem. Ten sennor jest z pewnością bardzo rozumnym człowiekiem, skoro wpadł na taką wymówkę. Ale gdzie był dowódca Napoleona, kiedy nadeszli moi wojownicy? Oni go nie widzieli.
— Bo opuścił czemprędzej ten dom. Twierdzenie jakoby Winnetou przyprowadził Dobrego Męża było tylko wymówką. Blade twarze w to uwierzyły, potem natknęły się na ciebie i twoich wojowników, a wiedząc, że Komancze są przyjaciółmi Francuzów, zgłosili się do ciebie jako tacy.
— Wierzę ci, lecz muszę mieć dowód pewny, że są stronnikami Juareza, bo nie mógłbym ich ukarać, ponieważ wypalili z nami także kalumet.
— Powtarzam, że ci ten dowód dam. Przedtem jednak przyjmij do wiadomości, że pomiędzy temi białemi twarzami znajdują się dwaj ludzie, których ja chcę pojmać.
— Dlaczego?
— Bo są naszymi nieprzyjaciółmi, a konie nasze były przez wiele dni na ich tropie.
To była najlepsza odpowiedź. Gdyby Old Death był długo i szeroko opowiadał o Gibsonie i Wiliamie Ohlercie, nie byłby osiągnął tego, co uzyskał krótkiemi słowy „są naszymi nieprzyjaciółmi.“ Okazało się to zaraz, gdyż wódz zawołał:
— Jeśli są twoimi nieprzyjaciółmi, to będą także naszymi, skoro odbierzemy im dym pokoju. Daruję ci obydwu.
— Dobrze. Każ tu przyjść dowódcy bladych twarzy! Kiedy będę z nim mówił, poznasz z łatwością, że mam słuszność, nazywając go stronnikiem Juareza.
Na dany przez wodza znak, nadszedł jeden z wojowników, a otrzymawszy dotyczące polecenie, przystąpił do jednego z białych, powiedział mu kilka słów, poczem zbliżyła się do nas wysoka, tęga, postać z wielką brodą i marsowatym wyrazem na twarzy.
— O co chodzi? — zapytał, mierząc nas ponurym, nieprzyjaznym, wzrokiem. Gibson zapewne poznał mnie i uprzedził jego, że po nas nie należy się spodziewać niczego dobrego. Bardzo byłem ciekaw, jak Old Death wybrnie z tej trudności. Stary, przebiegły, skut spojrzał pytającemu przychylnie w oczy i odpowiedział bardzo uprzejmie:
— Mam was pozdrowić od sennora Cortesio w La Grange.
— Wy go znacie? — wtrącił szybko, nie przeczuwając, że chwyta w zęby bardzo niebezpieczną wędkę.
— Oczywiście — potwierdził skut. — Jesteśmy przyjaciółmi od dawna. Przybyłem do niego niestety zapóźno i nie zdołałem się z wami zobaczyć, on jednak podał mi kierunek, w którym mamy się udać za wami.
— Rzeczywiście? W takim razie jesteście niewątpliwie jego przyjacielem. Który kierunek wam wskazał?
— Bród pomiędzy Las Moras i Rio Moral, a potem przez Baya i Tabal do Chihuahua. Wy zboczyliście oczywiście nieco z tego kierunku.
— Ponieważ spotkaliśmy naszych przyjaciół Komanczów.
— Waszych przyjaciół? Ja sądzę, że wojownicy Komanczów są waszymi przeciwnikami.
Biały zakłopotał się widocznie, wstrząsnął ramionami i kaszlnął, aby dać znak Old Deathowi, ten jednak udał, że nic nie zauważył i mówił dalej:
— Wy stoicie przecież po stronie Juareza, Komancze zaś walczą za Francuzów.
Teraz skupił Meksykanin myśli i oświadczył:
— Sennor, pod tym względem bardzo się mylicie; my także sprzyjamy Francuzom.
— I prowadzicie ochotników ze Stanów Zjednoczonych do Meksyku?
— Dla Napoleona.
— Ach tak! Więc sennor Cortesio zaciąga w szeregi Napoleona?
— Naturalnie. Dla kogóżby innego?
— Ja sądzę, że dla Juareza.
— Ani mu się nie śniło!
— Pięknie! Dziękuję za to wyjaśnienie, sennor. Możecie wrócić na swoje miejsce.
Twarz wezwanego drgnęła gniewem. Czy miał pozwolić na to, żeby go ten nieznany człowiek odprawiał jak podwładnego?
— Sennor! — rzekł. — Skąd macie prawo w ten sposób do mnie się odzywać?
— Przy tem ognisku siedzą tylko wodzowie i osoby wybitne.
— Ja jestem oficerem!
— Juareza? — spytał skwapliwie Old Death.
— Tak... nie, nie, Napoleona, jak to już powiedziałem.
— Aha, teraz wygadaliście się wspaniale. Oficer powinien, zwłaszcza w takich warunkach, lepiej pilnować języka. Skończyłem z wami, możecie odejść.
Oficer chciał coś jeszcze powiedzieć, ale wódz uczynił ręką ruch rozkazujący na znak, żeby się oddalił, a ten musiał posłuchać.
— No, cóż na to mój brat? — zapytał Old Death.
— Jego oskarża twarz — odrzekł Biały Bóbr — ale i to nie jest jeszcze dowodem.
— Ale jesteś już pewien, że jest oficerem i był u sennora Cortesio.
— Tak.
— Musi zatem należeć do partyi, dla której Cortesio zaciąga.
— Tak jest. Udowodnij mi jednak, że ten człowiek zaciąga w szeregi Juareza, a wtedy będę zadowolony.
— Oto masz dowód!
Old Death sięgnął do kieszeni i wydobył paszport, podpisany przez Juareza, rozwinął go i mówił dalej:
— Chcąc się przekonać, czy Cortesio pracuje dla Juareza, oraz czy wszystkie, przybywające doń, blade twarze są przyjaciółmi Juareza, udaliśmy, że pragniemy służyć w jego szeregach. Cortesio przyjął nas i dał każdemu z nas paszport z podpisem Juareza. Mój towarzysz może ci także swój pokazać.
Wódz wziął paszport i przypatrzył mu się dokładnie. Zły uśmiech przemknął mu po twarzy, gdy po chwili rzekł:
— Biały Bóbr nie nauczył się od białych sztuki mówienia na papierze, zna jednak dobrze znak, który tu widzi; to jest totem Juareza. Pomiędzy moimi wojownikami znajduje się młody człowiek, pół krwi, który jako chłopiec przebywał długo u bladych twarzy i umie kazać przemówić papierowi. Zaraz go tu zawezwę.
Gdy zawołał głośno jakieś imię, zbliżył się młody, jaśniej zabarwiony wojownik do ognia, wziął na rozkaz wodza papier do ręki i przeczytał napisane na nim słowa, tłómacząc je równocześnie. Ja go nie rozumiałem, ale twarz Old Deatha rozjaśniała się coraz to bardziej. Gdy pół dziki skończył, oddał paszport, dumny z tego, że zna taką sztukę i oddalił się. Old Death schował paszport i zapytał:
— Czy mój towarzysz ma swój także pokazać?
Wódz potrząsnął głową przecząco.
— Czy mój czerwony brat wierzy już, że go blade twarze okłamały i że są jego wrogami?
— Teraz nie wątpi już o tem. Zgromadzi zaraz swoich najwybitniejszych wojowników, aby się z nimi naradzić nad tem, co ma teraz począć.
— Czy ja wezmę udział w tej naradzie?
— Nie. Mój brat jest rozumny w radzie i odważny w czynie, ale nam go nie potrzeba, gdyż dowiódł, czego chciał dowieść. Co ma teraz nastąpić, to już jest rzeczą Komanczów, których okłamano.
— Jeszcze jedno! Nie należy to wprawdzie do tej samej sprawy, ale jest dla nas bardzo ważne. Dlaczego mój czerwony brat posunął się tak daleko na południe, czemu zapędza się aż na pustynne wyżyny?
— Komancze chcieli z początku jechać dalej na północ, ale dowiedzieli się, że Winnetou z wielkiemi hordami pociągnął ku Rio Conchos i że z tego powodu wsi Apaczów stoją pustkami. Zwróciliśmy się przeto czemprędzej na południe i zdobędziemy tu łupy, jakich nie zabraliśmy jeszcze nigdy.
— Winnetou ku Rio Conchos! Hm! Czy ta wiadomość zasługuje na wiarę? Od kogo ją masz? Czy od tych dwu Indyan, którzy idąc z północy zetknęli się z wami?
— Tak. Czy widzieliście ich trop?
— Widzieliśmy go. Co to za Indyanie byli?
— Ze szczepu Topia.
— Czy są jeszcze u ciebie i czy mogę z nimi pomówić?
— Mój brat może uczynić, co mu się spodoba.
— Czy także i z temi dwoma blademi twarzami, które mi chcesz wydać?
— Któżby ci tego bronił?
— W takim razie mam jeszcze tylko jedną prośbę. Pozwól mi obóz obejść dookoła. Jesteśmy w kraju nieprzyjacielskim, a ja pragnę się upewnić, że stało się wszystko, co konieczne dla naszego bezpieczeństwa.
— Uczyń to sobie, choć to niepotrzebne. Biały Bóbr wyznaczył porządek w obozie i w strażach, a nasi wywiadowcy znajdują się przed nami. Zatem wszystko w porządku.
Przyjaźń jego dla Old Deatha musiała być wielką, skoro się nie obraził tem, że skut chciał sam przypatrzyć się zarządzeniom i środkom ostrożności. Obaj dostojni Komancze, którzy siedzieli dotąd obok niego w milczeniu, powstali teraz i odeszli z godnością po wojowników, którzy mieli wziąć udział w naradzie. Reszta Komanczów pousiadała napowrót przy swych ogniskach. Obu Langom wyznaczono także miejsce przy jednem z nich i podano trzy tęgie kawałki pieczonej koniny. Old Death natomiast wziął mnie za rękę i pociągnął ku ognisku, przy którem siedzieli sami biali. Skoro ujrzano nas, powstał oficer, wyszedł naprzeciwko nas kilka kroków i zapytał po angielsku tonem niechętnym:
— Co miał właściwie oznaczać ten egzamin, master, który spodobało się wam odbyć ze mną?
Stary pozdrowił go uprzejmie i odrzekł:
— To wam później wyjaśnią Komancze, dlatego ja mogę sobie odpowiedzi oszczędzić. Zresztą znajdują się między wami koniokrady. Nie mówcie tylko takim wyniosłym tonem do Old Deatha! Wszyscy Komancze są po mojej stronie, a przeciwko wam. Wystarczy, żebym skinął, a będzie po was.
Odwrócił się od nich dumnie, ale został na miejscu, aby mnie dać sposobność do mówienia. Gibson i Wiliam Ohlert siedzieli także w szeregu. Drugi wyglądał bardzo cierpiąco i wynędzniale. Ubranie miał podarte, a włosy w dzikim nieładzie. Policzki mu się pozapadały, a oczy tkwiły głęboko w oczodołach. Zdawało się, że nie słyszał, ani nie widział, co się działo dokoła niego, trzymał w ręku ołówek, a na kolanie ćwiartkę papieru i wpatrywał się w nią nieustannie. Z nim na razie nie miałem nic do czynienia, gdyż on pozbawiony był swej woli. Zwróciłem się zatem do jego uwodziciela:
— Nareszcie spotykamy się, master Gibson! Spodziewam się, że od teraz będziemy razem przez czas dłuższy.
On roześmiał mi się wprost w twarz i odrzekł:
— Z kim mówicie, sir?
— Oczywiście, że z wami!
— To nie takie bardzo oczywiste. Tylko po waszym wzroku poznaję, że mnie macie na myśli. Zdaje się, że mnie nazwaliście Gibsonem?
— Istotnie.
— Ja się tak nie nazywam.
— Czy to nie wy uciekaliście przedemną w Nowym Orleanie?
— Master, wam się chyba coś plącze pod kapeluszem! Nie nazywam się Gibson!
— Kto ma tyle nazwisk, może z łatwością wyprzeć się jednego. Czy nie nazywaliście się w Nowym Orleanie Clinton, a w La Grange znowu sennor Gavilano?
— To jest istotnie moje właściwe i prawdziwe nazwisko. Czego wogóle chcecie odemnie? Zostawcie mnie w spokoju! Ja was nie znam!
— Wierzę bardzo. Urzędnik policyjny znajduje się czasem w takiem położeniu, że go nie poznają. Wypieraniem się nie wymkniecie mi się już teraz. Swoją rolę dograliście już do końca. Nie na to ścigałem was z Nowego Yorku aż tutaj, żebyście się ze mnie wyśmiali. Odtąd pójdziecie za mną tam, dokąd ja was zaprowadzę.
— Oho! A jeśli tego nie uczynię?
— To przywiążę was ładnie do konia, a zwierzę mnie już posłucha.
Na to on zerwał się, wydobył rewolwer i krzyknął:
— Człowiecze, powiedzcie jeszcze raz takie słowo, to was natychmiast dyabeł....
Nie dokończył. Old Death przystąpił do niego z tyłu i uderzył go kolbą w rękę tak silnie, że wypuścił rewolwer.
— Nie machajcie tak słowami, Gibsonie! — rzekł skut. — Są tutaj ludzie, którzy potrafią z łatwością zatkać wam tę wielką gębę!
Gibson ujął się za rękę, odwrócił się i krzyknął:
— Panie, czy mam was nożem pchnąć w żebra? Czy sądzicie, że się was zlęknę, dlatego że nazywacie się Old Death?
— Nie, mój młodzieńcze. Nie lękaj się, ale posłusznym być musisz. Jeśli ci się raz jeszcze wyrwie słowo, które mnie w nos połechce, to kichnę w ciebie kulą ze strzelby. Spodziewam się, że ci gentlemani będą nam wdzięczni za uwolnienie ich od takiego łotra jak wy.
Ton i postawa Old Deatha nie przeszły bez wrażenia na Gibsonie, który też rzekł daleko pokorniej:
— Ależ ja nie pojmuję wcale, czego wy chcecie. Bierzecie mnie za kogoś innego!
— To bardzo wątpliwe. Masz taką łotrowską twarz, że trudno ją wziąć za inną. Zresztą główny świadek oskarżenia siedzi obok ciebie.
Przy tych słowach wskazał na Wiliama Ohlerta.
— Ten świadkiem przeciwko mnie? — zapytał Gibson. — To znowu dowód, że mnie nie poznajecie. Zapytajcieno jego!
Położyłem Wiliamowi rękę na ramieniu i zawołałem go po nazwisku. On podniósł zwolna głowę, wpatrzył się na mnie bez wyrazu i nic nie odpowiedział.
— Master Ohlert, sir Wiliamie, czy mnie nie słyszycie? — powtórzyłem. — Wasz ojciec przysyła mnie do was.
On znowu utkwił we mnie bezmyślny wzrok, ale nie wyrzekł ani słowa. Wtem huknął nań groźnie Gibson:
— Chcemy usłyszeć twoje nazwisko. Powiedz je natychmiast!
Wiliam Ohlert zwrócił głowę ku Gibsonowi i odrzekł półgłosem i drżąco, jak zalękłe dziecko:
— Nazywam się Guillelmo.
— Czem jesteś?
— Poetą.
A ja zapytałem dalej:
— Czy nazywasz się Ohlert? Czy pochodzisz z Nowego Yorku? Czy masz ojca?
Wszystkie te pytania zaprzeczył, ale bez najmniejszego namysłu. Można było poznać, że był wytresowany. Nie ulegało też wątpliwości, że odkąd znajdował się w ręku tego wyrafinowanego łotra, umysł jego zaciemniał się coraz to bardziej.
— Oto macie świadka — zaśmiał się złoczyńca. — Dowiódł wam, że znajdujecie się na drodze fałszywej. Bądźcie zatem łaskawi zostawić nas od teraz w spokoju!
— Ja chcę go mimoto zapytać o coś ważnego. Może przecież pamięć jego będzie silniejsza od kłamstw, które wpoiliście w niego.
Przyszła mi nowa myśl. Wyjąłem portfel, w którym miałem gazetę z wierszem Ohlerta i rozwinąwszy ją, przeczytałem głośno pierwszą zwrotkę. Sądziłem, że brzmienie własnego wiersza wyrwie go z duchowej nieczułości. Tymczasem on patrzył ustawicznie na kolano. Wobec tego wygłosiłem drugą zwrotkę, ale także napróżno. Przystąpiłem tedy do trzeciej:

Znaszli tę noc, co ducha ci owija,
Że próżno żądzą wyzwolenia drga,
Co cię obmota jako wściekła żmija,
A tysiąc dyabłów ciągle w mózg ci plwa?

Na oba ostatnie wiersze położyłem silny nacisk. Naraz podniósł Ohlert głowę, powstał i wyciągnął ręce. Ja czytałem dalej:

O, podczas niej czuwaj i nie śpij śmiało,
Bo po tej nocy już nie będzie dniało!

Wtem krzyknął, przyskoczył do mnie i sięgnął po gazetę. Dałem mu ją, a on pochylił się nad ogniem i przeczytał sam głośno od początku do końca. Następnie się podniósł i zawołał głosem tryumfalnym tak, że rozległo się daleko wśród ciszy nocnej:
— Poemat Ohlerta, Wiliama Ohlerta, mój, mój własny! Ja to bowiem jestem Wiliam Ohlert, ja sam! Nie ty się nazywasz Ohlert, nie ty, lecz ja!
Ostatnie słowa zwrócone były do Gibsona. Teraz nasunęło mi się straszne podejrzenie. Gibson był w posiadaniu legitymacyi Ohlerta — czyżby się mimo starszego wieku za niego podawał? Czy...? Nie dokończyłem jednak tej myśli, gdyż wódz, zapomniawszy o naradzie i własnej godności, nadbiegł, rzucił Wiliama na ziemię i krzyknął:
— Milcz, psie! Czy Apacze mają usłyszeć, że się tu znajdujemy? Przywołujesz do nas walkę, śmierć!
Wiliam Ohlert wydał niezrozumiały okrzyk boleści i spojrzał tępym wzrokiem na Indyanina. Ja wziąłem mu z ręki gazetę i schowałem ją napowrót w nadziei, że uda mi się później znowu przyprowadzić go do przytomności.
— Nie gniewaj się na niego — prosił Old Death wodza. — Duch jego jest omroczony. On już będzie spokojny. A teraz powiedz mi, czy to ci dwaj ludzie są Topiami, o których mi wspominałeś?
Wskazał na dwie, po indyańsku ubrane, postaci, siedzące przy ognisku z białymi.
— Tak, to są oni — odrzekł Biały Bóbr. — Nie rozumieją dobrze języka Komanczów. Trzeba z nimi mówić językiem granicznym. Postarajcie się jednak o to, żeby ten biały, którego duszy już niema, zachowywał się spokojnie, bo w przeciwnym razie musiałbym mu kazać zawiązać usta.
To rzekłszy, wrócił Biały Bóbr znowu do narady przy ognisku. Old Death nie oddalił się, lecz powiódł wrokiem po obydwu Indyanach i zapytał starszego z nich:
— Moi czerwoni bracia przybyli z wyżyny Topia? Czy tamtejsi wojownicy są przyjaciółmi Komanczów?
— Tak — odrzekł zagadnięty. — Pożyczamy naszych tomahawków wojownikom Komanczów.
— Skąd to jednak pochodzi, że wasz trop wiódł od północy, gdzie nie mieszkają wasi bracia, lecz nieprzyjaciele Komanczów, Apacze Llanero i Taracon?
Pytanie to wprawiło Apacza w kłopot, co łatwo dało się zauważyć, ponieważ ani on, ani syn jego, który mu towarzyszył, nie mieli twarzy pomalowanych. Odrzekł też dopiero po chwili:
— Mój biały brat zadaje pytanie, na które może sobie sam odpowiedzieć z łatwością. Wykopaliśmy topór wojenny przeciwko Apaczom i pojechaliśmy na północ, aby się wywiedzieć o miejscu ich pobytu.
— No i co znaleźliście w tamtych stronach?
— Widzieliśmy największego wodza Apaczów, Winnetou, który wyruszył ze wszystkimi swoimi wojownikami, aby wojnę przenieść za Rio Conchos. Wróciliśmy więc, aby donieść o tem naszym ludziom, oni zaś prędko wpadną do wsi Apaczów. Natknęliśmy się przytem na wojowników Komanczów i sprowadziliśmy ich tutaj, by oni także przyczynili się do zguby naszych wrogów.
— Komancze będą wam za to wdzięczni. Ciekaw jestem jednak, od kiedy to wojownicy Topiów zapomnieli o tem, że powinni być uczciwymi?
Widać było, że stary skut podejrzewał o coś obydwu. Rozmawiał z nimi wprawdzie uprzejmie, ale głosem tym razem osobliwie zabarwionym, zupełnie tak, jak wtedy, kiedy miał ukryty zamiar wywieść kogoś w pole. Wrzekomym Topiom były jego pytania bardzo nie na rękę. Młodszy błyskał nań groźnemi oczyma, a starszy usiłował przyjaźnie odpowiadać, lecz słowa z trudem przeciskały mu się przez usta.
— Dlaczego mój brat pyta teraz o naszą uczciwość? — odpowiedział. — Z jakiej przyczyny wątpi o niej?
— Nie mam zamiaru was urazić. Dziwię się jednak, że nie siedzicie z wojownikami Komanczów, lecz przy bladych twarzach.
— Old Death stawia więcej pytań, niżby powinien. Siedzimy tutaj, ponieważ tak nam się podoba.
— Ale wzbudzacie w nas przez to mniemanie, że Komancze gardzą Topiami. To wygląda, jak gdyby chcieli z was korzystać, lecz nie cierpieli was przy sobie.
Na tę obelgę wybuchnął czerwonoskórzec:
— Nie mów słów takich, bo będziesz musiał z nami walczyć. Przedtem siedzieliśmy z Komanczami, a teraz przyszliśmy do bladych twarzy, aby od nich się czegoś nauczyć. A może nie wolno nam dowiedzieć się, co się dzieje w okolicach i miastach bladych twarzy?
— Nie, to wolno. Ja postępowałbym jednak ostrożniej, będąc na waszem miejscu. Oko twoje widziało śnieg wielu zim; powinienbyś zatem domyśleć się, do czego ja zmierzam.
— Skoro nie wiem, to mi powiedz! — zabrzmiała szydercza odpowiedź.
Old Death przystąpił teraz do niego, pochylił się nad nim nieco i zapytał głosem surowym:
— Czy wy wypaliliście z Komanczami fajkę pokoju i wydmuchnęliście przez nosy dym kalumetu?
— Tak.
— Jesteście więc ściśle obowiązani czynić tylko to, co im korzyść przyniesie.
— Czy sądzisz może, że nie chcemy tego uczynić?
Obaj patrzyli sobie ostro w oczy. Zdawało się, że ich spojrzenia pochwycą się wzajem szponami i zaczną z sobą walkę. Po chwili odrzekł Old Death:
— Widzę po tobie, że mnie zrozumiałeś i odgadłeś moje myśli. Gdybym zechciał je wypowiedzieć, bylibyście zgubieni obaj.
— Uff! — zawołał czerwonoskóry, zrywając się z ziemi i chwytając za nóż.
Syn jego podniósł się także groźnie i wydobył tomahawk z za pasa. Old Death jednak odpowiedział na te wrogie ruchy tylko poważnem potrząśnieniem głowy i rzekł:
— Jestem pewien, że niedługo zabawicie u Komanczów. Kiedy wrócicie do tych, którzy was wysłali, to powiedzcie im, że jesteśmy ich przyjaciółmi. Old Death miłuje wszystkich czerwonych mężów i nie pyta o to, do jakiego należą plemienia.
Na to syknął Indyanin pytaniem:
— Czy sądzisz może, że nie należymy do plemienia Topiów?
— Niech mój brat zważy, jaka to nieostrożność z jego strony, że zadaje mi takie pytanie. Zamilczałem moje myśli, ponieważ nie chcę być twoim nieprzyjacielem. Czemu gotujesz się sam je zdradzić? Czyż nie stoisz w pośrodku pięćsetkrotnej śmierci?
Ręka czerwonoskórca, uzbrojona w nóż, drgnęła, jak gdyby pchnąć zamierzał.
— Powiedz mi najpierw, za kogo nas masz! — zażądał od starego skuta.
Old Death pochwycił Indyanina za rękę, trzymającą nóż, pociągnął za sobą na ubocze i rzekł cicho, lecz tak, że ja dosłyszałem:
— Jesteście Apaczami!
Indyanin cofnął się o krok wstecz, wyrwał rękę, zamierzył się nożem do ciosu i rzekł:
— Mylisz się, psie!
Old Death wykonał ruch, by się zasłonić przed ciosem i szepnął zcicha do podrażnionego Indyanina:
— Czy chcesz zabić przyjaciela Winnetou?
Niewiadomo, czy treść tych słów, czy dumne spojrzenie starego wywołało zamierzony skutek, dość że Indyanin opuścił rękę. Zbliżył usta do ucha Old Deatha i rzekł groźnie:
— Milcz!
Potem odwrócił się i usiadł znowu z twarzą tak spokojną, o tak niezbadanym wyrazie, jak gdyby się nic nie stało. Poczuł, że go przejrzano, ale nie okazał najmniejszego śladu nieufności, lub trwogi. Czyżby znał tak dobrze Old Deatha, że nie obawiał się zdrady z jego strony? Syn jego również usiadł obok niego i wetknął za pas tomahawk. Ci Apacze odważyli się stanąć, jako przewodnicy, na czele oddziału swoich śmiertelnych wrogów! Było to podziwu godne zuchwalstwo! Jeśliby ich zamiar się udał, zguba Komanczów była pewna. Chcieliśmy już oddalić się od tej grupy, ale wstrzymał nas ruch, który powstał pośród Komanczów. Widać było, że narada już się skończyła. Uczestnicy podnieśli się z ziemi, a reszta czerwonoskórych na rozkaz wodza opuściła także swoje ogniska i otoczyła gęstym kręgiem to ognisko, przy którem myśmy się znajdowali. Biały Bóbr wystąpił w postawie pełnej godności na środek koła i podniósł rękę na znak, że chce przemówić. Głębokie milczenie zapanowało dokoła. Biali nie przeczuwali jeszcze, co teraz nastąpi i powstali. Tylko obaj wrzekomi Topiowie nie ruszyli się, spoglądając spokojnie przed siebie, jak gdyby ich to nic nie obchodziło. Wiliam Ohlert siedział jeszcze na swojem miejscu i wpatrywał się w ołówek, który znów trzymał w ręku.
Wódz zaczął mówić powoli i z naciskiem:
— Blade twarze przyszły do wojowników Komanczów, oświadczając im, że są ich przyjaciółmi, dlatego przyjęto je i wypalono z niemi fajkę pokoju. Teraz jednak przekonali się Komancze, że ich blade twarze okłamały. Biały Bóbr rozważył dokładnie wszystko, co przemawia za niemi i przeciwko nim, a naradziwszy się nad tem ze swoimi najdoświadczeńszymi wojownikami, nabrał pewności, że nas blade twarze rzeczywiście okłamały, że zatem nie zasługują nadal na naszą przyjaźń i opiekę. To też od tej chwili ustaje przymierze z niemi, a nieprzyjaźń zajmie miejsce przyjaźni.
Zatrzymał się na chwilę, a oficer skorzystał skwapliwie z tej sposobności i zapytał:
— Kto nas oczernił? Zapewne ci czterej biali, którzy przybyli z czarnym, aby sprowadzić na nas niezasłużone niebezpieczeństwo. Dowiedliśmy i powtarzamy to, że jesteśmy przyjaciółmi Komanczów. Niechaj teraz obcy złożą dowód, że żywią względem czerwonych braci uczciwe zamiary! Kto oni i kto ich zna? Jeśli źle o nas mówili, to żądamy, żeby nam to powiedziano, iżbyśmy się mogli bronić. Nie pozwolimy wydać na siebie wyroku bez wysłuchania nas. Jestem oficerem, a zatem wodzem moich ludzi. Mam prawo i muszę żądać, żeby nam wolno było uczestniczyć w każdej naradzie, odnoszącej się do nas!
— Kto ci pozwolił odezwać się teraz? — zapytał wódz tonem surowym i dumnym. — Kiedy mówi Biały Bóbr, powinien każdy czekać, dopóki on nie skończy. Domagasz się, żeby cię wysłuchano? Słyszeliśmy cię, gdy dopiero co z Old Deathem mówiłeś. To dowiedzione, że jesteście wojownikami Juareza. My jesteśmy przyjaciółmi Napoleona, a więc waszymi nieprzyjaciółmi. Pytasz, kim są te cztery blade twarze, a ja odpowiadam ci na to, że to waleczni i uczciwi wojownicy. Znaliśmy Old Deatha wiele zim, zanim zobaczyliśmy wasze twarze. Domagasz się uczestnictwa w naszej naradzie? Na to ci oświadczam, że nawet Old Death nie otrzymał pozwolenia na to. Wojownicy Komanczów są mężami. Nie potrzebują chytrości bladych twarzy, aby wiedzieć, co mądre, a co nie mądre, co słuszne, a co fałszywe. Przystąpiłem do was, by wam oznajmić, cośmy postanowili. Macie tego wysłuchać spokojnie, nie rzec ani słowa, bo...
— Wypaliliśmy z wami kalumet — przerwał mu oficer. — Jeśli postąpicie z nami wrogo, to...
— Milcz, psie! — huknął nań wódz. — Na ustach twoich już teraz była zniewaga. Pamiętaj, że otacza was pięciuset wojowników, gotowych każdej chwili ją pomścić! Wypaliliście kalumet tylko wskutek waszego oszustwa i kłamstwa. Ale wojownicy Komanczów znają wolę Wielkiego Ducha, szanują prawa, które u nich panują i wiedzą, że znajdujecie się jeszcze dotąd pod osłoną kalumetu, że więc muszą obchodzić się z wami jak z przyjaciółmi, dopóki nie wyjdziecie z pod tej osłony. Czerwoną jest święta glina, z której kalumet zrobiony, czerwoną barwa światła dziennego i płomienia, którym się kalumet zapala. Skoro zgaśnie, ustaje pokój, dopóki światło nie zabłyśnie nanowo. Gdy zacznie świecić światło dnia, skończy się pokój i przymierze. Aż do tego czasu jesteście naszymi gośćmi. Będziecie tu siedzieli i spali; nikt was nie dotknie. Ale skoro tylko dzień zaszarzeje, musicie odjechać w tę stronę, z której przybyliście do nas. Zostawimy wam tyle czasu, co wy nazywacie pięć minut; potem będziemy was ścigać. Aż do tej chwili możecie przy sobie zatrzymać wszystko, co posiadacie, ale potem zabijemy was i zabierzemy to sobie. Ci dwaj, których Old Death zażądał dla siebie, będą także do tego czasu naszymi gośćmi, ponieważ wypalili z nami kalumet, ale nie będzie im wolno z wami odjechać; zostaną tutaj jako jeńcy Old Deatha, a on zrobi z nimi, co zechce. Takie jest nasze postanowienie! Wódz Komanczów, Biały Bóbr, tak powiedział!
Po tej mowie odwrócił się od nas.
— Co? — zawołał Gibson. — Ja mam być jeńcem tego starego? Ja...
— Cicho bądźcie! — przerwał mu oficer. — Zarządzeń wodza nie można zmienić już w niczem. Ja znam czerwonych. Zresztą jestem pewien, że cios, wymierzony w nas przez oszczerców, spadnie na nich samych. Do rana jeszcze daleko. Aż do tego czasu może się wiele zdarzyć. Kto wie, czy zemsta nie jest bliżej, aniżeli kto sądzi.
Biali usiedli znowu jak przedtem. Komancze natomiast nie zajęli miejsc poprzednich, lecz pogasili ogniska i pokładli się w poczwórnym pierścieniu dokoła białych tak, że otoczyli ich ze wszystkich stron. Old Death zabrał mnie z tego koła, chcąc wyjść na zwiady.
— Czy sądzicie, sir, że Gibsona mamy napewno? — zapytałem.
— Jeśli nie zdarzy się nic niespodzianego, to nam nie ujdzie. — odpowiedział.
— Najlepiej byłoby, żebyśmy ich natychmiast pojmali.
— To niemożebne. Przeszkadza nam ta dyabelska fajka pokoju. Przed zaraniem nie pozwolą nam Komancze przyłożyć ręki do Gibsona. Potem jednak będziemy go mogli gotować, piec i jeść widelcem, albo bez, jak nam się spodoba.
— Wspomnieliście o czemś niespodzianem. Czy obawiacie się czego?
— Niestety! Kalkuluję sobie, że ci dwaj Apacze zwabili Komanczów w niebezpieczną pułapkę.
— Więc stanowczo uważacie ich za Apaczów?
— Powieście mnie, jeżeli się okaże, że się mylę. Odrazu wydało mi się podejrzanem, że dwaj Topiowie przybyli tu od Rio Conchos. To można wmówić w czerwonego Komancza, ale nie w takiego starego skuta, jak ja. Kiedy ich potem zobaczyłem, nie wątpiłem wcale, że podejrzenie moje słuszne. Topiowie należą do na pół cywilizowanych Indyan. Mają miękkie, rozlane, rysy twarzy. A przypatrzcie się tym ostrym, śpiczastym, śmiało skrojonym rysom twarzy! A cóż dopiero, kiedy usłyszałem ich język. Zdradzili się odrazu wymową. Kiedy zaś potem powiedziałem jednemu z nich w oczy, że jest Apaczem, czyż nie potwierdziło tego całe jego zachowanie?
— Mogliście się przecież pomylić?
— Nie. On nazwał Winnetou „największym wodzem Apaczów.“ Czy ich nieprzyjaciel używałby wyrażenia, zawierającego taki zaszczyt i odznaczenie? Życie daję w zakład, że się nie mylę!
— Co prawda, przedstawiacie ważne powody i gdyby rzeczywiście tak było, to ci dwaj byliby naprawdę godni podziwu. Żeby dwaj Apacze zdobyli się na tę odwagę i weszli w sam środek gromady Komanczów, liczącej pięciuset ludzi, to jest więcej niż bohaterstwo!
— O, Winnetou zna swoich ludzi!
— Czy sądzicie, że on ich tu wysłał?
— Napewno. Wiemy od sennora Atanasio, kiedy i gdzie Winnetou przepłynął Rio Grande. Bezwarunkowo nad Rio Conchos być jeszcze nie może, zwłaszcza ze wszystkimi swoimi wojownikami. O ile go znam, to mogę przypuścić, że pojechał wprost do Bolson de Mapimi, aby zebrać swoich Apaczów, a równocześnie polecił wywiadowcom wyszukać Komanczów i zwabić ich do Mapimi. Oni spodziewają się jego nad Rio Conchos i myślą, że wsi Apaczów pozbawione są wszelkiej obrony, tymczasem on oczekuje ich tutaj i wpadnie na nich, aby ich zniszczyć za jednym zamachem.
— Do stu piorunów! Wobec tego nasze położenie jest więcej niż dziwne, gdyż obaj Apacze uważają nas za wrogów!
— Nie. Oni wiedzą, że ich przejrzałem. Wystarczyłoby, żebym Białemu Bobrowi napomknął jedno słowo, a zginęliby straszną śmiercią. Że tego nie czynię, to jest dla nich najpewniejszym dowodem mojego już nie wrogiego, lecz wprost bardzo przyjaznego usposobienia.
— W takim razie nie rozumiem tylko jeszcze jednego, sir. Czy nie jest naszym obowiązkiem przestrzec Komanczów?
— Hm! Dotykacie sprawy bardzo drażliwej. Komancze to zdrajcy, którzy sprzyjają Napoleonowi. Napadli mimo pokoju na niewinnych Apaczów i pomordowali ich nikczemnie. Za to musi ich spotkać kara wedle praw boskich i ludzkich. Ale my wypaliliśmy z nimi fajkę pokoju i nie wolno nam ich zdradzić.
— Macie oczywiście słuszność, ale moja cała życzliwość jest po stronie tego Winnetou.
— I moja także. Pragnę dla niego i Apaczów wszystkiego dobrego. Zdradzić jego ludzi nam nie wypada pod żadnym warunkiem, ale wtedy będą zgubieni Komancze, po których stronie także stać musimy. Co tu robić? Tak, gdybyśmy mieli w ręku Gibsona i Ohlerta, moglibyśmy pójść swoją drogą, a oba nieprzyjacielskie szczepy zostawić samym sobie.
— No, to jutro rano się stanie.
— Albo i nie. Kto wie, czy jutro o tym czasie nie złowimy w odwiecznych ostępach zarówno w towarzystwie Apaczów jak i Komanczów kilku tuzinów bobrów, albo czy nie zabijemy i nie spożyjemy bawołu.
— Czy niebezpieczeństwo tak blizko?
— Tak sądzę z dwóch powodów. Po pierwsze: najbliższe wsi Apaczów leżą stąd niedaleko, a Winnetou nie pozwoli Komanczom podstąpić ku nim zanadto. Powtóre: ten meksykański oficer przemawiał w ten sposób, że domyślam się jakiejś historyi.
— To bardzo prawdopodobne. My możemy zaufać kalumetowi Komanczów i memu totem, zwłaszcza że Winnetou zna was i mnie już widział. Kto jednak dostanie się pomiędzy dwa młyńskie kamienie, ten choćby się nie obawiał każdego kamienia z osobna, naraża się na niebezpieczeństwo zmielenia.
— W takim razie my albo nie wejdziemy w środek, albo postaramy się, żeby mleć nie zaczęły. Teraz udamy się na zwiady. Może mimo ciemności zobaczę co, co myślom mym ulgę przyniesie. Chodźcie za mną powoli i cicho! Jeśli się nie mylę, byłem już raz w tej dolinie, kalkuluję więc sobie, że się rychło rozeznam.
Pokazało się, że Old Death słusznie przypuszczał, znajdowaliśmy się bowiem w bardzo małej kotlinie, której szerokość można było przebiec w pięciu minutach. Prowadziło do niej jedno wejście, którędy myśmy weszli i drugie, równie wązkie jak pierwsze. Tam wysłano ludzi na zwiady. W samym środku kotliny rozłożyli się obozem Komancze. Ściany kotliny były ze skał tak stromych, że niktby z pewnością ani do góry nie potrafił wyleźć, ani na dół zejść. Obeszliśmy kotlinę dookoła, natknęliśmy się na straże, stojące u wejścia i wyjścia, a potem zbliżyliśmy się znów do obozu.
— To fatalne! — mruknął stary. — Siedzimy rzeczywiście w pułapce i nie wyobrażam sobie, jakby się można z niej wydobyć. Musimy postąpić jak ów lis, który odgryza sobie nogę, gdy wpadnie w żelazną łapkę.
— Czy nie udałoby się nakłonić Białego Bobra, żeby przeniósł obóz stąd na jakie inne miejsce?
— Moglibyśmy spróbować, wątpię atoli, czy się zgodzi na to, jeśli mu nie powiemy, że ma u siebie dwu Apaczów, a tego stanowczo musimy uniknąć.
— Może zapatrujecie się na wszystko zbyt czarno, sir. Może jesteśmy tutaj zupełnie bezpieczni. Te dwa jedyne punkty, które stanowią wejście i wyjście z kotliny, obsadzone są strażami dostatecznie.
— Tak, dziesięciu ludzi z jednej, a dziesięciu z drugiej strony, to wygląda nieźle, ale nie zapominajmy, że mamy do czynienia z Winnetou. Jest to dla mnie istotnie zagadką, jak mógł ten, zresztą rozumny i ostrożny, Biały Bóbr wpaść na głupią myśl usadowienia się w tej kotlinie. Ci dwaj Apacze musieli go porządnie otumanić. Pomówię z nim. Gdyby trwał przy swojem zdaniu, a gdyby się potem co zdarzyło, zachowamy się tak neutralnie, jak tylko będzie można. Jesteśmy przyjaciółmi Komanczów, ale musimy także się strzec, żebyśmy nie zabili ani jednego Apacza. Oto mamy obóz, a tam wódz stoi. Chodźcie ze mną do niego!
Pod światło poznać było można Białego Bobra po orlich piórach. Gdy przystąpiliśmy do niego, zapytał:
— Czy mój brat się przekonał, że jesteśmy bezpieczni?
— Nie — odrzekł skut.
— Co ma temu miejscu do zarzucenia?
— Że podobne jest do pułapki, w której wszyscy siedzimy.
— Mój brat bardzo się myli. Ta dolina nie jest pułapką, lecz wygląda całkiem tak, jak to, co biali nazywają fortem. Wróg się tu dostać nie może.
— Tak, wejściami nie, bo są tak ciasne, że dziesięciu wojowników z łatwością może ich obronić. Ale czy Apacze nie mogliby zejść po zboczach?
— Nie, ponieważ te są za strome.
— Czy mój czerwony brat jest pewny tego?
— Najzupełniej. Synowie Komanczów przybyli tu w biały dzień i zbadali wszystko. Próbowali wspinać się po skałach, lecz im się to nie udało.
— Może łatwiej zejść z góry na dół, aniżeli z dołu do góry. Wiem, że Winnetou umie się wspinać po górach jak kozica.
— Winnetou niema tutaj. Tak twierdzą Topiowie.
— Może się mylą, może słyszeli o tem od kogoś, kto sam nie wiedział dokładnie.
— Oni tak twierdzą. To nieprzyjaciele Winnetou i ja im wierzę.
— Ale jeśli to prawda, że Winnetou był w forcie Inge, to nie mógł jeszcze być na tem miejscu, zebrać swoich wojowników i przejść już na drugą stronę Rio Conchos. Niech mój brat porówna ten krótki czas z długą drogą.
Wódz pochylił głowę w zadumie. Doszedł widocznie do wyniku, zgodnego ze zdaniem skuta, bo rzekł:
— Tak, czas był krótki, a droga długa. Zapytamy jeszcze raz Topii.
Udał się do ogniska, a my za nim. Biali spojrzeli na nas ponuro. Obok nich siedzieli Lange, syn jego i murzyn. Wiliam Ohlert pisał coś na kartce, głuchy i ślepy na wszystko, co dokoła niego się działo. Wrzekomi Topiowie podnieśli wzrok dopiero wtedy, kiedy wódz do nich przemówił temi słowy:
— Czy moi bracia wiedzą całkiem dokładnie, że...
Nie dokończył pytania. Ze szczytu skały zabrzmiał trwożny pisk małego ptaka, a zaraz potem krzyk sowy. Wódz i Old Death zaczęli nadsłuchiwać. Jak gdyby dla zabawy wziął Gibson leżącą obok gałąź i pchnął ją w ogień tak, że na krótko mocniej zabłysnął. Chciał to po raz wtóry uczynić, przyczem oczy wszystkich białych zwróciły się z zadowoleniem na niego, ale wtem przyskoczył doń Old Death, wyrwał mu z ręki gałąź i zawołał:
— Dajcie pokój, sir! Wypraszamy to sobie!
— Czemu? — spytał Gibson gniewnie. — Czy nie wolno nawet ognia podsycić?
— Gdy tam w górze odzywa się sowa, nie odpowiada się tu umówionym znakiem.
— Znakiem? Czyście się wściekli?
— Tak, jestem tak wściekły, że każdemu, kto się poważy jeszcze raz w ten sposób ogień potrącić, dam kulą w łeb bez pardonu!
— Przeklęta z wami sprawa! Zachowujecie się zupełnie tak, jak gdybyście byli tu panem.
— Ja też nim jestem, a wy jesteście moim jeńcem, z którym się załatwię w dyabelnie krótki sposób, jeśli mi się nie spodoba wasza fizyognomia. Nie wyobrażajcie sobie, że oszukacie Old Deatha!
— Czy mamy, sennores, pozwolić na to, żeby on z nami tak się obchodził?
To pytanie zwrócone było do reszty białych. Old Death miał w rękach oba swoje rewolwery, a ja moje, obok nas stanęli obaj Langowie i Sam również z rewolwerami. Bylibyśmy strzelili do każdego, ktoby był na tyle nieostrożny i sięgnął po broń. W dodatku zawołał wódz do swoich ludzi:
— Nałóżcie strzały!
W tej chwili zerwali się Komancze i tuziny strzał zwróciły się ku białym, siedzącym w samym środku między ostrzami grotów.
— Widzicie! — zaśmiał się Old Death. — Jeszcze was chroni kalumet. Pozostawiono wam nawet broń, ale skoro tylko który z was wyciągnie rękę po nóż, skończy się pokój z wami.
Wtem odezwał się znowu pisk i krzyk sowy, jakby prosto z nieba. Ręka Gibsona drgnęła, jak gdyby nią chciał znowu sięgnąć do ognia, ale nie miał odwagi tego uczynić. Wódz zwrócił się do Topiów z przerwanem przedtem pytaniem:
— Czy moi bracia wiedzą całkiem dokładnie, że Winnetou znajduje się po drugiej stronie rzeki Conchos?
— Tak, wiedzą — odrzekł starszy.
— Niech się namyślą, zanim mi dadzą odpowiedź!
— Oni się nie mylą. Byli ukryci w zaroślach, kiedy on przechodził i widzieli go.
Wódz pytał dalej, a Topia odpowiadał odrazu. W końcu rzekł Biały Bóbr:
— Twoje wyjaśnienie zadowoliło wodza Komanczów. Niech moi biali bracia odejdą ze mną!
To wezwanie zwrócił do Old Deatha i do mnie, lecz skut skinął na Langego, żeby poszedł za nami z synem i Samem.
— Dlaczego mój brat przywołuje także swoich towarzyszy? — zapytał wódz.
— Ponieważ sądzę, że będą mi wkrótce potrzebni. Chcemy być w niebezpieczeństwie razem.
— Niema żadnego niebezpieczeństwa!
— Mylisz się niestety. Czy ciebie krzyk sowy nie zastanowił? Wszak to człowiek go wydał.
— Biały Bóbr zna głos wszystkich ptaków i umie odróżnić je od głosów, udanych przez gardło ludzkie. To była prawdziwa sowa.
— A Old Death wie, że Winnetou potrafi głosy wielu zwierząt naśladować tak wiernie i dokładnie, że niepodobna ich od prawdziwych odróżnić. Proszę cię, bądź ostrożny! Dlaczego ten biały szturknął w ogień? To był znak umówiony, który mu dać polecono.
— W tym celu musiałby się był z Apaczami porozumieć, a przecież on nie mógł spotkać się z nimi!
— W takim razie ktoś inny umówił się o to z nimi, a blada twarz otrzymała rozkaz dania znaku, abyście właściwego zdrajcy nie poznali.
— Czy sądzisz, że są pośród nas zdrajcy? Ja w to nie wierzę. A nawet gdyby tak było, to nie mamy powodu bać się Apaczów, gdyż nie zdołają przejść przez straże, ani po skałach.
— To nie jest tak zupełnie wykluczone. Przy pomocy lassa można się spuszczać z miejsca na miejsce, ponieważ... Słuchaj!
Zabrzmiał znowu krzyk sowy i to nie z góry lecz z dołu w pewnej odległości.
— To ptak — rzekł wódz bez niepokoju. — Wszelkie obawy zbyteczne!
— Nie. Do wszystkich dyabłów! Apacze są w samym środku doliny! Słyszysz?
Od strony wyjścia zabrzmiał głośny, przeraźliwy, wstrząsający krzyk, okrzyk śmiertelny, a zaraz potem wielogłośne wojenne wycie Apaczów. Kto je raz słyszał, ten nie zapomni go nigdy. Zaledwie wrzaski przebrzmiały, zerwali się wszyscy biali od ogniska.
— Tam te psy stoją — zawołał oficer wskazując na nas. — Dalej na nich!
— Tak, na nich! — wrzasnął Gibson. — Zabić ich!
My staliśmy w ciemności tak, że nie przedstawialiśmy pewnego celu. To też ci woleli nie strzelać, lecz rzucić się na nas z podniesionemi strzelbami. Musieli się o to przedtem umówić, ponieważ ruchy ich były tak szybkie i pewne, że nie mogły być wynikiem jednej chwili. Byliśmy od nich co najwyżej o trzydzieści kroków, ale czas, potrzebny do przebieżenia tej przestrzeni, wystarczył Old Deathowi na uwagę:
— No, czy nie miałem słuszności? W górę strzelby! Przyjmiemy ich należycie.
Sześć strzelb zwróciło się przeciwko wpadającym na nas, gdyż wódz podniósł też swoją strzelbę. Huknęły po dwa strzały z dubeltówek. Nie zdołałem z powodu braku czasu policzyć, ilu ich padło. Komancze pozrywali się również i wypuścili na nich strzały z boku i z tyłu. Zauważyłem tylko, że Gibson mimo swego wezwania nie rzucił się na nas razem. Stał jeszcze przy ognisku, pochwycił Ohlerta za rękę i starał się go z ziemi poderwać. Dalsza obserwacya stała się niemożliwą, gdyż wycie zbliżyło się do nas i Apacze runęli na Komanczów.
Ponieważ światło ogniska nie sięgało daleko, przeto Apacze nie mogli widzieć, ilu mają nieprzyjaciół przed sobą. Komancze stali wciąż jeszcze kręgiem, który jednak rozerwał się niebawem i pod naporem rozwinął się z jednej strony. Huczały wystrzały, włócznie świstały, strzały jęczały, połyskiwały noże. Do tego należy dodać wycie obu hord nieprzyjacielskich i widok chaosu ciemnych, zmagających się, postaci, wyglądających jak rozwścieczeni szatani. Na czele wszystkich Apaczów przebił pierwszą linię Komanczów czerwoskóry z rewolwerem w jednej, a wzniesionym tomahawkiem w drugiej ręce. Podczas gdy każdy wystrzał powalał pewnie jednego Komancza, przelatywał topór wojenny od głowy do głowy. Ten Apacz nie miał na głowie odznaki, ani pomalowanej twarzy, cośmy zupełnie wyraźnie widzieli. Gdyby jednak nawet tak nie było, to ze sposobu walki i okoliczności, że miał rewolwer, bylibyśmy odgadli, kto to. Biały Bóbr poznał go równie prędko, jak my.
— Winnetou! — zawołał. — Nareszcie mam go! Ja go biorę na siebie.
Odskoczył od nas i rzucił się w wir walki. Grupy tak się za nim stłoczyły, że nie mogliśmy podążyć za za nim oczyma.
— Co zrobimy? — zapytałem Old Deatha. — Apacze są w mniejszości i jeśli się czemprędzej nie cofną, Komancze ich wybiją. Ja pędzę tam, muszę odbić Winnetou.
Chciałem pobiec, ale skut zatrzymał mnie za rękę, mówiąc:
— Nie róbcie głupstw! Nie wolno nam na Komanczach dopuścić się zdrady, bo wypaliliśmy z nimi kalumet. Zresztą Winnetou nie potrzebuje naszej pomocy. Sam jest dość sprytny. O, słyszycie!
Rzeczywiście zabrzmiał głos mego czerwonego przyjaciela:
— Oszukano nas. Prędzej wstecz! Precz! Precz!
Podczas tej krótkiej, lecz bardzo zaciętej, walki zadeptano niemal całkiem ognisko, ale świeciło ono dokoła jeszcze na tyle, że mogłem dostrzec, co się działo. Apacze się cofnęli. Winnetou poznał, że miał przeciwko sobie przemoc zbyt wielką. Zdziwiłem się nadzwyczajnie, że wbrew swojemu zwyczajowi nie wybadał pierwej, ilu jest nieprzyjaciół. Niebawem jednak dowiedziałem się o przyczynie tego.
Komancze chcieli przeć naprzód, lecz wstrzymały ich kule Apaczów. Szczególnie często słyszałem przy tem huk dwururki Winnetou, odziedziczonej po ojcu. Biały Bóbr kazał znów ogień podsycić, by jaśniej zapłonął, przystąpił do nas i rzekł:
— Apacze dzisiaj nam uszli, ale jutro wczesnym rankiem doścignę ich i wygubię.
— Czy sądzisz, że ci się to uda istotnie? — spytał Old Death.
— Napewno! Czy mój brat myśli inaczej? Jeżeli tak, to jest w błędzie.
— Czyli przedtem, kiedy cię ostrzegałem, nie powiedziałeś także, że się mylę? Nazwałem wówczas tę dolinę pułapką. Kto wie, czy jeszcze zdołasz ją opuścić.
— Niech tylko dzień nastanie, a zobaczymy niewielu pozostałych nieprzyjaciół i położymy ich wkrótce trupem. Teraz chroni ich ciemność.
— W takim razie niepotrzebnie do nich strzelacie! Gdy wyrzucicie wszystkie strzały, dostarczy wam ta dolina dość drzewa na nowe, ale skąd dostaniecie żelaznych grotów? Nie marnujcie środków obrony! A co robią ci wojownicy, którzy stali na straży u wejścia? Czy się tam jeszcze znajdują?
— Nie; są już tutaj. Walka ich zwabiła.
— Więc wyślij ich tam natychmiast, żebyś miał przynajmniej wolny odwrót!
— Troska mego brata jest zupełnie zbyteczna. Apacze wybiegli wyjściem. Do wejścia nikt się dostać nie może.
— Mimoto radzę ci to uczynić. Tych dziesięciu ludzi na nic się tu nie przyda, a tam bardziej ich teraz potrzeba, niż kiedykolwiek.
Wódz poszedł za tą radą więcej z szacunku dla Old Deatha, niż z przekonania. Niebawem pokazało się, jak dalece stary skut miał słuszność, gdyż skoro tych dziesięciu po otrzymaniu rozkazu udało się na miejsce, huknęły dwa wystrzały z rusznicy, którym odpowiedziały dzikie okrzyki. W kilka minut potem wrócili dwaj z owych dziesięciu z doniesieniem, że przyjęto ich dwoma kulami i mnóstwem strzał i że tylko oni pozostali przy życiu.
— No, a teraz znów się pomyliłem? — zapytał skut. — Pułapka zamknięta z przodu i z tyłu, a my siedzimy w środku.
Biały Bóbr nie znalazł na to swego wyjaśnienia. Zapytał więc strapionym głosem:
— Uff! Co należy czynić?
— Nie marnuj sił i broni twych ludzi! Postaw po dwudziestu, lub trzydziestu ludzi u wejścia i wychodu, aby pilnowali tych punktów. Reszta niechaj się cofnie i wypocznie, aby nabrać sił do jutrzejszej walki. To jedyna i najlepsza rada, jaką znam.
Tym razem wódz posłuchał natychmiast. Zaczęliśmy liczyć poległych, przyczem mnie chodziło głównie o białych. Leżeli tylko zabici, a reszta uszła. Razem z Gibsonem i Ohlertem brakowało dziesięciu ludzi.
— To źle! — zawołałem. — Te draby uszły do Apaczów i tam im bezpiecznie.
— Tak. I przyjęto ich oczywiście bardzo dobrze, ponieważ byli w przymierzu z oboma wywiadowcami, wrzekomymi Topiami.
— Więc Gibson przepadł nam znowu!
— Nie. Posiadamy totem Dobrego Męża, Apacze zaś mnie znają, więc rozumie się samo przez się, że dobrze nas przyjmą. Potem postaram się już o to, że wydadzą nam Gibsona i Ohlerta. Stracimy jeden dzień i po wszystkiem.
— A jeśli się obydwaj zabiorą?
— Wątpię. Musieliby jechać na przełaj przez Mapimi, a na to się nie odważą. Ale co to takiego?
Nieopodal stała gromada Komanczów, a z pośród nich wydobywały się przejmujące jęki. Przystąpiliśmy bliżej i ujrzeliśmy jednego z białych, który nie zginął, lecz przyszedł jeszcze do siebie. Otrzymał włócznią pchnięcie, które przeszło przez plecy aż do brzucha. Zadał mu je zapewne jeden z Komanczów w chwili, kiedy się biali rzucili na nas.
Old Death ukląkł przy nim i zbadał ranę.
— Człowiecze — rzekł — pozostaje wam jeszcze ledwie pięć minut życia. Ulżyjcie sercu i nie schodźcie ze świata z kłamstwem na ustach. Byliście sprzymierzeńcami Apaczów?
— Tak. — odrzekł zapytany z jękiem.
— Czy wiedzieliście, że urządzą na nas napad tej nocy?
— Tak. Obaj Topiowie sprowadzili tu Komanczów w tym celu.
— A Gibsonowi polecono dać znak ogniem?
— Tak, sir. Właściwie miał tyle razy trącić w ogień, ile jest setek Komanczów. Wówczas byłby Winnetou uderzył nie dziś, lecz jutro na innem miejscu, ponieważ dziś towarzyszyło mu tylko stu ludzi. Jutro połączy się z nim reszta.
— Przewidziałem to z góry. To, że przeszkodziłem Gibsonowi jeszcze pięć razy trącić w ogień, skłoniło Apaczów do napadu dzisiaj. A teraz obsadzili oba wejścia. Nie zdołamy stąd odejść, a ta dolina stanie się otwartym grobem, w którym nas z wolna w pień wytną.
— Będziemy się bronili! — zgrzytnął wódz, który stał obok. — Ten zdrajca jednak niechaj idzie do wiecznych ostępów jako pies parszywy i niechaj go tam wilki ścigają, aby piana przez całą wieczność ściekała mu z pyska.
Dobył noża i pchnął nim rannego w serce.
— Głupota! — krzyknął Old Death. — Po co stałeś się przezeń mordercą?
— Zabiłem go, a dusza jego będzie niewolnicą mojej. Ale zwołajmy teraz naradę. Wojownicy Komanczów nie mają ochoty czekać, dopóki nie nadejdzie mnóstwo tych psów Apaczów. Możemy jeszcze dziś w nocy przebić się przez wyjście.
Usiadł z młodszymi dowódcami przy ognisku. Old Death musiał także wziąć udział w naradzie. Ja siedziałem z Langem, jego synem i murzynem tak daleko od ognia, że nic nie słyszałem, o czem radzono, gdyż wszyscy prowadzili rozmowę głosem stłumionym. Zauważyłem jednak po rysach i gwałtownych ruchach skuta, że był odmiennego zdania od Indyan, bronił swego widocznie bardzo żywo, ale bez skutku. Wreszcie zerwał się z gniewem i powiedział już głośno:
— No, to lećcie sobie na zatracenie! Ostrzegałem was już kilkakrotnie, ale nie chcieliście słuchać. Miałem zawsze słuszność i będę ją miał także i tym razem. Róbcie sobie, co wam się podoba, lecz ja i moi towarzysze tu zostaniemy.
— Czy obleciał cię tchórz, że boisz się walczyć po naszej stronie? — zapytał jeden z niższych dowódców.
Old Death zrobił ku niemu gwałtowny ruch, chciał odpowiedzieć mu ostro, namyślił się jednak i rzekł spokojnie:
— Mój brat powinien wprzód dowieść swojej odwagi, zanim mnie o moją zapyta. Nazywam się Old Death, a to wystarczy.
Przyszedł do nas i usiadł, a tymczasem czerwonoskórzy naradzali się jeszcze przez chwilę. Wreszcie zapadła jakaś uchwała, bo powstali z swoich miejsc. Wtem zabrzmiał z poza Komanczów, otaczających kołem obozowe ognisko, donośny głos:
— Niech Biały Bóbr tutaj spojrzy! Moja rusznica jest bardzo głodna!
Wszystkich oczy zwróciły się w stronę, skąd głos pochodził. W dali stał Winnetou, wyprostowany, ze strzelbą, podniesioną do strzału. Błysnęło z obu luf, Biały Bóbr runął na ziemię, trafiony kulą, a razem z nim jeden z dowódców.
— Tak pomrą wszyscy kłamcy i zdrajcy! — zabrzmiało jeszcze i Apacz zniknął.
Stało się to tak szybko, że Komanczom na myśl nie przyszło, a raczej czasu nie wystarczyło na to, żeby się zerwać. Teraz jednak podnieśli się wszyscy naraz i rzucili w stronę, skąd padły strzały. Na miejscu zostaliśmy tylko my czterej. Old Death przystąpił do obu leżących wodzów. Przekonał się niestety, że już nie żyli.
— Co za odwaga! — zawołał Lange. — Ten Winnetou to dyabeł prawdziwy!
— Ba! — zaśmiał się Old Death. — Główna rzecz dopiero nastąpi.
Zaledwie wypowiedział te słowa, rozległo się przeraźliwe wycie.
— Oto macie — rzekł Old Death. — Nietylko ukarał dwu wodzów, lecz zwabił za sobą Komanczów ku swoim ludziom. Strzały Apaczów pociągną za sobą ofiary. Słuchajcie!
Dał się kilkakrotnie słyszeć ostry, cienki, trzask strzałów rewolwerowych.
— To Winnetou — zauważył Old Death. — Strzela z rewolwerów, tkwiąc gdzieś między Komanczami w samym środku, a oni nic mu nie mogą zrobić.
Dla starego westmana zdarzenia takie były czemś zupełnie zwykłem. Twarz miał tak spokojną, jak gdyby w teatrze śledził przebieg sztuki, o znanej sobie budowie i zakończeniu. Komancze powrócili, ponieważ nie udało im się pochwycić Winnetou. Przynieśli natomiast kilku swoich zabitych i poranionych. Ludzie cywilizowani byliby się w takim wypadku zachowali spokojnie zarówno ze współczucia jakoteż z rozwagi. Tymczasem czerwonoskórzy wyli i ryczeli, jak gdyby ich na pal wbijano i tańczyli dokoła zwłok, wywijając toporami nad głową.
— Na ich miejscu pogasiłbym ogniska i zachowałbym się spokojnie — rzekł Old Death. — Tymczasem oni wyją sobie samym pieśń pogrzebową.
— Co właściwie postanowiono na wojennej naradzie? — zapytał Lange.
— Przebić się na zachód i to natychmiast.
— Co za głupota! W takim razie pójdą wprost na Apaczów, którzy mają nadejść tutaj.
— To nie, master, ponieważ nie potrafią się przebić. Gdyby im się to jednak udało, mieliby Winnetou za sobą, dostaliby się w środek i wyginęliby wszyscy. Oni jednak myślą, że Apaczów jest mniej i pewni są, że ich zdołają zniszczyć. Wiedzą zresztą o tem, że nadciągnie syn Białego Bobra, którego spotkaliśmy poprzedniego dnia. Teraz dopiero zapałają żądzą pomszczenia śmierci obu wodzów. Powinni jednak do dnia zaczekać i przedrzeć się od tyłu tam, którędy myśmy tu weszli. Za dnia widzi się nieprzyjaciela i urządzane przezeń przeszkody. Ale moje zapatrywanie nie znalazło posłuchu. Nam to oczywiście obojętne, co oni zrobią. My nie weźmiemy w tem udziału.
— To Komancze będą na nas krzywo patrzeć.
— Nie dbam o to. Old Death nie ma bynajmniej ochoty muru głową przebijać. Słuchajcieno! Co to takiego?
Komancze wyli wciąż jeszcze, niepodobna więc było dobrze rozróżnić głosu, który nas teraz doleciał.
— A to głupcy! — gniewał się Old Death. — Winnetou doskonale wyzyska hałas, który oni podnoszą. Może kładzie pnie drzewne, aby nimi wyjście zatarasować. Brzmiało to całkiem tak jak łoskot padającego drzewa Przysiągłbym, że nie ujdzie ani jeden z Komanczów. Będzie to straszliwą, lecz zasłużoną, karą za to, że wśród pokoju napadli na niespodziewające się niczego indyańskie osady i wymordowali nawet posłów. Jeśli się Winnetou uda ich zamknąć, wówczas będzie mógł cofnąć się ze swymi ludźmi, zebrać ich tu w dolinie i napaść z tyłu na nieostrożnych.
Nareszcie skończyła się tymczasowa pieśń za umarłych. Komancze ucichli, zeszli się i odebrali rozkazy niższego dowódcy, który teraz objął dowództwo.
— Chcą, zdaje się, zaraz wyruszyć. — rzekł Old Death. — Chodźmy do naszych koni, aby nie dobrali się do nich przypadkiem. Master Lange niechaj pójdzie po nie z synem i z Samem. My dwaj tu zostaniemy, gdyż przypuszczam, że wódz zechce jeszcze do nas mowę wygłosić.
Stary miał słuszność. Kiedy tamci trzej odeszli, zbliżył się obecny dowódca powolnym krokiem i powiedział:
— Kiedy Komancze udają się do swoich koni, blade twarze siedzą spokojnie na ziemi. Dlaczego także nie wstają?
— Ponieważ dotąd nie wiemy, co postanowili Komancze.
— Opuszczamy dolinę.
— Nie zdołacie z niej wyjść.
— Old Death podobny jest do wrony, której głos brzmi zawsze brzydko. Komancze stratują wszystko, co im w drodze stanie.
— Nie stratują nikogo oprócz siebie. My jednak tu zostaniemy.
— Czy Old Death nie jest naszym przyjacielem, czy nie palił z nami fajki pokoju? Czy nie ma obowiązku walczyć razem z nami? Blade twarze są walecznymi i śmiałymi wojownikami. Będą nam towarzyszyć i staną na naszem czele.
Na to podniósł się Old Death, przystąpił blizko do Komancza, roześmiał mu się w twarz, mówiąc:
— Mój brat wpadł na chytrą myśl. Blade twarze mają jechać na czele, aby czerwonym drogę utorować i zginąć przytem. Jesteśmy przyjaciółmi Komanczów, ale nie potrzebujemy słuchać ich dowódców. Spotkaliśmy się z nimi przypadkiem, lecz nie zobowiązaliśmy się do udziału w ich wyprawach wojennych. Jesteśmy odważni i mężni, pod tym względem powiedział mój brat prawdę. Pomagamy naszym przyjaciołom w każdej walce, prowadzonej rozumnie, nie przyłożymy jednak ręki do planów, o których z góry przekonani jesteśmy, że się udać nie mogą.
— Więc biali nie pojadą z nami? Ja uważałem ich dotąd za mężnych ludzi!
— Jesteśmy też tacy, ale zarazem rozważni. My jesteśmy gośćmi Komanczów. Od kiedy to zapanował u nich zwyczaj zmuszania gości do jechania na czele tam, gdzie śmierć jest nieunikniona. Mój brat przebiegły, ale my także nie głupi. Mój brat jest także dzielnym wojownikiem, niewątpliwie więc pojedzie na czele swoich ludzi, ponieważ tam jest jego miejsce.
Czerwonoskóry się stropił. Jego zamiar poświęcenia nas dla własnego ocalenia był istotnie bezczelny. Widząc, że nie poradzi, nie tylko się zakłopotał, lecz nawet rozgniewał. Surowszym tonem zapytał:
— Co zrobią blade twarze, gdy Komancze odejdą? Czy przyłączą się do Apaczów?
— Jak możnaby to uczynić, jeśli mój brat chce ich zniszczyć! Nie będzie ich, więc nie przyłączymy się do nich.
— Ale nadejdą nowi. Nie możemy na to pozwolić, żeby blade twarze tutaj zostały. Muszą pójść razem z nami.
— Oświadczyłem już raz, że się stąd nie ruszymy.
— W takim razie będziemy zmuszeni uważać was za nieprzyjaciół.
— Jeśli z nami tak postąpią czerwoni, wówczas i my obejdziemy się z nimi jak z wrogami.
— My nie damy im ich koni.
— A myśmy je już sobie sami wzięli. Oto je tu prowadzą.
Rzeczywiście nadchodzili nasi towarzysze z końmi. Wódz ściągnął ponuro brwi i rzekł:
— A zatem biali zarządzili już, co im było potrzebne. Widzę, że są względom nas wrogo usposobieni i każę ich pojmać moim wojownikom.
Skut zaśmiał się krótko, a groźnie i odrzekł:
— Wódz Komanczów myli się bardzo co do nas. Powiedziałem był już Białemu Bobrowi, że tu zostaniemy. Jeśli teraz wykonamy to postanowienie, uczynimy rzecz znaną, a w tem nie będzie najmniejszej nieprzyjaźni względem Komanczów. Niema więc powodu brać nas do niewoli.
— My jednak zrobimy to, jeśli biali nie przyrzekną natychmiast, że z nami pójdą i staną na naszem czele.
Wzrok Old Deatha błądził dokoła badawczo. Po twarzy jego przemknął ów jadowity uśmiech, który zawsze występował, ilekroć stary zamierzał zadać komuś klęskę. My trzej staliśmy przy ognisku, a o kilka kroków zatrzymali się tamci z końmi. W pobliżu nie było ani jednego Komancza, gdyż poszli byli wszyscy po konie. Old Death powiedział do nas po niemiecku, żeby Komancz nie mógł zrozumieć:
— Gdy tylko go powalę, siądźcie czemprędzej na koń i pośpieszcie za mną ku wejściu do doliny, gdyż Komancze znajdują się po drugiej stronie.
— Niech mój brat nie posługuje się tym językiem. Ja chcę wiedzieć, co on mówi do towarzyszy.
— O tem dowie się wódz natychmiast. Kilkakrotnie już wzgardziliście dziś moją radą i nie zmądrzeliście nawet po doznanej przez to szkodzie. Idziecie na pewną śmierć i staracie się nas zmusić do tego, żebyśmy na nią was i siebie prowadzili. Nie znacie widocznie jeszcze Old Deatha. Czy myślisz, że potrafisz mnie zmusić, żebym zrobił to, czego postanowiłem zaniechać? Oświadczam ci, że nie obawiam się ani ciebie, ani twoich Komanczów. Ty nas chcesz pojmać? Czyż nie widzisz, że znajdujesz się w moim ręku? Przypatrzno się tej broni! Wykonaj najmniejszy ruch, a zastrzelę cię natychmiast!
Wyciągnął ku niemu rewolwer. Indyanin chciał sięgnąć po swoją broń, ale w tej samej chwili Old Death przyłożył mu lufę do piersi.
— Precz z ręką! — huknął nań.
Indyanin opuścił rękę.
— Tak. Ja z tobą nie żartuję. Okazujesz się moim wrogiem i dlatego dostaniesz kulą, jeśli mnie nie usłuchasz w tej chwili!
Pomalowane rysy twarzy czerwonoskórca zaczęły się poruszać. Oglądnął się badawczo, ale Old Death zauważył:
— Nie szukaj pomocy u swoich ludzi. Zastrzeliłbym cię nawet wtedy, gdyby się tu znajdowali. Myśli twoje są tak słabe, jak u starej baby, której mózg wysechł. Otoczony jesteś wrogami, którym musisz ulec, a mimoto stwarzasz sobie w nas nowych nieprzyjaciół, groźniejszych jeszcze od Apaczów. Tak, jak tu uzbrojeni stoimy, wystrzelamy ze stu z was, zanim nas dosięgnie która z waszych strzał. Czy chcesz gwałtem poprowadzić na śmierć twych ludzi? Uczyń to! Dla nas nie mają znaczenia twoje rozkazy.
Indyanin stał przez chwilę w milczeniu, a potem rzekł:
— Mój brat powinien zważyć, że nie miałem tego na myśli!
— Biorę twe słowa tak, jak brzmią. Co ty przez nie rozumiesz, to mnie nic nie obchodzi.
— Oddal broń swoją, a zostaniemy nadal przyjaciółmi!
— Zgoda. Zanim jednak odejmę od twej piersi broń moją, muszę uzyskać pewność, że naprawdę uczciwie myślisz o naszej przyjaźni.
— Powiedziałem tak, a moje słowo coś znaczy.
— A w tej chwili właśnie wspomniałeś, że inaczej bierzesz swoje słowa, niż one brzmią. Trudno więc zaufać temu, co mówisz i obiecujesz.
— Jeśli mi nie wierzysz, to nie mogę ci dać innego zapewnienia.
— Daj mi swoją fajkę pokoju i...
— Uff! — zawołał Indyanin, przerywając Old Deathowi z przestrachem. — Kalumetu wojownik nikomu nie oddaje.
— A ja wcale jeszcze tem nie byłbym zadowolony. Żądam nietylko kalumetu, lecz także leku.
— Uff, uff, uff! To niemożliwe!
— Nie dasz mi tego na zawsze, ani nie darujesz. W chwili pokojowego rozstania się naszego otrzymasz to napowrót.
— Żaden wojownik nie wypuści z rąk swego woreczka z lekami.
— A mimoto ja tego żądam. Znam wasz obyczaj. Jeżeli będę miał twój kalumet i lek, będę tobą samym, a każdy nieprzyjazny krok względem nas pozbawiłby was radości wiecznych ostępów.
— A ja ich nie dam!
— Wobec tego skończyłem z tobą. Dostaniesz teraz kulę w głowę, a potem zabiorę ci skalp. Będziesz po śmierci moim psem i niewolnikiem. Podniosę potrzykroć lewą rękę, za trzecim razem zaś strzelę, jeśli mnie nie usłuchasz.
Podniósł rękę raz i drugi, trzymając rewolwer, wymierzony w serce czerwonoskórca. Już trzeci raz podniósł był rękę do połowy, kiedy rzekł Indyanin:
— Zaczekaj! Czy zwrócisz mi jedno i drugie?
— Tak.
— To je dostaniesz. Ja...
Podniósł ręce, jak gdyby chciał wziąć w nie fajkę i woreczek.
— Stój! — przerwał mu Old Death. Ręce na dół, bo strzelam. Zaufam ci dopiero wtedy, gdy będę miał te oba przedmioty. Mój towarzysz zabierze je i zawiesi na mojej szyi.
Komancz opuścił znowu ręce. Ja zdjąłem z niego fajkę i woreczek i zawiesiłem na szyi Old Deatha, poczem skut odstąpił i schował rewolwer.
— Tak! — rzekł. — Teraz jesteśmy znów przyjaciółmi, a mój brat może czynić, co mu się podoba. My zostaniemy tutaj i zaczekamy na wynik walki.
Wódz nigdy jeszcze nie był tak wściekły, jak dzisiaj. Sięgnął ręką po nóż, ale nie odważył się go wydobyć. Wybuchnął jednak głosem syczącym:
— Blade twarze są teraz pewne, że nic im się nie stanie, ale skoro tylko oddadzą mój kalumet i lek, wróci nieprzyjaźń, a oni zginą w mękach na palu!
Odwrócił się i odszedł pośpiesznie.
— Teraz nam bezpiecznie, jak na łonie Abrahama — rzekł skut — ale mimo to nie wolno nam zaniedbać żadnego środka bezpieczeństwa. Nie zostaniemy tu przy ognisku, lecz oddalimy się ku tylnej ścianie doliny, gdzie spokojnie zaczekamy na dalsze wypadki. Chodźcie, panowie, i prowadźcie konie za sobą!
Udaliśmy się w oznaczone miejsce, wziąwszy konie za uzdę, gdzie je przywiązaliśmy do wbitych w ziemię kołków, a sami pousiadaliśmy u stóp ściany. Od strony opuszczonego przez nas obozu przyświecał ogień, dokoła panowała zupełna cisza.
— Niedługo będziemy czekać — rzekł skut. — Przypuszczam, że taniec zaraz się zacznie, Komancze rzucą się z szatańskiem wyciem, ale niejeden z nich krzyknie po raz ostatni. O, oto już macie!
Rozległo się wycie, o którem mówił, jak gdyby trzoda dzikich zwierząt wyrwała się z ogrodzenia.
— Słuchajcie! Czy padła dotąd choć jedna odpowiedź Apaczów — rzekł stary. — Oni są mądrzy i w ciszy robią, co do nich należy.
Wycie wojenne odbiło się z kilkakrotnie wzmożoną siłą, a echo powtórzyło huk dwóch wystrzałów.
— To znowu srebrna rusznica Winnetou. To pewny znak, że Komanczów zatrzymano.
Gdyby przelatujące włócznie i strzały wywoływały hałas i łoskot, byłaby się teraz dolina napełniła dzikim hukiem. Tymczasem rozlegały się tylko wrzaski Komanczów i ciągle powtarzające się strzały Winnetou. Trwało to z pięć minut, potem zaś zabrzmiał przenikający do szpiku okrzyk: iwiwiwiwiwiwi!
— To być Apacze — krzyczał radośnie Sam. — Zwyciężyć i odeprzeć Komanczów.
Miał słuszność, gdyż po tem zwycięskiem wyciu nastała głęboka cisza, a zarazem ujrzeliśmy przy ogniu postaci jeźdźców, do których przyłączało się coraz to więcej. Byli to Komancze. Próba przedostania się z kotliny nie udała się. Przez jakiś czas panowało przy ognisku nadzwyczajne zamieszanie. Znoszono ludzi zabitych i rannych, a okrzyki żałoby to cichły, to wznosiły się na nowo. Old Death poruszał się w największym gniewie na swojem miejscu i wymyślał Komanczom na rozmaite sposoby za ich głupotę. Pochwalił ich natomiast za to jedno, że wysłali gromadę straży na obydwa wejścia, gdyż było to koniecznym środkiem ostrożności. Gdy zamilkły żałobne śpiewy, pousiadali Komancze do narady wojennej. Po upływie może pół godziny ujrzeliśmy, że kilku wojowników oddaliło się od obozu i rozbiegło po tylnej części doliny, gdzie myśmy się znajdowali.
— Teraz nas szukają — rzekł Old Death. — Uznali, że porobili głupstwa, teraz nie będą już za dumni na to, by posłuchać naszej rady.
Jeden z wysłańców zbliżył się do nas. Old Death odkaszlnął zcicha. Indyanin usłyszał to i podszedł ku nam.
— Czy tutaj są blade twarze? — zapytał — Niech przyjdą do ogniska!
— Kto cię posyła?
— Wódz.
— Czego chce od nas?
— Ma się odbyć narada, w której tym razem wolno wziąć udział bladym twarzom.
— Wolno? Jacy wy łaskawi jesteście! Czy staliśmy się nareszcie godni tego, żeby nas wysłuchali rozumni wojownicy Komanczów? Leżymy tu dla spoczynku i chcemy spać. Powiedz to wodzowi! Wasza nieprzyjaźń z Apaczami nic nie obchodzi nas odtąd.
Posłaniec zaczął prosić, a to wywarło pewne wrażenie na dobrodusznym skucie, gdyż powiedział:
— No, dobrze! Skoro bez naszej pomocy nie potraficie znaleźć drogi ocalenia, to udzielimy wam rady, ale nie zgadzamy się na to, żeby nam rozkazywał wasz wódz. Powiedz mu, że powinien przyjść do nas, jeśli chce z nami mówić.
— Nie zrobi tego, ponieważ jest wodzem.
— Słuchajno! Ja jestem o wiele większym i słynniejszym wodzem od niego. Nie znam nawet jego imienia. Oświadcz mu to odemnie.
— Nie może przyjść, choćby nawet chciał, bo ranny jest w ramię.
— Od kiedyżto synowie Komanczów nie chodzą na nogach, lecz na rękach? Jeśli nie ma ochoty przyjść do nas, to niech sobie zostanie tam, gdzie jest. Nam nie potrzeba ani jego, ani was wszystkich!
Ta odpowiedź brzmiała tak stanowczo, że czerwonoskóry zdobył się mimo wszystko na te słowa:
— Powtórzę mu życzenie Old Deatha, może przecież przyjdzie.
— Powiedz mu również, żeby tylko sam przyszedł. Nie lubię długich narad z wieloma. No, idź!
Indyanin wrócił do ogniska i wszedł w koło wojowników. Upłynęło sporo czasu, zanim wreszcie podniosła się z pośród siedzących jedna postać i zbliżyła się ku nam. Na głowie miał ten Komancz orle pióra.
— Popatrzcie! Zabrał poległemu Białemu Bobrowi ozdobę wodza i przypiął sobie. Teraz przystąpi do nas z największą grandezzą.
Gdy wódz się zbliżył, ujrzeliśmy, że istotnie lewa jego ręka wisiała na rzemiennym temblaku! Opisano mu zapewne dokładnie miejsce, w którem znajdowaliśmy się, gdyż przyszedł wprost do nas i stanął przed nami. Spodziewał się prawdopodobnie, że ktoś z nas pierwszy do niego przemówi, gdyż sam się nie odezwał, Old Death jednak leżał dalej spokojnie i milczał. My zachowaliśmy się tak samo.
— Mój biały brat kazał prosić, żebym przyszedł do niego. — rzekł czerwonoskóry.
— Old Death nie potrzebuje się zniżać do prośby. Ty chciałeś się ze mną naradzić, a więc ty masz prosić, jeżeli wogóle może być mowa o prośbie. Teraz proszę cię bardzo uprzejmie, żebyś mi podał swe imię, gdyż nie znam go jeszcze.
— Znają je na całej preryi. Jestem: Rączy Jeleń.
— Byłem na wszystkich preryach, ale takie imię nie obiło się o moje uszy. Widocznie bardzo je ukrywałeś. Ponieważ jednak usłyszałem je teraz, przeto pozwalam ci przy nas usiąść.
Wódz cofnął się o krok, jakby na znak, że na to nie potrzebuje dopiero pozwolenia, ale czuł dobrze, że warunki nakazywały mu ustąpić. Toteż usiadł powoli i z godnością naprzeciwko Old Deatha, a my dopiero teraz podnieśliśmy się do postawy siedzącej.
Jeśli Komancz sądził, że skut zacznie rozmowę, to się pomylił. Old Death zachował nadal swą obojętność, a czerwonoskóry musiał pierwszy przemówić:
— Wojownicy Komanczów zamierzają odbyć wielką naradę, a blade twarze mają w niej wziąć udział, abyśmy usłyszeli ich zdanie.
— To zbyteczne. Ofiarowałem się wam już tyle razy z moją radą, a nie usłuchaliście jej nigdy. Ja zaś przywykłem do tego, żeby zważano na moje słowa, dlatego odtąd zachowam myśli moje dla siebie!
— Niech mój brat zważy, że przydałoby się nam jego doświadczenie!
— Aha, nareszcie! Czy Apacze was nauczyli, że Old Death był mędrszym od was wszystkich pięciuset Komanczów? Jakże wypadł wasz atak?
— Nie mogliśmy się dostać przez wyjście, ponieważ było zamknięte kamieniami, krzakami i drzewami.
— Tak przypuszczałem. Apacze pościnali drzewa tomahawkami, a wy nie słyszeliście tego, ponieważ zbyt głośno opłakiwaliście swoich zmarłych. Dlaczego nie pogasiliście ognisk? Czy nie uznajecie, że wyrządzacie tem sobie wielką szkodę?
— Wojownicy Komanczów musieli to zrobić, co uradzono. Teraz postanowi się coś rozumniejszego. Wszak ty z nami pomówisz?
— Ale jestem pewien, że nie pójdziecie za moją radą.
— Pójdziemy.
— Jeśli mi to przyrzekniesz, to gotów jestem udzielić wam rady.
— Wobec tego chodź ze mną do ogniska!
— Dziękuję. Tam nie pójdę. Jest to wielką nierozwagą, że palicie ognisko, gdyż Apacze mogą widzieć, co się u was dzieje. Nie mam też ochoty sprzeczać się z twoimi czerwonymi. Ja powiem, co myślę, a ty rób sobie, co ci się podoba.
— To powiedz!
— Apacze znajdują się nietylko u obu wejść do doliny, lecz są i w samej dolinie. Usadowili się tam z przodu i zabarykadowali wejścia. W ten sposób mogą się zwrócić na prawo i na lewo wedle potrzeby. Wypędzić ich niepodobna.
— Mamy nad nimi przecież wielką przewagę.
— Ilu wojowników utraciliście już dotychczas?
— Wielki Duch powołał wielu z nas już do siebie, może już dziesięć razy po dziesięciu. I konie także zginęły.
— Wobec tego nie możecie tej nocy już nic przedsięwziąć, bo powiodłoby wam się tak samo jak ostatnim razem. Za dnia zaś Apacze tak się ustawią, że dosięgną was swoją bronią, a wy ich nie. Potem nadciągną także gromady, po które posłał Winnetou, a wtedy będzie więcej Apaczów niż Komanczów. Czeka was śmierć.
— Czy to jest rzeczywiście mniemanie mojego brata? Postąpimy wedle jego rady, jeśli nas ocalić potrafi.
— Skoro mówisz o ocaleniu, to uznałeś widocznie, że miałem słuszność, nazywając tę dolinę pułapką. Gdy się nad tem zastanawiam, widzę tylko dwie drogi, na których możnaby spróbować, czy się wam nie uda uniknąć zagłady. Po pierwsze musielibyście zbadać, czy możliwem jest wspiąć się po skałach, ale na to trzeba zaczekać do brzasku. Apacze ujrzeliby was po drugiej stronie i rzuciliby się na was, a tam mają nad wami przewagę, bo nie możecie wziąć koni z sobą. Pozostaje więc tylko drugi środek ocalenia: Wejdźcie z Apaczami w układy!
— Tego nie zrobimy! — wybuchnął wódz. — Apacze zażądaliby naszej śmierci.
— Nie dziwiłbym im się też zupełnie, gdyż wy daliście powód do tego. Napadliście na wsi ich podczas pokoju, zagrabiliście ich mienie, uprowadziliście ich żony i córki, a wojowników zabiliście, albo zamęczyliście na śmierć. Nadto złamaliście słowo, dane ich posłom i wymordowaliście ich. Tak nikczemne uczynki domagają się zemsty, dla tego, rzecz jasna, nie możecie się spodziewać łaski u Apaczów. Sam musisz to przyznać, że trudno wam będzie ponieść względem nich odpowiedzialność za te grzechy.
Old Death przemówił bardzo szczerze, tak szczerze, że wódz zamilkł na chwilę.
— Uff! — wykrztusił potem. — Ty mówisz to mnie, wodzowi Komanczów?
— Powiedziałbym ci to nawet wówczas, gdybyś był samym Wielkim Duchem. Było to nikczemnością z waszej strony, że postąpiliście w ten sposób z Apaczami, którzy nie zrobili wam nic złego. Co wam uczynili ich posłowie, iżeście ich pozabijali? Co wam uczynili, że wyruszyliście teraz znowu na tę wyprawę, aby na nich sprowadzić śmierć, zagładę i hańbę? Odpowiedz!
Indyanin wybuchnął po dłuższym czasie z jeszcze większym gniewem, niż przedtem:
— Są naszymi nieprzyjaciółmi.
— Nie. Żyli z wami w zgodzie i żaden wasz poseł nie zaniósł im od was wiadomości, że wykopaliście przeciwko nim topór wojenny. Wy sami poczuwacie się do winy, dla tego jesteś przekonany, że nie możecie spodziewać się łaski. A mimoto dałoby się zawrzeć z nimi znośny pokój. To wasze szczęście, że Winnetou nimi dowodzi, gdyż on krwi nie pożąda. To jedyny wódz Apaczów, który, jak sądzę, byłby skłonny do pobłażania. Wyślijcie do niego kogoś, ażeby zacząć układy. Ja sam gotów jestem pójść, by go dla was usposobić łagodnie.
— Komancze woleliby umrzeć, aniżeli prosić Apaczów o łaskę.
— Ha, to wasza rzecz. Taka jest moja rada. Czy jej posłuchasz, to mi jest zupełnie obojętne.
— Czy mój brat nie zna innej pomocy? On przemawia na korzyść Apaczów, jest zatem ich przyjacielem.
— Ja sprzyjam i życzę dobrze wszystkim czerwonym mężom, Apacze zaś nie zrobili mi najmniejszej przykrości. Dlaczegóż miałbym być ich wrogiem? Ale ty chciałeś nieprzyjaźnie z nami postąpić. Chciałeś nas pojmać. Zważ więc, kto ma większe prawo do naszej przyjaźni, wy czy oni?
— Masz na sobie mój kalumet i worek z lekami, słowa twoje więc są niejako mojemi słowami. Dla tego nie odpowiem ci tak, jakbym pragnął. Twoja rada nic nie warta. Ty zamierzasz oddać nas w ręce Apaczów. Wobec tego będziemy wiedzieli sami, co należy czynić.
— W takim razie poco wam mojej rady? Skończyliśmy z sobą i nie mamy sobie nic do powiedzenia.
— Tak myśmy z sobą skończyli — przyznał Komancz. — Pamiętaj jednak, że pomimo opieki, jakiej teraz zażywasz, jesteś naszym nieprzyjacielem. Tobie nie wolno zatrzymać na zawsze mego kalumetu i leku. Będziesz musiał je oddać, zanim opuścimy to miejsce, a potem spadnie na ciebie wszystko, co spowodowałeś.
— Well! Zgadzam się z ochotą i czekam z wielkim spokojem na to, co mnie spotka. Groziłeś Old Deathowi. Powtarzam, że skończyliśmy z sobą, możesz więc odejść.
— Uff! — wybuchnął wódz, poczem odwrócił się i odszedł wolnym krokiem ku ognisku.
— Oni naprawdę pogłupieli — rzekł rozgniewany Old Death, patrząc za nim. — Mogą rzeczywiście ocalić się tylko w ten sposób, że poproszą o pokój. Zamiast to uczynić, liczą wciąż jeszcze na swoją przewagę. Ale w obecnych warunkach starczy sam Winnetou za stu ludzi. Wy w to nie uwierzycie, gdyż jesteście nowicyuszem na dzikim Zachodzie i nie macie pojęcia, co znaczy w pewnych okolicznościach jeden zuch prawdziwy. Gdybyście tylko naprzykład wiedzieli, czego ten młody Apacz dokazywał ze swoim białym przyjacielem Old Shatterhandem! Czy wam już kiedy o tem opowiadałem?
Old Death obecnie po raz pierwszy wymienił moje nazwisko.
— Nie — odpowiedziałem. — Kto to ten Old Shatterhand?
— Taki sam młodzieniec, jak wy, ale przecież całkiem inny człowiek. Obala każdego wroga pięścią na ziemię, strzela z dyabłem o lepszą, a filut, że nie przystępuj do niego.
Wtem zaszeleściło coś za nami, oraz odezwał się jakiś głos przytłumiony.
— Uff! Old Death tutaj? Nie wiedziałem o tem. Jakże się z tego cieszę!
Stary odwrócił się z przerażeniem, dobył noża i zapytał:
— Kto tu? Kto nas tu śmie podsłuchiwać?
— Mój stary biały brat zostawi nóż swój za pasem; nie pchnie nim chyba Winnetou!
— Winnetou? Do wszystkich dyabłów! Zaiste, tylko Winnetou mógł tego dokazać, żeby niepostrzeżenie podejść Old Deatha. To sztuka, którejbym nawet ja nie potrafił!
Apacz zbliżył się całkiem i odrzekł, nie zdradzając się z tem, że mnie zna:
— Wódz Apaczów nie przypuszczał, że Old Death tu się znajduje, bo byłby już prędzej zakradł się do niego, aby z nim pomówić.
— Ależ ty narażasz się na ogromne niebezpieczeństwo! Musiałeś się przekraść przez straże, a potem aż tutaj i teraz musisz znowu powrócić.
— Nie, to nie. Blade twarze są moimi przyjaciółmi, którym mogę zaufać. Ta dolina leży na terytoryum Apaczów i Winnetou zrobił z niej pułapkę na wypadek, gdyby wrogowie chcieli tu wtargnąć. Te skalne ściany nie są takie niedostępne, jak się wydaje. Apacze zrobili wązką ścieżynę, biegnącą dokoła doliny, na wysokości kilku mężczyzn. Po lassie łatwo się tam wydostać i zejść. Moi wywiadowcy zwabili Komanczów do tej pułapki, w której ci zginą.
— Czy śmierć ich postanowiona istotnie?
— Tak. Winnetou słyszał twoją rozmowę z wodzem i przekonał się z niej, że sprzyjasz Apaczom. Powiedziałeś, jak Komancze względem nas zawinili i przyznałeś, że nic dziwnego nie będzie, jeśli pomścimy tylokrotne morderstwo.
— Ale czy z tego powodu muszą popłynąć strumienie krwi?
— Wszak sam słyszałeś, że Komancze nie chcą uznać swojego grzechu, ani postąpić tak, jak im radziłeś, jak nakazuje im rozum. Niechaj więc krew ich spadnie na nich. Apacze dadzą przykład, jak karzą zdradę. To trzeba uczynić, aby zapobiec na przyszłość podobnym rzeczom.
— To okropne! Mimoto nie czuję w sobie powołania do wygłaszania jeszcze raz moich rad przed ludźmi, którzy sądzą, że ich nie potrzebują.
— Nie posłuchanoby ciebie znowu. Słyszałem z ust twoich, że masz świętości wodza. W jaki sposób je dostałeś?
Old Death opowiedział o tem, a kiedy skończył, rzekł Winnetou:
— Skoro mu je zwrócić przyrzekłeś, musisz dotrzymać słowa. Oddaj mu je zaraz i pójdź do nas. Przyjmą was tam jako przyjaciół.
— Czy zaraz mamy przyjść do was?
— Tak. Za trzy godziny nadciągnie tu przeszło sześciuset Apaczów. Wielu z nich ma strzelby z sobą. Ich kule będą przelatywały przez całą dolinę, a wobec tego życie wasze niepewne.
— Ale jak dostać się do was?
— Old Death o to pyta?
— Hm, tak! Wsiądziemy na konie i pojedziemy do ogniska. Tam ja zwrócę wodzowi jego świętości, poczem popędzimy do Apaczów. Straże, stojące w drodze, poprzewracamy, ale jak przedostaniemy się przez barykady?
— Bardzo łatwo. Gdy ja odejdę, zaczekajcie tylko dziesięć minut, a potem ruszcie. Ja stanę po prawej stronie doliny i tam was przyjmę.
Po tem zapewnieniu znikł Winnetou.
— No i cóż wy na to? — spytał Old Death.
— Nadzwyczajny człowiek — odpowiedział Lange.
— Bezwątpienia. Gdyby ten człowiek był białym żołnierzem, doprowadziłby do godności naczelnego wodza, a biada białym, gdyby mu przyszło na myśl zebrać czerwonych w celu obrony odziedziczonych praw Indyan. On jednak miłuje pokój, wie i chowa w sercu to przekonanie, że czerwoni pomimo wszelkiego oporu skazani są na zagładę. No, usiądźmy sobie na dziesięć minut!
W dolinie panowała taka cisza, jak w ostatniej połowie godziny. Komancze naradzali się jeszcze. W dziesięć minut podniósł się Old Death i wsiadł na konia.
— Róbcie dokładnie to samo, co ja! — rzekł do nas.
Wolnym krokiem podjechaliśmy ku ognisku. Krąg Komanczów otworzył się przed nami i otoczył napowrót. Gdyby ich twarze nie były pomalowane, bylibyśmy w nich pewnie dostrzegli najwyższe zdumienie.
— Czego tu chcecie? — zapytał wódz, zrywając się. — Dlaczego przybywacie na koniach?
— Przyjeżdżamy na koniach, aby walecznym i rozumnym wojownikom Komanczów okazać naszą cześć. Cóż wy poczniecie?
— Narada nie skończyła się jeszcze. Zsiądźcie z koni! Nie możemy dopuścić do tego, żebyście wy, nieprzyjaciele nasi, pozostali na koniach. A może przynosisz mi z powrotem moje świętości?
— Czy nie byłoby to głupie z mej strony? Wszak przygotowałeś mnie na to, że od chwili, w której otrzymasz napowrót swoją własność, nastąpi nieprzyjaźń między nami i wami, dopóki nie pomrzemy na palu męczeńskim.
— Tak będzie. Powiedziałem to i słowa dotrzymam. Gniew Komanczów was zgubi!
— Tak mało obawiamy się tego gniewu, że ja rozpoczynam nieprzyjaźń natychmiast. Oto masz swoje rzeczy, a teraz patrzcie, czy potraficie nam co zrobić!
Zerwał z szyi fajkę i woreczek z lekiem i odrzucił je daleko od siebie. Zarazem dał koniowi ostrogi, że wielkim łukiem przesadził ognisko, a po drugiej stronie zrobił wyrwę w szeregach Komanczów. Sam, który był tuż za Old Deathem, przejechał przez wodza, a my trzej ruszyliśmy za nimi w tej chwili. Przewróciliśmy dziesięciu, a może piętnastu Komanczów, a wśród nich jedną ze straży, które stały Old Deathowi na drodze. Potem popędziliśmy przez trawiastą dolinę, a za nami zabrzmiało nieopisane wycie wściekłości naszych dotychczasowych, tak niepewnych, przyjaciół.
— Uff! — zawołał ku nam głos jakiś. — Stać, tu jest Winnetou!
Zatrzymaliśmy konie, a kilku Apaczów wzięło je za cugle. Zsiedliśmy, a Winnetou poprowadził nas do przesmyku, prowadzącego z doliny. Tam zrobiono już miejsca na tyle, że mogliśmy przejść, my i konie.
Kiedy minęliśmy barykadę, wyjście się rozszerzyło i niebawem ujrzeliśmy światło. Na równinie płonęło małe ognisko, przy którem siedzieli dwaj Indyanie nad naprędce sporządzonem rożnem. Za naszem zbliżeniem się oddalili się z szacunkiem. Reszta Apaczów odeszła także od nas, przywiązawszy nasze konie do kołków. W pewnem oddaleniu pasła się gromada koni, której pilnowało kilku ludzi. To wszystko miało niemal wojskowy charakter. Ruchy Apaczów były tak dokładne, tak obliczone, jak na mustrze.
— Niechaj moi bracia usiądą przy ogniu! — rzekł Winnetou. — Kazałem upiec kawał lędźwi bawolej. Możecie jeść, dopóki nie powrócę.
— Czy długo cię nie będzie? — spytał Old Death.
— Nie. Muszę wrócić na dolinę. Komancze mogą się ze złości na was porwać na moich wojowników. Poślę więc im kilka kul.
Z temi słowy opuścił nasze towarzystwo. Old Death usiadł wygodnie przy ogniu, dobył noża, a spróbowawszy pieczeni, orzekł z zadowoleniem, że jest wyśmienita. Stary i ja nie jedliśmy dotąd u Komanczów nic, a Langowie i murzyn także tylko skosztowali ich koniny. Wielki kawał polędwicy skurczył się też niebawem. Wtem powrócił Winnetou, popatrzył na mnie pytająco, a ja zrozumiałem to spojrzenie. Chciał wiedzieć, czy się mnie ma jeszcze wypierać. Powstałem więc od ognia, wyciągnąłem do niego obie dłonie i zawołałem:
— Mój brat Winnetou widzi, że nie potrzebuję iść aż nad Rio Pecos, aby się z nim znów spotkać. Cieszę się ogromnie, że go znów widzę.
Uścisnęliśmy się serdecznie. Ujrzawszy to Old Death, zapytał ze zdumieniem:
— Cóż to jest? Wy się już znacie?
— To mój biały brat Old Shatterhand — oświadczył Winnetou.
— Old... Shat...ter...hand! — zawołał stary, robiąc przytem minę, wprost nieocenioną. Gdy zaś, śmiejąc się, potwierdziłem słowa Winneteu, mówił dalej z gniewem:
— A więc oszukaliście mnie i okłamali, wodziliście za nos Old Deatha! Old Shatterhand! A on tak długo z tem się krył i pozwolił się przezywać greenhornem i nowicyuszem!
Pozostawiliśmy go na pastwę jego zdumieniu, gdyż Winnetou chciał mi coś opowiedzieć.
— Mój brat słyszał, że musiałem się udać do fortu Inge. Tam dowiedziałem się...
— Wiem już o wszystkiem — przerwałem mu. — Skoro będziemy mieli więcej czasu niż teraz, powiem ci, jak doszedłem do tej wiadomości. Teraz muszę przedewszystkiem zapytać, gdzie jest tych dziesięć bladych twarzy, które były u Komanczów razem z obydwoma twoimi wywiadowcami, którzy podawali się za Topiów i przeszli do was.
— Już odjechali.
— Już? Dokąd?
— Do Chihuahua, do Juareza.
— Już odjechali? Naprawdę?
— Tak. Śpieszyli się bardzo, bo dotąd z Komanczami musieli daleko okrążać, a teraz postanowili nadrobić tę zwłokę.
— To dla nas prawdziwy cios, ponieważ z nimi znajdowali się ci dwaj, których ścigałem!
— Uff, Uff! Oni byli razem z nimi? O tem nie wiedziałem. Oni byli obowiązani o oznaczonym czasie przybyć do Chihuahua, a dużo czasu stracili. Winnetou miłuje Juareza, dlatego dopomógł im do togo, żeby rychło odeszli. Dał im świeże konie, żywność, a na przewodników rzekomych Topiów, znających dobrze drogę przez Mapimi do Chihuahua. Blade twarze oświadczyły, że szkoda im każdej minuty.
— I to jeszcze! Świeże konie, żywność i godnych zaufania przewodników! Miałem już w ręku tego Gibsona, a teraz mi ujdzie!
Winnetou zamyślił się na chwilę i rzekł:
— Popełniłem bezwiednie wielki błąd, lecz go naprawię. Gibson wpadnie w twe ręce. Polecenie, które miałem w Matagordzie wykonać, spełnione; skoro tylko ukarzę tutaj Komanczów, będę wolny i będę mógł ci towarzyszyć. Dostaniecie najlepsze konie, a jeśli nie zajdzie nic niespodziewanego, to dościgniecie białych do południa dnia następnego.
Wtem nadbiegł z doliny Apacz i oznajmił:
— Te psy Komancze zgasiły ogień i odeszły z obozu. Planują atak.
— Odeprzemy ich znowu, jak przedtem — odrzekł Winnetou. — Jeśli moi biali bracia pójdą ze mną, ustawię ich tam, skąd wszystko usłyszą.
Wstaliśmy oczywiście natychmiast. Winnetou wprowadził nas znowu w przesmyk, prawie pod barykadę. Tam dał Old Deathowi lasso, zwisające ze skały i powiedział:
— Wespnijcie się po rzemieniu dwa razy na wysokość człowieka. Tam znajdziecie zarośla, a za niemi drogę, o której wam wspomniałem. Ja nie mogę pójść z wami, lecz udam się do wojowników.
Odchodząc wziął z sobą przedmiot, który był dotąd oparty o ścianę skały. Była to jego rusznica.
— Hm! — mruknął skut. — Wyłazić na dwanaście stóp na takiem cienkiem lassie! Nie jestem przecież małpą, umiejącą łazić po linach. Spróbujemy jednak!
Próba się udała. Ja wspiąłem się za nim, a potem reszta nas, chociaż z trudnościami. Ze skały wyrastało tutaj drzewo, o którego pień obwiązano lasso. Obok rosły krzaki, które kryły ścieżkę. Ponieważ z powodu ciemności kierowaliśmy się nie wzrokiem, lecz dotykiem, przeto posuwaliśmy się powoli, macając rękami, dopóki się Old Death nie zatrzymał. Oparci o skałę czekaliśmy na to, co nastąpi. Na dolinie panowała iście grobowa cisza. Jakkolwiek słuch wytężałem, nie zdołałem dosłyszeć nic prócz cichego węszenia Old Deatha.
— Głupcy ci Komancze! Nie prawdaż, sir? — rzekł — Po tamtej stronie czuć konie i to będące w ruchu. To zupełnie co innego, aniżeli konie stojące. Nad końmi, stojącemi spokojnie, leży ich woń gęsta i nieruchoma; można, żeby się tak wyrazić, nos w nią wsadzić. Kiedy się jednak konie ruszają, woń także zaczyna się poruszać, rozdrabia się i łatwo się podnosi. Brzmi to nieprawdopodobnie, a jednak doświadczony westman pozna z gęstości lub rzadkości tej woni, czy ma przed sobą konie stojące, czy w ruchu. Oczywiście przy spokojnem powietrzu. Teraz nadlatują z prawej strony takie lekkie odorki końskie, a moim starym uszom wydało się, że doleciał je odgłos potknięcia się konia na miękkim, trawiastym, gruncie. Kalkuluję sobie, że Komancze popędzili teraz ku wejściu, aby się przebić tamtędy.
Wtem zabrzmiało wołanie:
— Ntsa-ho!
To słowo oznacza: „teraz.“ W chwilę potem huknęły dwa strzały z rusznicy Winnetou, nastąpiły strzały rewolwerowe, poczem rozległo się wycie, nie do opisania. Dzikie wrzaski Indyan przerywały powietrze, tomahawki zabrzęczały. Walka wybuchła.
Lecz nie trwało długo, a poprzez parskania, rżenie koni i wściekłe krzyki Komanczów przebiło się zwycięskie: iwiwiwiwiwi Apaczów. Usłyszeliśmy, że Komancze cofnęli się w dzikim popłochu. Ich kroki i tupot kopyt oddalały się ku środkowi doliny.
— Nie mówiłem? — szepnął Old Death. — Właściwie nie powinniby na siebie uderzać. Apacze trzymają się przedziwnie. Wypuszczają strzały i kłują włóczniami z pewnych kryjówek. Komancze tak zbili się w kupę, że musi ich dosięgnąć każda strzała, każda włócznia, każda kula Winnetou. A teraz, kiedy nieprzyjaciel się cofnął, są Apacze na tyle rozumni, że nie idą za nimi. Pozostają w ukryciu, przekonani, że im Komancze nie ujdą. Na cóż mają się zapuszczać w dolinę!
I teraz poszli Komancze o tyle za radą Old Deatha, że po porażce zachowali się cicho. Wycie zamilkło, a ponieważ ognie zgaszono, nieprzyjaciele ich nie wiedzieli, co oni czynią. Zaczekaliśmy jeszcze przez chwilę, lecz nie zdarzyło się nic nowego. Wtem doleciał nas z dołu przytłumiony głos Winnetou:
— Moi biali bracia mogą zejść teraz. Walka skończona i nie wybuchnie na nowo.
Powróciliśmy do lassa i spuściliśmy się po niem. Na dole stał Winnetou, z którym poszliśmy znów do ogniska.
— Komancze próbowali teraz z drugiej strony — rzekł. — Nie udało im się tak samo. Strzeżemy ich tak, że nie mogą nic przedsięwziąć, o czemby nie dowiedział się Winnetou. Apacze udali się za nimi i leżą długą linią, sięgającą od jednej, do drugiej strony doliny, aby wszystko pilnie obserwować.
Kiedy to mówił, pochylił głowę na prawo, jak gdyby nadsłuchiwał. Następnie zerwał się tak, że ogień oświetlił jasno jego postać.
— Dlaczego to czynisz? spytałem go.
Wskazał ręką w ciemność nocną i powiedział:
— Winnetou usłyszał, że tam, na kamienistej drodze, potknął się koń. Nadjeżdża jeździec, jeden z moich wojowników. Zsiędzie, by zbadać, kto tu siedzi przy ognisku. Dlatego podniosłem się, aby już zdaleka poznał, że Winnetou się tu znajduje.
Jego subtelny słuch nie zawiódł go. Nadjechał kłusem jeździec i zatrzymał się obok nas. Wódz przyjął go niezbyt przyjaznem spojrzeniom i zganił go za hałas, wywołany potknięciem się konia.
Skarcony stał w wyprostowanej, a jednak pełnej szacunku postawie. Był to wolny Indyanin, uznający jednak wyższe uzdolnienie swojego dowódcy.
— Nadchodzą. — rzekł do Winnetou.
— W ile koni?
— Wszyscy. Nie brak ani jednego wojownika. Kiedy Winnetou wzywa, nikt z Apaczów nie zostanie przy kobietach.
— Jak daleko są jeszcze stąd?
— Nadejdą o świcie.
— Dobranoc ci! Zaprowadź konia do tamtych, a potem usiądź przy strażach i wypocznij!
Czerwonoskóry posłuchał w tej chwili, a Winnetou usiadł znowu przy nas, prosząc byśmy opowiedzieli o naszym pobycie w hacyendzie del Caballero i o zdarzeniu w La Grange. Na tem zeszedł nam czas, a o spaniu oczywiście mowy nie było. Wódz Apaczów wysłuchał naszego opowiadania, dorzucając tylko od czasu do czasu jakąś uwagę, albo pytanie. Tak minęła powoli noc i zaczęło się świtanie. Wtem wyciągnął Winnetou rękę ku zachodowi, mówiąc:
— Niechaj moi biali bracia zobaczą, jak punktualni są wojownicy Apaczów. Oto już się zbliżają!
Spojrzałem we wskazanym kierunku. Mgła leżała na zachodzie jak morze bez fal, wsunąwszy swoje nieprzeźroczyste masy w kształcie zatok pomiędzy góry. Z tego morza mgły wynurzył się jeździec, a za nim posuwało się wielu długim szeregiem. Na nasz widok zatrzymał się na chwilę, poczem poznawszy Winnetou, ruszył ku nam krótkim kłusem. Był to wódz, gdyż miał dwa orle pióra w węźle włosów. Żaden z jeźdźców nie miał kompletnej uzdy z wędzidłem i z cuglami, lecz wszyscy prowadzili konie na trendzlach, a mimoto kierowali nimi, nadjeżdżając teraz cwałem i stając w pięciu szeregach, tak pewnie, jak rzadko można spotkać coś podobnego nawet u europejskiej konnicy. Większość uzbrojona była w strzelby, a tylko niewielu miało łuki, włócznie i kołczany. Dowódca pomówił przez krótką chwilę z Winnetou, na którego skinienie wojownicy pozsiadali z koni. Ci którzy nie mieli strzelb, zabrali konie, by ich pilnować. Reszta weszła do przesmyku. Lasso, po którem wydostaliśmy się na ścieżkę, wisiało tam jeszcze. Po niem jeden po drugim wdrapywali się Apacze. Szło to wszystko tak cicho i dokładnie, jak gdyby omówiono to przedtem obszernie. Winnetou stał spokojnie, śledząc uważnie ruchy swoich ludzi. Gdy ostatni z nich zniknął, zwrócił się do nas:
— Moi biali bracia zobaczą, że Komancze będą zgubieni, jeśli to nakażę.
— Jesteśmy tego pewni — odrzekł Old Death. — Czy jednak Winnetou chce rzeczywiście przelać krew tylu ludzi?
— Czy zasłużyli na co innego? Jak postępują mężowie biali, gdy jednego z nich zamordują? Czy nie szukają mordercy? A kiedy go znajdą, schodzą się na naradę, aby wydać wyrok i kazać go zabić. Czy możecie ganić Apaczów za to, że nie czynią nic więcej, jak tylko to?
— To nie jest przecież tosamo!
— Czy mój brat potrafi tego dowieść?
— Tak. My karzemy mordercę, pozbawiając go życia. Ty zaś chcesz tych nawet wystrzelać, których nie było przy tem, kiedy na wasze wsi napadnięto.
— Oni ponoszą winę tę samą, gdyż zgodzili się na to. Byli też świadkami, kiedy pojmani Apacze musieli zginąć w mękach na palach. Są teraz mężami naszych żon i córek oraz właścicielami naszego mienia, koni, nam zrabowanych.
— Ale mordercami nie możesz ich nazwać!
— Nie wiem, czego chce Old Death. U jego braci zdarzają się oprócz morderstwa jeszcze inne uczynki, które karane są śmiercią. Westmani strzelają każdego koniokrada. Jeśli białemu porwą żonę, lub córkę, to on zabija wszystkich, mających jakąś styczność z tym czynem. Tam na dolinie znajdują się rabusie naszych żon, córek i koni. Czy mamy im za to dać to, co biali nazywają krzyżem, lub orderem?
— Nie, ale możecie im przebaczyć, a swoją własność odebrać.
— Konie odbieramy, lecz żon już nie przyjmujemy. Mój brat mówi jak chrześcijanin, który zawsze tego od nas żąda, czego przeciwieństwo czyni. Czy chrześcijanie nam przebaczają? Czy mają wogóle coś do przebaczania? Przybyli do nas i zabrali nam ziemię. Jeśli u was ktoś posunie dalej słup graniczny, albo zabije zwierzę w lesie, zamyka go się w ciemnym budynku, który nazywacie więzieniem. A co wy sami robicie? Gdzie są nasze prerye i sawanny? Gdzie trzody koni, bawołów i innych zwierząt, które do nas należały? Zjawiliście się u nas w wielkich gromadach, każdy wasz chłopak uzbrojony był w strzelbę i zabieraliście nam mięso, potrzebne do życia. Wydzierano nam jeden kraj za drugim bez żadnego prawa do tego, a gdy czerwony mąż bronił swojej własności, strzelano jego i jego rodzinę. Żądasz, żebym darował winę naszym wrogom, którym my nie wyrządziliśmy nic złego. Dlaczego nie przebaczacie nam wy, którzy dopuszczacie się na nas złego, chociaż my nie daliśmy wam do tego żadnego powodu. Jeśli się bronimy, spełniamy nasz obowiązek, a wy karzecie nas za to zagładą. Co powiedzielibyście, gdybyśmy przyszli do was, aby wam narzucić nasze obyczaje, jak to wy względem nas czynicie? Z pewnością wybilibyście nas do ostatniego człowieka, albo powsadzali do więzień. Dlaczego nam nie wolno tak samo się urządzać? Ale wtedy krzyczą biali po całym świecie, że czerwony jest dzikim, dla którego nie należy mieć łaski, ni miłosierdzia. On nie ucywilizuje się nigdy, dla tego powinien zniknąć. Czy wy postępowaniem swojem dowiedliście kultury? Zmuszacie nas do przyjmowania waszej religii. Pokażcież nam ją! Wszyscy czerwoni czczą Wielkiego Ducha w jeden i ten sam sposób. Z was zaś każdy chce być inaczej zbawionym. Ja znam jedną dobrą wiarę chrześcijan. Głosili ją pobożni ojcowie i nie chcieli nas wypierać, ani zabijać. Zakładali u nas misye i uczyli naszych rodziców i dzieci. Chodzili od puebla do puebla przyjaźnie i zaznajamiali nas ze wszystkiem, co dla nas było pożyteczne i dobre. Teraz zrobiło się całkiem inaczej. Pobożni mężowie musieli z nami ustąpić, a my musieliśmy patrzeć na ich śmierć i nie dostaliśmy za nich odszkodowania. Zato przybywa teraz stu, inaczej wierzących. Ogłuszają nas słowami, których nie rozumiemy. Nazywają się wzajem kłamcami, a mimoto twierdzą, że bez nich nie dostaniemy się do wiecznych ostępów. A kiedy odwracamy się od nich, znużeni ich sporami, biadają nad nami i powiadają, że strzepną pył z obuwia i umyją sobie ręce na znak, że temu nie winni. W jakiś czas potem przywołują blade twarze, które się do nas wciskają i zabierają pastwiska naszym koniom. Jeśli potem zastrzegamy sobie, że tego im zrobić nie wolno, przychodzi rozkaz, że mamy się znów dalej wynosić. Oto moja odpowiedź dla ciebie. Nie spodoba ci się ona, ale ty na mojem miejscu mówiłbyś jeszcze inaczej. Howgh!
Z tem indyańskiem słowem potwierdzającem na ustach odwrócił się od nas i poszedł na bok o parę kroków, gdzie zatrzymał się, patrząc w dal. Był podrażniony wewnętrznie i chciał to przemóc. Potem przystąpił znowu do nas i rzekł do Old Deatha:
— Wygłosiłem długą mowę do brata. On przyzna mi słuszność, gdyż jest mężem, myślącym sprawiedliwie i uczciwie. Mimoto chcę mu oświadczyć, że serce moje krwi nie pożąda. Dusza moja łagodniejsza od mych słów. Sądziłem, że Komancze przyślą pośrednika. Ponieważ tego nie czynią, nie powinienbym mieć dla nich litości, ale mimoto wyprawię do nich człowieka, który się z nimi rozmówi.
— Cieszy mnie to niezmiernie! — zawołał Old Death. — Byłbym to miejsce opuścił w bardzo ponurym nastroju, gdyby tych wszystkich ludzi zabito bez próby ich ocalenia. Ja także ponoszę częściowo winę tego, że dostali się w twoje ręce.
— Uwalniam ciebie od tego zarzutu, gdyż zwyciężyłbym ich także i bez twojej pomocy — odparł Winnetou.
— Ale czy wiesz o tem, że nadejdą ich potem jeszcze setki?
— Winnetou wie o tem. Musiał się przekradać pomiędzy nimi z Dobrym Mężem. Jest ich tylko stu jeszcze. Zamknę ich w tej samej dolinie i zniszczę tak, jak tych, jeśli nie poddadzą się dobrowolnie.
— Więc postaraj się o to, żeby nie przybyli zawcześnie. Załatw się z tymi, którzy są tutaj, zanim reszta się zjawi!
— Winnetou nie boi się w żadnym razie, ale będzie się spieszył.
— Czy masz kogo odpowiedniego do prowadzenia układów z Komanczami?
— Mam wielu, ale wolałbym, żeby mój brat się tego podjął.
— Chętnie to zrobię. Podejdę na krótką przestrzeń i przywołam do siebie wodza. Jakie stawiasz warunki?
— Za każdego zabitego Apacza dadzą po pięć, a za każdego zamęczonego po dziesięć koni.
— To bardzo tanio, ale odkąd niema wielkich trzód, nie łatwo o konia.
— Żądamy także zwrotu wszelkiego zagrabionego nam mienia. Nadto muszą nam wydać tyle młodych dziewcząt, ile porwali nam żon i córek. Żon Komanczów nie chcemy. Prócz tego domagamy się zwrotu dzieci, uprowadzonych przez nich. Czy uważasz te warunki za zbyt surowe?
— Nie.
— Wkońcu niech oznaczą miejsce, na którem zejdą się wodzowie Apaczów i Komanczów, aby się naradzić nad pokojem, któryby trwał przynajmniej przez trzydzieści lat i zim.
— Jeśli się na to zgodzą, pogratuluję im szczerze.
— Tem miejscem może być dolina, w której się teraz znajdują. Tu należałoby także sprowadzić wszystko, co mają nam wydać. Dopóki się to nie stanie, czego żądam, pozostaną Komancze, którzy będą musieli się dziś poddać, u nas w niewoli.
— Uznaję, że warunki twoje nie są zbyt ostre i natychmiast je im wyłuszczę.
Zarzucił strzelbę, uciął sobie gałązkę na odznakę parlamentarza, poczem zniknął z wodzem w przesmyku. Nie było to dlań zbyt bezpiecznem, że zbliżał się teraz do Komanczów, ale stary skut nie znał trwogi.
Przekonawszy się, że Old Death rozpoczął już rozmowę z wodzem Komanczów, wrócił Winnetou do nas i zaprowadził nas do przybyłych na ostatku koni. Były między niemi i luźne, częścią lepszego gatunku, których oszczędzano i używano dopiero wówczas, kiedy szło o jakiś nadzwyczajny wysiłek, częścią zaś konie zwykłej jakości, jako zapasowe.
— Obiecałem moim braciom dać lepsze konie — rzekł. — Wybiorę je teraz dla nich. Mój brat otrzyma jednego z moich własnych rumaków.
Wybrał pięć sztuk. Byłem zachwycony przeznaczonym dla mnie wierzchowcem. Obaj Langowie i Sam ucieszyli się także bardzo. Murzyn pokazał w uśmiechu wszystkie zęby i zawołał:
— Oh, oh! Co za konia Sam dostać! Być czarny jak Sam i przepyszny całkiem jak Sam. Przystawać bardzo dobrze do siebie koń i Sam. Oh, oh, oh!
Minęły ze trzy kwadranse, zanim wrócił Old Death. Twarz miał bardzo poważną. Byłem pewny, że Komancze zgodzą się na warunki Winnetou, ale oblicze Old Deatha zapowiadało coś przeciwnego.
— Mój brat chce mi powiedzieć to, czego się domyślałem — rzekł Winnetou. — Komancze sprzeciwiają się moim żądaniom.
— Tak jest niestety! — odparł skut.
— Wielki Duch ukarał ich głupotą za to, co uczynili: nie chce dla nich łaski. Ale jakie podali powody?
— Spodziewają się jeszcze zwyciężyć.
— Czy zawiadomiłeś ich, że przybyło jeszcze przeszło pięciuset Apaczów i gdzie oni się teraz znajdują?
— Oczywiście. Nie uwierzyli jednak temu i wyśmiali się ze mnie.
— W takim razie czeka ich śmierć, gdyż reszta ich wojowników przyjdzie zapóźno.
— Włosy mi powstają na głowie, gdy pomyślę, że w przeciągu kilku sekund zgładzeni będą ze świata.
— Mój brat ma słuszność. Winnetou nie zna trwogi, ani lęku, ale dreszcz przechodzi mu po ciele, gdy pomyśli o daniu znaku zniszczenia. Wystarczy mi dłoń podnieść, a zahuczą wszystkie strzelby. Spróbuję jeszcze ostatniego środka. Może Wielki Duch użyczy im jasnej chwili. Sam im się pokażę i przemówię do nich. Moi biali bracia odprowadzą mnie aż do barykady. Jeśli Komancze słów moich nie posłuchają, wtedy niechaj dobry Wielki Duch nie gniewa się na mnie, że wydam rozkaz.
Z Old Deathem odprowadziliśmy Winnetou na oznaczone miejsce. Tam wspiął się on po lassie w górę i poszedł ścieżką w wyprostowanej postawie, żeby Komancze mogli go widzieć. Nie był jeszcze daleko, kiedy usłyszeliśmy świst strzał, które go jednak nie dosięgły. Wtem huknął strzał z rusznicy Białego Bobra, z której wymierzył do Winnetou nowy wódz Komanczów. Apacz kroczył dalej spokojnie, jak gdyby nie bał się zupełnie kuli, która tuż obok niego uderzyła o skałę, jak gdyby wogóle strzału nie słyszał. Potem zatrzymał się i zaczął mówić głosem donośnym i bardzo dobitnym. Może po pięciu minutach podniósł w toku mowy rękę, a w tej chwili ujrzeliśmy, jak daleko okiem sięgnąć było można, a zatem dokoła całej doliny, Apaczów, powstających z ziemi, żeby się pokazać Komanczom, którzy musieli teraz zauważyć, że otoczyła ich przeważająca liczba nieprzyjaciół. Winnetou działał przez tosamo otwarcie, a zarazem zrobił ostatnią próbę, czy mu się nie uda skłonić ich do poddania się. Potem podjął nanowo wątek rozpoczętej mowy. Lecz po krótkiej chwili rzucił się nagle na ziemię tak, że postać jego zniknęła. Równocześnie rozległ się odgłos drugiego strzału.
— Dowódca Komanczów strzelił znowu do niego, dając mu taką odpowiedź. — rzekł Old Death. — Winnetou widział, jak ten nabijał strzelbę powtórnie i rzucił się na ziemię w chwili, kiedy z niej doń wymierzono. Teraz zacznie... patrzcie, patrzcie!
Jak prędko padł Winnetou, tak prędko zerwał się znowu do postawy stojącej. Wycelował ze srebrzystej rusznicy i wypalił. Głośno wycie Komanczów odpowiedziało na ten wystrzał.
— Zastrzelił ich dowódcę! — oświadczył Old Death.
Teraz podniósł Winnetou rękę w ten sposób, że dłoń wyciągnął poziomo. Na ten znak wszyscy Apacze, jak okiem było sięgnąć, przyłożyli strzelby do ramion. Huknęło przeszło czterysta strzałów.
— Chodźcie, panowie! — rzekł skut. — Nie patrzmy na to! To zanadto po indyańsku, jak na moje stare oczy, chociaż muszę przyznać, że Komancze na to zasłużyli. Winnetou zrobił, co mógł, aby temu zapobiec.
Powróciliśmy do koni, gdzie stary przypatrzył się wybranemu dla niego wierzchowcowi. Wkrótce dała się słyszeć jeszcze jedna salwa, a potem zwycięski okrzyk Apaczów. W kilka minut powrócił do nas Winnetou i z nadzwyczajnie poważnym wyrazem twarzy powiedział:
— Wielki płacz wybuchnie w namiotach Komanczów, gdyż żaden z ich wojowników nie wróci. Wielki Duch chciał, żebyśmy pomścili śmierć naszych braci. Nieprzyjaciele nie dali się skłonić do zgody, wobec tego ja nie mogłem inaczej postąpić, ale wzrok mój nie spojrzy już na tę dolinę. Reszty dokonają moi wojownicy, ja zaś odjeżdżam natychmiast z moimi białymi braćmi.
W pół godziny potem wyruszyliśmy w drogę, zaopatrzeni we wszystko, czego nam było potrzeba, w towarzystwie Winnetou oraz dziesięciu dobrze uzbrojonych Apaczów. Z wielką radością opuściliśmy to okropne miejsce!
Mapimi leży na obszarze dwu meksykańskich prowincyi: Chihuahua i Chohahuila i tworzy rozległą dolinę na płaskowyżu, wznoszącym się znacznie więcej aniżeli na tysiąc sto metrów nad poziomom morza. Z wyjątkiem północy otaczają ją ze wszystkich stron wysokie i strome skały wapienne, oddzielone od właściwej Mapimi mnóstwem kenionów. Sama Mapimi składa się z falistych, bezleśnych płaszczyzn, porosłych rzadką i nizką trawą, a poprzerywanych piasczyskami, na których gdzieniegdzie tylko widać drzewa lub krzaki. Tu i ówdzie wznosi się z tej pustej równiny góra, a miejscami pocięta jest ziemia głębokiemi rozpadlinami o prostopadłych ścianach, co zmusza przejeżdżających do dalekich okrążań. Ale Mapimi nie jest tak bezwodna, jak sądziłem z początku. Są tam jeziora, które wprawdzie w gorącej porze roku tracą większą część wody, ale roztaczają mimoto tyle wilgoci w powietrzu, że po brzegach rozwija się dość bujna roślinność.
Zdążaliśmy ku jednemu z tych jezior, a mianowicie ku Laguna de Santa Maria. Leżało ono w oddaleniu dziesięciu mil geograficznych od doliny, z której rozpoczęła się jazda. Był to zatem dobry dzień drogi, zwłaszcza po nocy bezsennej. Jechaliśmy prawie ciągle z jednego parowu do drugiego, skąd nie mieliśmy żadnego widoku.
Prawie przez cały dzień nie widzieliśmy słońca, albo tylko na krótkie chwile. Droga prowadziła przytem to w prawo, to znowu w lewo, czasem nawet pozornie wstecz tak, że gubiłem niemal główny kierunek jazdy.
Wieczór zapadał, kiedy przybyliśmy nad Lagunę. Grunt był wogóle piasczysty. Na miejscu, gdzie rozłożyliśmy się obozem, nie było drzew, tylko skąpe zarośla o nieznanej mi nazwie. Jezioro tworzyło posępną płaszczyznę wodną, otoczoną zrzadka krzakami, za niem rozciągała się równina z wznoszącemi się na zachodzie wzgórzami, za któremi zaszło już słońce. Tu w górze mogły promienie słońca działać z całą siłą, ale w głębokich, ciasnych, kenionach było mi niemal chłodno. To też ziemia oddychała tu skwarem, w którym można się było upiec na placek. Zato w nocy, kiedy ziemia oddała swoje ciepło powietrzu, było tem zimniej, a nad ranem muskał nas wiatr, że musieliśmy mocniej otulić się w wełniane koce.
Wczesnym rankiem ruszyliśmy dalej w drogę prosto na zachód. Niebawem jednak zmusiły nas keniony znowu do częstych objeżdżań. Taką rozpadliną skalną dostać się nadół byłoby niepodobieństwem, gdyby natura sama nie miała na tyle względów i nie utworzyła zejścia, w kształcie karkołomnych schodów. Trzeba było przejeżdżać przez dziesięć, albo więcej przesmyków, zanim się znalazło miejsce, którem nareszcie można się było dostać na powierzchnię ziemi. Oczywiście wszędzie groziło niebezpieczeństwo. Jeździec zwisa tam często razem z koniem na skale, nad którą ciągnie się wązki pas rozżarzonego nieba, pod sobą ma przerażającą otchłań, a w tej głębi ani kropli wody, tylko zwały skaliste i zwały. W górze krążą sępy, nieodstępni towarzysze podróżnego, którzy nie opuszczają go od rana do nocy, a usiadają w pobliżu, ilekroć ułoży się na spoczynek, aby nazajutrz dalej nad nim lecieć i oznajmiać przeraźliwym, ochrypłym, wrzaskiem, że czekają tylko, aż albo padnie ze znużenia, albo wskutek fałszywego kroku konia runie w głąb kenionu. Zrzadka pokaże się gdzieś w kącie skalistym wychudły szakal, znika jak cień, a potem biegnie za jeźdźcem, czatując na taką samą ucztę jak sępy.
Około południa przebyliśmy znowu szereg przykrych kenionów i ruszyliśmy cwałem przez porosłą trawą równinę, gdzie natknęliśmy się na trop dziesięciu jeźdźców, który łączył się z naszym od prawej strony pod kątem prostym. Winnetou twierdził, że to ten, któregośmy szukali, a nawet zwrócił uwagę naszą na ślady podkutych koni białych ludzi i bosych obu Apaczów, dodanych białym jako przewodników. Old Death był tegosamego zdania. Pokazało się jednak, niestety, że Gibson wysforował się naprzód o jakich sześć godzin drogi. Oddział jego jechał widocznie przez całą noc w przypuszczeniu, że go będziemy ścigali.
Pod wieczór zatrzymał się jadący przodem Old Death i zaczekał na nas, którzyśmy pozostali byli nieco w tyle. Tam, gdzie on stał, łączył się od południa nowy trop z dotychczasowym. Byli to także jeźdźcy w liczbie około trzydziestu do czterdziestu. Jechali pojedyńczo jeden za drugim, z powodu czego trudno było napewno odgadnąć ich liczbę. Ta jazda w gęsiego i brak podków u koni naprowadzały na domysł, że byli to Indyanie, którzy skręcili w naszym kierunku od lewej strony. Z równego stanu obu tropów należało wnosić, że spotkali się potem z białymi. Old Death mruknął coś niechętnie pod nosem, a potem rzekł głośniej:
— Jacy to mogli być czerwonoskórzy? Z pewnością nie Apacze. Z ich strony nie czeka nas nic dobrego.
— Mój biały brat ma słuszność — potwierdził Winnetou. — Apaczów teraz tu niema, a oprócz nich znajdują się w Mapimi tylko hordy nieprzyjacielskie. Musimy się mieć na baczności.
Pojechaliśmy dalej i dotarliśmy wkrótce do miejsca, w którem Indyanie połączyli się z białymi. Oba oddziały stały jakiś czas na miejscu i prowadziły układy. Wynik był w każdym razie dla białych pomyślny, gdyż powierzyli się opiece czerwonych. Ich dotychczasowi przewodnicy, dwaj Apacze, których poznaliśmy początkowo jako Topiów, pożegnali się tutaj z nimi, gdyż trop ich odłączał się od tropu wszystkich.
Po chwili dojechaliśmy do łańcucha wzgórz, porosłych trawą i krzami. Spływał z nich niewielki potok, w tych stronach niezwykła rzadkość. Tu zatrzymywali się ścigani przez nas biali i poili konie. Brzegi potoku nie były obrosłe, bieg jego więc widać było daleko. Old Death stanął, przysłonił sobie ręką oczy i patrzył w kierunku północno zachodnim, w którym płynął potok. Zapytany, dlaczego to czyni, odpowiedział:
— Widzę daleko przed nami dwa punkty. Kalkuluję sobie, że to wilki. Ale dlaczego te bestye tam siedzą? Przypuszczam, że gdyby to one były rzeczywiście, to uciekłyby przed nami, gdyż niema zwierzęcia tak tchórzliwego, jak wilk preryowy.
— Niech się moi bracia uciszą, ja coś słyszę — rzekł Winnetou.
Gdyśmy zaprzestali wszelkiego szmeru, zabrzmiały istotnie stamtąd, gdzie znajdowały się owe dwa punkty, jakieś słabe okrzyki.
— To człowiek! — zawołał Old Death. — Jedźmy tam!
Wsiadł na konia, a my za nim. Gdy zbliżyliśmy się do tego miejsca, odbiegły obydwa wilki, które siedziały przedtem nad samym brzegiem. Na środku potoku ujrzeliśmy nienakrytą ludzką głowę, wyglądającą z wody. Twarz roiła się od komarów, siedzących w oczach, w uszach, w nosie i pomiędzy wargami.
— Na miłość Boga, ratujcie mnie, sennores! — wyszedł z ust jęk. — Nie wytrzymam już dłużej!
Zeskoczyliśmy z koni natychmiast.
— Co z wami? — spytał Old Death po hiszpańsku, ponieważ nieszczęśliwiec przemówił w tym języku. — Jak dostaliście się do wody? Dlaczego nie wyłazicie? Tu nie głębiej jak na dwie stopy!
— Wkopano mnie tutaj.
— Za co? Do wszystkich dyabłów! Wkopać człowieka! Kto to uczynił?
— Indyanie i biali.
Nie zauważyliśmy tego z początku, że od miejsca, gdzie pojono konie, aż tutaj prowadziło kilka śladów.
— Trzeba go czemprędzej wydobyć. Chodźcie panowie! Wykopiemy go, a ponieważ brak nam do tego narzędzi, przeto posłużymy się rękami.
— Łopata leży za mną w wodzie. Przykryli ją piaskiem. — rzekł nieszczęśliwy.
— Łopata? Skąd macie to narzędzie?
— Jestem gambusino[11]. My zawsze nosimy przy sobie motykę i łopatę.
Znaleźliśmy łopatę i zabraliśmy się do roboty. Łożysko potoku wyścielone było głęboko miękkim piaskiem, który łatwo było rozkopać. Teraz dopiero spostrzegliśmy, że za plecami tego człowieka wbito w dno rzeki włócznię i przywiązano do niej jego szyję w ten sposób, że nie mógł głowy naprzód pochylić. Usta jego znajdowały się tylko trzy całe nad wodą, ale napić się jej nie mógł. Oprócz tego wysmarowano mu twarz świeżem mięsem, aby znęcić owady, któreby go dręczyły. Uwolnić się nie mógł z tego położenia, gdyż ręce związano mu na plecach, a nogi jedną do drugiej i tak wsadzono do jamy, głębokiej na dwa łokcie. Gdy wyciągnęliśmy go z niej nareszcie i uwolniliśmy z więzów, zemdlał. Nic dziwnego, gdyż odarłszy zeń ubranie, obili mu niegodziwi ludzie plecy aż do krwi.
Biedak przyszedł niebawem do siebie. Zanieśliśmy go na miejsce, gdzie przybyliśmy nad potok, ponieważ tam postanowiliśmy rozłożyć się obozem. Ocalony dostał jeść, poczem ja wyjąłem z torby przy siodle zapasową koszulę, by go opatrzyć. Teraz dopiero zdołał dać żądaną odpowiedź.
— Byłem jako gambusino zajęty naostatku w bonancy[12] — rzekł — położonej o dzień drogi stąd w górach. Miałem towarzysza, Jankesa, nazwiskiem Harton, który...
— Harton? — przerwał mu pośpiesznie Old Death. — Jak mu na imię?
— Fred.
— Czy wiecie, gdzie się urodził i ile ma lat?
— Urodził się w Nowym Yorku i liczy może sześćdziesiąt lat.
— Czy wspominał co o swej rodzinie?
— Żona mu umarła, a syn zajmuje się we Frisco jakiemś rzemiosłem. Czy znacie tego człowieka?
Old Death zadawał pytania nadzwyczaj gwałtownie. Oczy mu się świeciły, a głęboko zapadłe policzki rozgorzały rumieńcem. Starał się uspokoić i po chwili zapytał głosem zwykłym:
— Widziałem go raz dość dawno. Podobno był w bardzo dobrych stosunkach. Nic wam o tem nie opowiadał?
— Tak. Był synem porządnych rodziców i został kupcem. Wyrobił sobie z czasem bardzo dobry interes, ale miał brata nicponia, który przyczepił się do niego jak pijawka i wyssał go.
— Czy dowiedzieliście się, jak się ten brat nazywał?
— Tak. Na imię mu było Henry.
— To się zgadza. Spodziewam się, że zobaczę jeszcze kiedyś waszego Hartona!
— Trudno będzie. Zdaje się, że niedługo pożyje, gdyż opryszki, którzy mnie tu zakopali, zabrali go z sobą.
— Jak się to stało?
— Tak, jak to chciałem przedstawić, zanim mi przerwaliście. Harton był zatem kupcem, ale brat wyłudził od niego cały majątek. Przypuszczam, że on do dziś dnia kocha tego niesumiennego hultaja, który go wszystkiego pozbawił. Zubożawszy, chwytał się rozmaitych zawodów, lecz szczęście mu nie sprzyjało. Został nawet wakerem, ale bez skutku, aż wkońcu poszedł do gambusinów. Ponieważ jednak nie posiadał żyłki do przygód, przeto nawet jako gambusino klepał biedę jeszcze gorszą, niż przedtem.
— To nie powinien był tego zawodu obrać!
— Łatwo wam to powiedzieć, sennor. Miliony ludzi nie zostają tem, do czego mają zdolności, lecz tem, do czego się najmniej nadają. Może z jakiego ukrytego powodu przystał do gambusinów, do których należał jego brat i był bardzo szczęśliwy. Pewnie spodziewał się, że spotka w ten sposób brata.
— To sprzeczność. Ten nicpoń brat miałby być szczęśliwym gambusinem, a mimoto pozbawić brata całego majątku? Przecież szczęśliwemu gambusinowi nie brak pieniędzy.
— Tak, lecz gdy je prędzej przehula, aniżeli znajdzie, albo na nie zarobi, to się wyczerpią. Był to rozrzutnik w najwyższym stopniu! Nareszcie przybył Harton do Chihuahua, gdzie wstąpił do służby u mojego pryncypała. Tu go poznałem i polubiłem, co rzadko się zdarza między nami, gdyż łatwo sobie wyobrazić, że gambusini są o siebie ogromnie zazdrośni. Odtąd wychodziliśmy razem na poszukiwania.
— Jakżeż się wasz pan nazywa?
— Davis.
— Do stu piorunów, sennor! Czy mówicie także po angielsku.
— Tak dobrze, jak po hiszpańsku.
— To bądźcie tacy dobrzy i mówcie po angielsku, ponieważ są tu dwaj, którzy nie umieją po hiszpańsku, a bardzo ich zajmie wasze opowiadanie.
Wskazał na obu Langów.
— Dlaczego zajmie? — spytał gambusino.
— Zaraz się o tem dowiecie. Posłuchajcie, master Lange, ten człowiek jest poszukiwaczem złota w służbie niejakiego Davisa w Chihuahua.
— Co? Davisa? — wykrzyknął Lange. — Wszak to pryncypał mojego zięcia!
— Tylko nie tak nagle, sir! Może być więcej Davisów.
— Jeśli ten master ma na myśli Davisa, trudniącego się zyskownem zakupywaniem min złotych i srebrnych, to pomyłka jest wykluczona — rzekł gambusino.
— Tak jest! — zawołał Lange. — Czy znacie tego pana?
— Naturalnie! Jestem w służbie u niego.
— A mego zięcia także?
— Kto to jest?
— Niemiec, nazwiskiem Uhlmann. Uczył się w Fryburgu.
— To się zgadza. Jest dyrektorem kopalni z wysokiemi tantiemami, a od kilku miesięcy sprawy tak stoją, że niebawem zostanie wspólnikiem. Jesteście zatem jego teściem?
— Oczywiście! Jego żona, Agnieszka, jest moją córką.
— Nazywamy ją sennora Ines. Znamy ją wszyscy bardzo dobrze, sir! Słyszałem, że jej rodzice mieszkają w Missouri. Czy chcecie ich odwiedzić?
Lange potwierdził to pytanie.
— W takim razie udajcie się nie do Chihuahua, lecz do bonancy, o której powiedziałem poprzednio. Czy nie słyszeliście o niej jeszcze? Należy do waszego zięcia! On wyjechał niedawno w góry dla wypoczynku i odkrył przytem pokłady złota, jakich tu dotąd nie znaleziono. Sennor Davis posłał mu zaraz robotników, celem natychmiastowego korzystania z pokładów. Teraz tam pilnie pracują, a znajdują tyle, że można się spodziewać, iż sennor Davis zaproponuje sennorowi Ulilmanowi spółkę, co obu przyniosłoby wielkie korzyści.
— Co wy mówicie! Willu, czy słyszysz?
Z pytaniem tem zwrócił się do syna, który jednak nie odpowiedział, gdyż szlochał zcicha i płakał łzami radości.
Oczywiście, że wszyscy ucieszyliśmy się nadzwyczajnie szczęściem naszych towarzyszy. Old Death jednak robił jakieś grymasy, których nie rozumiałem, chociaż zwykle znałem ich znaczenie dość dobrze.
Minęła chwila, zanim ucichliśmy po wzruszeniu z powodu wiadomości, że zięć Langego odkrył bonancę. Potem mógł gambusino mówić dalej:
— Ja pomagałem z Hartonem w urządzaniu bonancy, poczem wyruszyliśmy na przeszukanie Mapimi. Jeździliśmy przez trzy dni w tych stronach, ale nie znaleźliśmy oznak pokładów złota. Dziś przed południem spoczęliśmy tu nad potokiem. Nie spaliśmy prawie przez całą noc, byliśmy więc bardzo znużeni i zasnęliśmy mimowoli. Kiedyśmy się zbudzili, otaczała nas gromada czerwonych i białych.
— Jacy to byli Indyanie?
— Czimarrowie. Ich czterdziestu i dziesięciu białych.
— Czimarrowie? To jeszcze najdzielniejsi z tych hultajów. I oni to zabrali się do takich biedaków, jak wy? Dlaczego? Czy żyją w nieprzyjaźni z białymi?
— Biali nigdy nie mogą wiedzieć, na jakiej są z nimi stopie, gdyż Czimarrowie nie są ani ich przyjaciółmi, ani wrogami. Unikają wprawdzie otwartego wystąpienia, gdyż są nato za słabi, ale nie wchodzą nigdy w takie stosunki, żeby im można śmiało zaufać. To niebezpieczniejsze od jawnej nieprzyjaźni, ponieważ nigdy się nie wie, jakby należało wobec nich się zachować.
— W takim razie ciekaw jestem, dla czego obeszli się z wami w ten sposób. Czy obraziliście ich czemkolwiek?
— Ani trochę. Ale sennor Davis wyposażył nas bardzo dobrze. Każdy z nas miał dwa konie, dobrą broń, amunicyę, żywność, narzędzia i wszystko, czego potrzeba do dłuższego pobytu w takiej pustej okolicy.
— Hm! To oczywiście wystarczy dla tych ludzi.
— Otoczyli nas i zapytali, kim jesteśmy i czego chcemy w tych stronach. Gdy powiedzieliśmy im prawdę, udali bardzo rozgniewanych, twierdząc, że Mapimi jest ich własnością razem ze wszystkiem, co się w niej i na niej znajduje. Potem zażądali od nas wszystkiego, cośmy posiadali.
— A wy daliście?
— Ja nie. Harton postąpił rozsądniej odemnie, odłożył bowiem wszystko, co miał, ja natomiast porwałem za rusznicę, nie dla tego, by do nich strzelać, gdyż wobec przemocy byłoby to wielkiem głupstwem, lecz, aby ich zastraszyć. Pokonali mnie oczywiście odrazu, powalili i ograbili do skóry. Biali nie przyszli nam z pomocą! Wypytywali nas tylko o różne rzeczy, a ponieważ nie chciałem odpowiadać, przeto oćwiczyli mnie za to lassami. Harton był i tym razem mądrzejszy odemnie. Nie znając ich zamiarów, powiedział im o wszystkiem, nawet o nowej bonancy sennora Uhlmanna. Tu zaczęli oni słuchać pilniej, żądając, by ją im opisał. Ja wpadłem Hartonowi w słowo, prosząc, żeby zamilknął. On poczuł wreszcie, że im ufać nie można i odmówił już dalszych wyjaśnień. Za to skrępowano mnie i wkopano tutaj, Hartona zaś bito tak długo, dopóki nie wyjawił wszystkiego. Ponieważ jednak przypuszczali, że starał się wprowadzić ich w błąd, przeto zabrali go z sobą i zagrozili mu śmiercią w największych męczarniach, jeśli do jutra wieczorom nie wskaże im drogi do bonancy.
Nie widziałem jeszcze u Old Deatha miny, jaką przybrał w tej chwili, chociaż przypatrzyłem mu się już w rozmaitych nastrojach. Zarysował się w twarzy jego wyraz ponurej, dzikiej, nieubłaganej stanowczości. Wyglądał jak morderca, który przedsięwziął nie oszczędzać swej ofiary za żadną cenę. W głosie jego drżała chrypka niemal, kiedy zapytał:
— Sądzicie więc, że udali się stąd do bonancy?
— Tak. Chcą napaść na bonancę i ograbić ją. Są tam wielkie zapasy amunicyi, żywności i innych przedmiotów, posiadających wielką wartość dla tych opryszków. Srebra także tam mnóstwo.
— Do wszystkich dyabłów! Zechcą się dzielić. Biali zabiorą kruszce, a czerwoni wszystko inne. Jak to daleko stąd?
— Dobry dzień drogi. Jutro wieczorem mogą tam przybyć, jeśli Harton nie posłucha rady, którą mu dałem.
— Jakiej rady?
— Żeby z nimi kołował. Spodziewałem się, że ktoś przecież nadejdzie i mnie uwolni. Tego przechodnia miałem poprosić, żeby czemprędzej pojechał do bonancy i ostrzegł tam ludzi. Ja nie byłbym mógł z nim razem pojechać, ponieważ konia nie miałem.
Stary skut patrzył przez chwilę w zamyśleniu przed siebie, a potem rzekł:
— Najchętniej wyruszyłbym zaraz. Można aż do zmroku iść tropem tych łotrów. Czy nie moglibyście opisać mi drogi tak dokładnie, żebym trafił i w nocy?
Gambusino zaprzeczył i ostrzegał poważnie przed nocną jazdą. Old Death postanowił zatem zaczekać aż do jutra.
— Nas szesnastu — mówił dalej — będzie miało do czynienia z czterdziestu czerwonymi i z dziesięciu białymi, czyli razem z pięćdziesięciu ludźmi, nie potrzebujemy więc zbytnio się obawiać. Jak byli uzbrojeni Czimarrowie?
— We włócznie, łuki i strzały. Przywłaszczyli sobie nasze obydwa rewolwery i strzelby — odrzekł gambusino.
— To nic, gdyż nie umieją obchodzić się z taką bronią. Zresztą skorzystamy ze wszystkich okoliczności. Oprócz tego należałoby się dowiedzieć, gdzie i jak położona jest bonanca. Koło bonancy będzie najprawdopodobniej woda. Takie potoki płyną zwyczajnie parowem, kenionem, a w tej bezdrzewnej okolicy łatwo kenion znaleźć. Opiszcieno mi to miejsce!
— Wyobraźcie sobie wcięty głęboko w las parów, rozszerzający się w środku, a dokoła otoczony stromemi skałami wapiennemi. Te skały kryją w sobie ogromne bogactwo srebra, miedzi i ołowiu. Wysokopienny las dochodzi górą aż do krawędzi tego jaru, a poszczególne drzewa rosną nawet po ścianach. W tyle wytryska źródło i spływa od razu obfitym strumieniem. Ten parów, albo raczej dolina, długa jest prawie na dwie mile angielskie, a mimo to niema prawie nigdzie miejsca, którędy możnaby zejść po skałach. Jedyne wejście i wyjście znajduje się tam, gdzie z doliny potok wypływa, a tam schodzą się skały tak ciasno, że obok wody jest tylko miejsce na trzech ludzi, lub dwóch jeźdźców, gdyby obok siebie przejść chcieli.
— W takim razie miejsca tego można doskonale bronić przed napadem!
— Zapewne. Innego wejścia nikt nie znajdzie, przynajmniej nikt taki, kto nie mieszka tam teraz. Ponieważ pracuje się w środku doliny, przeto trudno byłoby w danym razie chodzić zawsze pół godziny do wejścia, aby się z doliny wydostać. Sennor Uhlmann kazał więc urządzić w odpowiedniem miejscu ścieżkę, pnącą się po ścianie. Skała wznosi się tam nie pionowo, lecz stopniami. Sennor polecił pościnać drzewa i postrącać je na stopnie tak, że leżą wsparte o skałę. W ten sposób utworzyła się od góry aż do dołu masa pni i konarów, pod których osłoną wyrąbano schody. Nikt obcy ich nie dostrzeże.
— Oho! Ja jestem gotów zaraz odkryć to słynne schody. Zdradziliście się sami wzmianką o ścinaniu drzew. Tam bowiem, gdzie drzewa sztucznie usunięto, muszą, lub musieli się ludzie znajdować.
— Gdy przyjdziecie na to miejsce, nie domyślicie się, że te drzewa spuszczano sztucznie z wielkim wysiłkiem za pomocą lin i lassów nawet z narażeniem życia. Zrozumiejcie mnie dobrze! Nie ścinano drzew w zwykłem tego słowa znaczeniu. Nie widać ani jednego kawałka pnia. Sennor Uhlmann kazał je wykopywać z korzeniami tak, że zwolna nachylały się ku parowowi i podnosiły z ziemi cały kłąb innych korzeni. Około trzydziestu ludzi trzymało je potem na sznurach, aby nie runęły aż na dolinę; one zsunąwszy się zwolna opierały się na tym stopniu, który był do tego potrzebny.
— Czyż Uhlmann ma tylu robotników?
— Teraz czterdziestu.
— W takim razie napad nie przedstawia wielkiego niebezpieczeństwa. Jak urządzone jest połączenie ze światem zewnętrznym?
— Zapomocą mułów, które przybywają co dwa tygodnie, aby dolinę zaopatrzyć we wszystkie potrzebne środki i zabrać kruszec.
— Czy sennor każe wejścia pilnować?
— W nocy, kiedy śpi wszystko. Oprócz tego krąży strzelec, wynajęty w tym celu, przez cały dzień po okolicy, aby towarzystwo zaopatrzyć w dziczyznę. Jemu nic ujść nie może.
— Czy Uhlmann pozakładał budynki?
— Nie. Sam mieszka w wielkim namiocie, w którym gromadzą się wszyscy po pracy. Namiot poboczny służy jako śpichlerz na zapasy. Oba przytykają do ściany parowu. Dokoła stoją zbudowane na razie z gałęzi i tym podobnych materyałów budy, w których obozują robotnicy.
— Ale obcy może z górnej krawędzi zobaczyć jasne namioty!
— Nie, ponieważ pokrywają je gęste korony drzew, a oprócz tego dachy zrobione są nie z białego płótna, lecz z ciemnej materyi gumowej.
— To już lepsze. Jakże z uzbrojeniem?
— Znakomicie! Każdy z robotników ma dubeltówkę, nóż i rewolwer.
— W takim razie niech sobie przychodzą kochani Czimarrowie. Oczywiście, że my powinniśmy przybyć przed nimi. Trzeba jutro konie natężyć. A jeraz spróbujmy zasnąć. Wobec tego, co czeka nas jutro, musimy dobrze wypocząć, my i konie.
Pożądany sen odbiegał mnie, chociaż poprzedniej nocy ani chwili nie spałem. Podniecała mię myśl, że jutro schwytam Gibsona. Old Death także nie mógł zasnąć. Przewracał się co chwila z jednego boku na drugi, co było u niego rzeczą rzadką. Słyszałem, jak wzdychał i mruczał do siebie jakieś słowa, których nie rozumiałem, chociaż leżałem obok niego. Coś mu ciężyło na sercu. Zachowanie się jego w czasie wzmianki o gambusinio Hartonie wpadło mi szczególnie w oko, ale tłómaczyłem je sobie tem, że Old Death znał tego człowieka. Czyżby jednak stosunek jego był jeszcze innym jak tylko zwyczajnego znajomego?
Może po trzech godzinach leżenia zauważyłem, że powstał. Zaczął nadsłuchiwać, czy oddychamy regularnie i śpimy, poczem odwrócił się i poszedł wzdłuż potoku. Indyanin, stojący na straży, nie przeszkodził mu w tem oczywiście. Po jego odejściu minął jeden kwadrans, drugi i trzeci, a on nie powracał. Wobec tego wstałem i udałem się za nim.
Dopiero w dziesięć minut drogi zobaczyłem go, zwróconego tyłem do mnie nad potokiem i wpatrzonego w księżyc. Nie starałem się stąpać cicho, ale trawa głuszyła odgłos moich kroków. Mimoto byłby je Old Death usłyszał, gdyby go nie były zaprzątnęły jego myśli. Dopiero kiedy stanąłem tuż za nim, odwrócił się, wyrwał rewolwer z za pasa i huknął na mnie:
— Do wszystkich dyabłów! Kto wy jesteście? Poco się tu skradacie? Czy chcecie dostać kulą?
Wtem zamilkł. Widocznie duchem daleko był od nas, skoro mnie teraz nie poznał.
— Ach, to wy! — mówił dalej. — Byłbym was już kulą poczęstował, gdyż naprawdę wziąłem was za obcego. Czemu nie śpicie?
— Ponieważ nie daje mi spokoju myśl o Gibsonie i Ohlercie.
— Tak? Wierzę bardzo. No, jutro będziemy obydwu mieli w ręku, albo niech się nie nazywam Old Death. Ja nie mogę dłużej ich ścigać, gdyż muszę zostać w bonancy.
— Wy? Dlaczego? Czy to tajemnica?
— Tak.
— W takim razie uszanuję ją i nie będę wam dłużej przeszkadzał. Słyszałem wasze westchnienia, sądziłem więc, że będę mógł ulżyć sercu waszemu w cierpieniu, które wam widocznie dolega. Dobranoc, sir!
Odwróciłem się, aby odejść. Old Death puścił mnie na małą przestrzeń od siebie, poczem doleciały mnie jego słowa:
— Master, nie uciekajcie! To prawda, co mówicie o cierpieniu serca. Ciąży mi ono na duszy i nie chce mię opuścić. Poznałem was jako człowieka dobrego i umiejącego milczeć, który nie osądzi mnie zbyt surowo. To też dowiecie się teraz, co mnie gnębi. Wszystkiego mówić nie potrzebuję, wystarczy coś niecoś, a reszty sami się domyślicie z łatwością.
Wziął rękę moją pod ramię i poszedł zwolna nad brzegiem potoku.
— Jakie wy macie właściwie o mnie wyobrażenie? — zapytał znienacka. — Co sądzicie o moim charakterze... o... o... moralnym Old Deacie?
— Jesteście człowiekiem honoru, dlatego kocham was i miłuję.
— Hm! Czy popełniliście już kiedy jaką zbrodnię?
— Hm! — mruknąłem ja także. — Złościłem rodziców i nauczycieli. Przełaziłem przez płot do ogrodu sąsiada. Obijałem innych chłopców, którzy byli odmiennego zdania niż ja i tak dalej!
— Nie plećcie głupstw! Ja myślę o rzeczywistych zbrodniach, podpadających karom kryminalnym.
— Nie, czegoś takiego nie przypominam sobie zaiste.
— W takim razie jesteście nadzwyczaj szczęśliwym człowiekiem, sir. Zazdroszczę wam. Nieczyste sumienie, to kara! Żadna szubienica, żaden kryminał nie dorówna okropności tej kary.
Powiedział to takim tonem, że wzruszył mnie głęboko. Tak, ten człowiek wlókł za sobą ciężar jakiejś zbrodni, bo w przeciwnym razie nie mówiłby z takiem uczuciem. Ja milczałem na to. Upłynęła chwila, nim zaczął dalej mówić:
— Master, nie zapominajcie o tem: że istnieje sprawiedliwość Boska, wobec której ludzka jest dziecinną igraszką. Sąd stały zasiada w sumieniu człowieka i dniem i nocą grzmi mu w uszy wyrokiem. Muszę sobie ulżyć, muszę wam to powiedzieć. A czemu właśnie wam? Bo pomimo swej młodości wzbudziliście do siebie we mnie wielkie zaufanie, nadto mam jakieś dziwne przeczucie, że jutro może się stać coś, co nie pozwoli staremu skutowi wyznać grzechów.
— Co wam do kaduka, sir! Nie spodziewacie się chyba śmierci?
— Niestety, zdaje mi się, że ona przyjdzie — potwierdził kiwając głową. — Słyszeliście, co mówił gambusino o kupcu Hartonie. Co sądzicie o bracie tego człowieka?
Teraz zacząłem się domyślać rzeczywistego stanu rzeczy. Odpowiedziałem przeto łagodnie:
— Był w każdym razie lekkomyślny.
— Pshaw! Chcecie przez to wydać łagodny wyrok? Powiadam wam, że lekkomyślny jest o wiele niebezpieczniejszy od złośliwie złego. Złego poznać można zdaleka, lekkomyślny natomiast jest przeważnie miłym człowiekiem i dlatego jest dla społeczeństwa więcej niebezpieczny. Tysiąc złych można poprawić, gdyż złość ma charakter, o który poprawa może się zaczepić. Ale wśród tysiąca lekkomyślnych da się zaledwie jednego poprawić, gdyż nie posiadają oni żadnej pewnej rączki, za którąby można uchwycić i pociągnąć ich na dobrą drogę. Ja właściwie nie byłem nigdy zły, lecz lekkomyślny, bezdennie lekkomyślny, gdyż owym Hartonem, który strwonił majątek brata, jestem... ja, ja, ja!
— Ależ, sir, przedstawiliście się mnie pod innem nazwiskiem!
— Oczywiście! Przybrałem sobie inne, ponieważ zbezcześciłem to, które nosiłem. Żaden zbrodniarz nie opowiada chętnie o tem, względem czego się grzechu dopuścił. Czy sobie przypominacie, co do was powiedziałem w Nowym Orleanie, że zacna moja matka postawiła mnie była na drodze do szczęścia, że jednak ja go na całkiem innej szukałem?
— Przypominam sobie.
— To nie będę tracił wielu słów. Matka moja, umierając, wskazała mi drogę cnoty, ja jednak poszedłem manowcami lekkomyślności. Chciałem się wzbogacić, posiąść miliony. Spekulowałem nierozumnie, straciłem ojcowiznę i honor kupiecki. Wobec tego przystałem do digginów. Miałem szczęście i znalazłem mnóstwo złota. Roztrwoniłem to tak samo szybko i stałem się namiętnym graczem. Męczyłem się mięsiącami w digginach po to, aby zarobek jako jedną stawkę i w pięć minut stracić. To mi nie wystarczało. Nie zdobywałem takich sum, jakie posiadać chciałem. Sto tysięcy dolarów zapragnąłem, ja ostatni głupiec, postawić na raz, aby bank rozbić, a potem z pomocą tego wszystkie inne banki. Udałem się do Meksyku, zostałem gambusinem, szczęście sprzyjało mi ogromnie, ale wszystko przegrałem. Takie życie poderwało mnie także fizycznie, a w dodatku zacząłem palić opium. Byłem przedtem chłop mocny i muskularny, olbrzym, a podupadłem jak cherlak ostatni. Tak dalej już być nie mogło. Ludzie ze wstrętem już na mnie patrzyli, a wszystkie psy szczekały na mój widok. Wtem spotkałem się z bratem, który miał sklep we Frisco. Poznał mnie pomimo nędzy i wziął do swego domu. O gdyby był tego nie zrobił! Gdyby mi dał był zginąć! Oszczędziłby był sobie nieszczęścia, a mnie jeszcze gorszych wyrzutów sumienia!
Zamilkł na chwilę. Wzdychał ciężko, że mię wielka litość nad nim zdjęła.
— Byłem zmuszony sprawować się dobrze — mówił dalej. — Brat uwierzył, że się poprawiłem i dał mi posadę w swoim sklepie. Ale szatan gry drzemał tylko, a gdy się zbudził, porwał mnie jeszcze mocniej w swe szpony. Naruszyłem kasę, by zmusić szczęście do służby dla siebie. Wystawiałem fałszywe weksle, by pieniądze poświęcić molochowi hazardu. Przegrywałem i przegrywałem, aż wkońcu nie było już ratunku. Wtedy uciekłem. Brat popłacił fałszowane weksle i stał się przez to żebrakiem. On zniknął także z małym chłopcem, pochowawszy wpierw żonę, która zmarła z przerażenia i bolu. Dowiedziałem się o tem dopiero po wielu latach, odważywszy się zaglądnąć do Frisco. Wrażenie tej wiadomości pchnęło mię na lepsze tory. Zacząłem znowu pracować jako gambusino nie bez szczęścia. Przybyłem, aby wynagrodzić bratu szkodę, ale go już nie zastałem. Odtąd szukałem go wszędzie bez skutku. To niespokojne, koczownicze życie zrobiło ze mnie skuta. Gry zaniechałem, ale palenia opium nie. Nie palę go już, tylko żuję w znikomo małych dawkach z tytoniem. Oto moje wyznanie, a teraz spluńcie na mnie, albo mnie podepczcie nogami; nie mam nic przeciwko temu, gdyż zasłużyłem na to!
Wypuścił moją rękę, usiadł w trawie, wsparł łokcie na kolanach, a twarz ukrył w dłoniach. Siedział tak długi czas, nie wydając głosu z siebie, ja zaś stałem pełen uczuć, które się nie dadzą opisać. Wkońcu zerwał się znowu, wpatrzył się we mnie wzrokiem widma i zapytał:
— Wy jeszcze tutaj? Czy nie strach wam przed tym nędznikiem?
— Strach? Nie. Żal mi was serdecznie, sir. Nagrzeszyliście wiele, ale też wiele przecierpieliście, a wasza skrucha jest szczera. Jakżebym śmiał choćby pocichu rościć sobie prawo do wyroku! Ja sam jestem grzesznikiem i nie wiem, jakie mi życie przyniesie pokusy.
— Wiele wycierpiałem? Tak, macie słuszność, wielką słuszność! Mój Boże, czemże są dźwięki puzonów całego świata wobec niespoczywającego nigdy głosu sumienia człowieka, którzy się poczuwa do winy? Muszę pokutować i naprawić tyle, ile zdołam. Jutro zobaczę nareszcie brata. Doznaję wrażenia, jak gdyby dla mnie wschodziło jakieś słońce, ale nie ziemskie. To wszystko jednak was nic nie obchodzi. Co innego chciałem wam powiedzieć i o co innego prosić. Czy spełnicie mi to życzenie?
— Z całego serca!
— To posłuchajcie! To, że nawet kiedy przez pewien czas nie mam konia, włóczę z sobą siodło, to dzieje się dla słusznego powodu. Jeśli się odpruje podszewkę, można się dostać do rzeczy, przeznaczonych dla brata, ale wyłącznie dla brata. Zapamiętacie to sobie, sir?
— To prośba, nad wyraz skromna.
— Nie tak bardzo. Ale może się jeszcze kiedyś dowiecie, jak wielkie pokładam w was zaufanie, skoro proszę was, żebyście o tem nie zapomnieli. A teraz odejdźcie, sir! Zostawcie mnie samego! Wydaje mi się, jak gdybym musiał jeszcze dziś w nocy przeczytać księgę mych win. Jutro może już czasu nato nie będzie. Są przeczucia, po których poznać natychmiast, że są zwiastunami prawdy. Proszę was, idźcie! Śpijcie z Bogiem! Wasze sumienie czyste. Dobranoc, sir!
Wróciłem powoli do obozu i położyłem się. Zasnąłem dopiero w kilka godzin, na krótko przed samym brzaskiem, a starego jeszcze nie było. Gdy nas budzono, siedział już na siodle, jak gdyby mu zależało na tem, by się jego przeczucie śmierci urzeczywistniło. Gambusino oświadczył, że z wyjątkiem niewielkiego bolu w plecach czuje się zupełnie dobrze i rzeźko. Opasano go jedną derką jak spódnicą, a na to zarzucono mu drugą jako płaszcz. Jeden z Apaczów wziął go na swego konia i ruszyliśmy w drogę.
Przejeżdżaliśmy znów przez keniony prawie aż do południa, dopiero o tej porze skończył się przynajmniej na ów dzień ten uciężliwy teren. Godzinami prowadziła teraz droga przez porosłe trawą równiny, z których miejscami wznosiły się góry. Trop Czimarrów mieliśmy ciągle dotąd przed sobą.
Wtem zatrzymał nas gambusino i rzekł z zadowoleniem:
— Tu musimy zboczyć od tropu. Harton posłuchał mej rady i poszedł kołem. My skierujemy się teraz na prawo, bo tam prosta droga.
— Well! To nas prowadźcie!
Na północnym zachodzie, dokąd zdążaliśmy teraz, rozłożyły się na widnokręgu niebieskawe masy, które gambusino określił jako góry. Te jednak tak daleko były jeszcze, że dopiero po kilku godzinach poznaliśmy, że się do nich zbliżamy. Zaraz po południu spoczęliśmy na krótki czas i ruszyliśmy ze wznowioną szybkością. Wreszcie ujrzeliśmy pierwszy, choć nędzny, krzak, potem nastąpiło ich więcej, aż wkońcu otwarła się przed nami prerya, na której trzeba było objeżdżać kępy zarośli. My odżyliśmy nanowo, a konie nasze trzymały się wprost znakomicie. Były to zupełnie inne zwierzęta, niż te, które nam dał sennor Atanasio. Kłusowały tak raźno, jak gdybyśmy dopiero przed chwilą wyruszyli z obozu.
Tymczasem odległość między nami a górami zmniejszyła się była znacznie. Był też już czas na to, gdyż słońce chyliło się ponad ich szczytami ku zachodowi. Tu ujrzeliśmy w samym środku preryi pierwsze drzewo z poszarpanymi przez burze konarami. Powitaliśmy je jako zwiastuna upragnionego lasu. Potem następowały inne to z prawej, to z lewej strony, tu bliżej siebie, tam dalej, aż utworzyły gaj ze wznoszącym się jak oparcie gruntem, po którym dostaliśmy się na wzgórze, za którem teren opadał stromo ku niezbyt głębokiej dolinie. Tam musieliśmy zjechać, aby dolinę przeciąć. Stamtąd jednak wznosił się grunt do znacznej wyżyny, nagiej wprawdzie i łysej, ale pokrytej na szczycie drzewami. Wzdłuż tego grzbietu jechało się pod drzewami, a potem stromo w dół przez parów, a następnie znowu pod górę na małe, bezdrzewne, ale porosłe trawą płaskowzgórze. Zaledwie wstąpiły na nie kopyta naszych koni, ujrzeliśmy pas, ciągnący się trawą, na poprzek naszego kierunku.
— Trop! — zawołał gambusino. — Kto mógł tędy przejeżdżać?
Równocześnie zsiadł, aby zbadać ślady.
— Ja widzę to z konia — gniewał się Old Death. — Taki trop może zostawić tylko gromada, licząca ponad czterdziestu jeźdźców. Przybywamy zatem zapóźno.
— Sądzicie istotnie, że to byli Czimarrowie?
— Nawet stanowczo, sennor!
Winnetou zsiadł również, poszedł trochę za tropem, poczem oświadczył:
— Dziesięć bladych twarzy, a czterdziestu czerwonych. Od kiedy przeszli, minęła już godzina.
— Cóż wy na to, sennor gambusino? — spytał Old Death.
— Jeśli tak jest naprawdę, to możemy ich przecież jeszcze uprzedzić — odrzekł zapytany. — W każdym razie będą badali okolicę przed napadem, a to wymaga czasu.
— Oni zmuszą Hartona, żeby im wszystko opisał, nie będą więc tracili czasu na długie poszukiwania.
— Ale Indyanie atakują zawsze przed rannym brzaskiem.
— Zabierajcie się ze swoim brzaskiem! Powiedziałem przecież, że z nimi są biali! Dyabła tam będą zważali na obyczaje czerwonych. Założyłbym się, że w biały dzień wejdą do bonancy. Postarajcie się zatem, żebyśmy się tam jak najprędzej dostali!
Ostrogi poszły w ruch i popędziliśmy przez równinę w całkiem innym kierunku niż Czimarrowie. Harton nie poprowadził ich ku wejściu do bonancy, lecz do jej krawędzi, położonej najdalej w tyle. My zaś dokładaliśmy starań, aby jak najrychlej dostać się do jej wnętrza. Niestety zaczęła teraz szybko ciemność zapadać. Do tego wjechaliśmy w las na zupełnie nie utarty grunt, musieliśmy to zjeżdżać nadół, to znów piąć się pod górę i zdać się całkiem na kroczącego przed nami gambusina, oraz na oczy koni. Ale konary i gałęzie zawadzały nam bardzo, biły nas po twarzy, zachodziła obawa, że nas zmiotą z siodeł. Dlatego pozsiadaliśmy i poszliśmy dalej piechotą, prowadząc konie za uzdy, a z rewolwerami w wolnej ręce, ponieważ każdej chwili mogliśmy się spotkać z nieprzyjacielem. Nareszcie usłyszeliśmy szmer wody.
— Jesteśmy przy wejściu — szepnął gambusino.— Uważajcie teraz! Na prawo woda. Trzymajcie się skały na lewo i idźcie po jednemu!
— Ładnie! — odrzekł Old Death. — Tu w nocy straże nie stoją?
— Teraz nie jeszcze. Czas nocnego spoczynku jeszcze nie nadszedł.
— Ładna gospodarka! I w dodatku w bonancy! Jaka tam droga? Ciemno, że oko wykól!
— Ciągle prosto. Grunt równy. Aż do namiotu niema żadnej przeszkody.
Widzieliśmy w ciemności tylko tyle, że przed nami ciągnęło się otwarte dno doliny. Na lewo wznosiły się wysoko czarne masy ścian skalnych, na prawo szemrała woda. Tak szliśmy, prowadząc jeszcze konie za uzdy. Ja gambusino i Old Death otwieraliśmy pochód. Wtem wydało mi się, że dostrzegłem postać, podobną do psa, przemykającą się pomiędzy nami a skałą. Zwróciłem na to uwagę drugich, wobec czego zatrzymaliśmy się i zaczęliśmy nadsłuchiwać. Nic jednak się nie odezwało.
— Ciemność zwodzi — rzekł gambusino. — Zresztą za nami znajduje się ukryte wejście na górę.
— Ta postać mogła właśnie zejść stamtąd — powiedziałem ja.
— W takim razie nie byłoby obawy, gdyż byłby to przyjaciel. Ale mieszkaniec doliny nie ma tu teraz czego szukać. To wam się tylko tak zdawało.
Na tem skończyła się ta sprawa, która potem sprowadziła tak straszne nieszczęście na nas, względnie na jednego z nas. Wkrótce zobaczyliśmy niepewne światło lamp, przedostające się przez ściany namiotu i usłyszeliśmy głosy ludzkie.
— Wy zaczekajcie na resztę — rzekł Old Death do gambusina, który z nami we trójkę szedł przodem — i powiedzcie, by się zatrzymali przed namiotem, dopóki nie zawiadomimy sennora Uhlmanna.
Tętent naszych koni musiano słyszeć w namiocie, a mimo to nie odchylono drzwi.
— Chodźcie ze mną, sir! — rzekł stary. — Zobaczymy, jaką radość i niespodziankę im sprawimy.
Z zewnątrz można było poznać, gdzie znajdowały się drzwi w kształcie zasłony. Old Death wszedł przedemną.
— Oto już oni! — zawołał jakiś głos. — Nie wpuście go do środka!
Jeszcze podczas tych słów padł strzał. Ujrzałem, jak skut pochwycił oburącz za ramę drzwi, a równocześnie zauważyłem kilka zwróconych ku drzwiom wylotów strzelb. Stary skut nie mógł się utrzymać na nogach i osunął się na ziemię.
— Moje przeczucie... mój brat... Przebaczenia... w siodle...! — jęknął.
— Sennor Uhlmann, nie strzelajcie, na miłość Boga! — krzyknąłem. — Jesteśmy przyjaciółmi. Z nami jest wasz teść i szwagier. Przychodzimy obronić was przed zamierzonym napadem.
— Mój Boże! Przyjaciele! — odpowiedziano z wnętrza. — Czy to prawda?
— Tak, nie strzelajcie. Wpuście mnie, tylko mnie samego!
— To wejdźcie, ale nikt więcej!
Wszedłem i zastałem tam ze dwudziestu mężczyzn, uzbrojonych w strzelby. Świeciły się trzy lampy, zwisające ze stropu namiotu. Naprzeciw mnie wyszedł młody człowiek, a obok niego stał jakiś wynędzniały i obdarty.
— Czy ten był z nimi, Hartonie? — zapytał ów młody.
— Nie, sennor!
— Nonsens! — zawołałem. — Nie urządzajcie egzaminu. My jesteśmy przyjaciele, ale nieprzyjaciel za nami. Mogą nadejść każdej chwili. Ten człowiek nazywa się Harton? Czy to jego wlekli z sobą Czimarrowie już od dłuższego czasu?
— Tak, on im umknął. Wszedł tu zaledwie przed dwiema minutami.
— Więc to wy przekradaliście się obok nas, master Hartonie? Widziałem was, ale tamci mi nie wierzyli. Kto wystrzelił?
— Ja — rzekł jeden z obecnych.
— Chwała Bogu! — odetchnąłem, ponieważ myślałem już, że brat brata zastrzelił. — Zabiliście człowieka, któremu zawdzięczacie swoje ocalenie!
Wtem weszli obaj Langowie, a za nimi gambusino, który nie dał się już dłużej wstrzymać. Teraz nastąpiła chaotyczna, gwarliwa, scena radości, do której przyłączyli się mieszkańcy z poblizkich chałup. Musiałem użyć dosadnych wyrazów, zanim sprowadziłem spokój. Old Death trafiony w samo serce oddał już był Bogu ducha. Murzyn Sam wniósł jego zwłoki do namiotu i położył wśród głośnego lamentu między nami. Dwie kobiety ukazały się z drugiego przedziału namiotu, jedna z chłopczykiem na rękach. Była to niańka. Druga padła w ramiona ojca i brata.
W owem położeniu musiałem zdać się na siebie samego. Kiedy inni zajęci sobą żywo rozmawiali, ja zapytałem Hartona, jak mu się uciec udało, a on zaczął tak opowiadać:
— Wyprowadziłem ich lasem na tył doliny, gdzie rozłożyli się obozem, a wódz poszedł na zwiady. Kiedy zmrok zapadł, ruszyli w drogę, zostawiając konie pod osłoną kilku strażników, wśród których leżałem ze związanemi rękoma i nogami. Jakoś zdołałem uwolnić najpierw ręce, a następnie nogi, poczem pomknąłem szybko ku ukrytym schodom i na dolinę. Zauważyłem was, a myśląc, że to wrogowie, pospieszyłem tu, gdzie zastałem zgromadzoną większość robotników, którym doniosłem o napadzie. Pierwszy, kto szedł, padł od strzału.
— Obyście byli raczej tam zostali, gdzie pieprz rośnie! Sprawiliście straszne nieszczęście. Z waszych słów wnioskuję, że te łotry mogą się tu zjawić lada chwila. Trzeba zrobić porządek.
Zwróciłem się oczywiście wprost do Uhlmanna, tego samego, który za mojem wejściem stał obok Hartona. Pouczyłem go w krótkich słowach o stanie rzeczy i z jego pomocą zarządzono wszystko w niespełna dwie minuty. Konie nasze zaprowadzono dalej na tył doliny. Apacze ustawili się za namiotem, a obok nich robotnicy Uhlmanna. Zwłoki Old Deatha umieszczono znów na dworze. Wyniesiono nad strumień beczkę nafty i flaszkę benzyny. Odbito jedno dno beczki, a jeden z ludzi otrzymał rozkaz wlać na dany znak benzynę do nafty, zapalić, potem zaś beczkę wepchnąć do wody. Płonąca nafta byłaby popłynęła po wodzie i w ten sposób oświetliła całą dolinę.
Pięćdziesięciu ludzi stało teraz gotowych na przyjęcie nieprzyjaciół, którym dorównywaliśmy liczbą, a przewyższaliśmy pod względem uzbrojenia. Kilku przebiegłych i doświadczonych robotników wysłano do wejścia, aby donieśli o zbliżaniu się napastników.
Na tylnej ścianie namiotu rozluźniono pierścienie, aby móc tędy wchodzić i wychodzić.
Kobiety i dziecko zaprowadzono do tylnej części doliny. Ja siedziałem w namiocie tylko z Uhlmannem, Winnetou i obydwoma Langami, Sam zaś został przy Apaczach. Czekaliśmy z dziesięć minut, kiedy wszedł jeden z wysłanych naprzód ludzi i doniósł, że przyprowadził dwu białych, którzy pragną złożyć swoje uszanowanie sennorowi Uhlmannowi, że za tymi białymi dał się jednak zauważyć ruch, z czego należy wnosić, iż reszta zbliża się także. Obcym pozwolono wejść, przedtem jednak ja ukryłem się z obydwoma Langami i Winnetou w drugim przedziale.
Tymi dwoma białymi byli ku memu zdumieniu Gibson i Ohlert. Powitano ich uprzejmie i poproszono, żeby usiedli, co też obaj uczynili. Gibson nazwał siebie Gavilano i przedstawił się jako geograf, który razem z kolegą zwiedza te góry. Oświadczył, że niedaleko stąd rozbił obóz, kiedy przybył doń gambusino, niejaki Harton, od którego dowiedział się, że tu znajduje się porządne mieszkanie. Ponieważ kolega jego zachorował — mówił dalej Gibson — przeto poprosił Hartona, żeby go tu przyprowadził i zapytał sennora Uhlmanna, czyby nie przyjął go na jedną noc.
Nie zastanawiając się nad tem, czy podstęp Gibsona dobrze obmyślany, czy głupio, wyszedłem z mojej kryjówki, a na mój widok zerwał się Gibson na równe nogi i wypatrzył się na mnie z wyrazem najwyższego przerażenia.
— Czy Czimarrowie, którzy idą za wami, także zachorowali, master Gibson? — zapytałem. — Wiliam Ohlert nietylko tutaj zostanie, lecz pójdzie ze mną, a was także zabiorę.
Ohlert siedział jak zwykle, nie biorąc w niczem udziału. Gibson jednak upamiętał się rychło.
— Łotrze! — krzyknął na mnie. — Aż tutaj ścigasz uczciwych ludzi?
— Milcz, człowiecze! — przerwałem mu. — Jesteś moim jeńcem!
— Jeszcze nie! — odparł z wściekłością. — Dostaniesz najpierw tem!
Miał strzelbę w ręku i zmierzył się do uderzenia mnie kolbą. Ja pchnąłem go w rękę, przez co zrobił pół zwrotu, strzelba uderzyła w dół i trafiła w głowę Ohlerta, który też upadł natychmiast. W następnej chwili wtargnęli robotnicy do namiotu i wycelowali strzelbami do Gibsona, którego ja jeszcze trzymałem.
— Nie strzelać! — zawołałem, chcąc go wziąć żywcem, ale już było zapóźno. Huknął strzał i Gibson runął z przestrzeloną głową na ziemię.
— To nic, panie! U nas w kraju taki zwyczaj! — rzekł ten, który wystrzelił.
Na ten strzał, jakby na znak, umówiony może przez Gibsona ze wspólnikami, rozległo się w pobliżu wejścia indyańskie wycie wojenne. To wpadli Czimarrowie i sprzymierzeni z nimi biali.
Uhlmann wybiegł na dwór, a reszta za nim. Głos jego, strzały, krzyki i przekleństwa ludzi mieszały się z sobą wśród ciszy nocnej. Ja zostałem sam z Ohlertem w namiocie. Ukląkłem przy nim, aby się przekonać, czy żyje. Tętno biło jeszcze i to mnie uspokoiło. Mogłem więc wziąć udział w walce.
Wyszedłszy, zobaczyłem, że to zbyteczne. Dolinę oświetliła płynąca potokiem nafta, jak w dzień. Przyjęto nieprzyjaciół całkiem inaczej, aniżeli się spodziewali. Większość ich leżała na ziemi, a reszta umykała ku wyjściu, ścigana przez zwycięzców. Tu i ówdzie walczyli poszczególni napastnicy z dwoma lub trzema ludźmi Uhlmanna, lecz oczywiście bez nadziei skutku.
On sam stał obok namiotu i posyłał kulę za kulą, gdzie tylko znalazł cel odpowiedni. Zwróciłem jego uwagę na to, że byłoby dobrze wysłać oddział ludzi pod przewodnictwom Hartona ukrytą ścieżką po konie napastników. Tam można było także przyjąć odpowiednio tych, którym udałoby się ujść wejściem do doliny. Uhlmann uznał słuszność tej rady i posłuchał jej natychmiast.
W kilka minut po pierwszym strzale plac boju był całkiem czysty.
To, co potem nastąpiło, chętnie pominę. Obrazów, na które oburza się serce człowieka, nie powinno się malować pendzlem, ani piórem. Prawdziwe chrześcijaństwo zakazuje nawet zwycięzcy rozkoszować się tryumfem.
Wysłany oddział zabrał z łatwością konie i pozostał przy nich przez całą noc, powrócił tylko Harton. On oczywiście nie miał najmniejszego pojęcia o tem, kto był jedynym poległym z naszej strony, który w dodatku tylko wskutek nieporozumienia padł od kuli przyjaciela. Wyszedłem z nim na dolinę, gdzie płonęło kilka roznieconych tymczasem ognisk. Usiedliśmy w ciemnem miejscu, poczem ja opowiedziałem mu to, co go teraz obchodziło.
Harton płakał głośno i rozdzierająco, jak dziecko. Kochał brata zawsze, dawno już przebaczył mu wszystko i został gambusinem w nadziei, że go gdzieś spotka, kazał sobie opowiedzieć wszystko, począwszy od pierwszego mego spotkania ze skutem aż do chwili, kiedy skruszonego dosięgła zabłąkana kula. Chciał znać każde zamienione przez nas słowo, a gdy po przeszło godzinie wróciliśmy do namiotu, by się przypatrzyć zmarłemu, poprosił mnie, żebym go tak pokochał, jak jego biednego brata.
Rankiem przyniesiono siodło Old Deatha i w cztery oczy odpruliśmy podszewkę. Znaleźliśmy portfel, cienki wprawdzie, lecz bogatej zawartości. Zmarły pozostawił przekazy bankowe na sumę znacznej wysokości, ale co ważniejsze, dokładnie wyrysowany plan powitej miejscowości w Sonorze, gdzie Old Death odkrył wielce obiecującą bonancę. Od tej chwili był Fred Harton bardzo bogatym człowiekiem.
Jakie plany miał Gibson co do Ohlerta, o tem nie podobna się było dowiedzieć. Nawet siostra jego, Feliza Perillo, do której wiodła ich droga, nie byłaby zdolna tego wyjaśnić. Znalazłem przy nim w banknotach wszystkie te sumy, które podjął był na Ohlerta nazwisko, z potrąceniem oczywiście tego, co wydał na podróż.
Ohlert żył wprawdzie, lecz zaraz nie mógł przyjść do siebie po ogłuszeniu. Należało się zatem spodziewać, że będzie musiał dłużej tutaj zabawić, co mnie nawet na rękę było, gdyż mogłem wypocząć po trudach i niewywczasach, oraz poznać gruntownie życie w bonancy, dopókiby stan Ohlerta nie pozwolił na to, żeby go oddać pod opiekę zdolnego lekarza w Chihuahua.
Old Deatha pochowano. Wystawiliśmy mu pomnik z krzyżem ze srebrzystego kruszcu. Brat jego wystąpił ze służby u Uhlmanna, aby niejako odżyć na nowo po trudach i przykrościach, na które ciągle był narażony jako gambusino.
Uhlmann i jego żona byli bardzo uszczęśliwieni przybyciem obudwu krewnych, a uprzejmością i gościnnością swoją starali się uprzyjemnić im pobyt u siebie. Harton, żegnając się z nimi i ze mną, prosił mnie, żebym mu towarzyszył w poszukiwaniu bonancy. Nie mogłem mu dać stanowczej odpowiedzi i pocieszałem go nadzieją, że przybędę do Chihuahua. Winnetou postanowił zostać ze mną i odesłał do domu swoich dziesięciu Apaczów, których Uhlmann obdarował sowicie. Murzyn Sam odjechał z Hartonem i z pewnością szczęśliwie wykonał polecenie Cortesia, ale czy wrócił do niego, tego już nie wiem.
W dwa miesiące potem siedziałem u poczciwego religioso[13] Benito z kongregacyi El buono Pastor w Chihuahua. Jemu to, jako najsłynniejszemu lekarzowi północnych prowincyi, powierzyłem mojego pacyenta. Udało mu się też przyprowadzić go całkiem do zdrowia. Powiadam całkiem, gdyż wraz z wyleczeniem fizycznem nastąpił także duchowy stan normalny. Wyglądało to tak, jak gdyby uderzeniem kolby zabito tę nieszczęsną jego monomanię, że chciał zostać obłąkanym poetą. Wiliam był rzeźki i zdrowy, a chwilami nawet wesoły i tęsknił do ojca, nie wiedząc nawet o tem, że właśnie go oczekiwałem. Ojciec bowiem zawiadomił mnie, gdy mu doniosłem o znalezieniu Wiliama, że sam przyjedzie po syna. Przy sposobności poprosiłem go, żeby mi u Taylora wyrobił uwolnienie ze służby. Z każdym dniem nabierałem coraz więcej ochoty, by udać się z Hartonem do Sonory.
Przychodził on codziennie odwiedzać nas obydwu i czcigodnego zakonnika. Zaprzyjaźnił się ze mną wprost serdecznie i cieszył się również bardzo zdrowiem pacyenta.
Co do tego, należało przyznać, że stał się prawdziwy cud. Ohlert nie chciał już słyszeć słowa „poeta“. Przypominał sobie każdą godzinę życia, czas jednak od ucieczki z Gibsonem aż do przebudzenia się w bonancy tworzył pustą kartę w jego pamięci.
Pewnego dnia siedzieliśmy tak razem, zakonnik, Ohlert, Harton i ja, opowiadając o tem, cośmy przeżyli i robiąc sobie nadzieje na przyszłość. Wtem zapukał famulus i wsunął do izby mężczyznę, na którego widok wydał Wiliam okrzyk radości. Jaką boleść i jakie kłopoty ojcu sprawił, o tem wiedział oczywiście tylko odemnie. Rzucił się z płaczem w jego ramiona, wobec czego my wyszliśmy cicho z pokoju.
Później oczywiście musieliśmy ojcu i synowi o wszystkich przygodach szczegółowo opowiedzieć, a oni słuchali tego, pełni radości, że się nawzajem odnaleźli. Ohlert starszy przywiózł mi uwolnienie, a Fred Harton otrzymał odemnie natychmiast słowo, że będę mu towarzyszył. Pragnęliśmy oczywiście gorąco, żeby jeszcze ktoś trzeci wziął był udział w tej podróży. Tym trzecim był nie kto inny jak nieodżałowanej pamięci Old Death. Niestety inaczej zrządziły wyroki Boże!



ROZDZIAŁ V.
Old Firehand.

Mógłbym wiele, bardzo wiele napisać o tem, co przeżyłem z Hartonem, ale ponieważ tutaj chodzi przedewszystkiem o Winnetou, którego przy nas nie było, przeto zaznaczę tylko, że po długich trudach, niewywczasach i walkach udało nam się szczęśliwie znaleźć bonancę. Z tego udziału, który mi się w niej należał, nie miałem ochoty korzystać stale i osobiście, to też sprzedałem go za sumę, która wynagrodziła mi sowicie straty, poniesione podczas rozbicia się okrętu. Pożegnawszy się z Hartonem, pojechałem nad Rio Pecos do puebla Apaczów, gdzie mię jak brata przyjęto. Winnetou nie zastałem niestety, gdyż objeżdżał wtedy właśnie wszystkie oddziały Apaczów.
Apacze prosili, żebym zaczekał na niego, ponieważ jednak znaczyło to tyle, co zatrzymać się u nich przez pół roku, przeto ruszyłem w tymczasową podróż do Kolorado, aby potem przez Kanzas powrócić do St. Louis. W drodze przyłączył się do mnie Anglik Emery Bothwell, którego później, jak się moi mili czytelnicy dowiedzą, spotkałem na Saharze.
Wszystko, co dawniej przeżyłem z Winnetou, potem z Fredem Hartonem, a teraz przeżywałem z Bothwelem, przechodziło prędko z ust do ust. Kiedy więc przybyłem do St. Louis, zdumiałem się, że nazwisko Old Shatterhand było na wszystkich ustach. Mój kochany Mr. Henry, zauważywszy moje zdumienie, rzekł swoim zwykłym sposobem:
— A to z was ptaszek! Przeżywacie w jednym miesiącu więcej przygód, niż niejeden w dwudziestu latach, przebijacie się przez wszelkie niebezpieczeństwa tak szczęśliwie, jak kula pistoletowa przez bibułę, idziecie jako młody greenhorn w zawody z najbardziej doświadczonym westmanem, obalacie okrutne prawa dzikiego Zachodu, oszczędzając nawet śmiertelnego wroga, a potem gębę otwieracie ze zdumienia nad tem, że o was mówią. Powiadam wam, że co do sławy zapędziliście w tym krótkim czasie nawet sławnego Old Firehanda w kozi róg, a on od was dwa razy starszy. Okrutnie się cieszyłem waszą sławą, gdyż to ja skierowałem was na tę drogę. A teraz popatrzcie na to, co wam pokażę!
Otworzył szafę ze strzelbami i wydobył z niej pierwszy gotowy sztuciec swego systemu, objaśnił, jak go należy używać i zaprowadził mnie potem do tarczy, abym go spróbował i ocenił. Byłem wprost zachwycony, ale zwróciłem jak poprzednio jego uwagę na to, że rozpowszechnienie tego sztućca na dzikim Zachodzie sprowadziłoby złe skutki dla ludzi i zwierząt.
— Wiem to, wiem — rzekł — już raz to od was słyszałem. Zrobię też tylko kilka egzemplarzy. Pierwszy, to jest ten, wam darowuję. Wsławiliście moją rusznicę na niedźwiedzie, zachowajcie ją więc na zawsze razem ze sztućcem. Liczę na to, że wam w dalszych podróżach po drugiej stronie Mississipi odda jakie takie usługi.
— To nie ulega najmniejszej wątpliwości. Ale w takim razie teraz przyjąć go nie mogę.
— Czemu?
— Ponieważ nie udaję się teraz na Zachód.
— A dokąd?
— Najpierw do domu, a potem do Afryki.
— Af... Af... Af...?! — wołał, zapominając zamknąć usta. — A to z was mądrala! Chcecie zostać Murzynem, czy Hotentotem?
— Nie. Obiecałem mr. Bothwellowi, że spotkam się z nim w Algierze, gdzie przebywają jego krewni. Stamtąd zamierzamy zrobić wycieczkę na Saharę.
— I dać się pożreć lwom i hipopotamom!
— Pshaw! Hipopotamy nie są mięsożerne i nie żyją na pustyni.
— Ale lwy!
— Niema ich także na właściwej Saharze. Zwierzętom potrzeba wody.
— Ja wiem, że nie piją syropu! Tu idzie jeszcze o inne rzeczy. Prawda, że w Algierze mówi się po francusku?
— Tak.
— A wy umiecie?
— Oczywiście.
— A na pustyni mówią?
— Po arabsku.
— To jednak pójdzie wam kulawo!
— Nie. Profesor, który mnie uczył języka arabskiego, uchodził za największego arabistę w ojczyźnie.
— Niech was kaczka kopnie! Ani rusz do was się dobrać! Przypuszczam jednak, że coś was przecież od tej podróży odwiedzie.
— Co?
— Pieniądze.
— O, te mam.
— Oho!
— Tak! Bonanca przyniosła mi sporo, a od bankiera Ohlerta otrzymałem także pokaźne wynagrodzenie, nie licząc pensyi, wysłanej mi przez John Taylora.
— To lećcie sobie, lećcie na swoją Saharę! — zawołał z gniewem. — Nie potrafię pojąć człowieka, którego tam coś ciągnie! Piasek, nic tylko piasek i miliony pcheł pustynnych! Tu byłoby wam o wiele lepiej. Rozchodzimy się na zawsze, bo kto wie, czy zobaczymy się kiedy.
Mr. Henry biegał szybko wielkimi krokami po pokoju, mruczał coś gniewnie i wymachiwał obydwiema rękami. Ale jego dobroduszność wnet odniosła zwycięstwo. Stanął przedemną i zapytał:
— Czy potrzeba wam i na pustyni rusznicy?
— Tak.
— A sztućca?
— Tembardziej,
— To weźcie jedno i drugie i zabierajcie się! Wynoście się i nie pokazujcie mi się na oczy, jeśli chcecie, żeby was nie wyrzucono. Wy... wy... wy... głupi ośle pustynny, wy...!
Wcisnął mi w rękę obie strzelby, otworzył drzwi, wypchnął mnie i zasunął rygiel. Kiedy jednak wyszedłem na ulicę, wystawił głowę przez okno i zapytał:
— Przyjdziecie do mnie dziś wieczorem?
— To się samo przez się rozumie!
— Well! Ugotuję na maszynce piwną zupę, waszą ulubioną potrawę wieczorną. A teraz zabierajcie się stąd!
Gdy w kilka dni potem z nim się żegnałem, wymógł na mnie słowo honoru, że wrócę po sześciu miesiącach, o ileby jakaś nieprzezwyciężona przeszkoda nie stanęła mi w drodze. Udało mi się dotrzymać słowa i w pół roku znalazłem się znowu w St. Louis.
Ucieszył się niezmiernie, dowiedziawszy się, jak bardzo przydały mi się obie strzelby przy zniszczeniu osławionej gum[14] i oświadczył, że Winnetou był w tym czasie u niego, a usłyszawszy kiedy mam wrócić, prosił, by mnie posłał nad Rio Suanca, gdzie on będzie polował ze swoimi wojownikami.
Wyruszyłem natychmiast w drogę ku tej rzece, ale dostałem się do niej dopiero w trzy tygodnie i po krótkich poszukiwaniach znalazłem obóz Apaczów. Winnetou zachwycał się tak samo jak ja sztućcem Henryego, ale nie pragnął zeń ani razu wystrzelić, uważając strzelbę za moją świętość. Zrobił mi radosną niespodziankę, darowując mi karego konia, którego zabrał z sobą dla mnie. Koń nazywał się Swallow[15], a główna jego zaleta, szybkość, usprawiedliwiała aż nadto tę nazwę. Przeszedł on najlepszą indyańską tresurę i przyzwyczaił się do mnie rychło.
Winnetou wybierał się po polowaniu do Nawajów, aby między nimi a Nijorami, z którymi spór mieli, sprowadzić zgodę. Ja postanowiłem mu towarzyszyć, lecz nie wykonałem tego postanowienia. Oto bowiem na kilka dni przed zamierzonem wyruszeniem spotkaliśmy ludzi, którzy wieźli kalifornijskie złoto i przelękli się nie mało, ujrzawszy, że ich otoczyli czerwonoskórcy. Uspokoili się jednak wkrótce, usłyszawszy nazwiska Winnetou i Old Shatterhand. Jak dobrze one brzmiały, poznałem stąd, że ci ludzie poprosili mnie, żebym ich za odpowiedniem wynagrodzeniem odprowadził do Fortu Scot. Nie chciałem na to przystać, by się nie rozłączać z Winnetou, on jednak, jako mój dawniejszy nauczyciel, dumny był z tego zaufania i nalegał, żebym nie odmówił im tej przysługi, a potem udał się z fortu Scot na północ do położonej na zachód od Missouri preryi Grawel, gdzie mieliśmy się spotkać. Winnetou chciał właśnie odwiedzić znajdującego się wówczas w tamtych stronach swego dawnego przyjaciela, Old Firehanda.
Ponieważ to rozstanie się było jego własną wolą, odjechałem z owymi ludźmi i doprowadziłem ich szczęśliwie na miejsce przeznaczenia. Nie obeszło się oczywiście bez niebezpieczeństw, które trzeba było pokonać. Brałem je wyłącznie na siebie i kilka razy tylko dzięki sztućcowi i koniowi nie przypłaciłem życiem mojego postępowania.
Następnie pojechałem dalej sam, najpierw przez Kanzas, a potem przez Nebraskę, terytoryum Siuksów, od których pościgu ocaliła mnie kilkakrotnie tylko chyżość Swallowa. Winnetou powiedział mi przy pożegnaniu, że droga moja poprowadzi w tych stronach przez nowo odkryte, należące do niejakiego Forstera, tereny naftowe, które właśnie zaczęto eksploatować i że tam znajduje się store, w którem będę mógł nabyć, czego mi będzie potrzeba.
Wedle moich obliczeń powinienem był już być w blizkości owej osady naftowej. Wiedziałem, że nazywała się New Venango i leżała w jednym z wąwozów, zwanych bluffs. Te wąwozy wcinają się stromo w płaszczyznę preryi, a przepływa je zazwyczaj rzeczka, która bądźto bez śladu niknie pomiędzy skałami, bądź też wsiąka powoli w grunt, albo wreszcie, jeżeli ma więcej wody, płynie ku większej rzece. Aż dotychczas nie znalazłem na równinie, usianej kwieciem heliantu, żadnego znaku, któryby dowodził blizkości takiego zagłębia. Koń potrzebował spoczynku i ja sam byłem taki znużony długiem błądzeniem, że coraz to bardziej tęskniłem do celu dzisiejszej mojej wędrówki. Postanowiłem tam z dzień porządnie wypocząć i uzupełnić wyczerpującą się już niemal amunicyę.
Już nie spodziewałem się dostać do tego celu, kiedy Swallow podniósł główkę i wyrzucił oddech z tym szczególnym dźwiękiem, jakim prawdziwy koń preryowy oznajmia zbliżanie się żyjącej istoty. Lekkiem szarpnięciem cugli zatrzymałem go i odwróciłem się na siodle, aby zbadać widnokrąg.
Nie potrzeba było patrzeć zbyt długo. W bok od miejsca, na którem stałem, spostrzegłem dwu jeźdźców, którzy mnie także musieli zauważyć, gdyż puścili konie w cwał wprost na mnie. Ponieważ oddalenie między nami było zbyt wielkie, aby rozróżnić szczegóły, spojrzałem przez dalekowidz i dostrzegłem ku memu zdziwieniu, że jeden z jeźdźców nie był mężczyzną, lecz, co rzadko się trafia w tych stronach, dość młodym chłopcem.
— A, do stu piorunów! Dziecko na preryi i to w prawdziwem traperskiem ubraniu! — pomyślałem sobie i z oczekiwaniem wsunąłem napowrót za pas nóż i rewolwer, które dla bezpieczeństwa nieco byłem wysunął.
Czyżby ten mężczyzna z nim miał być jednym z owych ekstrawaganckich Jankesów, gotowych do wszelkiej nadzwyczajności, czy też „flats ghost“, duchem równiny, który wedle wierzeń indyańskich jeździ nocą na ognistym koniu, a we dnie pod rozmaitemi postaciami po woodlandach, aby białych ludzi znęcać do zguby, a chłopiec może zakładnikiem, uprowadzonym przezeń ze Wschodu?
Zbadałem z pewnemi wątpliwościami swoją powierzchowność i stwierdziłem brak tego wszystkiego, co gentleman w towarzystwie powinien mieć na sobie i przy sobie. Mokassyny stały się z czasem zbyt otwarte, legginy świeciły się, ponieważ przejąłem był chwalebny obyczaj wszystkich myśliwych używania spodni przy stole, zamiast serwetki i wysmarowałem je w ten sposób dokładnie łojem bawolim i tłuszczem pracza. Woskowata koszula myśliwska, która z uznania godnem poświęceniem znosiła wszelkie zmiany temperatury i atmosferyczne kłopoty, nadała mi wyglądu zmaltretowanego deszczem i wiatrem stracha w kapuście, a bobrowa czapka, okrywająca mi głowę, nietylko że powiększyła się zanadto, lecz nawet utraciła większą część włosów i wyglądała, jak gdyby ku swojej szkodzie wchodziła w nazbyt blizką styczność z ogniskami obozowemi.
Szczęściem nie znajdowałem się na parterze wielkiej opery, lecz pomiędzy Black Hills a Górami Skalistemi i nie miałem czasu na to, by się tem martwić, gdyż nie dokończyłem był jeszcze badania, kiedy obaj przybysze zatrzymali się przedemną. Chłopak podniósł na pozdrowienie w górę rękojeść szpicruty i zawołał jasnym, świeżym głosem:
— Good day, sir! Co chcecie znaleźć, że tak czegoś po sobie szukacie?
— Your servant, mój człowieczku! Zapinam moją pancerną koszulkę, aby mnie nie uszkodziło wasze badawcze spojrzenie.
— To nie wolno na was popatrzeć?
— O i owszem, ale przypuszczam, że i mnie pozwolicie się odwzajemnić w ten sam sposób.
— Wobec rycerza z hełmem bobrowym i z karbunkułowym pancerzem musi się być uprzejmym. Podnieście zatem waszą straszną przyłbicę i spojrzyjcie na mnie!
— Dziękuję. Przypatrzmy się więc sobie do syta, przyczem oczywiście ja lepiej na tem wyjdę, ponieważ wasz wygląd jest bardziej gentlemanlike — odrzekłem, a obróciwszy mustanga na zadnich nogach w kółko, dodałem. — Teraz macie mnie ze wszystkich stron, na koniu i w naturalnej wielkości. Jak wam się podobam?
— Zaczekajcie trochę i przypatrzcie się mnie — rzekł, śmiejąc się i poderwał konia śmiałym ruchem tak, jak to ja uczyniłem. — Teraz było przedstawienie obopólne, a wy powiedzcie pierwsi, jak ja wam się podobam!
— Hm, nieźle! Wydajecie mi się przynajmniej dość odpowiednim dla tego miejsca. A ja?
— Tak, o la la! Trzeba tylko być ostrożnym i nie zbliżać się do was bardziej, aniżeli pozwalają na to pewne wątpliwości.
— Tak, jeśli się człowieka nie weźmie w rachubę, to jeździec znakomity — rzekł towarzysz chłopca tonem lekceważącym, przypatrując się Swallowowi okiem znawcy. Ja nie zwróciłem uwagi na tę obelgę i odpowiedziałem chłopcu, który okazywał jak na swój wiek wielkie obycie się towarzyskie:
— Wasze wątpliwości są słuszne, sir, ale usprawiedliwią mię te dzikie strony, w których się znajdujemy.
— Dzikie? Jesteście więc obcym tutaj?
— Tak dalece obcym, że już przez cały dzień szukam napróżno właściwego numeru domu.
— To udajcie się z nami, jeśli chcecie zobaczyć, jak ogromne są te dzikie strony!
Zwrócił się w kierunku, w którym ja dążyłem i puścił konia przez wszystkie tempa od wolnego kroku aż do wyciągniętego cwału. Swallow podążył za nim z łatwością, pomimo że od brzasku byliśmy w drodze. Dzielne zwierzę jakby zmiarkowało, że tu idzie o małą próbę, zaczęło pędzić w ten sposób, że chłopiec nie mógł wkońcu nadążyć i zatrzymał konia z okrzykiem podziwu:
— Macie doskonałego konia, sir. Możebyście go sprzedali?
— Za żadną cenę, sir — odrzekłem, zdziwiony tem pytaniem.
— Opuście: sir!
— Dobrze! Ten mustang wyratował mnie z niejednego niebezpieczeństwa, jemu zawdzięczam moje życie, które często wisiało na włosku, nie mógłbym więc go sprzedać.
— Ma indyańską tresurę — zauważył, patrząc na konia okiem znawcy. — Gdzieście go nabyli?
— Od Winnetou, wodza Apaczów, z którym spotykałem się w ostatnich czasach nad Rio Suanca.
Spojrzał na mnie z widocznym zadziwieniem.
— Od Winnetou? To najsławniejszy i najwięcej wzbudzający trwogi Indyanin od Sonory aż do Columbii! Wy nie wyglądacie na człowieka, który się cieszy takiemi znajomościami.
— Czemu nie? — ząpytałem, śmiejąc się szczerze.
— Uważałem was za surveyora, lub coś podobnego, a ci ludzie bywają wprawdzie dzielni i zręczni, ale zapuszczać się między Apaczów, Nijorów i Nawajów do tego potrzeba już czegoś więcej. Wasze rewolwery, zgrabny nóż i odświętna strzelba na rzemieniu, a najbardziej wasza paradna postawa na koniu, zgadzają się cokolwiek z tem, co się widzi zwykle u prawdziwego trappera, albo skwatera.
— Przyznaję się otwarcie, że poniekąd jestem tylko myśliwym od święta, ale broń mam niezłą. Pochodzi ona z Front Street w St. Louis, a jeśli, jak się zdaje, obeznani jesteście z tym składem, to zapewne wiecie, że za dobrą cenę dostanie tam także dobrego towaru.
— Hm, ja sądzę, że dobroć towaru okazuje się dopiero przy właściwem jego użyciu. Jak się wam przedstawia ten pistolet?
Przy tych słowach sięgnął do torby przy siodle, wyjął stare, zardzewiałe narzędzie do strzelania, podobne raczej do wszystkiego innego, tylko nie do broni, godnej zaufania.
— Tak. To pochodzi, co prawda, z roku Poccahontas, ale dla wprawnego może być bardzo dobre. Widziałem Indyan, którzy używali zadziwiająco najnędzniejszej broni.
— W takim razie powiedzcie, czy umieli coś podobnego robić?
Skoczył koniem w bok, objechał mnie dokoła w szybkim kłusie, podniósł rękę i wypalił do mnie, zanim się spodziałem, co zamierza. Poczułem szarpnięcie lekkie na mem wyłysiałem okryciu głowy i równocześnie ujrzałem spadające przedemną kwiecie heliantu, które byłem zatknął za czapkę. Wyglądało to całkiem tak, jak gdyby ten pewny siebie strzelec chciał się dowiedzieć, co ma sądzić o mojem myśliwstwie od święta, przeto odrzekłem z zimną krwią na jego pytanie:
— Sądzę, że tej sztuki dokaże ktobądź, chociaż nie każdy ma cierpliwość nastawiać czapkę do tego, bo może się pod nią przypadkiem głowa znajdować. Nie strzelajcie zatem do drugiego, dopóki go nie przekonacie, że razem z swoją sikawką nadajecie się do pewnego strzału!
— Wherefore? — zapytało coś za mną. Towarzysz chłopca jechał na dużym i ciężkim koniu, który nie mógł nam kroku dotrzymać i dotarł do nas dopiero w chwili wystrzału. — Za głowę przebiegacza sawanny razem z futrzaną czapką płaci się nabojem prochu aż nadto!
Chudy, długo- i cienko-szyjny ten człowiek miał prawdziwie zawziętą fizyognomię Jankesa. Ze względu na jego towarzysza nie zwróciłem uwagi i na to grubjaństwo, chociaż spostrzegłem, że moje milczenie chłopiec fałszywie sobie tłómaczył. Zauważyłem przynajmniej na jego twarzy wyraz, w którym mało było uznania dla niezdolności do natychmiastowej odpowiedzi z mojej strony.
Całe spotkanie wydało mi się tak osobliwem, że gdybym coś podobnego przeczytał w powieści, podejrzewałbym autora o chęć przedstawienia rzeczy niemożliwych jako możliwe. W każdym razie musiała się gdzieś w pobliżu znajdować osada, a że oddawna żadne z dzikich plemion nie zabłąkało się tutaj, mógł więc nawet chłopak odważyć się na niedaleki wyjazd na równinę.
Mniej jasno zdawałem sobie sprawę z tego, co należało zrobić z tym zajmującym chłopcem. Okazywał znajomość Zachodu i wprawę w potrzebnych tam umiejętnościach, co zniewalało do przypuszczenia, że znajdował się w jakichś szczęśliwych stosunkach. Nie dziw więc, że oko moje spoczywało na nim z żywem zaciekawieniem.
Jechał o pół długości końskiej naprzód, a blask chylącego się ku widnokręgowi słońca oblewał go złotymi promieniami. Był „śniady i piękny“ jak mówi Pismo Święte o Dawidzie. W jego oryginalnych rysach tkwiła obok młodocianej miękkości pewna moc wyrazu i silna energia woli, w postawie zaś i w każdym ruchu wyrażała się samoistność i pewność siebie, zakazująca wyraźnie traktowania go jak dziecka, choć nie mógł liczyć więcej nad lat szesnaście.
Mimowolnie przypomniałem sobie czytane dawniej opowiadania i historye o odwadze, jaką tu w „far west“ odznaczają się nawet dzieci, a samoistność jego odnosiła się zapewne nietylko do jego charakteru, lecz i materyalnych stosunków, gdyż nie byłby mnie pytał o cenę konia.
Wtem ściągnął cugle.
— Czy zmierzacie do New Venango, sir?
— Tak.
— I przybywacie oczywiście z sawanny?
— Jakto chyba po mnie widzicie.
— Ale nie jesteście westmanem!
— Czy cieszycie się wzrokiem tak bystrym, że to poznajecie natychmiast?
— Jesteście Niemiec.
— Tak. Czy wymowa moja angielskiego języka świadczy, że jestem cudzoziemiec?
— Trochę. Jeśli wam to na rękę, to pomówimy naszym ojczystym językiem!
— Co, wy jesteście z tej samej ojczyzny?
— Ojciec mój jest Niemcem. Ja urodziłem się nad Quicourt. Matka moja była Indyanką z plemienia Assineboinów.
To wyjaśniło mi odrazu szczególny krój jego twarzy, oraz ciemną barwę cery. Matka zatem umarła, a ojciec żył. Natknąłem się tu prawdopodobnie na szczególniejsze stosunki i to, co czułem, dla chłopca, było czemś więcej od pustej ciekawości.
— Spojrzyjcieno tam! — wezwał mnie, podnosząc rękę. — Widzicie dym, wychodzący jakby z pod ziemi?
— Ach! Jesteśmy więc nareszcie nad szukanym przezemnie bluffem, w którym leży New Venango! Czy znacie Emery Forstera, księcia naftowego?
— Trochę. Jest ojcem żony mojego brata, żyjącej z mężem w Omacha. Wracam teraz stamtąd z odwiedzin i wstąpiłem tutaj. Czy macie coś do czynienia z Forsterem, sir?
— Nie. Udaję się do store’a na zakupy, a zapytałem tylko dlatego o Forstera, że jako znaczny książę naftowy przedstawia ciekawą osobistość dla każdego przybywającego w te strony.
— Czy widzieliście go już kiedy?
— Nie!
— O i owszem! Widzicie go nawet teraz, gdyż jedzie u waszego boku! Przedstawiliśmy się sobie niedostatecznie, ale to można sobie darować; prerya nie zna ceremonii.
— Ja nie podzielam tego zdania — odrzekłem, nie zwracając na Jankesa ani jednego spojrzenia. — Sądzę nawet, że prerya wytworzyła bardzo surową dystynkcyę, tylko miarą jej nie jest kabza, lecz znaczenie człowieka. Dajcie jednemu z waszych aroganckich książąt naftowych pistolet, z którego tak znakomicie strzelacie i poślijcie go na Zachód, a zginie pomimo swoich milionów. A zapytajcie natomiast któregokolwiek z westmanów, panujących z rusznicą w ręku nad preryą o monney, to zaśmieje wam się w oczy. Tam, gdzie człowiek tyle właśnie znaczy, ile niebezpieczeństwo, któremu da radę, spełni moja patentowana czapka lepsze usługi niż ćwierć lub pół tuzina źródeł oleju skalnego. Prerya nadaje swoje prawa i przepisy grzeczności nie przez nauczyciela tańców, lecz nożem!
Oko jego zabłysło szybkiem, jasnem, spojrzeniem, które przemknęło od Forstera do mnie. Zauważyłem, że przemówiłem po jego myśli. Mimo to on nie zaniechał sprostowania:
— Nie odmawiam wam zupełnie słuszności, sir, ale chyba się znajdzie tu lub ówdzie traper, czy skwater, który nie zaśmiałby się, gdyby go spytano o „kruszec.“ Czy słyszeliście kiedy o Old Firehandzie?
— Czemużby nie? Jest jednym z najbardziej poważnych westmanów. Nie spotkałem go jednak dotąd, co prawda.
— No, widzicie, on i Winnetou, którego przecież znacie, a więc biały i czerwony, należą właśnie do takich, jakich mam na myśli. Ci ludzie mają każde „open“ i każde „shut“ w górach i mogliby was zaprowadzić do pokładów złota i srebra, o których istnieniu i obfitości nikomu się nie śni. Wątpię, czyby który z nich zamienił się z nafciarzem!
— Pshaw! Harry — wtrącił Forster — sądzę, że nie zechcesz robić aluzyi!
Chłopak nie odpowiedział, ja zaś rzekłem chłodno:
— Nafciarz w każdym razie swoich skarbów nie odkrył i nie odważyłby się narazić życia przy ich eksploatacyi. Przyznacie zresztą, mój młody master, że wasza odpowiedź jest tylko potwierdzeniem tego, co ja mówię. Prawdziwy myśliwiec może znaleźć żyłę, ale za jej zawartość nie sprzeda wolności, którą ceni nadewszystko. Lecz oto bluff, a zarazem cel naszej podróży.
Zatrzymaliśmy się nad krawędzią parowu i spojrzeliśmy na małą osadę, której liczbę domów wyobrażałem sobie znaczniejszą. Dolina, leżąca przed nami, tworzyła jakby wązkie koryto, otoczone zewsząd pnącemi się stromo skałami i przecięte w środku pokaźną rzeczką, która przebijała się pomiędzy zbliżonemi do siebie skałami. Cały teren poprostu zakryty był urządzeniami, potrzebnemi do wydobywania oleju skalnego. W górze, tuż nad rzeką, znajdował się świder w pełnym ruchu. W pośrodku przed właściwemi zabudowaniami fabrycznemi stał dom, mimo swej prowizoryczności dość okazały, a gdzie tylko okiem sięgnąć wszędzie widziało się deszczułki, dna i gotowe kadzie, próżne lub napełnione cennym palnym materyałem.
— Tak, to jest bluff, sir — odrzekł Harry. — Po tamtej stronie widzicie store, a zarazem restauracyę, boardinghouse, gdzie można dostać wszystkiego, czego kto zapragnie, a tu prowadzi droga na dół. Jest trochę stroma tak, że trzeba zsiąść z konia, ale niebezpieczeństwa niema. Czy pójdziecie z nami?
Zeskoczyłem szybko z siodła, a on także, mówiąc:
— Weźcie konia do ręki!
— Swallow sam zejdzie — odrzekłem. — Schodźcie naprzód!
On wziął swego konia za cugle, a mój mustang zaczął iść bez osobnego wezwania. Forster szedł z tyłu ze swoim koniem powoli i ostrożnie. Przy tej sposobności przypatrzyłem się gibkim i zręcznym krokom idącego przedemną chłopca, którego osobistość zajmowała mnie z każdą minutą coraz bardziej. Na dnie doliny wsiedliśmy znowu na konie. Chciałem się pożegnać, sądząc, że obaj pojadą wprost do wspomnianego już domu mieszkalnego, gdy tymczasem mnie wypadała droga do sklepu.
— Dajcie pokój, człowieku! — odezwał się Forster. — My jedziemy także do store’a, gdyż mam z wami załatwić jeszcze pewną drobnostkę!
Miło mi było ze względu na młodzieńca, że zabawię dłużej w tem towarzystwie, nie pytałem jednak Forstera o jaką drobnostkę mu chodzi. Na wyjaśnienie nie długo czekałem. Gdy bowiem zsiadłem z konia koło „Store and boardinghouse“, jak brzmiał napis, umieszczony na drzwiach prostego domku, zeskoczył Forster także ze swego i ujął Swallowa za uzdę.
— Ja kupię od was tego konia. Ile żądacie?
— Ja go nie sprzedam!
— Dam dwieście dolarów.
Zaśmiałem się przecząco.
— Dwieście pięćdziesiąt!
— Nie trudźcie się, sir!
— Trzysta!
— Nie mam go na sprzedaż!
— Trzysta, a nad to cenę tego wszystkiego, co weźmiecie ze store’a.
— Czy wam się zdaje, że człowiek z preryi sprzeda konia, bez któregoby zginął?
— To odstąpię wam mego w dodatku!
— Trzymajcie sobie swoją patentowaną szkapę. Ja nie dam za nią ani włoska z mojej czapki!
— Ale ja muszę mieć waszego konia! — odparł niecierpliwie. — On mi się podoba!
— Bardzo wierzę, ale go nie dostaniecie. Jesteście na to za ubogi, by za niego zapłacić.
— Za ubogi?! — Spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby mnie chciał przestraszyć. — Czy nie słyszeliście, że jestem Emery Forster? Kto mnie zna, wie bardzo dobrze, że mogę zapłacić za tysiąc takich mustangów!
— Wasza kieszeń nic mnie nie obchodzi. Jeśli możecie istotnie dobrze zapłacić, to udajcie się do handlarza po dobrego konia, a puśćcie teraz mojego!
— Jesteście nieznośny bezwstydnik, wiecie? Taki obdartus, jak wy, któremu palce z butów wyglądają, powinien się cieszyć, jeśli dostaje pieniądze na nowe buty, bo w ten sposób raz przynajmniej przyjdzie do nich na drodze uczciwej!
— Emeryku Forsterze, weźno swój język na wodze, bo możesz się łatwo przekonać w nader rzetelny sposób, że człowiek, który jedynym nabojem prochu aż nadto jest zapłacony, bardzo prędko gotów jest uiścić tego rodzaju zapłatę!
— Oho, mój chłopcze! To nie sawanna, gdzie pierwszy lepszy rabuś robi, co mu się podoba. W New Venango jestem ja jedynym panem i władcą i kto mnie po dobremu nie słucha, tego przyprowadzam do rozumu na innej drodze. Podałem ostatnią cenę. Dostanę konia, czy nie?
Każdy inny westman byłby już dawno odpowiedział na to bronią, ale zachowanie się Forstera bawiło mię raczej, niż gniewało, z drugiej strony zaś ze względu na jego towarzysza tak postępowałem, wobec niego samego bowiem byłbym się inaczej zachował.
— Nie — odpowiedziałem zatem spokojnie. — Puśćcie!
Sięgnąłem po cugle, które on trzymał w ręku. On natomiast pchnął mnie w pierś, że aż się zatoczyłem i wskoczył na siodło.
— Tak, teraz ci pokażę, że Emery Forster potrafi kupić konia nawet wówczas, kiedy mu się go odmawia. Tu stoi mój i należy do ciebie. Rachunek w store zapłacę, a po dolary możesz przyjść, kiedy ci się spodoba! Chodź, Harry; skończyliśmy!
Wezwany nie pojechał odrazu, lecz zatrzymał się jeszcze na chwilę i spojrzał z zaciekawieniem w moje oczy. Gdy jednak nie gotowałem się do odebrania własności na sposób strzelecki, przemknęła mu po twarzy głęboka wzgarda.
— Czy wiecie, co to jest kujot, sir? — zapytał.
— Tak — odrzekłem spokojnie.
— Cóż o nim sądzicie?
— To tchórzliwe i niegodne uwagi zwierzę, które ucieka przed samem szczekaniem psa.
— Macie słuszność. Tą odpowiedź mogliście łatwo dać, ponieważ... sami jesteście kujotem!
Po tych słowach odwrócił się z nieopisanym gestem lekceważenia i podążył za „panem i władcą“ z New Venango.
Ja milczałem, wiedząc, co czynię. Swallow jeszcze był dla mnie nie przepadł, a zostawiając go na krótki czas u Forstera, mogłem znowu zobaczyć Harrego, którym się bardzo zająłem. Ostatnich słów jego, ponieważ z jego ust wyszły, nie uważałem za obelgę.
Ze sklepu wyszło było kilku ludzi i przysłuchiwało się naszym niebudującym układom. Jeden z nich przywiązał teraz konia Forstera do słupa i przystąpił do mnie. W tym hultaju o ryżej głowie i zapitej twarzy poznać było zdaleka Irlandczyka.
— Nie żałujcie tego targu, master! — rzekł. — Źle na tem nie wyjdziecie. Czy zabawicie dłużej w New Venango?
— Nie czuję do tego najmniejszej ochoty! Czy wy jesteście właścicielem tego sławnego etablissement?
— Ja właśnie, a ono rzeczywiście jest sławne. Pod tym względem macie słuszność. Sławne, dopóki znajdują się tacy, którym brandy gładko płynie po języku. Wy może nawet ku swemu szczęściu przybyliście tutaj!
— Jakto?
— Zaraz wam to wyjaśnię. Moglibyście zostać u mnie i to nietylko na dziś, jutro i pojutrze, lecz na zawsze, Potrzeba mi właśnie boardkeepera, któryby nie skakał zaraz, jak dostanie tęgiego kopniaka. W naszym interesie jest ambicya często rzeczą zbyteczną i szkodliwą. Widziałem dopiero co, że wy potraficie znieść nawet porządnego szturchańca. Zgódźcie się, a skorzystacie na tem dobrze!
Właściwie brała mnie wielka ochota dać temu człowiekowi po twarzy, ale jego oferta bawiła mnie raczej, aniżeli złościła. Nie odpowiedziawszy więc nic na to, wszedłem do jego domu na zakupno rzeczy, których potrzebowałem. Kiedy zapytałem o cenę wybranych przedmiotów, spojrzał na mnie zdumiony i rzekł:
— Czy nie słyszeliście, że Emery Forster chce za wszystko zapłacić? On słowa dotrzyma, możecie więc te wszystkie rzeczy wziąć, chociażbyście nie mieli ani jednego penny.
— Dziękuję! Jeśli ja sobie co kupuję, to płacę swoimi pieniądzmi, a nie potrzebuję pieniędzy koniokrada.
Kupiec chciał się sprzeciwiać, ale gdy zobaczył pełną garść złotych monet, które wyjąłem z za pasa, ukazał się na jego twarzy wyraz nadzwyczajnego respektu. Teraz rozpoczął się handel z ową przebiegłością i uporem, z jakim zawsze w tamtych stronach wyzyskują obcego, jak tylko potrafią.
Nareszcie zgodziliśmy się. Za stosunkowo grube pieniądze kupiłem zupełnie nowe traperskie ubranie i zaopatrzyłem się w żywność i amunicyę na tyle, że znowu mogłem przez pewien czas wytrzymać.
Tymczasem zapadł wieczór, a dolinę przysłoniła głęboka ciemność. Nie miałem ochoty zamieszkać w nizkim i dusznym boardroomie. To też zarzuciłem napełniony po samą górę worek z obrokiem na plecy i wyszedłem na dwór. Chciałem się udać do Forstera, aby go pouczyć o jego prawach jako panującego.
Droga wiodła wzdłuż rzeki. To, czego przedtem nie zauważyłem, zajęty bardzo towarzyszem Forstera, to zastanowiło mnie teraz. Oto woń nafty, napełniająca całą dolinę, wzmogła się w pobliżu wody. Rzeka niosła widocznie na swych falach niemałą ilość tego materyału palnego.
Szereg domów, do których się zbliżałem, rozciągał się przedemną czarną masą. Kiedy jednak skręciłem nieco tak, że zobaczyłem dom właściciela, padł z werandy jego jasny blask światła, wskutek czego spostrzegłem, że na niej siedziało małe towarzystwo. Będąc już koło płotu, który otaczał placyk przed domem, usłyszałem lekkie parskanie i wyjaśniłem sobie zaraz jego przyczynę.
Wiedziałem, że nikt obcy nie zdoła Swallowa wprowadzić do stajni. Musiano go też pozostawić na wolnem powietrzu i przywiązano tuż pod werandą, ponieważ tam najlepiej można go było pilnować. Przekradłem się pocichu przez ciemne miejsca placu aż do nizkiego muru, w który wpuszczone były dźwigary lekkiego, dachowego pokrycia. W ten sposób dostałem się całkiem blizko do konia i ujrzałem ku swemu zadowoleniu także Harrego w hamaku. Miał on właśnie zamiar wytłómaczyć coś siedzącemu obok niego Forsterowi. Nie odwracając wzroku od towarzystwa, przywiązałem worek do siodła Swallowa. Dzielny koń nie dał zdjąć z siebie uzdy. Gdybym był gwizdnął, kiedy Forster na nim odjeżdżał, byłby go pewnie zrzucił i powrócił do mnie.
— To niepotrzebne i zbrodnicze przedsięwzięcie, dear uncle, nie obliczyłeś sobie chyba tego dokładnie — powiedział chłopiec.
— Czy chcesz mnie może uczyć kalkulacyi? Ceny nafty dlatego są takie nizkie, że źródła dostarczają jej zbyt wiele. Jeśli zatem jeden z nas i drugi pozwoli tak przez miesiąc spływać nafcie, to ona podrożeje, a my zrobimy interes, powiadam ci, świetny interes. Tak postanowiono i każdy dotrzyma przyrzeczenia. Puszczę teraz z dolnej jamy wszystko do naszego Venango River. Zanim ceny podskoczą, trafimy dalej w górze na ropę, a ponieważ mam dużo beczek, prześlę potem w przeciągu kilku dni taką ilość nafty na Wschód, że przyniesie mi to setki tysięcy.
— To nie jest uczciwe przedsięwzięcie. Zapomnieliście także, jak widzę, o źródłach w starym kraju i gdzieindziej. Wasze postępowanie podnieci tamtejszą konkurencyę natychmiast do jak największych wysiłków, wy sami zaś dacie w rękę broń śpiącemu jeszcze przeciwnikowi. Zresztą zapasy, nagromadzone tu w Stanach, są tak wielkie, że wystarczą na długi czas.
— Nie wiesz, jak wielkie jest zapotrzebowanie i dla tego nie możesz wcale o tem wydawać sądu, a wogóle jesteś jeszcze na to za młody.
— To należałoby wpierw udowodnić!
— Dowód bardzo blizki. Czy nie przyznałeś mi dopiero przed chwilą, że pomyliłeś się co do owego woodsmana, czy czem tam był ten człowiek? Nie byłbym nigdy przypuścił, że tobie mogłoby się podobać w takiem towarzystwie.
Harry się zarumienił i odpowiedział natychmiast:
— Ja wyrosłem w takiem towarzystwie, wiesz o tem, żyłem dotychczas w ciemnych ostępach i musiałbym chyba ani trochę ojca nie kochać, gdybym tem „towarzystwem“ gardził tylko z powodu jego zewnętrznej postaci. Bywają w niem ludzie, którym niejeden z waszych gentlemanów i dumnych baronów pieniężnych nie dorówna pod względem wewnętrznej wartości. Zresztą niema dziś mowy o pomyłce, gdyż powiedziałem, że mi się tylko inaczej zdawało, a ja zwykłem czynić różnicę między przypuszczeniem a twierdzeniem.
Forster chciał odpowiedzieć, ale nie zdołał, gdyż w tej chwili nastąpił huk, jak gdyby ziemia pod nami pękła na dwoje. Zadrżało pod nogami, a gdy oko zwróciłem w bok, z przerażeniem ujrzałem w górnej części doliny, tam, gdzie pracował świder, rozpalony słup ognia, który buchał prostopadle w górę prawie na pięćdziesiąt stóp, w górze się rozpływał, a potem spadając na ziemię, zalewał teren z niepohamowaną szybkością. Wnet zaczął się wciskać w narządy oddechowe ostry odór, zdawało się, że powietrze napełnione jest lekkim eterycznym ogniem.
Znałem to straszne zjawisko, ponieważ widziałem je w całej okropności w dolinie Kanawha i stanąłem jednym skokiem wśród skamieniałego ze strachu towarzystwa.
— Pogaście światła, prędzej gaście światła! Świder trafił na ropę, a wy nie zakazaliście palić ognia w pobliżu. Teraz gazy się rozchodzą i zapalają. Pogasić światła, bo w dwie minuty obejmie pożar całą dolinę — zawołałem.
Biegałem od jednego płonącego kandelabra do drugiego, ale w górnych pokojach świeciły się również lampy, a od strony store’a błyszczało także światło. W dodatku fale tryskającej wysoko ropy rozlały się z niewiarygodną chyżością po całej górnej dolinie i dopłynęły do rzeki, wobec czego należało tylko o tem pomyśleć, żeby samo życie ocalić.
— Ratujcie się, ludzie, biegnijcie na miłość Boga! Starajcie się dostać na górę! — wołałem dalej.
Nie troszcząc się o nikogo więcej, porwałem Harrego w ramiona i w następnej chwili siedziałem już z nim na siodle. Nie rozumiejąc mojego postępowania i nie doceniając niebezpieczeństwa, bronił się Harry, jak mógł, przed memi objęciami, ale ponieważ w takich chwilach siła człowieka zwiększa się do najwyższych granic, przeto ustały jego wysiłki prawie zupełnie pod naciskiem moich rąk. Swallow, którego instynkt uczynił zbytecznem używanie cugli i ostróg, poniósł nas szalonym pędem w dół rzeki.
Do ścieżki górskiej, którą z sawanny zeszliśmy do New Venango, nie mogliśmy się dostać, gdyż strumień żaru przepłynął już koło niej. Można się było ocalić tylko, umykając wstecz, ale za dnia nie zauważyłem nic podobnego do drogi, przeciwnie ściany skalne schodziły się tak ciasno, że rzeka pieniąc się zdobywała sobie wyjście przemocą.
— Powiedzcie — rzekłem do Harrego w trwożnej obawie — czy prowadzi jaka droga z doliny?
— Nie, nie! — stękał, usiłując kurczowo wydostać się z moich objęć. — Puście mnie, mówię wam, puśćcie! Nie potrzebuję was, wystarczę sobie sam!
Oczywiście, że nie zważałem na to żądanie i badałem wązki pas horyzontu, utworzony przez stromo schodzące się ściany skalne. Wtem poczułem ucisk w okolicy pasa, a równocześnie zawołał chłopiec:
— Co chcecie ze mną zrobić? Puśćcie mnie, bo w przeciwnym razie wbiję wam w brzuch własny wasz nóż!
Ujrzałem w jego ręku błysk ostrza; to był mój nóż bowie, który mi on wyrwał. Nie mając czasu na długie wyjaśnienia, złączyłem oba jego przeguby w mojej prawej ręce, obejmując go lewą coraz mocniej.
Niebezpieczeństwo zwiększało się z każdą chwilą. Rozżarzony strumień dosięgnął już był składów, zaraz też zaczęły z donośnym hukiem pękać beczki, wylewając równocześnie swą zawartość, palącą się jasno, do morza płomieni, które rosło w ten sposób i posuwało się naprzód z coraz większą chyżością.
Powietrze było tak gorące, że się można było udusić. Miałem uczucie, jak gdybym się już gotował w garnku wrzącej wody, a tymczasem gorąco i posucha wzmagały się z taką siłą, że wydało mi się, iż płonę wewnątrz. Nie wiele brakowało mi do utraty przytomności, ale chodziło nie tyle o moje życie, ile o życie chłopca.
— Come on, Swallow, naprzód, naprzód, Swallow!
Straszny żar spalił mi słowa na ustach, że dalej mówić nie mogłem. Szczęściem zachęcanie konia do pośpiechu było zbyteczne, gdyż dzielne zwierzę pędziło z niemożliwą prawie szybkością. Pomimo że przebiegłem w ten sposób dość znaczną przestrzeń, przekonałem się, że z tej strony rzeki nie było wyjścia. Płomienie oświetlały dość jasno skaliste ściany, aby zobaczyć, że wspiąć się na nie nie można. Dlatego powiedziałem sobie w duchu: jazda na drugą stronę rzeki! i rzuciłem się do wody, ścisnąwszy kolanami mustanga, by go zmusić do skoku. Fale rzeki podniosły się wysoko i złały się nad nami. Poczułem w żyłach nową siłę, nowe życie, ale koń zniknął podemną. To jednak było mi teraz obojętnem, ja pragnąłem jak najprędzej dostać się na drugi brzeg. Dotąd był Swallow szybszy od żywiołu płomieni. Teraz jednak zaczął ogień spływać rzeką, podsycany ustawicznie ropą, płynącą ze źródła. Zdawało się, że mnie dosięgnie za minutę, za sekundę, a może nawet w tej chwili. Nieprzytomny chłopiec trzymał się mnie stężałemi śmiertelnie ramionami. Płynąłem, jak jeszcze nigdy w życiu, a raczej nie płynąłem, lecz ciskałem sobą w szalonych skokach przez nurty, prześwietlone aż do dna drgającemi światłami. Ogarnął mnie straszny, straszny lęk... Wtem parsknęło tuż przy mnie. „Swallowie, mój wierny, dzielny, czy to ty?“ Tu już brzeg, a tam wsiądę znowu na siodło, pomyślałem sobie, ale niestety nie mogłem się na nie wydostać... Boże, Boże! Wszak nie każesz mi tu leżeć... Skoczyłem jeszcze raz... i udało się... „Swallowie precz, precz, dokąd chcesz, tylko precz z tego piekielnego pożaru!
Wiedziałem, że pędzę dalej, ale nie troszczyłem się o to, dokąd. Oczy moje leżały w dołach jak roztopiony kruszec, a wpadające przez nie światło przepalało mi mózg. Język wylazł z pomiędzy wyschniętych warg, w całem ciele miałem uczucie, jak gdyby składało się z jarzącego się próchna, którego wiotki popiół może się rozpaść każdej chwili. Koń stękał i jęczał podemną prawie ludzkim głosem. Biegł, skakał, wspinał się, przelatywał ponad skały, wyskoki, rozpadliny, krawędzie i szczyty w tygrysich i wężowych ruchach. Prawą ręką objąłem jego szyję, a lewą trzymałem wciąż jeszcze chłopca. Po jeszcze jednym strasznym, dalekim, skoku minęliśmy skalną ścianę. Pobiegliśmy jeszcze kilkaset kroków od ognia w głąb preryi, Swallow stanął, a ja zesunąłem się na ziemię.
Rozdrażnienie i nadmierny wysiłek były tak wielkie, że przezwyciężyły opanowujące mnie zemdlenie. Podniosłem się znów powoli, objąłem rękoma szyję wiernego zwierzęcia, któremu drżały wszystkie członki ciała i całowałem je wśród szlochania z żarliwością, z jaką rzadko chyba całowano wybraną serca.
— Drogi Swallowie, dzięki ci, ocaliłeś nas obu. Tej godziny nigdy ci nie zapomnę!
Niebo płonęło jak krew, a dym rozpętanego żywiołu unosił się w gęstych, czarnych, poprzerywanych purpurowymi promieniami kłębach nad ogniskiem zniszczenia. Nie było jednak czasu na te rozmyślania, gdyż przedemną leżał Harry, blady, zimny i sztywny, ciągle jeszcze trzymając kurczowo nóż w ręce. Wydało mi się, że już nie żyje, że utonął w nurtach rzeki, gdy tymczasem ja chciałem go wydrzeć płomieniom.
Przemokłe jego ubranie przylegało ściśle do martwych jego członków. Na pobladłej twarzy igrały ponure odblaski ognistych promieni, wyskakujących ponad krawędź doliny. Wziąłem go na ręce, odgarnąłem mu włosy z czoła, natarłem skronie, przyłożyłem usta do jego warg, aby w nieruchomą pierś wetchnąć mój oddech. Jednem słowem czyniłem wszystko, do czego byłem zdolny w mej bezsilności, aby go przywołać do życia.
Nareszcie drgnęło jego ciało, z początku nieznacznie, a potem coraz widoczniej. Serce zaczęło bić, a pierś słabo się poruszać. Chłopiec zbudził się, otworzył szeroko oczy i wpatrzył mi się w twarz z nieopisanym wyrazem. Wkrótce ożywił się wracający do życia wzrok i Harry zerwał się z głośnym okrzykiem:
— Gdzie jestem? Kto wy? Co się stało? — zawołał.
— Jesteście ocaleni z pożaru, który szaleje tam na dole!
Dźwięk mojego głosu i widok wciąż jeszcze buchających wysoko płomieni wróciły mu przytomność zupełnie.
— Pożar? Na dole? To prawda! Na Boga tam się paliło! A Forsterowie...
Jak gdyby pod wpływem wyobrażenia o strasznem niebezpieczeństwie, w jakiem zostawił krewnych, podniósł groźnie rękę i krzyknął:
— Panie, jesteście tchórz, nędzny tchórz, kujot, jak jużeście to słyszeli. Mogliście ich ocalić wszystkich, wszystkich, tymczasem umknęliście, jak szakal przed szczekaniem nędznego psa. Gardzę wami i wracam do nich!
Chciał odejść, ale go przytrzymałem za rękę.
— Zaczekajcie! Nic się już nie da zrobić. Pędzicie tylko w swoją własną zgubę!
— Puśćcie mnie! Z tchórzami nie chcę nic więcej mieć do czynienia!
Wyrwawszy rękę, popędził. Ja równocześnie poczułem w mych palcach jakiś mały przedmiot. Był to pierścień, który zsunął się Harremu z palca podczas silnego szarpnięcia. Ruszyłem za chłopcem, lecz on w tej chwili zniknął wśród stromo spadających skał. Trudno było gniewać się na niego. Był jeszcze młody, a katastrofa zabrała mu spokój, niezbędny do słusznego osądzenia stanu rzeczy. Schowałem zatem pierścień i usiadłem, aby wypocząć po nadludzkim wysiłku, zostać tam przez noc, zaczekać na świt, gdyż przedtem nie podobna było dostać się do bluffu.
Wszystkie me nerwy drgały, a dolina, w której żar naftowy wciąż jeszcze płonął, wydawała mi się piekłem, z którego umknąłem. Stare ubranie, które miałem na sobie, spadało ze mnie jak hubka. Wdziałem nowe, które podczas przeprawy przez rzekę zmokło i zostało nienaruszone.
Swallow leżał blizko mnie spokojnie, nawet trawy, której było podostatkiem, nie tknął. Dzielne zwierzę ucierpiało tak samo jak ja, albo nawet jeszcze więcej. Co się stało z mieszkańcami doliny? Pytanie to nie dawało mi zasnąć, pomimo że potrzebowałem bardzo spoczynku. Czuwałem przez całą noc i wychodziłem często na krawędź bluffu, by spojrzeć na dół. Ogień nie miał już tych rozmiarów, co przedtem, ale mimoto przedstawiał widok, którego nigdy nie zapomnę. Nafta biła na wysokość trzydziestu łokci z szybu w powietrze. Ten promień nafty płonął, rozpryskiwał się w górze na poszczególne snopy i tysiące iskier, spadał na ziemię i pędził potem, jak wstęga ognia wysokości dwu ludzi ku rzece, zajmując natychmiast całą jej szerokość. Tak trwało do rana i tak musiało się palić, dopóki nafta tryskała z szybu, jeśliby nie udało się ognia zagasić. Światło dzienne złagodziło intenzywność barwy płomieni. Kiedy teraz znowu na dół spojrzałem, zobaczyłem, że z wyjątkiem małego domku, położonego na najwyższem miejscu doliny, dokąd ogień nie mógł się dostać, zniknęło wszystko. Dom mieszkalny, zabudowania fabryczne i wszystkie inne, jakie się tu znajdowały, stały się wraz z zapasami pastwą płomieni. Cały bluff aż do najwyższej krawędzi wyglądał czarno i przedstawiał widok olbrzymiej, pokrytej sadzą, rynki, której zawartość zwęglił nieuważny kucharz.
Przed ocalonym domkiem stało kilkoro ludzi, a pośród nich Harry. Śmiały chłopiec odważył się widocznie zejść tam w nocy. Teraz za dnia potrafiłoby to każde dziecko. Ścieżką więc, którą poprzedniego dnia dostałem się do doliny, poszedłem ku domkowi. Zauważyłem, że Harry, wskazując na mnie, zwracał uwagę drugich na moją osobę. Jakiś człowiek zniknął w domku i wyszedł za chwilę ze strzelbą w ręku naprzeciwko mnie aż do przeciwległego brzegu rzeki, gdzie się zatrzymał i zaczekał, aż przybyłem na brzeg po tej stronie.
— Hallo! — zawołał groźnie. — Co tu jeszcze robicie? Zabierajcie się, jeżeli nie chcecie dostać kulą między żebra!
— Zostałem tu, aby wam pomóc, ile możności — odpowiedziałem.
— Wiem! — zaśmiał się szyderczo. — Taką pomoc znamy dobrze!
— Muszę także pomówić z Harrym.
— To będzie trudno!
— Mam mu coś dać.
— Nie tumańcie mnie! Ciekaw jestem, co by mógł dać taki hultaj! Najpierw tchórzliwy i bez czci, że aż litość bierze, a potem zapala z zemsty naftę!
Przez chwilę nie zdołałem przemówić ani słowa. Ja podpalaczem? Ów człowiek uważał zapewne moje milczenie za skutek złego sumienia, gdyż mówił dalej:
— Widzicie, jaki lęk was zdjął? Tak, wiemy dobrze, o co tu chodzi. Jeśli nie odejdziecie natychmiast, dostaniecie kulą!
Złożył się do mnie ze strzelby, na co ja zawołałem z gniewem:
— A wam co, człeku! O podpaleniu nie może być mowy. Gazy naftowe zapaliły się od waszych lamp i świec. To straszne nieszczęście jest następstwem waszego własnego niedbalstwa.
— Wiem już, wiem! Precz stąd! A może mam wystrzelić?
— Czy byłbym ocalił chłopca z narażeniem własnego życia, gdybym był sprawcą pożaru?
— To wymówka! Gdybyście byli chcieli rzeczywiście tu pomóc i nie umknęli, byliby wszyscy ocaleni, a tak wszyscy się spalili, nędznie się spalili. Posyłam wam za to nagrodę!
Przy tych słowach strzelił do mnie. Oburzenie, które mię opanowało, zatrzymało mię w miejscu, na którem stałem. Nie ruszyłem się, aby ujść kuli i to wyszło mi na dobre, gdyż źle wymierzył i nie trafił. Palce mi drgnęły, aby mu odpowiedzieć niechybną kulą, nie uczyniłem tego jednak oczywiście. Odwróciłem się i skierowałem się z wolna pod górę, nie oglądnąwszy się za nim ani razu. Przybywszy na górę, dosiadłem konia i odjechałem. Jeśli człowieka, kiedy jest wybawcą, zamiast wdzięczności spotka ciężkie oskarżenie o zbrodnię, wówczas najlepiej proch strzepnąć z obuwia.
W kilka dni potem dostałem się na preryę Grawel, gdzie czekałem na Winnetou cały tydzień. Nie cierpiałem przez ten czas niedostatku, gdyż w tych stronach było mnóstwo zwierzyny. Okolica nie mogła mi się też wydać osamotnioną i nudną, gdyż włóczyło się tu kilka hord Siouksów, wskutek czego wciąż znajdowałem się na quivive, aby przez nich nie być spostrzeżonym. Gdy potem przybył Winnetou i dowiedział się odemnie o obecności czerwonych, zgodził się odrazu na to, żeby dalej ze mną pojechać.
Ucieszyłem się tem nadzwyczajnie, że poznam Old Firehanda, gdyż spodziewałem się od niego wiele jeszcze się nauczyć. Droga do niego nie była bezpieczna; zauważyliśmy to zaraz nazajutrz, natrafiwszy na trop Indyanina, który niewątpliwie był na zwiadach.
Zbadałem dokładnie to miejsce. Koń Indyanina przywiązany był do wbitego tu w ziemię kołka i poobgryzał kępki na pół zeschłej trawy preryowej. Jeździec leżał tam i bawił się kołczanem. Przytem złamał mu się jeden grot, on zaś wbrew zwykłej ostrożności Indyan nie pozbierał ułamków. Podniosłem je, żeby się im przypatrzyć. Nie była to strzała myśliwska, lecz wojenna.
— Znajduje się na drodze wojny — rzekłem — ale jest jeszcze młody i niedoświadczony, albowiem byłby ukrył zdradzieckie kawałki, a ślady jego nogi nie pochodzą od nogi dorosłego mężczyzny.
Rzut oka na dalsze odciski przekonał nas, że ten człowiek dopiero niedawno wstał z tego miejsca, gdyż krawędzie ich były dość ostre, a popchnięte, lub przegięte źdźbła trawy nie podniosły się jeszcze.
Poszliśmy dalej tym śladem, dopóki cienie nie zaczęły się zanadto przedłużać i nie zaczęło się ściemniać pod wieczór. Zanim jednak zsiadłem z konia, wziąłem dalekowidz do ręki, aby jeszcze raz spojrzeć na okolicę. Staliśmy właśnie na jednej z licznych falistych wyżyn, które w owej części preryi układają się obok siebie jak fale stężałego morza, dzięki czemu widok mieliśmy wolny.
Zaledwie szkła przyłożyłem do oczu, uderzyła mnie prosta, długa, linia, ciągnąca się od wschodu wzdłuż północnego widnokręgu aż do najdalej położonego punktu na zachodzie. Pełen radości podałem Winnetou szkła i pokazałem mu, w którym kierunku ma patrzeć. On potrzymawszy je przez chwilę, odjął nagle od oczu i spojrzał na mnie z wyrazem zapytania na twarzy.
— Czy mój brat wie, jaka to ścieżka? — rzekłem. — To nie droga buffalów, ani też nie wydeptała jej noga czerwonego męża.
— Wiem. Żaden bawół nie przebiegnie takiej przestrzeni, jak ta ścieżka i nikt z Indyan nie potrafi jej poprowadzić. To droga konia ognistego, którego dziś jeszcze zobaczymy.
Podniósł lunetę znowu do oka i przypatrywał się zbliżonemu przez soczewki pasowi szyn. Wtem opuścił nagle szkła, zeskoczył z konia i zbiegł z nim szybko w dolinkę.
To postępowanie miało oczywiście jakiś słuszny powód, wobec tego ja zrobiłem natychmiast to samo.
— Tam nad ścieżką ognistego konia leżą czerwoni mężowie — zawołał. — Znajdują się za wzniesieniem, ale zobaczyłem jednego z ich koni!
Dobrze Winnetou uczynił, że zeszedł z naszego, wzniesionego stanowiska, na którem łatwo było nas dostrzec. Oddalenie było wprawdzie znaczne nawet dla bystrego wzroku Indyanina, ale podczas mojej włóczęgi pośród tych ludzi widziałem u nich często dalekowidze. Cywilizacya rozszerza się ciągle, a chociaż wypiera czerwonoskórych, mimo to daje im w ręce środki oporu przeciwko swej potędze.
— Cóż mój brat myśli o zamiarze tych ludzi? — spytałem.
— Zechcą zburzyć ścieżkę ognistego konia — odrzekł.
— Takie i moje zdanie. Podejdę ich.
Wziąwszy lunetę, prosiłem Winnetou, żeby tutaj na mnie zaczekał i poczołgałem się ostrożnie.
Jakkolwiek pewnem było, że Indyanie nie mieli pojęcia o naszej obecności w ich pobliżu, starałem się, o ile się to dało, posuwać pod osłoną i w ten sposób dostałem się do nich tak blizko, że mogłem, leżąc na ziemi, przypatrzeć im się i policzyć, ilu ich jest.
Było ich trzydziestu, pomalowanych wojennemi barwami i uzbrojonych w strzały i strzelby. Ponieważ liczba koni była znacznie większa, utwierdziło mnie to w przekonaniu, że chcieli zabrać łupy.
Wtem usłyszałem tuż za sobą cichy oddech. Dobywszy noża, odwróciłem się prędko. Był to Winnetou, który nie mógł wytrzymać przy koniach.
— Uff! — szepnął. — Mój brat ośmiela się iść tak daleko. To Indyanie Ponka, najzuchwalsi z Siouksów, a tam leży biały wódz ich, Paranoh.
Spojrzałem na niego zdumiony.
— Biały wódz?
— Czy mój przyjaciel nie słyszał nic jeszcze o okrutnym wodzu Atabasków, Paranohu? Nikt nie wie, skąd tutaj przyszedł, ale to dzielny wojownik, a na radzie szczepu przyjęto go pomiędzy czerwonych mężów. Kiedy wszystkie siwe głowy odeszły do Manitou, otrzymał kalumet wodza i nazbierał dużo skalpów. Później jednak, oślepiony przez złego ducha, zaczął obchodzić się z wojownikami jak z Niggerami i musiał uciec. Teraz znajduje się w radzie Ponków i powiedzie ich do wielkich czynów.
— Czy mój brat zna jego twarz?
— Winnetou zmierzył się z nim na tomahawki, ale biały jest podstępny i nie walczy rzetelnie.
— To zdrajca, ja to widzę. Chce zatrzymać konia ognistego, a moich braci zabić i ograbić.
— Białych ludzi? — spytał zdziwiony. — Wszak on sam od nich pochodzi. Co mój przyjaciel uczyni?
— Zaczekamy, czy Paranoh zniszczy ścieżkę żelaznego konia, a potem pojedziemy naprzeciwko naszych białych braci i ostrzeżemy ich.
Winnetou skinął mi głową. Podówczas zdarzało się nie rzadko, że białe lub czerwone draby wykolejały pociągi, by je potem ograbić.
Zmrok zapadał coraz to głębiej i coraz trudniej było nie stracić z oka postaci nieprzyjaciół. Musiałem dobrze pilnować, co uczynią Indyanie i poprosiłem Winnetou, żeby poszedł do koni i tam na mnie zaczekał. On zastosował się do tego, powiedziawszy wpierw:
— Jeśli mój brat znajdzie się w niebezpieczeństwie, niech wyda głos psa preryowego. Przyjdę mu zaraz na pomoc.
Odszedł, ja natomiast poczołgałem się w kierunku skośnym, ku nasypowi kolejowemu, zwracając bacznie uwagę na każdy szmer. Trwało dość długo, zanim się dostałem do nasypu. Potem przelazłem przezeń i ze zdwojoną ostrożnością zwróciłem się ku miejscu, gdzie poprzednio widziałem Ponków. Dostałem się w ich pobliże i zobaczyłem ich właśnie przy robocie. Blizko tego miejsca leżało, co jest na preryi rzadkością, mnóstwo wielkich kamieni. Dlatego też wybrali Ponkowie prawdopodobnie to miejsce do wykonania zamiaru. Usłyszałem, że narzucali na szyny kamienie dużo i ciężkie, o ile mogłem wywnioskować z oddechu tych, którzy je znosili.
Szkoda było każdej chwili czasu wobec takiego stanu rzeczy. Poczołgałem się tylko niedaleko z powrotem, potem zaś, podniósłszy się, pobiegłem czemprędzej tąsamą drogą, którą tam przybyłem. Nie wiedziałem, w którem miejscu się znajdujemy, ani nie znałem godziny nadejścia pociągu, odgadłem jednak kierunek, z którego należało się go spodziewać. Mógł nadjechać lada chwila, a dla ostrzeżenia trzeba było pójść dość daleko. Byłem w niemałem rozdrażnieniu, a Winnetou, na którego wpadłem, nie poznał mnie prawie i omal nie pchnął nożem..
Po kilku słowach porozumienia byliśmy już na koniach i popędziliśmy ostrym kłusem ku wschodowi. Trochę światła księżycowego byłoby się nam wprawdzie przydało, ale jasne majaczenie gwiazd wystarczało też w pewnej mierze do rozpoznania przestrzeni.
Upłynął jeden kwadrans, potem drugi, dzięki czemu niebezpieczeństwo dla pociągu minęło, jeśliby się tylko udało dokazać tego, żeby nas z pociągu zauważono. Pragnęliśmy jednak uczynić to w tajemnicy przed Indyanami, bo na płaskim terenie widoczne było milami przenikliwe światło lokomotyw amerykańskich. Puściliśmy więc konie wolno i jechaliśmy obok siebie bez słowa na ustach jeszcze dość znaczną przestrzeń.
Nareszcie wydało mi się, że już czas się zatrzymać. Zeskoczyłem więc z konia, a Winnetou zrobił to samo. Po spętaniu koni nazbierałem kupę zeschłej trawy i skręciłem najsuchsze jej części w kształt pochodni, którą po posypaniu prochem łatwo było zapalić.
Ułożeni na kocach, nadsłuchiwaliśmy w ciemną noc, nie odwracając oczu od kierunku, z którego miał nadejść pociąg.
Wtem, po upływie małej wieczności, błysnęło światło w dalekiej, dalekiej odległości. Z początku było małe, a potem zwiększało się coraz bardziej. Niebawem doleciał nas słabo wyraźny łoskot zbliżających się wagonów, a wreszcie stał się podobny do huku dalekich grzmotów.
Nadeszła chwila stanowcza. Pociąg nadbiegł, rzucając przed siebie oślepiający klin światła. Wydobyłem rewolwer i wypaliłem w lont. W tej chwili buchnął proch słupem ognia i zapalił zeschłą trawę. Machając pochodnią, rozpłomieniłem lont, a drugą ręką dałem znak do zatrzymania pociągu.
Maszynista spostrzegł widocznie przez szyby znak ten natychmiast, gdyż już po kilku wahnięciach pochodni rozległy się krótkie, przeraźliwe, gwizdy i w tej samej chwili przykręcono hamulce, a szereg wozów minął nas z łoskotem. Dałem znak Winnetou, żeby ruszył za mną i puściłem się za pociągiem, który zmniejszał w oczach swą szybkość, a nareszcie stanął. Nie zważając na razie na wychylających się z podwyższonych miejsc urzędników, przebiegłem obok wagonów aż do lokomotywy, zarzuciłem koc na reflektor i zawołałem równocześnie głosem, jak można było, najdonośniejszym:
— Pogasić światła!
Latarnie poznikały natychmiast. Albowiem funkcyonaryusze kolei Pacific, to ludek z przytomnością umysłu i szybką decyzyą.
— ’sdeath! — zawołano z lokomotywy. — Dlaczego zakrywacie nam światło, człowieku? Chyba nic się nie stało na przodzie!
— Musimy się znaleźć w ciemności, sir — odrzekłem — przed wami są Indyanie i chcą pociąg wykoleić!
— Do wszystkich dyabłów! Jeśli tak, to jesteście najzacniejszym chłopem, jaki kiedykolwiek potknął się o ten przeklęty kraj — rzekł maszynista, zeskoczył na ziemię i uścisnął mnie za rękę tak mocno, że omal nie krzyknąłem.
W kilka chwil otoczyli nas podróżni, jadący pociągiem.
— Co jest? Co się stało? Dlaczego stoimy? — wołano dokoła.
W krótkich słowach opowiedziałem, o co chodzi i rozdrażniłem tem niemało tych ludzi.
— Dobrze, bardzo dobrze! — zawołał inżynier. — Spowoduje to wprawdzie przerwę w ruchu, ale to nic wobec sposobności dania dobrze po skórze tym czerwonym łajdakom. Jest nas wprawdzie niewielu, lecz wszyscy są dobrze uzbrojeni. Czy wiecie, ilu jest czerwonych?
— Trzydziestu Ponków. Tylu naliczyłem.
— Well! W takim razie dobrze i chętnie zabierzemy się do nich. Ale co to za człowiek tam stoi? Na boga, to czerwonoskórzec!
Sięgnął ręką za pas i chciał się rzucić na Winnetou, który przyszedł tu za mną, a teraz wyprostowany stał niedaleko w półcieniu.
— Zostańcie tu spokojnie, sir! To mój towarzysz myśliwski, który się ucieszy z poznania śmiałych jeźdźców na ognistym koniu.
— To coś innego. Zawołajcie go tutaj! Jak się nazywa?
— To Winnetou, wódz Apaczów.
— Winnetou? — zawołał ktoś z głębi i jakiś mężczyzna przecisnął się przez stojących półkolem. — Winnetou, wielki wódz Apaczów, jest tutaj?
Był to mężczyzna o iście olbrzymich kształtach, o ile mogłem zobaczyć w ciemności. Wydało mi się też, że nie miał na sobie munduru rozstępujących się przed nim urzędników, lecz ubranie preryowego myśliwca. Stanął przed wodzem i zapytał głosem, w którym wyraźnie przebijała radość:
— Czy Winnetou przypomina sobie jeszcze postać i głos przyjaciela?
— Uff! — odpowiedział zapytany z tą samą radością. — Jak mógłby Winnetou zapomnieć Old Firehanda, największego ze wszystkich myśliwych, chociaż nie widział go od tylu miesięcy!
— Wierzę, wierzę, kochany bracie! To samo było zemną co do ciebie, ale...
— Old Firehand? — zawołano dokoła i z czcią odstąpili wszyscy o krok od wymienionego, jako najsławniejszego wroga Indyan. Z jego osobą łączyło się tyle opowiadań o nieprawdopodobnych wprost aktach odwagi, że zabobon preryowych myśliwców otoczył go nimbem, rosnącym z każdą nową opowieścią.
— Old Firehand? — zawołał także inżynier. — Czemu, wsiadając nie podaliście swego nazwiska? Bylibyście dostali lepsze miejsce, niż każdy inny, którego z grzeczności zabiera się kawałek na Zachód.
— Dziękuję, sir! Moje miejsce mnie wystarczało! Ale nie przegadujmy cennego czasu, lecz naradźmy się, co czynić.
Natychmiast ugrupowali się wszyscy dokoła niego, jak gdyby rozumiało się samo przez się, że jego zapatrywanie będzie najlepszem, ja zaś musiałem powtórzyć moje sprawozdanie dokładniej.
— A więc jesteście przyjacielem Winnetou? — zapytał, gdy skończyłem. — Ja nie bardzo chcę słyszeć o kimkolwiek, ale kogo on szanuje, ten może na mnie liczyć. Macie moją rękę!
— Tak, to mój brat i przyjaciel — oświadczył Winnetou. — Piliśmy z sobą krew przymierza.
— Piliście krew? — zapytał Old Firehand, przystępując do mnie prędko, aby mi się przypatrzeć. — Więc ten człowiek jest chyba...
— Old Shatterhand, pod którego pięścią każdy musi upaść — uzupełnił Winnetou.
— Old Shatterhand, Old Shatterhand! — wołali stojący dokoła, cisnąc się do mnie.
— Wy jesteście Old Shatterhand? — zapytał inżynier głosem ucieszonym. — Old Firehand, Old Shatterhand i Winnetou, jakież to szczęśliwe spotkanie! Trzej najsławniejsi mężowie Zachodu, trzej niezwyciężeni! Teraz nam już niczego nie brakuje, a czerwone kanalje przepadły! Panowie, rozkazujcie, a będziemy wam posłuszni!
— Jest trzydziestu czerwonych łajdaków, — rzekł Old Firehand — z którymi nie będziemy robić wielkich zachodów. Wystrzelamy ich co do nogi!
— To ludzie, sir! — wtrąciłem.
— Zezwierzęceni ludzie — odparł. — Słyszałem o was dość i wiem, że nawet w największem niebezpieczeństwie pobłażacie tym drabom. Ja jednak jestem całkiem innego zdania. Gdybyście przeżyli to, co ja, nie opowiadałby nikt o Old Shatterhandzie, jako o pobłażliwym. A ponieważ tą hałastrą dowodzi Paranoh, ten odszczepieniec i stokrotny morderca, musi mój tomahawk pożreć ich wszystkich, ale to wszystkich! Mam z nim wyrównać rachunek i to rachunek, pisany krwią.
— Howgh! — potwierdził łagodny zwykle Winnetou. Miał zapewne słuszne powody do przeciwstawienia surowszego zapatrywania mojemu zdaniu wbrew swemu zwyczajowi.
— Bardzo słusznie mówicie — zauważył także inżynier. — Oszczędzanie byłoby tutaj grzechem. Jaki więc jest wasz plan?
— Personal kolejowy zostanie przy wagonach. Wy jesteście urzędnikami, których nie wolno nam wikłać w walkę. Ale tamci wszyscy gentlemani mogą z całą swobodą i przyjemnością wziąć udział w walce i dać tym drabom nauczkę, że nie należy ograbiać pociągu. Zakradniemy się do nich prędko w ciemności i wpadniemy na nich. Ponieważ nie przeczuwają tego, podziała na nich strach więcej niż broń. Skoro tylko ich napędzimy, damy znak ogniem, poczem pociąg będzie mógł ruszyć za nami, ale powoli, ponieważ nie wiemy, czy nam uda się do jego przybycia pousuwać wszystkie przeszkody. A zatem kto idzie z nami?
— Ja, ja, ja... — zawołali wszyscy obecni oprócz personalu kolejowego. Nikt nie chciał siebie wykluczyć od udziału w tej wyprawie.
— Weźcie więc broń i chodźcie. Czasu nie wiele pozostaje, gdyż czerwoni wiedzą, kiedy pociąg ma nadejść, a gdy się spóźni, gotowi łatwo powziąć podejrzenie.
Ja i Winnetou poprowadziliśmy cały orszak. Głęboka cisza zalegała okolicę, ponieważ staraliśmy się unikać najlżejszego nawet szmeru. Nic nie wskazywało na to, że pokój, panujący pozornie na równinie, kryje w sobie przygotowanie do krwawej katastrofy.
Najpierw przeszliśmy sporą przestrzeń w wygodnej wyprostowanej postawie, potem jednak, zbliżywszy się do przypuszczalnego placu boju, położyliśmy się i czołgaliśmy się na rękach i nogach wzdłuż zbocza nasypu.
Tymczasem zeszedł księżyc i zaczął oblewać okolicę spokojnem i czystem światłem. Ta jasność utrudniała wprawdzie podchodzenie, ale była z innej strony korzystna. Wobec równości wzniesień i zagłębień gruntu niełatwoby nam było oznaczyć w ciemności dokładnie to miejsce, gdzie widzieliśmy Ponków, mogliśmy się więc byli natknąć na nich niespodzianie. Tego nie należało się teraz obawiać.
Zatrzymując się ostrożnie od czasu do czasu i podnosząc się z ziemi, rzucałem badawcze spojrzenie ponad wał i zauważyłem teraz na leżącem z boku wzgórzu postać, która rysowała się wyraźnie na widnokręgu. To była straż. A jeżeliby ten człowiek nie tylko zwracał wzrok w dal ku oczekiwanemu pociągowi, lecz także na bliższe otoczenie, to musiałby nas bezwarunkowo zobaczyć.
W kilka minut potem ujrzeliśmy resztę Indyan, leżących nieruchomo na ziemi. Nieopodal stały powiązane konie, okoliczność, utrudniająca bardzo niespodziany napad, gdyż zwierzęta łatwo mogły nas zdradzić. Równocześnie zauważyłem, co urządzili Indyanie celem zatrzymania pociągu. Oto pokładli na szyny jeszcze więcej kamieni, aniżeli poprzednio. Ze zgrozą pomyślałem o losie podróżnych, którzy jechali w wozach, gdybyśmy nie byli spostrzegli zamiaru dzikich.
Posuwaliśmy się dalej naprzód, dopóki nie znaleźliśmy się wprost naprzeciwko oddziału Ponków, i położyliśmy się, pełni oczekiwania z bronią, gotową każdej chwili do użycia.
Pierwszem zadaniem było uczynić straż nieszkodliwą, a pod tym względem nie ufałem nikomu z wyjątkiem Winnetou. Indyanin, który stał na straży, mógł w świetle księżycowem z łatwością rozpoznać każdy szczegół swego otoczenia i musiał wobec panującej dokoła ciszy zauważyć najlżejszy szmer. A gdyby się nawet było udało zaskoczyć go niespodzianie, to aby go pchnąć nożem pewnie, trzeba było koniecznie zerwać się z ziemi i pokazać się reszcie Ponków. Mimoto podjął się Winnetou ochotnie tego trudnego zadania. Poczołgał się i wkrótce ujrzeliśmy, jak wartownik zniknął na ziemi, ale za chwilę stanął znowu w wyprostowanej postawie. Ruch ten odbył się z błyskawiczną szybkością, ale ja wiedziałem odrazu, co miał oznaczać. Indyaninem, stojącym teraz pozornie na straży, nie był już Ponka, lecz Winnetou, który bezpośrednio przyczołgał się do posterunku i powstał prawie w tej samej chwili, kiedy przewrócił strażnika za nogi i natychmiast pozbawił zdolności do wydania głosu.
To była jedna z podziwu godnych sztuczek indyańskich Winnetou, a ponieważ nieprzyjaciele w dalszym ciągu leżeli nieruchomo, musiało przeto całe zdarzenie ujść ich uwagi. Najtrudniejsza rzecz była już dokonana, mogliśmy więc przystąpić do ataku.
Ale zanim jeszcze dano znak do tego, huknął strzał za mną. Ktoś z naszych dotknął nieostrożnie cyngla odwiedzionego rewolweru. Jakkolwiek czerwonoskórcy nie spodziewali się napadu, jednak nie dali się wyprowadzić z równowagi. My zerwaliśmy się z powodu przedwczesnego wystrzału i rzuciliśmy się na nich. Oni zobaczyli nas i pośpieszyli wśród przenikliwych okrzyków do koni, aby przedewszystkiem wydostać się z naszego pobliża, a potem postanowić coś w bezpiecznem stanowisku.
— Have care! — zawołał Old Firehand. — Strzelajcie do koni, żeby te draby musiały pozsiadać, a potem na nich!
Huknęła salwa, a gromada Indyan utworzyła natychmiast bezładny kłąb, poprzewracanych koni i ludzi, oraz jeźdźców, usiłujących umknąć. Lecz ile razy jaki Ponka chciał wypaść, posyłałem za nim ze sztućca Henryego kulę, która powalała konia.
Old Firehand i Winnetou rzucili się natychmiast z tomahawkami w ręku na Indyan. Na energiczną pomoc ze strony reszty białych nie liczyłem od samego początku, pukali też oni z rewolwerów i z innej palnej broni do czerwonych zdaleka, nie trafiając zupełnie i zaczęli nikczemnie uciekać, gdy kilku Ponków rzuciło się na nich z rykiem.
Wystrzeliwszy ostatnią kulę, odłożyłem rusznicę i sztuciec i pośpieszyłem do boku Old Firehanda i Winnetou z tomahawkiem. Tak więc tylko my trzej właściwie walczyliśmy z Ponkami.
Winnetou znałem dostatecznie, nie zważałem zatem na niego. Przeciskałem się natomiast z całej siły do Old Firehanda, bo widok jego przypominał mi dawnych rębajłów, o których tylekroć z zapałem jako chłopiec czytałem. Z rozstawionemi nogami stał on wyprostowany i czekał, dopóki nie napędzimy mu Indyan pod topór, który w jego ręce o olbrzymiej sile spadał co chwila druzgocąco na głowy nieprzyjaciół. Długie, grzywiaste, włosy powiewały mu dokoła odkrytej głowy, a w twarzy, oświetlonej jasno księżycem, odbijała się pewność zwycięstwa, która nadawała jego rysom wyrazu wprost niepokojącego.
Zobaczyłem Paranoha w środku gromady Indyan i starałem się dotrzeć do niego. Lecz on uchodząc przedemną, dostał się w pobliże Apacza i próbował także go ominąć, ale Winnetou to zauważył, poskoczył ku niemu i zawołał:
— Paranoh! Czy pies Atabasków chce uciec przed wodzem Apaczów, Winnetou? Usta ziemi muszą się napić krwi jego, a szpon sępi rozszarpać ciało zdrajcy, ale skalp jego ozdobi pas Apacza!
Rzucił tomahawk daleko od siebie, wydobył nóż z za pasa, ozdobionego czuprynami i pochwycił białego wodza za gardło. Lecz przeszkodzono mu w śmiertelnem pchnięciu.
Kiedy wbrew swojemu zwyczajowi rzucił się na Ponkę z głośnym okrzykiem, zwrócił Old Firehand w tę stronę wzrok swój i objął nim oblicze wroga. Ale pomimo przelotności spojrzenia zobaczył twarz, której nienawidził aż do najgłębszych fibr, której przez długie, długie lata z największym wysiłkiem napróżno szukał, która na tem miejscu niespodzianie nawinęła mu się przed oczyma.
— Tim Finnetey! — krzyknął, rozepchnął Indyan jakby źdźbła trawy i skoczył pomiędzy nich ku Winnetou, chwytając jego podniesioną do ciosu rękę. — Stój, bracie, ten człowiek do mnie należy!
Paranoh stanął zesztywniały ze strachu, usłyszawszy swoje właściwe imię i nazwisko. Zaledwie jednak rzucił okiem na twarz Old Firehanda, wyrwał się z rąk Winnetou, który teraz podzielił swoją uwagę, i jak cięciwą pchnięty pomknął w pole. W tejże chwili ja uwolniłem się także od Indyanina, z którym właśnie walczyłem i puściłem się w pogoń za uciekającym. Nie miałem z nim wprawdzie żadnych osobistych rachunków, ale gdyby nawet jako właściwy sprawca zamierzonego napadu na pociąg nie zasługiwał na kulę, to jednak wiedziałem, że był śmiertelnym wrogiem Winnetou, a ostatnie chwile pouczyły mnie także o tem, że Old Firebandowi zależało na pojmaniu jego osoby.
Obaj wspomniani pobiegli też natychmiast za Paranohem, nie było jednak nadziei, że zmiejszą tę przestrzeń, o którą ja ich wyprzedziłem. Na domiar złego zauważyłem, że mam do czynienia z doskonałym biegunem. Jakkolwiek Old Firehand, o ile o nim słyszałem, był niezawodnie mistrzem we wszelkich umiejętnościach, potrzebnych do życia na Zachodzie, to jednak zeszedł już był z tych lat, które sprzyjają gonitwie na śmierć i życie, a Winnetou przyznał się już niejednokrotnie, że mnie nie zdoła doścignąć.
Ku swemu zadowoleniu spostrzegłem, że Paranoh popełnił błąd, bo nie zmierzywszy sił swoich dokładnie, pędził na złamanie karku prosto przed siebie i w przerażeniu zaniechał zwyczajnej taktyki Indyan uciekania zygzakiem. Ja natomiast starałem się oszczędzać oddechu i z zupełnem obliczeniem sił moich, oraz wytrwałości, przenosiłem cały wysiłek w biegu na przemiany z jednej nogi na drugą. Ta ostrożność przynosiła mi zawsze korzyść.
Tamci dwaj zostawali w tyle coraz to bardziej, wkrótce nawet nie dolatywał mnie szmer ich oddechu który z początku tuż za sobą słyszałem, a po chwili zabrzmiał już ze znacznego oddalenia głos Winnetou:
— Niechaj się Old Firehand wstrzyma! Mój młody biały brat pochwyci tego płaza Atabasków i zabije go, bo ma nogi wichru i nikt mu nie ujdzie.
Jakkolwiek pochlebiał mi ten okrzyk, nie mogłem się odwrócić, aby zobaczyć, czy zawzięty myśliwiec usłuchał Winnetou. Księżyc świecił wprawdzie jasno, ale wobec zwodniczości jego światła musiałem zbiega nie spuszczać ani na chwilę z oka.
Aż dotychczas nie zbliżyłem się doń ani o krok, spostrzegłszy jednak, że szybkość jego zaczęła się zmniejszać, puściłem się chyżej i wkrótce pędziłem tak blizko niego, że usłyszałem jego sapanie. Nie miałem przy sobie innej broni prócz wystrzelonych rewolwerów i noża,którego teraz dobyłem. Topór byłby mi w biegu przeszkadzał i dlatego odrzuciłem go zaraz po paru pierwszych krokach.
Wtem Paranoh skoczył w bok, ażeby, kiedy w pełnym biegu koło niego przelecę, uderzyć na mnie potem z tyłu. Ja jednak byłem na ten manewr przygotowany i skręciłem w bok w tej samej chwili, wskutek czego całą siłą uderzyliśmy o siebie, a nóż mój wbił mu się w ciało aż po rękojeść.
Zderzenie było tak silne, że runęliśmy obaj na ziemię, z której on się już oczywiście nie podniósł, gdy tymczasem ja zerwałem się natychmiast, nie wiedząc, czy on został raniony śmiertelnie. On jednak nie poruszył się więcej. Odetchnąwszy tedy głęboko, wyjąłem nóż z jego piersi.
Nie był to pierwszy nieprzyjaciel, którego położyłem trupem, a ciało moje nosiło na sobie niejedną pamiątkę po nie zawsze szczęśliwych starciach z wyćwiczonymi w walce mieszkańcami stepów amerykańskich. Ale tu leżał przedemną biały, który zginął od mojej broni. Nie mogłem jakoś obronić się przed uciskającem mnie dziwnie uczuciem, jakkolwiek on zasłużył na śmierć w każdym razie i nie był godny pożałowania.
Kiedy się zastanawiałem, jaką oznakę zwycięstwa sobie wziąć, usłyszałem za sobą pośpieszny bieg jakiegoś człowieka. Rzuciłem się czemprędzej na ziemię, ale nie było powodu do obaw. Był to Winnetou, który w przyjacielskiem zaniepokojeniu pobiegł przecież za mną i zatrzymał się przy mnie.
— Mój brat jest szybki jak strzała Apacza, a nóż jego celu nie chybia — rzekł, ujrzawszy zabitego na ziemi.
— Gdzie jest Old Firehand? — spytałem.
— Jest silny jako niedźwiedź o pierwszym śniegu, ale nogi jego wstrzymuje ręka lat. Czy mój brat nie przyozdobi się skalpem Atabaski?
— Daruję go memu czerwonemu bratu!
Apacz zdjął trzema cięciami skórę z czaszki poległego. Jak zajadle musiał ten łagodny zazwyczaj Winnetou nienawidzieć Tima Finneteya, skoro zdarł mu skórę z głowy! Nie chcąc patrzeć na tę procedurę, odwróciłem się, a wtedy wydało mi się, że posuwają się ku nam trzy ciemne punkty.
— Niechaj się Winnetou położy na ziemi; będzie musiał bronić skalpu białego wodza! — ostrzegłem go.
Nadchodzący zbliżali się z widoczną ostrożnością. Było tam z pół tuzina Ponków, którzy starali się wyszukać rozprószonych swoich ludzi.
Apacz poczołgał się w bok po ziemi, a ja za nim, zrozumiawszy jego zamiar. Old Firehand powinien był być już dawno przy nas, ale straciwszy z oczu Winnetou, pobiegł zapewne w fałszywym kierunku. Teraz zauważyliśmy, że Ponkowie mieli z sobą konie, które prowadzili za cugle. W ten sposób byli w każdej chwili przygotowani do szybkiej ucieczki, nam jednak mogła ta okoliczność grozić niebezpieczeństwem i dla tego musieliśmy przyjść w posiadanie koni. Zatoczyliśmy więc niewielki łuk, dzięki czemu dostaliśmy się na ich tyły, a konie ich znalazły się przez to pomiędzy nami a nimi.
W takiem oddaleniu od placu boju nie spodziewali się oczywiście znaleźć zabitego, to też krzyknęli kilkakrotnie „uff“, ujrzawszy ze zdziwieniem przed sobą nieruchome ludzkie ciało. Gdyby byli przypuścili, że poległ tutaj, nie byliby dążyli tu z takim pośpiechem. Sądzili, że wydostał się z walki zraniony i aż tutaj się dowlókł. Pochylili się nad nim natychmiast, a na widok zohydzenia twarzy wybuchnęli głośnem wyciem wściekłości
To była dla nas stosowna chwila. W sekundzie pochwyciliśmy za cugle konie, które oni wypuścili w przestrachu, wsiedliśmy na nie i popędziliśmy cwałem ku naszym. Na walce nam nie zależało. Wystarczało, że jako bezbronni umknęliśmy trzykroć liczniejszemu wrogowi i oprócz skalpu nieprzyjacielskiego wodza przyprowadziliśmy jeszcze kilka koni.
Z łatwem do wybaczenia zadowoleniem myślałem sobie o minach, jakie z pewnością zrobili za nami oszukani przez nas Ponkowie. Nawet poważny Winnetou nie zdołał się powstrzymać od wesołego okrzyku „uff.“ Mieliśmy też usprawiedliwioną obawę o Old Firehanda, ponieważ mógł się tak samo jak my natknąć na jaki oddział rozbitych.
I obawa ta była słuszna, gdyż po powrocie nie zastaliśmy go na placu boju, chociaż od naszego oddalenia się upłynęło już sporo czasu.
Walka była skończona. Biali, którzy nam pomagali, poznosili zabitych Indyan, gdyż ranni umknęli ze zdrowymi. W pobliżu miejsca, gdzie leżały kamienie, płonęły dwa wysokie ogniska, które oświetlały dostatecznie otoczenie, a zarazem służyły jako sygnał dla personalu pociągu.
Ogień zauważono, tabor zaraz nadciągnął i zatrzymał się koło nas. Urzędnicy zeskoczyli z wagonów i dopytywali się o szczegóły i wynik walki. Kiedy im opowiedziałem, wyrazili nam pochwałę, czego mogli lepiej zaniechać, a konduktor obiecał, że wspomni o nas w swoim raporcie i postara się, aby nasze nazwiska wszędzie wymieniano.
— To niepotrzebne, sir — odrzekłem mu. — Jesteśmy prostymi westmanami i zrzekamy się chętnie takiej sławy. Ale skoro już was taka ochota bierze, to otrąbcie nazwiska reszty walecznych gentlemanów po Stanach. Wypukali oni sporo prochu, słusznie i sprawiedliwie więc należy im się za to uznanie.
— Czy naprawdę tak było, sir? — zapytał, nie mogąc zrozumieć tonu, z jakim to wypowiedziałem.
— Oczywiście.
— Byli zatem waleczni?
— Ponad wszelką miarę.
— Cieszy mnie to niezmiernie. Zanotuję zatem ich nazwiska i ogłoszę je publicznie. Ale gdzie jest Old Firehand, którego nie widzę. Chyba nie znajduje się między poległymi!
Na to zauważył Winnetou:
— Mój brat, Old Firehand, stracił trop Paranoha i zapewne natknął się na nowych nieprzyjaciół. Pójdę z Old Shatterhandem, by go poszukać.
— Tak, musimy odejść czemprędzej — potwierdziłem — gdyż kto wie, czy nie jest w niebezpieczeństwie. Spodziewamy się was jeszcze tu zastać, gdy powrócimy.
Wzięliśmy z sobą tomahawki i strzelby, które porzuciliśmy przed ściganiem Paranoha i pośpieszyliśmy w tym samym kierunku, co przedtem, ponieważ tam należało szukać Old Firehanda.
Nie mogliśmy nic zobaczyć na większą odległość, gdyż na to było za słabe i za blade światło księżyca. Musieliśmy się zdać więcej na słuch, aniżeli na oczy. Z początku i to było niemożliwe, gdyż hałas, pochodzący z pociągu, zagłuszał inne szmery. Dopiero kiedy oddaliliśmy się tak, że go słychać nie było i dokoła otoczyła nas cisza, zaczęliśmy przystawać od czasu do czasu i nadsłuchiwać.
I to przez długi czas pozostało bez skutku. Już mieliśmy zawrócić, przypuszczając, że Old Firehand będzie przy pociągu, kiedy doleciało nas zdala wołanie.
— To musi być brat Old Firehand, gdyż umykający Ponkowie nie zdradziliby się okrzykami — rzekł Winnetou.
— Takie i moje zdanie — odparłem. — Pośpieszmy tam prędko!
Pobiegliśmy równocześnie, ale Winnetou na północ, a ja na wschód. Dlatego zatrzymaliśmy się natychmiast, a Apacz rzekł:
— Czemu brat mój tam się skierował? To było na północy.
— Nie, na wschodzie. Słuchaj!
Okrzyk się powtórzył, ja zaś dodałem:
— To na wschodzie. Słyszę całkiem wyraźnie.
— Na północy; mój brat się myli powtórnie.
— A ja jestem pewien swego ucha. Old Firehand znajduje się w niebezpieczeństwie i nie mamy czasu na sprawdzenie omyłki. Niech mój brat idzie na północ, a ja na wschód. Jeden z nas natrafi wtedy napewno na niego.
— Niech tak będzie!
Z temi słowy pobiegł Winnetou, który nie mylił się zresztą nigdy w tych sprawach, w swoim, ja zaś w moim kierunku. Wkrótce przekonałem się, że słuszność była po mojej stronie, gdyż wołanie zabrzmiało znowu i to o wiele wyraźniej, niż poprzednio. Niebawem ujrzałem grupę walczących ludzi.
— Przybywam, Old Firehand, przybywam! — krzyknąłem, pędząc większymi skokami.
Zobaczyłem grupę wyraźniej. Old Firehand klęczał na ziemi i bronił się przeciwko trzem nieprzyjaciołom, zabiwszy już trzech poprzednio. Byli to ci, którym zabraliśmy konie. Każdy cios mógł go życia pozbawić, a ja byłem jeszcze o pięćdziesiąt kroków. To też zatrzymałem się i wymierzyłem z nabitego poprzednio sztućca. Z powodu niepewnego światła księżycowego, oraz przyśpieszonego biegiem mego tętna i podnieconego oddechu, był to strzał niebezpieczny, gdyż mogłem trafić tego, któremu chciałem dopomóc. Nastąpiły trzy strzały, jeden zaraz po drugim, trzej nieprzyjaciele padli na ziemię, ja zaś popędziłem dalej ku Old Firehandowi.
— Dzięki Bogu! To stało się w sam czas, w ostatniej właśnie chwili, sir! — zawołał do mnie.
— Jesteście ranni? — spytałem, przystąpiwszy do niego. — Chyba nie ciężko?
— Niebezpieczeństwo nie grozi. Otrzymałem dwa cięcia tomahawkiem w nogi. Napastnicy nie mogli do mnie się zbliżyć, dlatego walili w nogi od spodu, że musiałem przyklęknąć.
— Z pewnością dużo krwi upłynęło. Pozwolicie, że was zbadam!
— Tak, tak! Ale, sir, cóż to za strzelec z was, żeście zdołali przy takiem świetle i po takim biegu trafić wszystkich trzech śmiertelnie w samą głowę! Tego tylko Old Shatterhand dokaże. Nie mogłem przedtem podczas ścigania Finneteya zdążyć za wami, gdyż miałem w nodze strzałę, która przeszkadzała mi w biegu. Waszych śladów także nie zdołałem dostrzec i szukałem was długo. Wtem wyrosło z pod ziemi tych sześciu, którzy położyli się byli przedtem płasko na brzuchu, aby mnie bliżej dopuścić. Miałem tylko nóż i pięści, ponieważ dla lepszego biegu odrzuciłem broń inną. Zaczęli mnie rąbać po nogach, kiedy trzech już zakłułem. Trzej pozostali byliby mnie zabili, gdybyście nie byli w samą porę nadbiegli. Nie zapomnę tego nigdy Old Shatterhandowi!
Podczas jego opowiadania zbadałem mu rany; były bolesne, ale szczęściem nie groźne dla życia. Wtem nadszedł Winnetou i dopomógł mi opatrzyć zranione nogi, przyznając się podczas tego otwarcie, że dzisiaj zawiódł go znakomity zwykle słuch. Zostawiliśmy na ziemi sześciu poległych i wróciliśmy do kolei, rozumie się bardzo powoli, ponieważ Old Firehandowi prędki chód sprawiał boleści. To też nie zdziwiliśmy się, że pociągu nie było już po naszym powrocie, gdyż chcąc zastosować się do swej godziny nie mógł czekać dłużej. Konie zdobyte stały przywiązane razem z naszymi, było więc na czem przewieźć Old Firehanda. Musieliśmy oczywiście z powodu niego zatrzymać się na tydzień, a może nawet i dłużej, dopókiby nie nabrał sił do jazdy konnej. W tym celu wskazał on nam miejsce, oddalone o pół dnia jazdy, gdzie były drzewa i woda, gdzie zatem nie tylko dla nas, lecz i dla koni istniały warunki znośnego bytu.




ROZDZIAŁ VI.
W „warowni.“

Upłynął szereg dni, zanim Old Firehand mógł z nami wyjechać do swego „zamku“. Droga, którą odbyliśmy potem szczęśliwie, wiodła przez sam środek obszarów, należących do szczepów nieprzyjacielskich. To też kiedy niebezpieczeństwo mieliśmy już za sobą, mogliśmy wreszcie spocząć i wywczasować się dowoli.
Strzelby nasze milczały w ostatnich dniach, staraliśmy się głosem ich nie zwracać na się uwagi czerwonoskórych, ale mimoto nie doznaliśmy braków, łowiąc dziczyznę w pułapki. Pewnej nocy siedziałem z Old Firehandem przy ogniu, Winnetou zaś był na straży i podczas jednego z okrążeń przystąpił do nas. Old Firehand rzekł do niego:
— Czy mój brat nie usiądzie przy ognisku? Ścieżka Rapahów nie prowadzi w to miejsce. Jesteśmy zatem bezpieczni.
— Oko Apacza stoi zawsze otworem; nie dowierza on nocy, gdyż noc jest jak kobieta — odrzekł Winnetou.
Po tych słowach zniknął znowu w ciemności.
— Nienawidzi kobiet — napomknąłem, chcąc rozpocząć rozmowę, jedną z tych, które się przyjemnie prowadzi pod spokojnie mrugającemi gwiazdami i pamięta potem przez długie lata.
Old Firehand otworzył futerał, który nosił zawsze na szyi, wyjął zeń troskliwie tam schowaną fajkę, napełnił ją powoli tytoniem i zapalił.
— Tak sądzicie? Może się mylicie.
— Wyczułem to z jego słów.
— Tak nie jest — mruknął myśliwiec. — Była na świecie kobieta, o której posiadanie byłby walczył z człowiekiem i dyabłem, ale od owego czasu wypadł mu z pamięci wyraz: skwaw.
— Czemuż nie wprowadził jej do swojego wigwamu?
— Bo kochała innego.
— Indyanin nie pyta o to zazwyczaj.
— Ale ten inny był jego przyjacielem.
— A nazwisko tego przyjaciela?
— Teraz brzmi: Old Firehand.
Podniosłem wzrok, zaskoczony niespodzianką, bo znalazłem się wobec jednej z katastrof, w jakie tak bardzo obfituje Zachód. Nadają one jego postaciom i zdarzeniom owego energicznego charakteru, którym się silnie odznaczają. Oczywiście nie miałem prawa pytać w dalszym ciągu; ale żądza dowiedzenia się, co się potem stało, musiała się przebijać w mojej w minie, gdyż Old Firehand rzekł:
— Zostawcie przeszłość w spokoju, sir! Gdybym chciał o niej mówić, to wy mimo swej młodości bylibyście naprawdę jedynym, któryby to słyszał. Polubiłem was w tym krótkim przeciągu czasu, odkąd razem jesteśmy.
— Dziękuję, sir! Mogę wam powiedzieć otwarcie, że nie jestem także tak zupełnie nieczuły.
— Wiem o tem, wiem. Dowiedliście tego dostatecznie, a bez waszej pomocy byłbym zginął owej nocy. Wpadłem był w dyabelnie trudne położenie i ociekałem krwią jak wielokrotnie ranny bawół, kiedy wy nadeszliście wkońcu. Gniewało mnie to, że nie udało mi się wyrównać rachunku z Timem Finneteyem. Pozwoliłbym sobie tu na miejscu rękę uciąć, gdyby ten łotr pokosztował był mojego żelaza.
Spokojne zazwyczaj i otwarte oblicze mówiącego drgało podczas tych słów gorzką zawziętością. Kiedy tak leżał przedemną z iskrząceini oczyma i zaciśniętemi pięściami, wyobrażałem sobie, że ów rachunek z Paranohem, czy Finneteyem, musiał być nadzwyczajny.
Przyznaję, że ciekawość moja zwiększała się z każdą chwilą. Z każdym innym na mojem miejscu działoby się z pewnością to samo. Spotkałem się tu z nieznaną mi okolicznością, że mój Winnetou otworzył był niegdyś serce swoje dziewczynie. Zachował to w tajemnicy nawet przedemną, swoim najlepszym przyjacielem i bratem po krwi. Musiałem jednak być cierpliwym, chociaż mi to przychodziło z trudem, a od przyszłości spodziewałem się wyjaśnienia.
Rekonwalescencya Old Firehanda postępowała tak szybko, jak sobie życzyliśmy tego, wyruszyliśmy więc w stosunkowo krótkim czasie, aby przez kraj Rapahów i Pawnejów dostać się aż do Mankicili, nad której brzegiem miał Old Firehand „warownię“, jak się wyrażał. Byliśmy już od niej niedaleko, ponieważ przed dwoma dniami przepłynęliśmy byli przez Kehupahan.
Chciałem tam na pewien czas przyłączyć się do myśliwych, polujących dla futer, którymi to myśliwymi on dowodził, a potem przez Dakotę i Psią Preryę dostać się do jezior. Podczas pobytu z nim nadarzała mi się niejednokrotnie sposobność wglądnięcia w jego przeszłość.
Pewnego razu siedziałem w milczeniu przy ognisku, a poruszałem się tylko chwilami, kiedy podsycałem ogień.
Podczas jednego takiego ruchu błysnął mi na palcu pierścionek. Wprawnem okiem objął Old Firehand mimo szybkości tego błysku ten mały przedmiot i ze zdumieniem w twarzy zerwał się ze swego miejsca:
— Co to za pierścień macie na palcu, sir? — spytał pośpiesznie.
— To pamiątka po jednej z najstraszniejszych godzin mojego życia.
— Czy wolno mu się przypatrzyć?
Kiedy mu pierścień podałem, pochwycił go z widoczną skwapliwością i zaledwie spojrzał nań okiem, rzucił pytanie:
— Od kogo go macie?
Opanowało go ogromne rozdrażnienie, gdy odpowiedziałem:
— Od pewnego chłopca w New Venango.
Na to zawołał on z jeszcze większym niepokojem:
— W New Venango? Byliście u Forstera? Czy widzieliście Harrego? Wspomnieliście o strasznej godzinie, o nieszczęściu!
— Była to przygoda, w której mnie i mojemu dzielnemu Swallowi groziło niebezpieczeństwo upieczenia się żywcem — odrzekłem, wyciągając rękę po pierścień.
— Zostawcie to! — rzekł, broniąc się. — Muszę wiedzieć, jakim sposobem dostał się w wasze posiadanie. Mam do niego uświęcone prawo, świętsze i większe od każdego innego człowieka!
— Usiądźcie spokojnie, sir! Gdyby ktoś inny usiłował mi go nie oddać, potrafiłbym go zmusić do tego, wam jednak opowiem bliższe szczegóły, a wy dowiedziecie mi potem swego prawa.
— Mówcie! A zapewniam was, że ten pierścień stałby się w ręku każdego innego człowieka, któremubym mniej ufał niż wam, wyrokiem śmierci dla niego. A zatem opowiadajcie, opowiadajcie!
Old Firehand znał Harrego, znał także Forstera, a rozdrażnienie, w jakie popadł, dowodziło wielkiego zajęcia się losem tych osób. Cisnęło mi się na usta sto zapytań, lecz wstrzymałem się i rozpocząłem sprawozdanie z owego spotkania.
Wsparty na łokciu leżał Old Firehand naprzeciwko mnie po drugiej stronie ognia, a w każdym rysie jego twarzy malowało się zajęcie, z jakiem słuchał mojego opowiadania. Uwaga jego rosła z każdą chwilą, a gdy doszedłem do tego punktu zdarzenia, w którym porwałem Harrego do siebie na konia, zerwał się i zawołał:
— Człowiecze, to go mogło jedynie ocalić! Drżę o jego życie; prędzej, prędzej, mówcie dalej!
Ja podniosłem się także pod wpływem przypomnienia tego strasznego wypadku i opowiadałem dalej. On przystępował do mnie coraz to bliżej i bliżej, usta mu się rozchyliły, jak gdyby chciał nie uronić żadnego słowa, szeroko otwarte jego oczy wpiły się w moje wargi, a całe ciało zgięło się, jak gdyby on sam siedział na pędzącym Swallowie, rzucał się w spienione nurty rzeki i starał się dotrzeć w strasznem przerażeniu do stromej, poszarpanej, skalnej ściany. Już przedtem pochwycił mnie był za ramię i cisnął je bezwiednie tak mocno, że musiałem zęby zacisnąć, a oddech wydzierał mu się z piersi z głośnem stękaniem.
— Heavens! — zawołał, odetchnąwszy głęboko, kiedy usłyszał, że przedostałem się szczęśliwie z chłopcem poza krawędź parowu w bezpieczne miejsce. — To było okropne, straszne! Wydało mi się, jak gdyby moje własne ciało tkwiło w płomieniach, jakkolwiek wiedziałem już przedtem, żeście go ocalili, gdyż w przeciwnym razie nie byłby mógł ofiarować wam pierścienia.
— Nie uczynił też tego. Wbrew jego woli zesunąłem mu go z palca, a on zguby nie spostrzegł.
— W takim razie powinniście byli bezwarunkowo zwrócić obcą rzecz właścicielowi.
— Chciałem tak zrobić, lecz on uciekł odemnie, gdy się za nim udałem. Ujrzałem go dopiero nazajutrz w otoczeniu rodziny, która uszła śmierci, ponieważ jej mieszkanie znajdowało się w najwyżej położonym kącie doliny, a pożar posunął się wstecz.
— I powiedzieliście o pierścieniu?
— Nie. Wcale mnie nie dopuszczono, nawet strzelano do mnie, wobec czego pojechałem potem swoją drogą.
— On taki, tak, on taki! Nic dla niego nie jest tak wstrętne jak tchórzostwo, a on was uważał za nieodważnego. Co się stało z Forsterem?
— Słyszałem, że ocaliła się tylko owa rodzina. Morze płomieni, które napełniło kotlinę, pochłonęło wszystko, co tylko objęło.
— To straszna, zbyt straszna kara za niepotrzebne i śmieszne przedsięwzięcie spuszczenia nafty, aby podnieść jej cenę!
— Czy znaliście go także, sir? — spytałem.
— Byłem kilka razy u niego w New Venango. Był to dumny ze swoich pieniędzy człowiek, choć powinien był ze mną przynajmniej obchodzić się nieco układniej.
— A widzieliście u niego Harrego?
— Harrego? — rzekł ze szczególnym uśmiechem na spokojnej znowu twarzy. — Tak, u niego i w Omaha, gdzie ten chłopak ma brata, a może jeszcze gdzie indziej.
— Możebyście mi coś o nim powiedzieli!
— Nie teraz, nie teraz! Wasze opowiadanie tak mnie wzruszyło, że nie czuję dość skupienia do takiej rozmowy. W stosownym czasie usłyszycie o nim więcej, to znaczy tyle, ile ja wiem o nim. Czy nie powiedział wam, czego szukał w New Venango?
— Owszem! Wstąpił tam tylko na krótko.
— Tak, tak! Twierdzicie zatem, że uszedł tam niebezpieczeństwa rzeczywiście i napewno?
— Całkiem pewnie.
— A widzieliście go, jak strzela?
— Już wam o tem mówiłem, że znakomicie. To nadzwyczajny chłopak!
— Tak jest. Ojciec jego jest starym skalperem, który potrafi utoczyć każdą kulę tak, że ta znajdzie zawsze drogę pomiędzy dwa znane żebra indyańskie. Od niego on nauczył się celować, a jeślibyście sądzili, że nie umie z tego użytku zrobić w odpowiednim czasie i miejscu, bylibyście w grubym błędzie.
— A gdzie ten ojciec?
— Raz tu, raz tam. Ja mogę powiedzieć, że poznaliśmy się dość dobrze. Kto wie, czy nie ułatwię wami kiedyś spotkania z nim.
— Byłoby mi bardzo przyjemnie, sir.
— Zobaczymy. Zasłużyliście ze względu na syna, żeby wam ojciec podziękował.
— Ach, nie oto mi idzie!
— Oczywiście, oczywiście. Znam was dość dobrze. Tu macie pierścień. Później dopiero przekonacie się, co to znaczy, że go wam zwracam. Na razie przyślę wam tu Apacza, bo jego warta się kończy. Połóżcie się, żebyście rano byli rzeźkim. Musimy jutro natężyć nasze koniska i pokonać dwa dni drogi.
— Dwa? Czy nie mieliśmy jutro dojechać tylko do Green-Parku?
— Rozmyśliłem się; good night!
— Good guard; nie zapomnijcie mnie zbudzić, gdy przypadnie moja godzina straży.
— Zaśnijcie tylko! Ja mogę także raz za was potrzymać oczy otwarte. Wyście dużo dla mnie uczynili.
Dziwnie mi się zrobiło. Właściwie nie wiedziałem, co myśleć o tej rozmowie. Kiedy tak leżałem, zaczęły mi rozmaite domysły przelatywać przez głowę, ale żaden z nich nie wydawał mi się słusznym. Długo jeszcze po powrocie Winnetou, który zaraz owinął się w koc, aby się przespać, przewracałem się niespokojnie z jednego boku na drugi. Opowiadanie mnie rozdrażniło, a ów okropny wieczór przesuwał się przedemną ze wszystkimi szczegółami. Pomiędzy jego groźnymi tworami wynurzał się co chwila Old Firehand i jeszcze podczas ostatniej walki budzenia się ze snem brzmiały mi w uszach słowa: „Zaśnijcie tylko! Wyście dużo dla mnie uczynili!“
Obudziwszy się nazajutrz, znalazłem się sam przy ognisku. Obaj towarzysze moi musieli jednak być niedaleko, gdyż mały blaszany kocioł wisiał nad ogniem z wrzącą wodą, a obok kawałka mięsa, pozostałego z wczorajszego wieczora, stał jeszcze otwarty worek z mąką.
Odwinąłem koc i poszedłem do wody, aby się umyć. Tam zastałem towarzyszy, a ruchy ich, wywołane moim widokiem, dowodziły, że ja byłem przedmiotem ich rozmowy.
Wkrótce potem byliśmy gotowi do drogi i ruszyliśmy w kierunku, który w odległości dwudziestu mil od Missouri prowadził nas równolegle z tą rzeką do doliny Mankicili.
W dzień panował dość dotkliwy chłód. Konie nasze były dobre, a ponieważ oszczędzaliśmy ich poprzednio i pielęgnowaliśmy porządnie, przeto ubiliśmy tęgi kawał drogi.
Osobliwą wydała mi się zmiana w postępowaniu obudwu towarzyszy względem mnie, co zaraz rano zauważyłem. Jakaś większa życzliwość, czy szacunek, przebijały się w całem ich zachowaniu. Doznawałem wrażenia, jak gdyby we wzroku Old Firehanda, którym mnie co pewien czas obrzucał, wyrażała się cicha, przeznaczona dla mnie, pieszczota.
Wogóle zastanawiało mnie to, z jaką przychylnością i wzajemnem oddaniem się odnosili się ci ludzie do siebie. Dwaj bracia, złączeni z sobą węzłami krwi, poczuwający się do wspólności wszystkiemi fibrami swojego wnętrza, nie mogliby większej troskliwości sobie okazywać, a teraz zdawało mi się, że taka troskliwość skupia się na mojej osobie. Winnetou był dla Old Firehanda jeszcze z większą przyjaźnią, niż dla mnie, tak że brała mnie prawie zazdrość, ale na szczęście ani dość zdolności do tego uczucia nie miałem, ani rozum mój na to nie pozwalał.
Kiedy zatrzymaliśmy się około południa, a Old Firehand się oddalił, aby zbadać otoczenie obozu, wyciągnął się Winnetou obok mnie podczas wyjmowania zapasów żywności i rzekł:
— Mój brat jest odważny jak wielki leśny kot, a niemy jak usta skały.
Nie odpowiedziałem nic na ten szczególny wstęp.
— Jechał przez płomienie oleju ziemnego, a nie wspomniał o tem nic swemu przyjacielowi, Winnetou.
— Język mężczyzny — odrzekłem — jest jako nóż w pochwie. Jest ostry i śpiczasty i nie nadaje się do igraszki.
— Mój brat jest mądry i ma słuszność, ale Winnetou sprawia to smutek, kiedy serce jego młodego przyjaciela zamyka się przed nim jak kamień, w którego łonie kryją się ziarnka złota.
— Czy serce Winnetou było otwarte dla ucha jego przyjaciela?
— Czy nie wyjawił mu wszystkich tajemnic preryi? Czy nie pokazał mu i nie nauczył go, jak się czyta tropy, rzuca lassem, ucina skalpy i robi to wszystko, co musi znać wielki wojownik?
— Winnetou to uczynił, ale czy powiedział co swemu bratu o Old Firehandzie, posiadającym jego serce i o kobiecie, której pamięć nie umarła w jego myśli?
— Winnetou ją pokochał, a miłość nie mieszka w ustach. Ale czemu brat mój zamilczał o chłopcu, którego Swallow przeniósł przez ogień?
— Gdyż to brzmiałoby jak samochwalstwo. Czy znasz tego chłopaka?
— Nosiłem go na rękach, pokazywałem mu kwiaty na polu i drzewa w lesie, ryby w wodzie i gwiazdy na niebie; uczyłem go wypuszczać strzałę z cięciwy i dosiadać dzikiego konia. Obdarzyłem go językami czerwonych mężów, a wkońcu dałem mu strzelbę ognistą, z której kula zabiła Ribannę, córkę Assineboinów.
Spojrzałem nań zdumiony. Budziło się we mnie przeczucie, któremu zaledwie ośmieliłem się nadać szatę słów, a jednak byłbym to może teraz uczynił, gdyby w tej chwili nie był powrócił Old Firehand i nie skierował naszej uwagi na jedzenie. I wtedy jednak myślałem ustawicznie nad słowami Winnetou, gdyż ze związku ich z tem, co słyszałem od Harrego, wynikało niemal, że Old Firehand był jego ojcem. Zachowanie się jego wczoraj podczas mojego opowiadania zgadzało się z tym domysłem. Mówił jednak o tym ojcu jak o kimś trzecim i nie zdradził się niczem, co potwierdziłoby to przypuszczenie.
Po kilkugodzinnej przerwie, ruszyliśmy znowu dalej. Konie, jak gdyby wiedząc, że czeka je miejsce kilkudniowego wypoczynku, kłusowały raźno, dzięki czemu przejechaliśmy dużą część drogi, kiedy o zmierzchu łańcuch wzgórz, za którym leży dolina Mankicili, tak do nas się zbliżył, że grunt zaczął się wznosić i wjechaliśmy w parów, prowadzący, jak się zdawało, prostopadle ku rzece.
— Stać! — zabrzmiało nagle ze stojących po bokach krzaków, a równocześnie ukazała się między gałęziami lufa wymierzonej do nas strzelby. — Jakie hasło?
— Mężnie!
— I?
— Milcząco — odrzekł Old Firehand, starając się bystrym wzrokiem przebić zarośla.
Po tem ostatniem słowie rozdzieliły się gałęzie, przepuszczając człowieka, którego widok napełnił mnie radosnem zdumieniem. Z pod smętnie zwisających krys pilśniowego kapelusza, którego wiek, kształt i barwa sprawiłyby przy ocenie kłopot najbystrzejszemu myślicielowi, wyglądał z lasu pomierzwiowego, szpakowatego, zarostu nos o przerażających niemal rozmiarach, mogący każdemu zegarowi słonecznemu służyć do rzucania cienia. Z powodu potężnego zarostu widać było oprócz zbyt hojnie wyposażonego narządu powonienia tylko parę małych ocząt, niesłychanie ruchliwych, które przebiegały z wyrazem szelmowskiej chytrości z jednego z nas na drugiego.
Ta najwyższa część ciała spoczywała na tułowiu, niewidocznym aż po kolana i twiącym w bluzie z kozłowej skóry, zrobionej najwidoczniej dla jakiejś znacznie tęższej osoby. Wskutek tego wyglądał ten mały człowiek, jak dziecko, które dla rozrywki ubrało się w szlafrok dziadka. Z tego aż nadto wystarczającego okrycia wyzierały dwie nogi, krzywe jak sierpy, ubrane w legginy, wystrzępione i tak sędziwe, że ten człowieczek wyrósł z nich z pewnością jeszcze przed dziesięciu laty, a dozwalające spojrzeć na parę indyańskich butów, w których mógłby się był od biedy zmieścić cały właściciel.
W ręce trzymał starą strzelbę, której dotknąłbym był tylko z największą ostrożnością, a kiedy w ten sposób zbliżał się do nas z godnością, nie można sobie było wyobrazić lepszej karykatury preryowego myśliwca.
— Samie Hawkens! — zawołał Old Firehand. — Czy twoje oczka zgłupiały, że żądasz odemnie hasła?
— Nie sądzę, sir! Uważam jednak za odpowiednie, żeby człowiek, stojący na warcie, pokazał czasem, że nie zapomniał hasła. Witam was serdecznie, panowie! Będzie uciecha, wielka uciecha. Zwaryowałem z zachwytu, że widzę mego byłego greenhorna, zwącego się teraz Old Shatterhand i Winnetou, wielkiego wodza Apaczów, jeśli się nie mylę.
Podał mi obie ręce, przycisnął mnie z uczuciem do swej bluzy myśliwskiej, że zatrzeszczała, jak puste drewniane pudło i złożył do pocałunku zarosłe wargi, czego uniknąłem przytomnym zwrotem głowy. Jego czarne dawniej wąsy i broda dość posiwiały.
— Cieszy mnie to serdecznie i szczerze, że was znów widzę, kochany Samie — rzekłem zgodnie z prawdą. — Ale przyznajcie się, czy nie mówiliście Old Firehandowi, żeście mnie znali i byliście moim nauczycielem!
— Oczywiście, że to zrobiłem.
— A wy milczeliście jak zaklęci o tem, że u was spotkam Sama Hawkensa!
Na ten przyjacielski wyrzut, zwrócony do Old Firehanda, odpowiedział zagadnięty:
Chciałem wam zrobić niespodziankę. Widzicie zatem, że znałem was już oddawna, gdyż mówiliśmy o was często. Zastaniecie u mnie jeszcze dwu dobrych znajomych.
— Chyba Dicka Stone’a i Willa Parkera, nieodłącznych towarzyszy Sama?
— Tak. Wasze przybycie będzie dla nich także wielką niespodzianką. Ale, Samie, którzy z naszych ludzi są dzisiaj w domu?
— Wszyscy z wyjątkiem Billa Bulchera, Dicka Stone’a i Harrisa, którzy wyszli, aby przynieść trochę mięsa. Mały sir przybył już także.
— Wiem już, wiem, że jest tutaj. Jakżeż się zresztą powodzi? Czy były czerwone skóry?
— Dziękuję, dziękuję, sir! Nie przypominam sobie, chociaż — przy tych słowach wskazał na przyrząd do strzelania — Liddy ma myśli weselne.
— A łapki?
— Miały zbiór dobry, bardzo dobry, jeśli się nie mylę. Możecie zobaczyć sami, sir; w bramie znajdziecie niewiele wody.
Odwrócił się i odszedł do swej kryjówki, a my pojechaliśmy dalej.
Ta mała scena pouczyła mię o tem, że byliśmy już blizko warowni, gdyż Sam Hawkens musiał stać nieopodal od wejścia. Z uwagą zacząłem się rozglądać po otoczeniu, aby zobaczyć bramę.
Wtem ukazał się tak wązki przesmyk, że obu ścian skalnych, schodzących się całkiem blizko i pokrytych jak dachem krzakami ożyn, można było dotknąć wyciągnąwszy ręce. Całą jego szerokość zajmował potok, którego twarde, kamieniste, łożysko nie przyjmowało odcisku nogi. Brzegiem jego pojechaliśmy w górę doliny, Old Firehand skręcił tutaj, a my podążyliśmy za nim przeciw prądowi wody. Teraz zrozumiałem słowa straży, że w bramie znajdziemy mało wody.
Tylko przez krótki czas jechaliśmy w tym kierunku, kiedy skały zeszły się przed nami w taką zbitą masę, że zdawało się, iż droga tu się już kończy, lecz Old Firehand jechał ciągle naprzód i niebawem ujrzałem go, znikającego przez ścianę. Winnetou jechał za nim, a kiedy ja dostałem się do zagadkowego miejsca, zauważyłem, że zwieszające się łodygi dzikiego powoju nie zakrywały skalistej ściany, lecz tworzyły kotarę, za którą znajdował się otwór w kształcie tunelu, prowadzącego w nieprzebitą ciemność.
Przez długi czas podążałem za nimi dwoma, skręcając w ciemności w rozmaitych kierunkach, aż wkońcu zaszarzał przedemną mdły blask dziennego światła, poczem dostaliśmy się w taką samą szczelinę, jak ta, którą przybyliśmy tutaj. Gdy się skończyła, spojrzałem przed siebie zdumiony.
Znajdowaliśmy się u wejścia do szerokiej, rozległej, kotliny, otoczonej niedostępnemi skalnemi ścianami. Bujny wieniec zarośli obramiał tę kolistą prawie, pokrytą trawą, płaszczyznę, a na niej pasło się kilka trzód koni i mułów. Pomiędzy nimi uwijało się sporo psów, częścią rasy, przypominającej wilka, a dostarczającej Indyanom zwierząt do pilnowania i pociągu, częścią zaś z gatunku małych, szybko tyjących bastardów, których mięso obok panterowego uchodzi za największy pszysmak.
— Oto mój zamek — zwrócił się do nas Old Firehand — w którym się mieszka bezpieczniej aniżeli na łonie Abrahama.
— Czy jest tam w górach jaki otwór? — spytałem, wskazując na przeciwległą stronę doliny.
— Ani tyle, żeby stunk mógł się prześliznąć, a z zewnątrz niepodobna prawie wydostać się na górę. Już niejeden czerwonoskórzec przekradał się tam z zewnątrz, nie przeczuwając, że te ostre złomy skalne nie tworzą zwartej masy, lecz otaczają taką miłą dolinkę.
— Jak znaleźliście to cenne miejsce?
— Ścigałem racoona[16] aż do szczeliny, nie okrytej wtedy jeszcze powojem i objąłem oczywiście to miejsce w posiadanie.
— Sam?
— Z początku. Ze sto razy uniknąłem śmierci, znalazłszy tu przed pościgiem czerwonych drabów pewną i niezawodną kryjówkę. Później jednak zabrałem tu swoich chłopców, a teraz gromadzimy tu skórki i stawiamy czoło okropnościom zimy.
Podczas tych słów rozległ się donośny gwizd i zaledwie przebrzmiał, rozsunęły się zarośla i ukazała się pewna liczba postaci, po których można było poznać na kilka tysięcy kroków, że mają obywatelstwo Zachodu.
Pokłusowaliśmy ku środkowi doliny i niebawem otoczyli nas ludzie, którzy w dosadnych słowach wyrażali swą radość z przybycia Old Firehanda. Wśród nich znajdował się także Will Parker, który zwaryował prawie na mój widok, a Winnetou przyjacielsko przywitał.
Wśród hałasu, dozwolonego jedynie w tym zamkniętem miejscu, rozsiodłał Winnetou konia, dał mu lekkiem uderzeniem dłoni znak, że ma się sam postarać o wieczerzę, wziął siodło, uzdę i derkę na plecy i odszedł, nie spojrzawszy na nikogo z obecnych.
Ja zrobiłem tak samo, widząc, że nasz przewodnik jest zanadto zajęty, aby się nami zajmować, puściłem Swallowa zupełnie wolno i odprawiając krótko dopytujących się, udałem się na zbadanie kotliny.
Masy kamienne, wydęte przez plutoniczne potęgi jak olbrzymia bańka mydlana, zostawiły po pęknięciu wklęsłą, otwartą z góry półkulę, podobną do krateru wygasłego wulkanu. Powietrze, światło, wiatr, niepogoda zajęły się potem rozkładem twardego gruntu, a nagromadzone wody przewierciły się z czasem przez jeden ze skalnych boków i utworzyły strumyk, który był dziś naszym przewodnikiem.
Na przechadzkę obrałem sobie dzisiaj zewnętrzny skraj doliny i szedłem wzdłuż skał prostopadłych, a często nawet zwisających. Zauważyłem w nich sporo zasłoniętych zwierzęcemi skórami wydrążeń, które prowadziły do mieszkań, lub składów, potrzebnych koniecznie dla tej myśliwskiej kolonii.
Musiała ona liczyć więcej osób, aniżeli pokazało się podczas przyjęcia. Wnosiłem o tem z ilości kobiet, spotkanych podczas wędrówki. Większość mieszkańców jednak znajdowała się na myśliwskich wyprawach i miała powrócić dopiero przed zimą, która się już zbliżała.
Podczas tej przechadzki zauważyłem na jednej z niedostępnych na oko skał małą chatę, zbudowaną z sękatych konarów. Z niej zapewne widziało się dokładnie całą dolinę ze wszystkimi szczegółami. Postanowiłem tam wyjść i wkrótce znalazłem nie ścieżkę wprawdzie, lecz ślady stóp, które prowadziły na górę.
Miałem jeszcze przebyć krótką przestrzeń, kiedy ujrzałem wysuwającą się z nizkich i wązkich drzwi jakąś postać, której chyba nie przeszkodziło moje przybycie, gdyż nie zauważyła mnie wcale i zwrócona do mnie plecyma poszła na samą krawędź skały i popatrzyła na dolinę, przysłaniając oczy ręką.
Postać ta ubrana była w pstrą koszulę myśliwską z silnej materyi, legginy, wystrzępione na szwie od góry aż do dołu, oraz małe mokassyny, ozdobione suto perłami i kolcami jeżatki. Dokoła jej głowy owinięta była czerwona chustka, podobna do turbanu, a tej samej barwy szarfa zastępowała miejsce pasa.
Kiedy stanąłem na platformie, usłyszała ta osoba odgłos moich kroków i odwróciła się szybko. Czy to prawda, czy tylko złudzenie — pomyślałem sobie. Lecz zaraz zawołałem, jak człowiek, zaskoczony radosną niespodzianką:
— Harry! Czy to być może? — i postąpiłem szybko do niego.
Ale oko jego spoczęło na mnie poważnie i zimno; ani jeden rys ciemnej jego twarzy nie drgnął nawet najlżejszem uczuciem przychylności.
— Gdyby to nie było możliwem, nie bylibyście mnie tu spotkali, sir — odparł. — Ale większe prawo do pytania mam raczej ja, aniżeli wy. Z jakiego powodu pozwoliliście sobie przyjść do naszego obozu?
Czy na takie przyjęcie zasłużyłem? — powiedziałem sobie w duchu, a głośno rzekłem tylko jedno słowo jeszcze zimniej i poważniej niż on:
— Pshaw! — i odwróciwszy się odeń, zsunąłem się ostrożnie napowrót.
Harry był więc, jak tego się domyślałem, synem Old Firehanda, a reszta wyjaśniła mi się już teraz dostatecznie.
Jakkolwiek był to tylko chłopiec, to jednak gniewało mnie trochę jego postępowanie po tem wszystkiem, co między nami zaszło. Twierdzenie Old Firehanda, że Harry uważał mnie za tchórza, zgadzało się z ówczesnem wyrażeniem się chłopca, ale nie mogłem w żaden sposób zrozumieć, na czem polegało moje tchórzostwo. Uspokoiłem się wreszcie i powróciłem do obozu.
Był wieczór. W środku szerokiej kotliny płonęło wysoko buchające ognisko, dokoła którego zgromadzili się wszyscy obecni mieszkańcy „warowni.“ Harry, jak to zauważyłem niebawem, stał na równi z dorosłymi, usiadł pomiędzy nimi i przypatrywał mi się mniej nienawistnym wzrokiem niż poprzednio.
Przez jakiś czas przysłuchiwałem się opowiadaniom o najnowszych wypadkach w okolicy warowni, a potem wstałem, aby starym zwyczajem popatrzyć, co koń robi. Opuściłem ognisko i poszedłem w ciemności, nad którą rozpiął się błękit, tak pogodny, jak gdyby miliony tych świateł rzucały swój blask na jakieś szczęśliwsze krainy, nie zaś na ziemię, gdzie najwyżej uorganizowane istoty z bronią w ręku naprzeciwko siebie stoją, aby się rozszarpywać wzajemnie.
Ciche, radosne rżenie na skraju zarośli, otaczających brzegi potoku, skierowało mnie do Swallowa, który mnie poznał i jął pieszczotliwie trzeć głowę o moje ramię. Od czasu, kiedy mnie przeniósł przez morze płomieni, polubiłem go w dwójnasób, a chcąc mu niejako dać dowód tego, przyłożyłem teraz policzek do jego szyi.
Wtem prychnął koń krótko nozdrzami, co zwykle za znak ostrzegawczy mi służyło. Wobec tego oglądnąłem się dokoła. Przystąpiła do nas jakaś postać, na której głowie powiewał koniec chusty. Był to Harry.
— Wybaczcie, jeśli przeszkadzam — rzekł trochę niepewnym głosem. — Myślałem o waszym dzielnym Swallowie, któremu życie zawdzięczam i chciałem go przywitać.
— Oto on stoi. Nie chcę tego powitania skracać moją obecnością. Good night!
Odwróciłem się, żeby odejść, ale zaledwie uszedłem dwanaście kroków, usłyszałem wołanie:
— Sir!
Gdy się zatrzymałem, przyszedł za mną Harry z wahaniem, a szczególne drganie jego głosu świadczyło o zakłopotaniu, którego nie potrafił ukryć.
— Ja was obraziłem!
— Obraził? — odrzekłem chłodno i spokojnie. — Mylicie się, sir! Wy możecie dla siebie wzbudzić u mnie chyba uczucie pobłażliwości, ale nigdy obrazy.
Upłynęła może minuta, zanim znalazł odpowiedź na te niespodziane słowa.
— W takim razie przebaczcie mój błąd!
— Chętnie przebaczam, gdyż jestem do błędów ludzkich przyzwyczajony.
— Będę się starać nigdy nie korzystać z waszej pobłażliwości!
— Mimo to gotów jestem ofiarować ją wam w każdej chwili.
Chciałem się już oddalić, kiedy Harry nagle szybko do mnie przystąpił i położył mi rękę na ramieniu.
— Nie dotykajmy teraz rzeczy osobistych. Ocaliliście życie memu ojcu z narażeniem własnego i to dwa razy jednego wieczora. Muszę wam podziękować, choćbyście użyli względem mnie słów jeszcze gorszych i bardziej odpychających. Dowiedziałem się dopiero teraz o waszych zasługach.
— Każdy westman z ochotą to samoby uczynił, co ja, a bywają jeszcze większe rzeczy od tych, o których mówicie. Co jeden zrobił dla drugiego, to zrobili dlań już może inni dziesięćkrotnie. Nie mierzcie miarą, jaką wam daje w rękę miłość synowska.
— Przedtem byłem ja, a teraz wy jesteście niesprawiedliwym względem samego siebie. Czy chcecie być takim i dla mnie?
— Nie.
— Czy mogę wobec tego przedłożyć wam pewną prośbę?
— Owszem.
— Gniewajcie się na mnie, sir; bądźcie źli, jak tylko potraficie, skoro popełnię coś złego, ale zamilczcie raz nazawsze o pobłażaniu! Dobrze?
— Zgadzam się.
— Dziękuję! A teraz wróćmy razem do ogniska i powiedzmy tamtym: dobranoc. Wskażę wam przeznaczony dla was pokój i wnet musimy udać się na spoczynek, ponieważ jutro wcześnie wyruszamy.
— Z jakiego powodu?
— Ustawiłem łapki nad Bee-forkiem, a wy pójdziecie ze mną przypatrzyć się połowowi.
W kilka minut potem staliśmy przed jednemi z licznych zapadających się drzwi, które on odsunął, aby mnie wprowadzić do ciemnej izby, oświetlonej najzwyklejszą świecą z łoju jeleniego.
— Tu jest wasz bed-room[17], sir. Członkowie Company zwykli tutaj nocować, jeśli się obawiają, żeby pod gołem niebem nie dostali reumatyzmu.
— A wy sądzicie, że ja także się znam z tym złośliwym towarzyszem?
— Życzę wam, żeby było przeciwnie, ale dolina jest wilgotna, ponieważ góry, leżące dokoła, nie dopuszczają wiatrów, a rozwaga to dobra rzecz, powiadają tam w ojczyźnie. Śpijcie spokojnie!
Podał mi rękę i wyszedł, potrząsnąwszy przyjaźnie głową.
Zostawszy sam, rozglądnąłem się po małej celce. Nie była to grota naturalna, lecz wykuta ludzką ręką w kamieniu. Skalistą podłogę wyłożono garbowanemi skórami, któremi obwieszono też ściany. Pod tylną ścianą znajdowało się łoże, zbite z gładkich pni czereśniowych, na których leżał gruby pokład skór juty i dostateczna ilość prawdziwych nawajskich koców.
Na kilku kołkach, wbitych w szpary, wisiały przedmioty, które dowodziły, że Harry odstąpił mi swój własny gabinet.
Tylko wielkie znużenie, które mnie opanowało, skłoniło mnie do pozostania w tem ciasnem, zamkniętem, miejscu. Kto bowiem przebywał noce wśród nieskończoności wolnej, otwartej, preryi, temu trudno bezpośrednio potem nagiąć się do tego więzienia, które człowiek cywilizowany nazywa mieszkaniem.
Samotność mego buduaru była też przyczyną tego, że mię sen nieco silniej niż zwykle wziął w swoje objęcia. Nie podniosłem się był jeszcze, kiedy obudziło mnie wołanie:
— Pooh! Sir, gotów jestem pomyśleć, że jeszcze nie skończyliście mierzyć koców. Wyprostujcie się jeszcze trochę, ale nie na długość, lecz w górę. To będzie dobre, jak mi się zdaje!
Zerwałem się i przypatrzyłem niespokojnemu duchowi, który stał w otwartych drzwiach. Był to Sam Hawkens. Wczoraj miał tylko strzelbę, dzisiaj zaś zupełny traperski rynsztunek, w czem był dowód, że będzie nam towarzyszył.
— Zaraz będę gotów, kochany Samie!
— Spodziewam się; mały sir stoi już, jak mi się zdaje, przy hole[18].
— Idziecie z nami?
— Tak wygląda, jeśli się nie mylę. Mały sir nie poniesie chyba narzędzi, a od Old Shatterhanda nie można także tego wymagać.
Wyszedłszy przed drzwi, dostrzegłem Harrego, czekającego na mnie u wejścia do parowu. Sam wziął kilka związanych łapek, zarzucił je na plecy i nie patrząc, czy idę za nim, udał się ku czekającemu.
— Zostawimy konie tutaj? — spytałem.
— Wątpię, czy wasz koń umie zakładać według reguły żelaza, albo łowić gruboogońce[19] z dna rzeki. Trzeba nam dobrze nogi naciągnąć, aby się zawczasu uporać. Chodźcie więc! — rzekł Sam swoim zwyczajem.
— Muszę przecież, mój stary, wpierw popatrzyć na konia!
— To zbyteczne! Mały sir już to uczynił, jeśli się nie mylę.
Bezwiednie udzielił mi w ostatnich słowach wiadomości nadzwyczaj miłej. Harry zatroszczył się o konia już o świcie, a więc pomyślał także o jego panu. Widocznie ojciec mówił mu o mnie i spowodował zmianę w jego wyobrażeniu o mnie. Już zacząłem się dziwić, że jego, najczujniejszego ze wszystkich, niema dotychczas, kiedy zobaczyłem go, brodzącego przez potok z Winnetou i z jeszcze jednym strzelcem.
Winnetou przywitał Harrego po indyańsku:
— Syn Ribanny jest silny, jak wojownicy z nad brzegów Gili. Oko jego zobaczy wiele bobrów, a ręka nie uniesie wielkiej liczby skór — rzekł, a widząc, że się za Swallowem rozglądam, dodał uspokajająco. — Mój dobry brat może iść, jego przyjaciel będzie dbał o konia, który posiada także miłość Apacza.
Minąwszy parów, zwróciliśmy się w przeciwnym do wczorajszego kierunku na lewo i poszliśmy w dół rzeki, dopóki nie dostaliśmy się na miejsce, gdzie ona uchodzi do Mankicili.
Gęste, nieprzebite, niemal zarośla pokrywały oba brzegi, a łodygi dzikiego wina wspinały się po stojących naprzeciw siebie pniach, biegły od gałęzi do gałęzi, zwisały potem w dół, owinięte silnie o siebie, a potem znowu pięły się w górę po drzewie, tworząc chaos, przez który ledwie nożem było można torować sobie drogę.
Mały Sam szedł ciągle przed nami, a jego objuczona postać przypominała mi Słowaków, sprzedających u nas po miastach łapki na myszy. Jakkolwiek w pobliżu nie należało się spodziewać żadnej nieprzyjacielskiej istoty, mimoto omijała noga jego z podziwu godną zręcznością każde miejsce, na którem mógłby łatwo pozostać odcisk. Małe jego oczka biegały ciągle to tu, to tam, po bogatej roślinności, która mimo spóźnionej pory roku dorównywała bujności dziewiczych bottomów w dolinie rzeki Mississipi.
Sam podniósł teraz kilka gałązek w górę i schyliwszy się, przelazł pod niemi.
— Chodźcie, sir — wezwał mnie Harry, idąc za nim. — Tu rozgałęzia się ścieżka prowadząca do bobrów.
Rzeczywiście przez gęstwinę ciągnęła się za zieloną zasłoną wązka, otwarta, linia. Sunęliśmy się dobrą chwilę równolegle do rzeki wśród gmatwaniny drzew i zarośli, dopóki Sam, usłyszawszy napół mrukliwy, a na pół świszczący głos, wychodzący z rzeki, nie zatrzymał się i nie odwrócił do nas, przykładając do ust rękę.
— Jesteśmy na miejscu — szepnął Harry — a straż powzięła podejrzenie.
Po chwili, podczas której zapanowała dokoła zupełna cisza, posunęliśmy się dalej naprzód i dotarliśmy do zakrętu rzeki, gdzie nadarzyła się nam sposobność zobaczenia pokaźnej kolonii bobrów.
Szeroka, wystarczająca dla ostrożnej ludzkiej stopy, tama wbudowana była daleko w wodę, a gorliwi czworonożni jej mieszkańcy zajęci byli jej umacnianiem i rozszerzaniem. Na drugim brzegu spora liczba tych zwierząt przegryzała wysmukłe młode drzewka, kierując je tak, żeby wpadały do wody. Inne przewoziły pnie tych drzewek w ten sposób, że posuwały je w wodzie przed sobą, a jeszcze inne oblepiały budowę tłustą ziemią, naniesioną z brzegu, przyczepiając ją do drzewa za pomocą nóg i ogona, używanego jako kielni.
Z zajęciem przypatrywałem się czynności tego ruchliwego ludku, a szczególnie zwróciłem uwagę na niezwykle wielki egzemplarz, który siedział w czujnej postawie na tamie, zapewne jako straż bezpieczeństwa. Wtem grubas nadstawił uszu, obrócił się do połowy, wydał wspomniany poprzednio znak ostrzegawczy i zniknął w następnej chwili pod wodą.
Prawie równocześnie poszły inne za jego przykładem. Zabawny był widok, jak przy zanurzaniu się podnosiły w górę tylną część ciała, a płaskim ogonem uderzały w powierzchnię wody, rozpryskując ją z głośnym pluskiem.
Nie było oczywiście czasu oddawać się pociesznym spostrzeżeniom, gdyż przeszkodę w pracy mógł spowodować tylko jakiś wróg, a największym nieprzyjacielem tych spokojnych, a poszukiwanych, zwierząt jest... człowiek.
Jeszcze nie zniknął był ostatni bóbr pod wodą, a my leżeliśmy już z bronią w ręku pod opadającemi nizko gałęziami pinii i czekaliśmy niecierpliwie, kiedy ukaże się niemiły gość. Niebawem poruszyły się w pewnem oddaleniu od nas czuby sitowia i w kilka chwil ujrzeliśmy dwu Indyan, skradających się chyłkiem ku rzece. Jeden z nich miał na plecach kilka łapek, a drugi niósł kilka skórek. Obaj byli zupełnie uzbrojeni, a z postawy ich było poznać, że czują w pobliżu nieprzyjaciela.
— Zounds! — syknął Sam przez zęby — Te łajdaki dobrały się do naszych łapek i pozbierały, czego nie zasiały, jeśli się nie mylę. Czekajcie, łotry, moja Liddy wam powie, do kogo właściwie należą żelaza i skórki!
Podniósł powoli strzelbę i złożył się do strzału. Ja tak byłem przekonany o konieczności zabicia obu czerwonoskórców bez hałasu, że pochwyciłem starego trapera za ramię. Pierwszy rzut oka pouczył mię, że to Ponkowie, a zabarwienie ich twarzy upewniło mię, że są na wyprawie wojennej, a nie myśliwskiej. Nie byli tu więc sami, a strzał mógł wywołać czyjąś pomoc, lub przynajmniej zemstę.
— Nie strzelać, Samie! Weźcie nóż. Oni wykopali strzałę wojenną i nie są tu tylko we dwu.
Mały westman, choć żądny strzelania, odpowiedział:
— Ja to oczywiście także widzę, że lepiej zgładzić ich pocichu, ale mój stary nóż zanadto starty, aby się mógł przeżreć przez dwu takich ludzi.
— Ba! Wy weźmiecie jednego, a ja drugiego; come on!
— Hm! Cztery najlepsze z naszych łapek, każda po trzy i pół dolara. Bardzobym się ucieszył, gdyby te draby do skradzionych skórek musiały dodać dwie swoje własne.
— Naprzód, Samie, żeby nie było zapóźno!
Obaj Indyanie stali teraz zwróceni do nas tyłem i szukali śladów na ziemi. Zostawiwszy strzelbę, posunąłem się cicho naprzód z nożem w ręce. Wtem szepnęło coś trwożnie tuż przy mojem uchu. To Harry rzekł:
— Zostańcie, sir! Ja zrobię to za was.
— Dziękuję, sam tego jeszcze dokonam!
Po tych słowach zbliżyłem się do krawędzi zarośli, zerwałem się, pochwyciłem najbliżej mnie stojącego Indyanina za kark lewą ręką, a prawą wbiłem mu nóż między łopatki, on zaś padł w tej chwili na ziemię bez jęku. Zrobiłem to oczywiście tylko z konieczności. Ponków nie można było oszczędzać, gdyż w razie odkrycia przez nich warowni, byłoby zagrażało niebezpieczeństwo wprost życiu naszemu. Odwróciłem się szybko, wyciągnąwszy nóż z rany, aby w razie potrzeby zabrać się do drugiego, lecz i ten już leżał na ziemi, a Sam stał nad nim szeroko, owinął sobie kosmyk skalpowy o rękę lewą i zdjął mu z głowy odciętą skórę.
— Tak, mój chłopcze; teraz możesz w wieczystych ostępach tyle łapek nastawiać, ile ci się spodoba, ale naszych nie zdołasz tam użyć — rzekł, a potem dodał, ocierając krwawy skalp o trawę. — Jedną skórkę już mamy, a drugą weźmie sobie Old Shatterhand.
— Nie — odpowiedziałem. — Wszak wiecie, co ja myślę o skalpowaniu. Dziwi mnie to, że wy się teraz tem zajmujecie!
— Czynię to ze słusznych powodów, sir. Od kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, przeżyłem wiele złego i musiałem się tak tłuc z czerwonymi, że teraz nie mam dla nich litości. Oni mnie także nie oszczędzali. O, popatrzcie!
Zdarł z głowy posępny kapelusz, a z nim razem długowłosą skórę z głowy. Znałem już widok, jaki przedstawiała naga, krwią nabiegła czaszka.
— Co wy na to, sir, jeśli się nie mylę? Nosiłem swój czepek od dziecka z pełnem uprawnieniem, nikt nie zaprzeczał mi tego prawa, aż znalazł się jeden i drugi tuzin Pawnejów, którzy mnie pozbawili włosów. Udałem się więc do Tekamy i kupiłem sobie tam nową skórę. Nazwali to peruką, a kosztowała mnie pełne trzy wiązki skórek bobrowych. Ale to nic nie szkodzi, gdyż nowa czasem praktyczniejsza od dawnej; mogę ją zdjąć, kiedy się spocę. Ale zato musiał zginąć niejeden czerwonoskórzec, a skalp sprawia mi większą przyjemność, niż złowienie gruboogońca.
Podczas tych słów włożył na nowo perukę i kapelusz. Na tego rodzaju wspomnienia jednak nie było teraz czasu, gdyż za każdem drzewem mogła jęknąć cięciwa, albo kłapnąć kurek od strzelby. Przedewszystkiem należało zaalarmować obóz i zwrócić uwagę myśliwych na blizkość Indyan. Dla tego rzekłem do Hawkensa:
— Dalej, Samie! Trzeba Indyan dobrze ukryć!
— Macie słuszność, sir. Sądzę, że to potrzebne. Ale niech mały sir schowa się trochę za krzaki, gdyż stawiam w zakład moje mokassyny za parę trzewików baletowych, że wkrótce będą tutaj czerwoni mężowie.
Harry postąpił wedle przestrogi starego, a my rzuciliśmy obydwa trupy w sitowie, nie mogąc ich zepchnąć do wody. Gdyśmy się uporali z nieżywymi Ponkami, rzekł Sam Hawkens:
— No, toby było, a teraz wy wrócicie z małym panem do „warowni“ i ostrzeżecie naszych ludzi, a ja tymczasem przejdę się trochę tym tropem, by się czegoś więcej dowiedzieć, aniżeli wyjawili nam ci dwaj bronzowi.
— Czy nie wolelibyście wy pójść do ojca, Samie Hawkens? — zapytał Harry. — Wy umiecie się lepiej obchodzić z łapkami, a czworo oczu widzi więcej od dwojga.
— Jeśli mały sir życzy sobie tego koniecznie, to tak zrobię, ale jeśli „patyk popłynie inaczej“, aniżeli sir sobie wyobraża, to niechaj wina nie spadnie na mnie.
— Bądźcie o to spokojni, mój stary! Wiecie już, że niechętnie czynię coś innego, aniżeli mi się podoba. Wy zdobyliście skalp; ja muszę także postarać się o coś dla siebie. Chodźcie, sir!
Zostawił trapera, a sam zaczął się przeciskać dalej przez gąszcze. Ja udałem się za nim, a chociaż okoliczności nakazywały zwracać całą uwagę na otoczenie, ja mimoto nie mogłem się od tego powstrzymać, żeby nie myśleć o zachowaniu się chłopca. On bowiem z zupełną wprawą doświadczonego przebiegacza puszczy przedzierał się bez szmeru przez krzaki, a każdy jego ruch był obrazem największej ostrożności.
Te jego zalety świadczyły, że z pewnością od dzieciństwa zapoznał się z życiem w krainie polowań i odnosił wrażenia, które zaostrzyły jego zmysły, zahartowały uczucie i losowi jego nadały taki dziwny kierunek.
Z pół godziny prawie posuwaliśmy się powoli i z trudnością, ale nieustannie, naprzód, aż dotarliśmy do drugiej kolonii bobrów, której mieszkańców nie widać było na powierzchni wody.
— Tu były założone łapki, które właśnie odebraliśmy czerwonoskórcom, sir. Tam dalej dzieli się Beefork, gdzie chcieliśmy się dostać poprzednio. Ale musi się stać inaczej, gdyż patrzcie, ślady prowadzą do lasu, z którego czerwoni wyszli. Pójdziemy oczywiście za tymi śladami.
Chciał iść dalej, lecz go powstrzymałem.
— Harry! — rzekłem do niego.
Przystanął i spojrzał na mnie pytająco.
— Czy nie wolelibyście zawrócić, a resztę już mnie zostawić?
— Skąd wam to na myśl przyszło?
— Czy wiecie, jakie niebezpieczeństwa nas tam czekają?
— Owszem. Nie mogą być większe od tych, którym już stawiałem czoło z dobrym zawsze skutkiem.
— Chciałbym was uchronić!
— Ja również będę się o to starał. A może myślicie, że mnie zdoła przerazić widok pstro pomalowanego człowieka?
Znowu puściliśmy się dalej. Zostawiliśmy teraz rzekę na boku i postępowaliśmy naprzód lekko pomiędzy wysmukłymi, wolno stojącymi pniami wysokopiennego lasu, którego gęsty zielony dach unosił się nad gruntem, pokrytym wilgotnymi mchami, tak miękkimi, że można było zauważyć odciski stóp bez nadzwyczajnej nawet bystrości.
Wtem Harry, który szedł ciągle jeszcze przodem, przystanął. Teraz widać było ślady nie dwu, lecz czterech ludzi, którzy szli razem aż dotąd, a tutaj się rozdzielili. Obaj zabici przez nas Indyanie mieli na sobie pełną zbroję wojenną. Ta okoliczność wskazywała na to, że zapewne znajdowała się tu większa liczba ich współplemieńców, których tylko jakieś ważne przedsięwzięcie mogło skłonić do tak dalekiej podróży przez obszary hord nieprzyjacielskich. Gdy sięgnąłem pamięcią do wypadków ostatnich dni, przyszło mi na myśl, że to przedsięwzięcie jest może w związku z nieudałym napadem na pociąg. Mogła to być jedna z owych wypraw na zemstę, podczas których Indyanie wytężają wszystkie siły, aby powetować jakąś obelgę, albo poniesione straty.
— Co robić? — zapytał Harry. — Te ślady ciągną się ku naszemu obozowi, do którego odkrycia musimy nie dopuścić. Czy pójdziemy za nimi, czy też się podzielimy, sir?
— A ten poczwórny trop prowadzi do ich obozu, oczywiście ukrytego, gdzie czekają na powrót wywiadowców. Przedewszystkiem musimy ten obóz wyszukać, aby nabrać pewności co do ich liczby i celów. Wejścia do naszego zamczyska strzeże zawsze jeden człowiek, a on zrobi już swoje i zachowa naszą tajemnicę.
— Macie słuszność. Chodźmy dalej!
Las zniżał się stopniowo ze wzgórza, ku któremu biegła dolina rzeki, dość daleko na równinę. Przecinały go głębokie skaliste szczeliny, w których rosły bujnie paprocie i dzika górska krzewina. Kiedyśmy właśnie zbliżyli się do jednego z takich zagłębień, poczułem nagle woń spalenizny, co oczywiście zaraz mnie zastanowiło. Starając się bystrzejszym wzrokiem przeniknąć las, dojrzałem cienki słup dymu, często przerywany i niknący zupełnie, ale wznoszący się potem aż po korony drzew.
Ten dym mógł pochodzić tylko z indyańskiego ogniska. Kiedy bowiem biały roznieca ognisko, rzuca polana w ogień na całą długość, a przez to powstaje szeroki, wysoko buchający, płomień, który wydaje dużo zdradzieckiego często dymu. Natomiast czerwonoskóry wsuwa w ogień tylko końce polan, co wytwarza mały płomień z ledwie dostrzegalnym dymem. Winnetou zwykł był tak mówić o wielkich ogniskach białych: Blade twarze robią swoimi ogniami takie gorąco, że nikt nie może przy nich usiąść, aby się ogrzać.
Zatrzymałem Harrego i zwróciłem jego uwagę na to, co dostrzegłem.
— Połóżcie się za tym krzakiem! Ja przypatrzę się tym ludziom!
— Czemu nie ze mną?
— Jeden wystarczy. Gdy jest dwu, wtedy niebezpieczeństwo odkrycia wzrasta w dwójnasób.
Skinął głową na zgodę i zacierając ostrożnie ślady za sobą, odszedł w zarośla, gdy tymczasem ja, kryjąc się za drzewami, zacząłem się skradać ku dolinie.
Na jej dnie siedziało lub leżało tuż obok siebie tylu czerwonoskórych, że zagłębienie ledwie zdołało ich objąć. Na dole u wejścia stał jak posąg spiżowy długowłosy Indyanin, a po obu stronach na krawędzi straże, które na szczęście zupełnie nie zauważyły mego zbliżenia się w tę stronę.
Spróbowałem obozujących policzyć i w tym celu przypatrywałem się każdemu z osobna, gdy wtem przerwałem tę czynność zaskoczony niezwykłą niespodzianką. Najbliżej ogniska siedział — czyżby to było możliwem? — biały wódz Paranoh, albo Tim Finnetey, jak go nazwał Old Firehand. Owej nocy widziałem zbyt dobrze jego twarz wogóle przy księżycu, a potem, gdy go nożem pchnąłem, abym się mógł teraz pomylić, a jednak się stropiłem. Z głowy zwisał mu przepyszny kosmyk skalpowy, a wszak Winnetou ani na minutę nie odjął go od swego pasa.
Wtem strażnik, stojący po tej stronie parowu, zwrócił się ku miejscu, na którem leżałem ukryty za głazem, wobec czego musiałem się cofnąć czemprędzej.
Znalazłszy się szczęśliwie koło Harrego, skinąłem nań, żeby poszedł za mną, poczem wróciliśmy znaną już nam drogą aż tam, gdzie się ślady rozdzielały. Stąd udaliśmy się nowym tropem, biegnącym przez najgęstszy chaos roślinny, wprost ku dolinie, przez którą przeszliśmy wczoraj i gdzie nas warta zatrzymała.
Teraz wiedziałem już napewno, że Ponkowie dostawszy posiłki, puścili się za nami krok w krok, aby się na nas zemścić. Przez zwłokę z naszej strony, spowodowaną chorobą Old Firehanda, zyskali sporo czasu do zgromadzenia wszystkich sił, któremi rozporządzali. Tego tylko nie mogłem zrozumieć, dlaczego przeciwko nam trzem zebrało się aż tylu wojowników, czemu na nas nie uderzyli odrazu, a przeciwnie pozwolili nam odejść spokojnie. W tym wypadku nasuwało mi się przypuszczenie, że Paranoh chyba wie o myśliwskiej osadzie i ma plany co do wszystkich jej mieszkańców.
Obaj Indyanie, którzy skradali się przed nami, dobrze utorowali nam drogę. To też posuwaliśmy się naprzód stosunkowo dość szybko. Byliśmy już niezawodnie niedaleko doliny, przecinającej pod kątem prostym kierunek naszej drogi, kiedy usłyszałem lekki brzęk, poza gęstym krzakiem dzikiej czereśni.
Dawszy Harremu ręką znak, żeby się ukrył, położyłem się zaraz na ziemi, wyjąłem nóż i zataczając krąg, poczołgałem się we wspomnianym kierunku. Pierwszem, co mię zdziwiło w tem miejscu, była kupa żelaznych łapek na bobry, a obok niej para krzywych nóżek ze stopami w olbrzymich mokassynach. Przyczołgawszy się bliżej, ujrzałem długą i szeroką bluzę myśliwską, na górnej zaś jej części pomarszczoną krysę prastarego pilśniowego kapelusza. Z pod niej wyzierały zjeżone końce pomierzwionego zarostu, z którego patrzało bystro i uważnie dwoje drobnych oczek.
Był to mały Sam. Ale jak się tu dostał, skoro powinien był już dawno być w zamku? Łatwo było się o tem dowiedzieć. Należało go tylko o to zapytać. To też kiedy czołgałem się ku niemu, jak mogłem najciszej, cieszyłem się już z góry przestrachem, jaki mu sprawi ten napad niespodziewany.
Pochwyciłem cichutko za strzelbę, leżącą obok niego, przyciągnąłem do siebie przedpotopową Liddy i odwiodłem zardzewiały kurek. Na wywołany tem trzask odwrócił się Sam tak szybko, że zwisające gałęzie zerwały mu z głowy kapelusz i perukę. Gdy zaś zobaczył wymierzoną do siebie swą własną strzelbę, zrobił w swej twarzy pod samym nosem, mieniącym się wszystkiemi barwami tęczy, potężny otwór, który rozszerzał się coraz bardziej ze zdumienia.
— Samie Hawkens! — szepnąłem — Jeśli ust nie zamkniecie, wsunę wam w nie tuzin tych oto łapek!
— Good lack, przestraszyliście mnie, sir, jeśli się nie mylę! — odrzekł traper, który pomimo przerażenia nie wydał z siebie nieostrożnego okrzyku i usadowił czemprędzej kapelusz i perukę na swojem miejscu. — Niech was dyabeł porwie! Ciarki po mnie przeszły, gdyż jeślibyście byli czerwonoskórcem, to...
— Wy nie bylibyście już jedli pudingu. Weźcie swoją strzelbę! A teraz mówcie, jak się to stało, że tutaj śpicie!
— Śpię? O spaniu mowy niema, chociaż dostaliście się do mnie niepostrzeżenie. Wszystkie moje trzy myśli skupiły się były na dwóch skórach szczurzych, które chciałem jeszcze zabrać, a wy nie wygadajcie się przypadkiem przed tamtymi, że zaskoczyliście starego Sama Hawkensa!
— Będę cicho.
— A gdzie mały sir?
— Został w tyle. Usłyszeliśmy brzęk waszych łapek, musiałem przeto zobaczyć, co to za dzwony być mogły.
— Dzwony? Czy było tak głośno? Samie Hawkens, jaki z ciebie stary i głupi szop! Kładzie się taki ciężki muł tutaj, aby skalpów nałapać i hałasuje przytem, że słychać to aż w Kanadzie, jak mi się zdaje! Ale skąd wy wzięliście się w tej stronie? Czy śledzicie także tych dwóch czerwonoskórych?
Potwierdziłem to pytanie i opowiedziałem mu, co zauważyłem w dolinie.
— Hm! Będzie to kosztowało sporo prochu, sir! Szedłem sobie tu w górę rzeki z mojemi skórkami i ujrzałem nagle dwu Indyan, jeśli się nie mylę, szpiegujących tam na skraju zarośli, nie dalej jak o ośm kroków od nas. Przykucnąłem oczywiście zaraz za krzakiem i spostrzegłem, że jeden z nich zwrócił się na dół, a drugi w górę, aby przeszukać dolinę. Ale nie wyjdzie im to na dobre, jak sądzę! Puściłem jednego z nich obok siebie i przeniosłem się potem tutaj, aby skoro tylko się spotkają, zapytać ich, co zobaczyli.
— Myślicie, że się jeszcze raz zejdą?
— Rozumie się! Jeśli chcecie postąpić rozsądnie, to przejdźcie na drugą stronę, abyśmy ich dostali między siebie. Nie każcie też dłużej czekać małemu sir, bo gotów z niecierpliwości jakie głupstwo popełnić.
Zastosowałem się do tej wskazówki i wróciłem do Harrego. Gdy pouczyłem go o wszystkiem w krótkich słowach, zajęliśmy stanowisko wprost naprzeciwko Sama, czekając na powrót obudwu czerwonoskórców.
Cierpliwość nasza była wystawiona na długą próbę, gdyż dopiero po kilku godzinach usłyszeliśmy ciche stąpanie skradającego się człowieka. Był to jeden z oczekiwanych, stary, ogorzały Indyanin, któremu u pasa zabrakło miejsca dla zdobytych skalpów, dlatego ozdobił grubemi frendzlami z włosów zewnętrzne szwy u spodni.
Zaledwie znalazł się między nami, pochwyciliśmy go z obu stron i „zdmuchnęliśmy“. Tak samo stało się z drugim, który nadszedł niebawem. Potem powróciliśmy razem do warowni tak, jak z niej wyszliśmy.
Przed bramą odszukaliśmy ukrytego za krzakiem strażnika, który niewątpliwie widział dzikiego, gdy skradał się o kilka kroków obok niego. Na straży stał Will Parker.
Sam spojrzał na niego w zdumieniu.
— Byłeś greenhorn, Willu, i zostaniesz greenhornem, dopóki cię jaki redmen za czuprynę nie weźmie. Myślałeś chyba, że bronzowy przyszedł tu mrówki łapać, skoro nie wyjąłeś żelaza z za pasa.
— Samie Hawkens, spętajno swój język, bo na tobie zrobię teraz to, czego przedtem zaniechałem! Will Parker greenhorn! Ten żart wart jednego naboju prochu, stary coonie. Ale syn twojej matki nie potrafi zrozumieć, że wywiadowcę puszcza się wolno, aby zabiciem jego nie zwrócić uwagi reszty nieprzyjaciół.
— Mógłbyś mieć słuszność, człowiecze, o ile nie chcesz wejść w posiadanie skórek indyańskich, jak mi się zdaje.
Z tymi słowy na ustach skierował się Sam Hawkens ku wodzie, ale zanim zniknął pomiędzy skałami, odwrócił się jeszcze i ostrzegł stojącego na straży:
— Otwórz oczy dobrze! Niedaleko stąd jest całe gniazdo łuczników. Oni gotowi tobie także nos wepchnąć pod nogi. Szkoda byłoby ciebie, jeśli się nie mylę, bardzo szkoda!
Schowany głęboko pod zwisającemi zeń skórami kroczył przed nami, a niebawem stanęliśmy u wylotu szczeliny i objęliśmy wzrokiem kotlinę. Ostry gwizd starego trapera wystarczył do zwołania wszystkich mieszkańców, którzy z wytężoną uwagą wysłuchali opowiadania o naszej przygodzie.
Old Firehand uważał w milczeniu do końca, dopiero kiedy wspomniałem o Paranohu, wyrwał mu się okrzyk zdziwienia i radości:
— Czy to być może, żebyście się nie pomylili? W takim razie nadarzyłaby mi się sposobność spełnienia przysięgi i ujęcia go w me pięści, co od tylu lat było mojem najgorętszem życzeniem.
— Tylko włosy mnie bałamucą.
— One nic nie znaczą! Niech wam Sam Hawkens jako przykład posłuży. Zresztą możliwe jest, że owej nocy nie trafiliście go dobrze. Podczas mojej choroby przyszedł do siebie, kazał nas śledzić i ruszył potem za nami.
— Ale dlaczego na nas nie uderzył?
— Tego nie wiem, ale to niezawodnie stało się z jakiegoś powodu, który w każdym razie poznamy. Czy jesteście bardzo znużeni, sir?
— Nie powiedziałbym.
— Muszę go sam zobaczyć. Czy będziecie mi towarzyszyć?
— To się samo przez się rozumie. Zwracam jednak uwagę waszą na niebezpieczeństwo tej wycieczki. Indyanie będą napróżno czekali na ludzi, wysłanych na zwiady, zaczną ich szukać i znajdą zabitych. Mogą także nas spotkać i odciąć nam odwrót do naszych.
— To wszystko może się zdarzyć, ale ja nie mogę bezwarunkowo tu zostać i czekać, dopóki nas nie znajdą. Dicku Stone!
Wezwany był wczoraj na łowach, zobaczył mnie więc dopiero teraz i przywitał się ze mną serdecznie.
— Czy słyszałeś, dokąd mamy iść? — zapytał go Old Firehand.
— Cośkolwiek.
— Weź strzelbę! Popatrzymy za czerwonoskórymi.
— Jestem gotów, sir! Czy pojedziemy konno?
— Nie. To blizko. Wy, którzy zostajecie, weźcie się do rzeczy i pozasłaniajcie catches[20] darniną. Nie można przewidzieć, co nastąpi, a gdyby bronzowi dostali się pomiędzy nasze skały, niech przynajmniej tego nie znajdą, co mogłoby się im przydać. Harry, ty pójdziesz do Willa Parkera i Billa Bulchera i będziesz czuwał nad porządkiem pod naszą nieobecność!
— Ojcze, pozwól mi iść z sobą! — prosił Harry.
— Na nic mi się nie przydasz, moje dziecko. Spocznij sobie; będziesz jeszcze nieraz miał sposobność do takich wycieczek!
Harry ponowił prośbę, ale Firehand trzymał się swego postanowienia i niebawem wyszliśmy znowu we trzech łożyskiem potoku.
Wydostawszy się na zewnątrz, minęliśmy straż, której daliśmy kilka wskazówek i podążyliśmy ku miejscu, na którem ukazał się był Sam Hawkens. Kierunek, wiodący stamtąd do parowu, był dla nas najkorzystniejszy, gdyż mieliśmy z obu stron osłonę i byliśmy pewni, że zderzymy się z Indyanami, wysłanymi na poszukiwania za tymi, którzy się z nami spotkali.
Winnetou opuścił był obóz na krótki czas przed naszem wyruszeniem i nie wrócił był jeszcze. Żałowałem tego, bo on mógł być dla nas w tej wycieczce najbardziej upragnionym towarzyszem, trudno mi też było pozbyć się niepokoju o niego. Zachodziła obawa, że spotka się z nieprzyjacielem, a w takim razie byłby pomimo swego męstwa zgubiony.
Myślałem właśnie nad tą okolicznością, kiedy naraz rozdzieliły się obok nas zarośla i Apacz stanął przed nami. Ręce nasze, które na szelest liści sięgnęły były po broń, cofnęły się natychmiast.
— Winnetou pójdzie z białymi mężami — rzekł — aby zobaczyć Paranoha i Ponków.
Spojrzeliśmy nań zdumieni tem, że wiedział już o obecności Indyan.
— Czy mój czerwony brat widział najokrutniejszych pobratymców Siouksów? — zapytałem.
— Winnetou musi czuwać nad bratem Old Shatterhandem i nad synem Ribanny. Ruszył był za nimi i widział, jak ich noże wbiły się w serca wojowników czerwonych. Paranoh wziął sobie skórę z głowy męża z narodu Osagów; włosy jego są kłamstwem, a myśli pełne fałszu. Winnetou go zabije.
— Nie, wódz Apaczów go nie dotknie, lecz mnie pozostawi! — odrzekł Old Firehand.
— Winnetou darował go już raz swemu białemu przyjacielowi!
— Już mi nie ujdzie, gdyż moja ręka...
Słyszałem jeszcze tylko to słowo, bo w chwili, kiedy ono padło, ujrzałem dwoje iskrzących się oczu za krzakiem, zasłaniającym zakręt tropu. W szybkim skoku pochwyciłem człowieka, do którego te oczy należały.
Był to ten, o którym się mówiło. Zaledwie stanąłem przed nim i objąłem mu gardło palcami, zaszeleściło z obu stron i kilku Indyan poskoczyło na pomoc wodzowi.
Przyjaciele zauważyli mój ruch i rzucili się natychmiast na mych napastników. Ja trzymałem już białego wodza pod sobą. Czując moje kolana na swej piersi, palce lewej ręki na gardle, a prawą na swojej ręce, którą nóż zdołał był wyciągnąć, wił się podemną jak robak i czynił wściekłe wysiłki, aby mnie zepchnąć z siebie. Kopiąc nogami, jak byk, uwiązany na łańcuchu, starał się potężnemi szarpnięciami poderwać się w górę. Fałszywa skóra z głowy leżała obok, oczy, nabiegłe krwią, wystąpiły z oprawy, na ustach ukazała się piana wściekłości, a naga, nożem Winnetou ogołocona ze skóry, czaszka nabrzmiała od natężenia wszystkich żył i nerwów, oraz od gwałtownych uderzeń zduszonego pulsu, stając się przerażająco ohydną. Zdawało mi się, że podemną szamoce się rozszalałe zwierzę. Z całej siły zaciskałem mu palce na gardle, wskutek czego po chwili zadrgał kilka razy kurczowo, głowa opadła mu wstecz, oczy słupem stanęły i po kilku co raz to słabszych drgnieniach rozłożył ręce i nogi na ziemi... był pokonany.
Teraz dopiero podniosłem się, oglądnąłem się za siebie i zobaczyłem scenę, jakiej nie opisze nigdy żadne pióro. Nikt z walczących nie użył broni palnej, bojąc się, żeby tem nie przywołał pomocy nieprzyjaciołom. Czynne były tylko noże i tomahawki. Nikt nie stał prosto, lecz wszyscy leżeli na ziemi, tarzając się w krwi własnej lub przeciwnika.
Winnetou gotował się właśnie pchnąć nożem w pierś znajdującego się pod nim przeciwnika i mnie nie potrzebował. Old Firehand leżał na jednym i starał się utrzymać od siebie zdala drugiego, który mu rękę rozkroił. Pośpieszyłem mu na pomoc i powaliłem napastnika własnym jego toporem, który mu wypadł z ręki. Następnie pobiegłem do Dicka Stone’a, bo on pomiędzy dwoma zabitymi już czerwonoskórcami męczył się pod olbrzymim mężczyzną, który usiłował zadać mu śmiertelne pchnięcie. Nie udało mu się jednak, a topór współplemieńca położył kres jego wysiłkom.
Stone powstał i wyprostował członki.
— By good, sir, to była pomoc w samą porę! Trzech przeciwko jednemu, kiedy strzelać nie wolno, to przecież trochę za wiele; dziękuję!
Old Firehand podał mi także rękę i chciał coś powiedzieć, kiedy wzrok jego padł na Paranoha.
— Tim Finn... Czy to być może? Sam wódz? Kto z nim walczył?
— Old Shatterhand go powalił — odrzekł za mnie Winnetou. — Wielki Duch użyczył mu siły bawołu, ryjącego rogiem ziemię.
— Człowiecze — zawołał Old Firehand — nie spotkałem jeszcze nikogo takiego, jak wy, chociaż sporo świata obszedłem. Ale jak się to stało, że Paranoh ukrył się tu ze swoimi, skoro Winnetou był tam w pobliżu?
— Biały wódz nie był ukryty obok Winnetou — odrzekł Apacz. — On zobaczył ślady wrogów i szedł za nimi. Jego ludzie podążą za nim, wobec czego moi biali bracia muszą udać się za Winnetou czemprędzej do swoich wigwamów.
— On ma słuszność — potwierdził Dick Stone — Trzeba się starać dostać do naszych.
— Dobrze — odrzekł Old Firehand, któremu krew ciekła z ręki strumieniem. — W każdym razie należy, ile możności, usunąć ślady walki. Pójdźno trochę naprzód Dicku i uważaj, ażeby nas nie zaskoczono niespodzianie!
— Dobrze, sir, lecz wyjmijcie mi przedtem nóż z ciała. Trudno mi z tem chodzić.
Jeden z trzech przeciwników wbił mu nóż w bok, a przez mocowanie wciskało się ostrze coraz to głębiej. Szczęściem nie utkwiło w miejscu niebezpiecznem. Po wyjęciu noża została tylko rana, nie ciężka dla tak żelaznej natury, jak Stone.
W krótkim czasie wykonano, co było niezbędne i sprowadzono napowrót Stone’a.
— Jak zabierzemy jeńca? — spytał Old Firehand.
— Chyba go poniesiemy — rzekłem ja — będzie to jednak trudne, gdy wróci całkiem do przytomności.
— Nieść? — spytał Stone. — Od wielu lat nie miałem już tej przyjemności, jaka mi się teraz uśmiecha; nie chciałbym też pozbawiać jej tego miłego chłopca.
Zarazem odciął nożem kilka stojących obok pieńków od korzeni, wziął koc Paranoha, pociął na wązkie pasy i rzekł, kiwając do nas głową z zadowoleniem:
— Zrobimy sanki, posuwę z drzewa, lub coś podobnego, przywiążemy do niej Indyanina i wybierzemy się tak do domu.
Propozycyę Stone’a przyjęto i wykonano, poczem ruszyliśmy w drogę, zostawiając jednak ślad tak wyraźny, że idący za nami Winnetou zadawał sobie niemało trudu, aby go pozacierać.
Rano dnia następnego promienie słoneczne nie dotknęły były jeszcze leżących dokoła gór i głęboki spokój panował w obozie, kiedy ja oddawna już nie spałem i wyszedłem na skałę, gdzie zastałem Harrego. W dolinie przewalały się ciężkie obłoki mgły dokoła gęstwiny drzew, w górze jednak było powietrze czyste i jasne i powiewało orzeźwiającym chłodem dokoła mych skroni. W górze skakał ziarnojad z jednej gałązki ożyn na drugą, wabiąc nabrzmiałem, czerwonem, gardziołkiem nieposłuszną samiczkę, nieco niżej siedział szaroniebieski droździec przerywając swój śpiew chwilami zabawnem miauczeniem, a z dołu dochodził cudowny głos kaczeczki, która po każdej zwrotce swej muzykalnej brawury przyklaskiwała sobie kaczem kwakaniem. Myśli moich jednak nie zajmował poranny koncert, ja przechodziłem w duchu jeszcze raz to, co przeżyliśmy wczoraj.
Wedle sprawozdania jednego z naszych strzelców, który, błądząc cicho po lasach, zobaczył także Indyan, było ich jeszcze więcej, aniżeli sami przypuszczaliśmy. W dole, na równinie, napotkał on drugi obóz, gdzie znajdowały się także konie. Nasuwał się więc domysł, że ich wojenna wyprawa nie była wymierzona przeciwko poszczególnym osobom tylko, lecz przeciwko całej naszej osadzie. Wobec ich wielkiej liczby położenie nasze nie było godne zazdrości.
Przygotowania, jakie trzeba było porobić do odparcia napadu, wypełniły do tego stopnia wczorajsze popołudnie i wieczór, że nie mieliśmy czasu zająć się losem naszego jeńca. Leżał on związany i pilnie strzeżony w jednej ze skalnych komórek. Rano jeszcze, zaraz gdy się zbudziłem, przekonałem się o pewności jego więzów.
Najbliższe dni, a może już godziny dzisiejsze, musiały sprowadzić rozstrzygnięcie. Bardzo poważnie więc myślałem o obecnem położeniu, kiedy wyrwał mnie z zamyślenia odgłos zbliżających się kroków.
— Dzień dobry, sir! Sen umykał przed wami prawdopodobnie tak samo, jak przedemną.
Podziękowałem za pozdrowienie i odrzekłem:
— Czujność jest cnotą najpotrzebniejszą w tym kraju, pełnym niebezpieczeństw, sir!
— Czy się boicie bronzowych? — zapytał Harry z uśmiechem, gdyż on to był właśnie.
— Wiem, że zadajecie mi to pytanie żartem, jest nas jednak wszystkiego trzynastu ludzi, a mamy przed sobą dziesięćkroć liczniejszego nieprzyjaciela. Otwarcie nie moglibyśmy się przed nim obronić, a jedyna nasza nadzieja w tem, że nas nie znajdzie.
— Zbyt czarno widzicie te sprawy. Trzynastu ludzi takich, jak my jesteśmy, może już czegoś dokazać, a gdyby nawet czerwonoskórcy wywąchali naszą kryjówkę, to pokrwawiliby sobie tylko głowy.
— Ja jestem innego zdania. Rozzłoszczeni są naszym napadem, a jeszcze bardziej wczorajszą utratą ludzi, a nadto wiedzą, że ich wódz jest w naszym ręku. Oni go szukali oczywiście, natknęli się na trupy, ale jego nie znaleźli. Gdy taka horda dla pewnego celu podejmuje tak daleką wyprawę, to będzie się starała osiągnąć ten cel z jak największą energią i chytrością.
— To wszystko słuszne, sir, ale jeszcze niema w tem powodu do obaw. Ja znam także tych ludzi. Tchórzliwi i bojaźliwi z natury, umieją atakować jedynie z tyłu i to bezbronnego. Przeciągaliśmy ich ostępami od Mississipi aż do Oceanu Spokojnego, od Meksyku w górę aż ku Jeziorom, pędziliśmy ich przed sobą i biliśmy się z nimi, musieliśmy umykać przed przewagą i kryć się, ale zawsze mieliśmy nóż w pięści i zwyciężaliśmy.
Spojrzałem na niego, a on w moim wzroku nie zobaczył zapewne nic podobnego do podziwu, bo po krótkiej przerwie mówił dalej:
— Choć, wasze zapatrywanie jest inne, to jednak biją w sercu ludzkiem uczucia, których słuchać musi energiczna ręka, czy ona należy do mężczyzny, czy do chłopca. Gdybyśmy byli wczoraj dotarli do Beeforku, bylibyście zobaczyli grób, pokrywający dwie istoty najmilsze i najdroższe dla mnie na kuli ziemskiej. Pozarzynali je mężowie o czarnych włosach i bronzowych twarzach, a od tego czasu drga mi ręka, ilekroć zobaczę powiewający lok skalpowy. Niejeden Indyanin musiał ześliznąć się z konia, gdy błysnął ten pistolet, z którego wyleciała śmiercionośna kula, przeszywając serce mej matki. Wy poznaliście niechybność tego pistoletu w New-Venango.
Wydobył broń z za pasa i podsunął mi przed oczy, poczem mówił dalej:
— Dobry z was strzelec, sir, ale z tej starej lufy nie trafilibyście na piętnaście kroków do pnia hikory. Możecie sobie zatem wyobrazić, ile się naćwiczyłem, aby być pewnym celu. Umiem się obchodzić z wszelką bronią, ale, o ile chodzi o krew indyańską, biorę tylko tę w rękę, gdyż przysiągłem sobie, że za każde ziarnko prochu, które wysadziło ową kulę morderczą, zapłacić musi życiem jeden czerwonoskóry. Zdaje mi się, że blizki jestem spełnienia przysięgi. Ta sama lufa, z której wystrzał spowodował śmierć mojej matki, będzie też narzędziem mej zemsty!
— Otrzymaliśćie ten pistolet od Winnetou?
— Czy on opowiadał wam o tem?
— Tak.
— Wszystko?
— Nic ponad to, co właśnie powiedziałem.
— Tak, pistolet jest od niego. Ale usiądźcie, sir! Dowiecie się o tem, co jest najkonieczniejsze, chociaż ta sprawa nie nadaje się do tego, by ją ubierać w wiele słów.
Usiadł obok mnie, rzucił na dolinę badawcze spojrzenie i rozpoczął:
„Ojciec mój był starszym leśniczym w starym kraju i żył w niezamąconem szczęściu z żoną i małym synkiem. Wtem rozszalała się polityczna wichura, która zawiodła nadzieje niejednego człowieka, a nawet popchnęła w wir, z którego musiał się ratować ucieczką za morze. Ofiarą przeprawy padła matka jego dziecka, a ponieważ ojciec po wylądowaniu znalazł się w obcym kraju bez środków do życia i bez znajomych, chwycił się tego, co mu się zaraz trafiło, udał się jako strzelec na Zachód, a dziecko zostawił u zamożnej rodziny, która je przyjęła jako własne.
„Spędził kilka lat wśród niebezpieczeństw i przygód, dzięki czemu stał się westmanem, którego szanowali biali, a obawiali się czerwoni. Razu pewnego na jednej z myśliwskich wędrówek zaszedł do Quicourt w sam środek plemion Assineboinów i spotkał się tu po raz pierwszy z Winnetou, który był przyjechał z nad brzegów Colorado, aby nad górną Mississipi nabrać gliny na kalumety dla swego szczepu. Obaj byli gośćmi wodza Tah-sza-tungi, zaprzyjaźnili się z sobą i poznali w wigwamie wodza jego córkę, Ribannę, piękną, jak zorza, a miłą, jak róża górska. Żadna z cór plemienia nie umiała skór tak delikatnie garbować, ani tak ładnie uszyć myśliwskiego ubrania, jak ona. Kiedy szła po drzewo na ogień pod kocioł, kroczyła przez równinę wysmukła jak królowa, a z głowy spływały jej włosy niemal do ziemi. Była ulubienicą Wielkiego Ducha Manitou, była dumą szczepu, a młodzi wojownicy pałali żądzą zdobycia skalpów nieprzyjaciół, aby je złożyć u jej stóp.
„Ale żaden z nich nie znalazł łaski w jej oczach, gdyż pokochała białego myśliwca, chociaż był starszy od wszystkich, którzy starali się o nią. Winnetou był z nich najmłodszym, prawie chłopcem.
„W duszy białego obudziły się także najświętsze uczucia; chodził śladem jej stóp, czuwał nad jej głową i rozmawiał z nią jako z córą bladych twarzy. Pewnego wieczora przystąpił doń Winnetou i rzekł:
— Biały człowiek nie jest podobny do dzieci swego narodu. Z ich ust bowiem nadają słowa jak „boudiny“ z bawolego żołądka, on natomiast mówił zawsze prawdę do swego brata Winnetou!
„A biały odpowiedział młodemu Apaczowi:
— Mój czerwony brat ma rękę silnego wojownika i jest najmędrszy przy ogniska wielkiej narady. Nie pragnął krwi niewinnego, a ja podałem mu dłoń przyjacielską. Niechaj mówi!“
— Mój brat kocha Ribannę, córkę Tah-sza-tungi?
— Milszą mi jest ona nad trzody na preryi i nad skalpy wszystkich czerwonych mężów.
— I będzie dla niej dobry i nie obrazi uszu jej przykremi słowy, lecz odda jej swoje serce i będzie jej strzegł przed burzami życia?
— Będę ją nosił na rękach i nie opuszczę jej w żadnej potrzebie i niebezpieczeństwie.
— Winnetou zna niebo, nazwy i mowę gwiazd, ale gwiazda życia jego zachodzi, a w sercu jego zapada ciemność i noc. On pragnął zabrać różę z Quicourt do swojego wigwamu i na piersi jej złożyć znużoną głowę, ilekroć wróci ze ścieżek bawolich, albo ze wsi nieprzyjaciół. Ale oko jej świeci dla jego brata, a usta jej wymawiają imię dobrej bladej twarzy. Apacz odejdzie z krainy szczęścia, a stopy jego błądzić będą samotnie nad nurtami Rio Pecos. Ręka jego nie dotknie nigdy głowy kobiecej, a głos syna nie obije się o jego uszy. Wróci on jednak w porze, kiedy łoś przez parowy przechodzi, by zobaczyć, czy szczęśliwa jest córka Tah-sza-tungi, Ribanna.
„Winnetou odwrócił się po tych słowach, zniknął w ciemnościach nocy, a nazajutrz już się nie pokazał.
„Kiedy wrócił na wiosnę, odnalazł Ribannę, a błyszczące jej oczy powiedziały mu wyraźniej niż słowa o szczęściu, jakie jej przypadło w udziale. Apacz wziął jej z rąk mnie, dziecko kilkodniowe, pocałował mnie w małe usta, a położywszy rękę na mej główce, wypowiedział te słowa:
— Winnetou będzie nad tobą jako drzewo, na którego gałęziach ptaki zasypiają, a zwierzęta polne szukają ochrony przed zalewem, płynącym z chmur. Życie jego jest twojem życiem, a jego krew twoją krwią. Nigdy nie zabraknie mu tchu, ani siły ramienia na obronę syna róży z Quicourt. Niechaj rosa poranna pada na twoją drogę, a światło słońca na twoje ścieżki, aby miał z ciebie pociechę biały brat Apacza.
„Mijały lata, ja podrosłem, ale równocześnie zwiększała się u ojca chęć zobaczenia pierwszego syna. Ja brałem zawsze udział w zabawach chłopców i umysł mój pełen był ducha wojny i broni. Tymczasem ojciec nie mógł już dłużej zapanować nad tęsknotą. Poszedł na Wschód i wziął mnie z sobą. U boku brata i w cywilizowanem życiu otworzył się przedemną świat nowy i zdawało mi się, że się z nim nie zdołam rozłączyć. Ojciec powrócił sam, a mnie zostawił u opiekunów brata. Wnet jednak obudził się we mnie żal za ojczyzną z taką potęgą, że nie mogłem go stłumić, odjechałem więc z ojcem po drugich jego odwiedzinach.
„Powróciwszy do domu, zastaliśmy obóz pusty i zupełnie spalony. Po dłuższych poszukiwaniach znaleźliśmy wampum[21], zostawiony przez Tah-sza-tungę, w celu zawiadomienia nas o tem, co się stało.
„Tim Finnetey, biały myśliwiec, bywał dawniej często w naszym obozie i pragnął pojąć różę z Quicourt za żonę, lecz Assineboinowie nie byli dlań usposobieni przychylnie, ponieważ uprawiał złodziejstwo i kilka razy już otwierał ich „catches“. Odprawiono go z niczem, a on odszedł z przysięgą zemsty na ustach. Od ojca, z którym spotkał się w Black Hills, dowiedział się, że Ribanna została jego żoną. Udał się więc do Czarnonogich, aby nakłonić ich do wyprawy wojennej przeciwko Assineboinom.
„Ci usłuchali jego rady i przybyli w tej porze, kiedy wojownicy znajdowali się na myśliwskiej wyprawie. Napadli na obóz, splądrowali go i spalili, pozabijali starców i dzieci, a młode kobiety i dziewczęta zabrali do niewoli. Gdy wojownicy wrócili i zobaczyli siedzibę obróconą w perzynę, poszli śladami wrogów. Ponieważ tę wyprawę dla zemsty podjęli na kilka dni przed naszem przybyciem, przeto mogło się nam jeszcze udać ich dopędzić.
„Załatwię się krótko! Po drodze spotkaliśmy się z Winnetou, który nadszedł był przez góry. Skoro mu ojciec wszystko opowiedział, zawrócił konia, nie rzekłszy ani słowa i przyłączył się do nas. Nigdy nie zapomnę tych dwu mężów, jak jechali obok siebie w milczeniu, a pośpiesznie tropem, tych, którzy naprzód podążyli.
„Znaleźliśmy ich nad Beeforkiem, gdzie Czarnonodzy obozowali w dolinie rzeki. Nasi czekali tylko nocy, by na nich napaść. Mnie polecono zostać przy straży koło koni, ale ja nie miałem spokoju, a kiedy nadeszła chwila napadu, zakradłem się między drzewami aż na skraj lasu i dostałem się tam, kiedy padł strzał pierwszy. Była to noc straszna. Nieprzyjaciel posiadał nad nami przewagę, wrzawa wojenna ustała dopiero ze świtem.
„Widziałem gmatwaninę dzikich postaci, słyszałem jęki i stękania umierających i modląc się, leżałem w mokrej trawie. Potem powróciłem do straży, ale jej nie zastałem. Ogarnął mnie niewypowiedziany lęk, a gdy usłyszałem radosne okrzyki nieprzyjaciół, byłem pewny, że nas zwyciężyli.
„Ukrywszy się, przesiedziałem do wieczora i dopiero wtedy odważyłem się wyjść na pole walki.
„Głęboka cisza panowała dokoła, a jasny blask księżyca padał na porozrzucane na ziemi postaci bez życia. Przejęty zgrozą błądziłem pomiędzy niemi, aż natrafiłem na własną matkę. Ona nieszczęsna leżała z przestrzeloną piersią i ramionami kurczowo otaczającemi małą siostrzyczkę, której głowę rozpłatano nożem na dwoje. Widok ten odebrał mi przytomność; padłem zemdlony na zwłoki.
„Nie wiem, jak długo tak leżałem. Nastał dzień, potem noc, a potem znowu dzień. Wtem usłyszałem odgłos cichych kroków w pobliżu. Podniosłem się i — o rozkoszy! — zobaczyłem ojca i Winnetou, obydwu w potarganych ubraniach i z ranami na ciele. Oni ulegli byli przemocy i skrępowani zawleczeni zostali do niewoli, ale zdołali się wyswobodzić i umknęli.“
Westchnąwszy głęboko, przestał Harry mówić i wpatrzył się w dal ze sztywnym wyrazem w oczach. Po chwili zapytał, zwracając się szybko do mnie.
— Czy macie jeszcze matkę, sir?
— Tak.
— Cobyście uczynili, gdyby ją wam kto zamordował?
— Oddałbym go w ręce sprawiedliwości.
— Dobrze! A jeżeli one za słabe, lub za krótkie jak tu na Zachodzie, to trzeba oddać prawu na usługi ręce własne.
— Jest różnica między zemstą a karą, Harry! Druga jest koniecznem następstwem grzechu i łączy się ściśle z pojęciem boskiej i ludzkiej sprawiedliwości. Pierwsza natomiast jest brzydka i pozbawia człowieka zalet, któremi on przewyższa zwierzęta.
— Wy możecie tak mówić, ponieważ w waszych zimnych żyłach nie płynie krew indyańska. Jeśli jednak człowiek dobrowolnie wyrzeka się tych zalet i staje się niebezpieczną bestyą, to należy z nim postępować jak z taką bestyą i ścigać, dopóki go nie dosięgnie kula zabójcza. Kiedyśmy nazajutrz zakopali obie zmarłe i uchronili w ten sposób od ścierwożernych sępów, nie było w sercu naszem innego uczucia prócz żaru nienawiści do morderców naszego szczęścia. Ślub, wypowiedziany wtedy przez Winnetou, był także naszym. Przysiągł on bowiem strasznie gniewnym głosem:
„Wódz Apaczów rył w ziemi i znalazł strzałę zemsty. Pięść jego zaciśnięta, stopa lekka, a tomahawk ostry, jak błyskawica. Poszuka i znajdzie Tima Finneteya, mordercę róży z Quicourt i weźmie skalp jego za życie Ribanny, córy Assineboinów.“
— Czy Finnetey był mordercą?
— Tak! W pierwszych chwilach walki, kiedy się zdawało, że Czarnonodzy ulegną, zastrzelił ją. Winnetou to zobaczył i rzucił się na niego, wyrwał mu broń i byłby go zabił, gdyby go byli drudzy nie pochwycili i nie wzięli do niewoli po rozpaczliwej walce. Na szyderstwo zostawiono mu nienabity pistolet, który potem dostałem jako dar w swoje ręce i nie zostawiałem go nigdy, czy stąpałem po chodnikach miast, czy po trawach preryowych.
— Muszę jednak zauważyć, że...
Przerwał mi prędkim ruchem ręki:
— Wiem, co mi chcecie powiedzieć. Ja sam powtórzyłem sobie to już tysiąc razy. Wy nie znacie podania o „flats-ghost“, który przebiega burzą przez równinę i niszczy wszystko, co mu się oprzeć ośmieli. Jest w tem podaniu głęboka myśl, która mówi, że nieokiełznana wola rozlewa się jak wzburzone morze po równinie, zanim porządek państw cywilizowanych stanie tu silną nogą. W moich żyłach tętnią też fale owego morza, ja muszę ustępować przed ich naporem, chociaż wiem, że utonę.
Były to słowa pełne przeczucia, a po nich nastąpiła głęboka, brzemienna w myśli cisza, którą ja wreszcie przerwałem, wygłaszając swoje zapatrywanie na te sprawy. Ten chłopiec myślał, mówił i działał jak dorosły. To w moich oczach przedstawiało się jako niewłaściwe, nienaturalne. Ja starałem się go przekonać łagodnemi słowy, a on słuchał i kiwał głową. Wymownie określił on wrażenie, jakie owa straszna noc na jego umysł wywarła, barwnie opisał swoje późniejsze życie, które nim miotało między ostateczną dzikością i wysokiem uobyczajeniem. Po jego opowiadaniu przyszedłem do przekonania, że nie mam prawa go potępić.
Wtem zabrzmiał z dołu ostry świst. Chłopiec zamilkł i rzekł po chwili znowu:
— Ojciec zwołuje ludzi. Zejdźmy na dół! Dla jeńca wybiła ostatnia godzina.
Powstałem i ująłem go za rękę.
— Czy spełnicie mi jedną prośbę, Harry?
— Chętnie, jeśli tylko nie zażądacie czegoś nadzwyczajnego.
— Zostawcie jeńca starszym mężczyznom!
— Prosicie oto właśnie, na co się zgodzić nie mogę. Tyle tysięcy razy pragnąłem stanąć z nim oko w oko, aby weń cisnąć śmiercią, tysiące razy malowałem sobie tę godzinę wszystkiemi barwami, jakie tylko ma człowiek do wyboru, ona była celem mojego życia, ceną wszystkich cierpień i niedostatków, jakich zakosztowałem, a teraz, kiedy jestem tak blizki urzeczywistnienia mych pragnień, miałbym się wyrzec ich spełnienia? Nie, nie i jeszcze raz nie!
— To życzenie spełni się także bez waszego osobistego udziału. Duch ludzki powinien dążyć do wyższych celów, niż są te, które wy wytknęliście sobie, a serce ludzkie zdolne jest objąć świętsze i większe szczęście od tego, którego człowiek doznaje przez zaspokojenie najgorętszego uczucia zemsty.
— Wy, sir, myślcie sobie, jak chcecie, ale pozwólcie mnie pozostać również przy własnem mojem zdaniu!
— Trwacie więc przy odmowie?
— Nie mogę inaczej postąpić. Chodźcie na dół!
Nadzwyczajny rozwój tego wysoce uzdolnionego chłopca wbudził dlań we mnie wielkie zajęcie. Żałowałem, że z takim uporem nie porzuca swej krwawej myśli i wzruszony dziwnie naszą rozmową poszedłem za nim powoli.
Na dole przywitałem najpierw swego dzielnego Swallowa, a potem dopiero przystąpiłem do zgromadzenia, które stało dokoła przywiązanego do drzewa Paranoha. Naradzano się nad tem, jaki rodzaj śmierci należałoby wybrać dla jeńca.
— Zdmuchnąć trzeba bezwarunkowo tego łotra, jeśli się nie mylę — rzekł Sam Hawkens — ale tej przykrości nie mógłbym wyrządzić mojej Liddy, żeby miała ten wyrok wykonać, jak sądzę.
— Umrzeć musi, tak musi być! — potwierdził Dick Stone, potrząsając głową. — Ucieszę się bardzo, gdy go zobaczę na gałęzi, gdyż nie zasłużył na nic innego. Co wy na to, sir?
— Dobrze! — rzekł Old Firehand. — Ale nie wolno tego naszego pięknego miejsca plamić krwią tego potwora. Nad Beeforkiem pomordował on moich najbliższych, tam też poniesie karę. Miejsce, które słyszało moją przysięgę, ujrzy także jej spełnienie.
— Pozwólcie, sir! — wtrącił Stone — Na co ja tego oskalpowanego biało-czerwonego wlokłem aż tutaj daremnie? Czy sądzicie, że mi to sprawi przyjemność, jeśli oddam za to bronzowym skórom moją czuprynę?
— Jakie jest zdanie wodza Apaczów, Winnetou? — zapytał Old Firehand, pojmując słuszność tego zarzutu.
— Winnetou nie obawia się strzał Ponków; ma już za pasem skórę tego psa Atabasków i darowuje ciało jego białemu bratu.
— A wy? — zwrócił się pytający do mnie.
— Uporajcie się z nim krótko! Nikt z was nie boi się chyba Indyan, ale ja uważani za zbyteczne narażać się na niebezpieczeństwo i zdradzenie naszego miejsca pobytu.
— Wy możecie tu zostać, sir, i pilnować swojej sypialni — radził Harry, ruszając ramionami z niewyraźnem uczuciem. — Co do mnie, to domagam się bezwarunkowo wykonania wyroku na tem samem miejscu, na którem leżą ofiary mordercy. Los popiera moje żądanie tem, że wydał go w nasze ręce tu, a nie gdzieindziej. To, czego żądam, winien jestem tym, na których grobie wypowiedziałem przysięgę, że nie spocznę, dopóki nie będą pomszczone.
Ja odwróciłem się bez odpowiedzi.
Jeniec stał wyprostowany, oparty o drzewo. Pomimo bolu, jaki musiały mu sprawiać więzy, wrzynające się w ciało i pomimo poważnego znaczenia, jakie miała dla niego ta narada, nie zadrgała ani jedna zmarszczka wiekiem i namiętnościami pooranej jego twarzy. W jego odstraszających rysach wypisana była cała historya jego życia, a widok nagiej, krwawo mieniącej się, czaszki podnosił złe wrażenie, które już sam ten człowiek wywierał niewątpliwie nawet na nieuprzedzonym widzu.
Po dłuższej naradzie, w której ja nie wziąłem udziału, krąg się rozwinął, a myśliwi zaczęli wybierać się w drogę.
Wola chłopca przecież zwyciężyła. Wobec tego stanu sprawy nie mogłem pozbyć się myśli, że z tego wyniknie jakieś nieszczęście. Old Firehand przystąpił do mnie i położył rękę na mem ramieniu.
— Pozwólcie, żeby to odbyło się swoim trybem, sir, i nie przykładajcie fałszywej miary do rzeczy, nieskrojonych wedle waszego szablonu tak zwanego wykształcenia.
— Nie pozwalam sobie na sąd o waszem postępowaniu, sir. Zbrodnia musi być ukarana, to słuszne, ale nie gniewajcie się na mnie, jeśli do wykonania wyroku niczem się nie przyczynię. Idziecie nad Beefork?
— Tak. Ponieważ wy nie chcecie się do tego mieszać, cieszę się przeto, że będę tutaj miał komu powierzyć bezpieczeństwo obozu.
— Nie moja będzie wina, jeśli się zdarzy coś, czego sobie nie życzymy, sir. Kiedy wrócicie?
— Trudno oznaczyć napewno. To zależy od tego, co tam zastaniemy. A zatem bądźcie zdrowi i miejcie oczy otwarte!
Po tych słowach przystąpił do tych, którzy mieli mu towarzyszyć podczas przeprowadzania jeńca na miejsce skazania. Odwiązano go od drzewa, a kiedy powrócił Winnetou, który był wyszedł zobaczyć, czy przejście bezpieczne i doniósł, że nie dostrzegł nic podejrzanego, wepchnięto Finneteyowi knebel w usta i wszyscy ruszyli ku wylotowi doliny.
— Czy biały mój brat zostaje? — spytał Apacz, zanim się przyłączył do orszaku.
— Wódz Apaczów zna moje myśli, wobec tego usta nie potrzebują ich wyjawiać.
— Mój brat jest ostrożny, jak noga, zanim wstąpi do wody, w której żyją krokodyle, ale Winnetou musi być z synem Ribanny, która zginęła z ręki Atabaski.
W warowni zostało tylko kilku myśliwców, a między nimi Dick Stone. Zawołałem ich do siebie i oznajmiłem, że chcę wyjść, aby przeglądnąć zarośla.
— Nie potrzeba, sir — rzekł Stone. — Na zewnątrz stoi warta i pilnie baczy na wszystko, a oprócz tego chodził Apacz na zwiady. Zostańcie tutaj i odpocznijcie. Robotę jeszcze wnet znajdziecie.
— O ile?
— No, czerwonoskórcy mają oczy i uszy i zauważą pewnie, że tam coś można pochwycić.
— Przyznaję wam zupełną słuszność, Dicku. Przypatrzę się dla tego, czy się co gdzie nie rusza. Wy pilnujcie tymczasem tego miejsca! Nie dam długo czekać na siebie.
Wziąłem sztuciec i wyszedłem. Warta zapewniła mnie, że nie widziała nic podejrzanego. Ja nauczyłem się jednak ufać tylko własnym oczom i przecisnąłem się przez rząd zarośli, aby poszukać śladów Indyan.
Tuż u wejścia do naszej kotliny spostrzegłem kilka ułamanych gałązek, a po dokładniejszem zbadaniu ziemi przekonałem się, że leżał tam człowiek, który przed odejściem starał się troskliwie zatrzeć i uniewidocznić odciski, porobione przez jego ciało na opadłych liściach i miękkiej ziemi.
Podsłuchano nas zatem i odkryto miejsce naszego pobytu, a każdej chwili mógł nastąpić napad. Przypuszczając jednak, że nieprzyjaciel zwróci głównie uwagę na Paranoha i jego eskortę, postanowiłem przedewszystkiem ostrzec Old Firehanda zawczasu i w tym celu udać się czemprędzej za idącym przedemną orszakiem.
Wydawszy warcie odpowiednie polecenie, puściłem się śladem naszych ludzi, którzy obrali drogę wzdłuż rzeki przeciwko jej biegowi. Tamtędy dostałem się wnet na miejsce naszych wczorajszych czynów. Przewidywania moje sprawdziły się. Ponkowie znaleźli zabitych, a po podeptanej trawie można było osądzić, że byli tu w znacznej liczbie, aby pozabierać zwłoki swych braci.
Nie doszedłem był jeszcze daleko poza to miejsce, kiedy natknąłem się na nowe ślady, które wychodziły z boku z zarośli i biegły dalej w tym samym kierunku, w którym udali się nasi myśliwcy. Podążyłem za nimi, ostrożnie wprawdzie, ale z jak największym pośpiechem. W ten sposób dotarłem w krótkim stosunkowo czasie do miejsca, gdzie Mankicila wpada do Beeforku.
Nie wiedząc, w której części tej doliny ma się odbyć egzekucya, musiałem zdwoić ostrożność i szedłem przez przypierające obok zarośla, patrząc na ślady tylko z boku.
Rzeczka skręcała tutaj i otaczała polanę, na której krzaki ustąpiły przed trawami, bujnie rozrosłemi. Na środku stała grupa jodeł balsamowych, a pod niemi siedzieli myśliwi, prowadząc ożywioną rozmowę. Jeniec przywiązany był do jednego z pni.
Wprost przedemną, najwyżej o trzy długości człowieka, wyglądało kilku Indyan z zarośli na polaną. Zrozumiałem w jednej chwili, że reszta poszła na prawo i na lewo, aby podsłuchanych otoczyć ze wszystkich stron i pozabijać w nagłym napadzie, albo zapędzić do wody.
Nie było ani chwili czasu do stracenia. Przyłożyłem sztuciec do ramienia i wypaliłem. W pierwszych sekundach były moje strzały jedynym hałasem, gdyż zarówno przyjaciół jak wrogów zaskoczyła niespodzianie ta przeszkoda w wykonaniu zamiaru. Potem jednak rozległ się okrzyk wojenny Indyan, chmura strzał wyleciała z zarośli, a polana pokryła się w jednej chwili wyjącymi, sapiącymi i krzyczącymi ludźmi, którzy zmagali się z sobą we wściekłych zapasach.
Prawie równocześnie z Indyanami wyskoczyłem z zarośli i ukazałem się w sam czas, aby powalić czerwonoskórca, który zamierzył się na Harrego. Chłopak zerwał się i podniósł pistolet, aby zastrzelić Paranoha, ale przeszkodził mu w tem Indyanin, który to zauważył. Zwróceni do siebie plecyma, lub oparci o drzewa, bronili się myśliwcy przed otaczającymi ich zewsząd dzikimi. Byli to sami wyszkoleni traperzy, którzy przeszli już niejedną ciężką przeprawę i nie znali trwogi, ale tu jasnem było, że będą musieli ulec, zwłaszcza że przedstawiali przedtem dla Indyan otwarty cel i prawie wszyscy byli zranieni.
Kilku bronzowych rzuciło się zaraz w pierwszej chwili do Paranoha, aby go z wiązów uwolnić, co im się też udało pomimo wysiłków Old Firehanda i Winnetou, których odepchnięto od niego. Silnym rzutem wyciągnął ten muskularny człowiek ręce w górę, aby puścić w ruch krew, zatamowaną wiązami, wyrwał tomahawk z ręki jednego ze swoich ludzi i zgrzytnął, uderzając na Winnetou:
— Chodź tu, ty psie z Pimo! Zapłacisz teraz za moją skórę!
Apacz, zagadnięty obelżywą nazwą swego plemienia, stanął do walki, ale już zraniony. Równocześnie jednak napadnięto nań z drugiej strony. Old Firehanda otoczyli całkiem nieprzyjaciele, a inni biali tak byli zajęci własną obroną, że o wzajemnej pomocy nawet mowy nie było.
Dłuższy opór byłby wobec tego stanu rzeczy głupotą i fałszywą ambicyą. To też zawołałem, ciągnąc Harrego przez krąg otaczających nas nieprzyjaciół:
— Do wody, ludzie, do wody!
I w następnej chwili uczułem, jak rozprysnęła się nademną.
Pomimo głośnej wrzawy dosłyszano mój okrzyk i kto wyrwać się zdołał, poszedł za moim przykładem. Fork był wprawdzie głęboki, ale wązki tak, że wystarczało kilka uderzeń wiosłami, aby się dostać na brzeg przeciwległy. Bezpiecznie tam jeszcze wcale nie było, dlatego zamierzałem przeciąć półwysep, utworzony przez Bee-Fork i Mankicilę, aby przez tę drugą rzekę potem przepłynąć i już skinąłem był na chłopca, żeby biegł za mną w tym kierunku, kiedy obok nas przemknął krzywonogi Sam w ociekającej wodą bluzie myśliwskiej i kłapiących mokassynach, rzucając chytrze małemi oczkami na nieprzyjaciół i zniknął jednym skokiem w zaroślach.
Natychmiast popędziliśmy za nim, gdyż celowość jego zamiaru była zbyt widoczna, iżbym się miał trzymać poprzedniego planu.
— Ojciec, ojciec! — zawołał Harry z trwogą. — Do niego; nie mogę go opuścić!
— Chodźcie tylko — napierałem, ciągnąc go naprzód. — Nie ocalimy go, jeśli mu się to już samemu nie udało!
Przedzierając się z jak największą chyżością przez gęstwinę, dostaliśmy się wkońcu znowu nad Beefork, a mianowicie powyżej tego miejsca, w którem wskoczyliśmy do wody. Wszyscy Indyanie ruszyli ku Mankicili. Gdy dostaliśmy się na drugą stronę, mogliśmy bezpiecznie iść dalej. Sam Hawkens jednak zawahał się widocznie.
— Czy widzicie tam strzelby? — zapytał.
— Indsmani porzucili je, zanim powskakiwali do wody.
— Hi! hi! hi! sir. To głupcy, skoro zostawili nam swoje pukawki, jeśli się nie mylę!
— Chcecie je zabrać? To niebezpieczne!
— Niebezpieczne? Sam Hawkens i niebezpieczeństwo!
W kilku szybkich skokach, przypominających kangura, pobiegł i pozbierał strzelby. Ja poszedłem oczywiście za nim i poprzecinałem cięciwy łuków, leżących w nieładzie na ziemi, przez co przynajmniej na czas jakiś stały się nie do użycia.
Nikt nie przeszkodził nam w tej czynności, gdyż czerwonoskórcy nie przypuszczali, żeby kilku ściganych odważyło się wrócić na pole walki. Hawkens trzymał strzelby przez czas jakiś na rękach, popatrzył na nie z politowaniem, a potem wrzucił wszystkie do wody.
— Ładne strzelby, sir, ładne! Ale szczury będą się w lufach chowały i nic im to nie zaszkodzi. Chodźcieno stąd, bo tu nieswojo, jeśli się nie mylę!
Ruszyliśmy najprostszą drogą na przełaj, aby jak najrychlej dostać się do „warowni.“ Nad Beeforkiem była tylko część Indyan, a ponieważ nas podsłuchano i dowiedziano się o miejscu naszego pobytu, przeto należało się spodziewać, że reszta skorzysta z nieobecności myśliwców celem napadu na nasz obóz.
Mieliśmy jeszcze dość wielką przestrzeń do przebycia, kiedy doleciał nas huk wystrzału od strony kotliny.
— Naprzód, sir! — zawołał Hawkens i przyśpieszył kroku.
Harry nie wymówił jeszcze ani słowa i parł naprzód z wyrazem trwogi na twarzy. Stało się tak, jak przepowiedziałem, a chociaż nie mogłem się teraz zdobyć na żadne wyrzuty, czułem, że Harry był także tego zdania.
Strzały się powtórzyły, wobec czego nie ulegało wątpliwości, że pozostali myśliwi walczyli z Indyanami. Pomoc była konieczna. To też mimo niedostępności gęstwiny przedarliśmy się wkrótce na dolinę, na którą wychodziło się z naszego „zamku“. Zdążaliśmy do punktu, położonego naprzeciwko wyjścia, gdzie znalazłem był poprzednio ślady Indyanina. Czerwonoskórcy leżeli zapewne ukryci na skraju lasu i blokowali stąd naszą wodną bramę. Musieliśmy ich zajść z tyłu, jeśli chcieliśmy osiągnąć jakiś skutek na korzyść oblężonych.
Wtem wydało mi się, że słyszę szmer, jak gdyby się ktoś prędko przeciskał przez zarośla. Na mój znak cofnęliśmy się w ukrycie, czekając na ukazanie się tych, którzy szmer wywołali. Jak wielka była nasza radość, kiedy ujrzeliśmy Old Firehanda, Winnetou i dwu innych strzelców, wynurzających się z gąszczu. Uniknęli zatem pościgu, a chociaż Harry nie wyraził swej radości w zbyt głośnych słowach, to jednak zauważyłem ją w jego twarzy. To przekonało mię, iż ten chłopak zdolny jest do uczuć potężnych, a ta okoliczność pogodziła mię z nim.
— Czy słyszeliście strzały? — spytał Old Firehand gorączkowo.
— Tak — odrzekłem.
— To chodźcie! Musimy naszym pośpieszyć na pomoc. Chociaż bowiem wejście jest tak ciasne, że jeden człowiek obroni je z łatwością, to przecież nie wiemy, co się tam stało.
— Nic się nie stało, sir, jeśli się nie mylę — rzekł Sam Hawkens. — Czerwonoskórcy odkryli nasze gniazdo i położyli się przed niem, aby się dowiedzieć, co wymyślimy. Bill Bulcher, który stoi na warcie, dał im pewnie trochę ołowiu.
— Być może, że tak jest, ale musimy mimoto tam pójść, aby się upewnić. Należy także wziąć to na uwagę, że nasi prześladowcy zjawią się niebawem tutaj, a wtedy będziemy mieli do czynienia z podwójną liczbą Indyan.
— Cóż się stanie z naszymi ludźmi, którzy się rozprószyli po walce? — wtrąciłem ja.
— Hm, tak! Potrzebujemy każdej ręki. Żadnej nam się wyrzekać nie wolno. W pojedynkę wejścia zdobyć nie można. Zobaczymy zatem, czy się jeszcze kto z naszych nie znajdzie.
— Moi biali bracia zostaną tutaj, a Winnetou pójdzie zobaczyć, na którem drzewie wiszą skalpy Ponków — odezwał się wódz Apaczów.
Zanim zaś zdołano odpowiedzieć na tę propozycyę, odszedł, a my mimowoli musieliśmy zgodzić się na to. Usiedliśmy więc, by zaczekać na jego powrót. Podczas tego udało nam się rzeczywiście ściągnąć do siebie jeszcze dwu ze zbiegłych naszych ludzi. Oni usłyszawszy wystrzały, pospieszyli także na pomoc. Dzięki temu, że wszyscy obraliśmy najkrótszą drogę przez las, zeszliśmy się szczęśliwie, a chociaż nie było między nami ani jednego bez rany, wierzyliśmy jeszcze, że wydostaniemy się szczęśliwie z tego niebezpiecznego położenia. Było nas przecież dziesięciu, liczba, która przy energicznem współdziałaniu mogła czegoś dokazać.
Minęło sporo czasu, zanim Winnetou powrócił. Gdy nadszedł, ujrzeliśmy świeży skalp za jego pasem. „Zdmuchnął“ więc pocichu Indyanina, wobec czego nie mogliśmy tu już dłużej pozostać, gdyż Ponkowie niewątpliwie zauważyli śmierć jednego ze swoich i poznali zaraz, że jesteśmy za nimi.
Za radą Old Firehanda mieliśmy utworzyć linię, równoległą do pasma zarośli, wpaść na tyły nieprzyjaciela i wyrzucić go z jego kryjówki. W tym celu rozdzieliliśmy się, a uczyniwszy strzelby, przemokłe w kąpieli, znów zdolnemi do użytku, ruszyliśmy naprzód. W kilka minut huknęło dziewięć rusznic jedna za drugą. Każda kula położyła trupem człowieka, a głośne wycie przestraszonych zasadzką Indyan napełniło powietrze.
Ponieważ linia nasza rozciągała się dość szeroko, a strzały padały co chwila nanowo, uważali dzicy liczbę naszą za znacznie większą, niżeli była w istocie i rzucili się do ucieczki. Zamiast jednak udać się na otwartą dolinę, gdzie ciała ich przedstawiałyby cel pewny, przebili się pomiędzy nami, zostawiając poległych na miejscu.
Pełniący straż Bill Bulcher jeszcze zawczasu zauważył, że zbliżają się czerwonoskórcy i cofnął się w porę do „warowni“. Oni puścili się za nim, ale wrócili po kilku strzałach, danych do nich przez Bulchera i Stone’a, który zaraz nadbiegł i zajął stanowisko w ciasnem wejściu skalnem. Potem usadowili się w zaroślach, z których wypędziliśmy ich teraz.
Obaj wymienieni siedzieli wciąż jeszcze w bramie wodnej, gdyż bali się wystawiać na niebezpieczeństwo przed naszem ukazaniem się. Gdyśmy się zjawili, przybiegli do nas razem z resztą pozostałych i wysłuchali sprawozdania o naszych przygodach.
W tej chwili zadudniło z boku, jak gdyby nadbiegała trzoda dzikich bawołów. Natychmiast wskoczyliśmy w zarośla i przygotowaliśmy się do strzału. Jakież jednak było nasze zdziwienie, kiedy ujrzeliśmy gromadę koni, a na jednym z nich człowieka w myśliwskiem ubraniu, którego rysów nie poznaliśmy na razie z powodu krwi, ściekającej mu z rany na głowie. Miał także kilka ran na ciele i widać było po nim, że nie znajdował się w położeniu, godnem zazdrości.
Wtem właśnie miejscu, gdzie stała zazwyczaj warta, zatrzymał się i jak gdyby się za nią oglądnął. Nie zauważywszy jej, potrząsnął głową, ruszył dalej i zeskoczył z konia przed bramą wodną. Wtem dał się tuż obok mnie słyszeć głos Sama:
— Niech mnie obedrą ze skóry i wypatroszą jak gruboogońca, jeżeli to nie Will Parker. Tak ładnie nikt inny z konia nie spada, jak ten człowiek, jak sądzę!
— Masz słuszność, stary coonie! To Will Parker, greenhorn... pamiętasz jeszcze, Samie Hawkens? Will Parker greenhorn, hahaha! — A kiedy i my wyszliśmy z zarośli, zawołał:
— Błogosławione oczy moje. Oto są wszystkie skoczki, które razem z synem mojej matki tak walecznie pędziły przed czerwonoskórcami! No, sir, nie bierzcie mi tego za złe, ale czasem biegać bardziej warto, aniżeli co innego czynić.
— Wiem o tem, człowiecze, ale powiedz, co znaczą te konie? — spytał Old Firehand.
— Hm! Pomyślałem sobie, że czerwoni raczej wszędzie będą szukali starego Parkera, aniżeli we własnym obozie. Toteż udałem się najpierw do owej doliny, ale tam już nic nie znalazłem. Wobec tego greenhorn — słyszysz, Samie Hawkens — ha! ha! ha! poszedł do „couch“, gdzie ukryte były konie. Ptaszki wyleciały i zostawiły tylko dwu przy koniach, aby mi dali swe skórki. Stało się wedle ich woli. Była to ciężka robota, powiadam, przysporzyła mi kilka dziur w skórze, ale Will Parker sądził, że sprawi uciechę czerwonym, jeśli pomoże im do pozbycia się koni. Liche szkapy wygnałem na preryę, a dobre wierzchowce tu przyprowadzam.
— Hm, dobrześ zrobił!— zawołał Dick Stone z podziwu nad bohaterstwem mówiącego.
— Pewnie, że dobrze — odrzekł Will Parker. — Skorośmy zabrali konie łucznikom, to będą musieli zginąć nędznie. Ale tu leży trzech z nich! Aha, więc byli tutaj i dla tego było w couch tak pusto. Przypatrzcie się temu gniademu, sir! Koń, jak tytoń, zapewne należał do wodza!
— Którego tak pięknie wyprowadziliśmy na wolne powietrze — zżymał się mały Sam. — Popełniliśmy głupstwo nie do darowania, jak sądzę.
Old Firehand nie słyszał tego zarzutu, bo przystąpił był do gniadosza i przypatrywał mu się wzrokiem, pełnym zachwytu.
— Kapitalny koń — zwrócił się do mnie. — Gdyby mi dano do wyboru jego albo Swallowa, to nie wiem, czybym wziął Swallowa, czy tego.
— Winnetou rozmawia z duszą konia i słyszy tętno żył jego i wybrałby Swallowa — rozstrzygnął Apacz.
Wtem świsnął ostry syk i strzała uderzyła w ramię Sama Hawkensa, ale zsunęła się po sztywnej jak deska bluzie na ziemię, a w tej chwili zabrzmiało ogłuszujące „ho-ho-hi!“ Pomimo tej wojowniczej demonstracyi nie pokazał się nikt z czerwonoskórych, a Sam rzekł, podnosząc strzałę i przypatrując się jej:
— Hihihi! Bluzę Sama Hawkensa miał przebić taki pręcik! Przez trzydzieści lat kładłem łatę na łacie i siedzę w tem, jak San Jago na łonie Abrahama, jeśli się nie mylę.
Nie słyszałem już dalszego ciągu ody do bluzy myśliwskiej, gdyż skoczyliśmy natychmiast w zarośla, aby stamtąd odpowiedzieć na to nieprzyjazne pozdrowienie. Gdybyśmy byli chcieli cofnąć się do twierdzy, byłoby to z powodu ciasnoty tak długo trwało, że nie zasłonięci niczem zostalibyśmy wystrzelani jeden po drugim, a nawet koni bylibyśmy z sobą nie wzięli, gdyż przeprowadzenie przez wązkie skalne zakręty byłoby nas zbyt długo zatrzymało. Z tego zaś, że nieprzyjaciele odrazu nie uderzyli, można było napewno sądzić, że jeszcze się w dość znacznej liczbie nie zgromadzili i nie odszukali zabranej im przezemnie i przez Sama broni, albo przynajmniej nie uczynili jej zdatną do użytku.
Cały zgiełk był tylko oznajmieniem wojennej odwagi Indyan, gdyż, chociaż wdarliśmy się daleko w zarośla, nie zobaczyliśmy żadnego. Cofnęli się widocznie czemprędzej, by zaczekać na posiłki, a nas ten nieszkodliwy wypadek pouczył o tyle, że nie zostaliśmy już dłużej na miejscu, lecz cofnęliśmy się pod osłonę kotliny.
Jeden z myśliwych, który w wyprawie udziału nie wziął, a więc nie był zmęczony, poszedł na wartę, inni zaś opatrzyli swoje rany i zabrali się do jedzenia, albo wypoczywali.
Przy ognisku, które tworzyło miejsce zebrania dla wszystkich, pragnących się wygadać, panowało wielkie ożywienie. Każdy z siedzących dokoła czuł potrzebę opowiedzenia tego, czego dokonał i wygłoszenia swojego zdania. Wszyscy myśleli, że niema powodu obawiać się dzikich. Liczba zdobytych skalpów była znaczna, przygoda przebyta zwycięzko, a żadna z ran nie okazała się niebezpieczną. W dodatku zdawało się, że miejsce pobytu jest zupełnie bezpieczne. Postarano się o dostateczne zapasy żywności i amunicyi, wobec tego nieprzyjaciel mógł sobie oblegać wejście, jak długoby mu się podobało, albo walić łbem o sterczące dokoła skały.
Old Firehand podzielał także to zdanie, tylko Winnetou zapatrywał się na sprawę inaczej, bo leżał opodal przy swoim koniu, pogrążony w głębokiem i poważnem zamyśleniu.
— Oko mego czerwonego przyjaciela patrzy ponuro, a czoło jego pokryte zmarszczkami obawy. Jakie myśli nurtują w jego sercu? — zapytałem go.
— Wódz Apaczów widzi śmierć, wdzierającą się wejściem, a zgubę schodzącą z gór. Dolina płomienieje od ognia, a woda czerwieni się od krwi zabitych. Winnetou mówi z Wielkim Duchem. Oko białych oślepło od nienawiści, a ich rozum ustąpił miejsca uczuciom zemsty. Paranoh przyjdzie i zabierze skalpy myśliwców, ale Winnetou stoi gotów do walki i zanuci pieśń śmierci nad trupami nieprzyjaciół.
— Jak może Ponka wstąpić na dolinę naszych myśliwych? Nie dostanie się przez bramę.
— Mój brat wygłasza słowa, w które sam pewnie nie wierzy. Czy jedna strzelba potrafi wstrzymać taką liczbę nieprzyjaciół, skoro przedrą się przez przesmyk?
Miał słuszność. Przed niewielką liczbą nieprzyjaciół mógł jeden obronić przesmyk, ale nie przed taką zgrają jak ta, którą mieliśmy naprzeciwko siebie. Chociażby bowiem wdzierała się za każdym razem tylko jedna osoba, to przecież tylko jedna mogła przeciwko niej występować, a jeśliby naciśnięto z tyłu, to poległoby kilku pierwszych, ale reszta niezawodnie przedostałaby się do „warowni“.
Przedstawiłem te wątpliwości Old Firehandowi, on zaś odparł:
— Jeśli się ośmielą, to z łatwością zdołamy ich pozdmuchiwać, gdyż będą przechodzili przez parów.
I to było podobne do prawdy, musiałem więc tem się zadowolnić, chociaż wiedziałem, że drobnostka mogła tę pewność obalić.
Gdy zapadł wieczór, zdwojono oczywiście czujność, a chociaż ja na własne życzenie miałem stanąć na straży dopiero o świcie, kiedy to Indyanie najchętniej przedsiębiorą napady, nie mogłem się uspokoić i byłem gotów na wszelki wypadek.
Cicho i spokojnie zaległa noc nad doliną. Na przodzie płonęło ognisko, rzucając dokoła światło. Swallow, który w otoczeniu gór mógł się swobodnie poruszać, pasł się w ciemnem tle kotliny. Podszedłem ku niemu aż pod stromo wznoszące się skały. Popieściwszy się z nim jak zwykle, chciałem się już oddalić, kiedy przyciszony łoskot zwrócił moją uwagę.
Koń podniósł także głowę w górę. Ponieważ najlżejszy oddech mógł zdradzić naszą obecność, przeto pochwyciłem go za rzemień i nakryłem mu dłonią rozwarte już pod wpływem podejrzenia nozdrza. My na dole byliśmy niewidoczni, ja jednak mogłem z dołu rozpoznać na tle nieba każdy przedmiot i z natężeniem szukałem przyczyny, dla której kamień oderwał się i spadł na dół.
W pierwszych chwilach po upadku kamienia nie zauważyłem nic nadzwyczajnego. Prawdopodobnie usłyszano także na górze szmer, wywołany upadkiem kamienia i czekano przez chwilę, by się przekonać, czy nie zwróciło to czyjej uwagi.
Zapatrywanie to było słuszne, gdyż już po kilku chwilach spokoju ujrzałem naprzód kilka postaci, odrywających się od krawędzi skały i schodzących na dół, a potem cały szereg Indyan, jak jeden po drugim wychodzili na grzebień wyżyny, a potem ostrożnym krokiem spuszczali się za pierwszym, obeznanym widocznie nadzwyczaj dobrze z miejscowością. Przewodnik potrzebował już tylko dwu minut, aby się dostać na dno doliny.
Gdybym był wziął sztuciec z sobą, byłbym z łatwością sprzątnął go wystrzałem, a zarazem dał sygnał na alarm. Ten pierwszy Indyanin prowadził pochód, a reszta nie byłaby się odważyła bez niego ani na krok dalej wobec niebezpiecznego terenu. Niestety miałem tylko rewolwery za pasem, które nie nadawały się do strzału na większą odległość.
Gdybym był zaalarmował obóz wystrzałem z rewolweru, byliby nieprzyjaciele i tak już na dole, zanim byłaby pomoc nadeszła, a ja znalazłbym się był w bardzo niebezpiecznem położeniu. Gdybym był nawet chciał cofnąć się, byłbym musiał opuścić miejsce, osłonięte krzakami i wystawić się na kule czerwonoskórych.
Paranoh — gdyż on niewątpliwie prowadził — który nie poraz pierwszy szedł widocznie tą drogą, znajdował się właśnie w pobliżu skalnego wyskoku, który musiał okrążyć. Gdybym się tam dostał przed nim — pomyślałem sobie — to on musiałby mi wpaść prosto na kulę. W tym celu postanowiłem wyleźć pod górę. Ukryty za głazem mogłem stawić czoło im wszystkim i zabijać, w miarę jakby nadchodzili, jednego po drugim.
Zaledwie zrobiłem krok naprzód, padł strzał w stronie bramy wodnej, a po nim nastąpiło kilka innych. Pojąłem natychmiast spryt Indyan, którzy przypuścili pozorny atak do bramy, aby uwagę naszą odwrócić od właściwego niebezpieczeństwa. Ze zdwojonym pośpiechem piąłem się więc w górę i byłem już tak blizko głazu, że niewiele brakowało, żebym go ręką dosięgnął, kiedy nagle rozluźniony gruz skalny obsunął się podemną, wskutek czego runąłem głową w dół, lecąc z kamienia na kamień i od wyskoku do wyskoku drogą, którą wyszedłem w górę. Na dole utraciłem na kilka chwil przytomność.
Kiedy znów myśli zebrałem i otworzyłem oczy, zobaczyłem pierwszych Indyan już tylko o kilka kroków od siebie. Na ten widok zerwałem się pomimo strasznych stłuczeń, wypaliłem z rewolwerów kilkakrotnie do ciemnych postaci, wskoczyłem na Swallowa i pocwałowałem do ogniska, nie chcąc dzielnego konia narazić na niebezpieczeństwo.
Ponkowie zauważywszy, że ich jednak spostrzeżono, wydali okrzyk wojenny i puścili się za mną w tym porządku, jak jeden za drugim dostał się na dno doliny.
Zeskoczywszy z konia w obozie, nie zastałem w nim myśliwców. Zgromadzili się byli koło wejścia i ruszyli właśnie w stronę moich wystrzałów. Przyjęli mnie skwapliwemi pytaniami.
— Indyanie idą — zawołałem — prędzej do grot!
Był to jedyny środek ocalenia się od zguby, która nam groziła niechybnie wskutek przewagi Indyan. W jaskiniach byliśmy bezpieczni i mogliśmy się stamtąd nie tylko opierać Ponkom, lecz wystrzelać ich do ostatniego. Toteż pośpieszyłem jeszcze podczas okrzyku do przeznaczonego dla mnie buduaru, ale już było zapóźno.
Czerwonoskórcy ruszyli za mną natychmiast i wbrew zwyczajowi, nie czekając, aż się wszyscy zgromadzą, uderzyli na myśliwych, dla których nagłe pojawienie się Indyan było taką niespodzianką, że zaczęli odpierać ciosy nieprzyjaciół dopiero wówczas, kiedy ci bronią już nad ich głowami wywijali.
Byłbym jeszcze może dostał się do mojej kryjówki, gdybym był nie ujrzał Harrego, Old Firehanda i Winnetou, obskoczonych przez Ponków. Musiałem oczywiście rzucić się im na pomoc.
— Precz, precz, pod skałę! — zawołałem, wpadając w kłąb tak, że napastnicy stracili na chwilę pewność siebie i zrobili nam miejsce do przejścia pod pionowo wznoszącą się skałę, gdzie mieliśmy plecy zabezpieczone.
— Czy tak musi być, jeśli się nie mylę? — zawołał ku nam jakiś głos ze skalnej szczeliny właśnie tak szerokiej, że jeden człowiek mógł się w nią wcisnąć. — Wobec tego zdradzono starego trapera, Sama Hawkensa!
Chytry westman był jedynym, który zachował przytomność umysłu i tych kilka sekund wyzyskał na to, by ukryć się w szparze. Niestety spełzły jego usiłowania na niczem, gdyż to miejsce właśnie, w którem się ukrył, my obraliśmy sobie za cel. Mimoto wyciągnął pośpiesznie rękę po Harrego i pochwycił go za ramię.
— Niech mały sir wejdzie do tej nory, jak sądzę; jest właśnie miejsce dla niego.
Czerwonoskórcy oczywiście ruszyli za nami i runęli na nas z dziką zajadłością. Na szczęście mieli myśliwi wszelką broń przy sobie, gdyż przygotowali się byli do odparcia owego pozornego ataku. Co prawda w walce na blizką odległość stały się strzały zupełnie nie użyteczne, ale tem skuteczniej szalał topór wojenny wśród dzikich.
Tylko Hawkens i Harry robili użytek z broni palnej. Pierwszy nabijał, a drugi strzelał tak, że ogień wybuchał ze szczeliny pomiędzy mną a Old Firehandem.
Była to walka dzika, przerażająca, jakiej wyobraźnia nie zdoła sobie odmalować. Ognisko rzucało migotliwe, ciemno płonące, blaski na przód doliny, na której rysowały się grupy walczących jak wyszłe z piekła, rozszarpujące się, demony. Poprzez wycie Indyan dolatywały nas zachęcające okrzyki traperów i krótkie, ostre, trzaski strzałów rewolwerowych. Zdawało się, że ziemia drży pod tupotem nóg zmagających się z sobą nieprzyjaciół.
Nie było już żadnej wątpliwości, że będziemy zgubieni. Ilość Ponków była zbyt znaczna, iżbyśmy się mogli jej oprzeć. Zwrotu na naszą korzyść nie należało się także spodziewać, zarówno jak możności przebicia się; to też każdy miał przekonanie, że wkrótce przestanie się zaliczać do żyjących. Ale nie chcieliśmy ginąć bezczynnie. Chociaż więc poddaliśmy się nieuniknionemu losowi, broniliśmy się ze wszystkich sił i z tą zimną krwią, która daje białemu tak wielką przewagę nad czerwonym mieszkańcem stepów amerykańskich.
Wśród tych krwawych zapasów przypomniałem sobie rodziców, których zostawiłem w ojczyźnie, którzy nie mieli otrzymać żadnej wiadomości o synie. Przyszło mi na myśl... lecz nie, odrzuciłem wszystkie myśli, gdyż chwila obecna wymagała największego fizycznego wysiłku i przytomności umysłu.
Nie mogłem odżałować, że nie miałem sztućca przy sobie! Ja przewidziałem to nieszczęście, radziłem, ostrzegałem, a teraz musiałem pokutować za błędy drugich. Porwała mnie nieodczuwana dotąd złość i gorycz, która zdwoiła moje siły. Z takim naciskiem władałem tomahawkiem, że ze szczeliny zabrzmiało dla mnie uznanie.
— Dobrze tak, sir, dobrze! Sam Hawkens i Old Shatterhand bardzo przystają do siebie, jak sądzę. Szkoda, że nas zdmuchną. W przeciwnym razie bylibyśmy razem zdobyli jeszcze niejedną szczurzą skórkę, jeśli się nie mylę.
Walczyliśmy w milczeniu, nie wydając głosu z siebie. Była to praca spokojna, ale tem straszliwsza, a słowa małego łowcy zabrzmiały całkiem wyraźnie. Usłyszał je i Will Parker, bo zawołał pomimo ran, odniesionych wczoraj, wodząc do koła siebie odwróconą strzelbą:
— Samie Hawkens, popatrzno tu, jeśli chcesz widzieć, co trzeba robić. Dalej z dziury! Powiedz, czy greenhorn, ha! ha! ha! Will Parker greenhorn, słyszysz. Hawkens? Patrz, czy greenhorn się czegoś nauczył!
Zaledwie o dwa kroki od mej prawej ręki stał Old Firehand. Sposób, w jaki oburącz grzebał w ciałach cisnących się doń przeciwników, wzbudził we mnie najwyższy podziw. Cały zbryzgany krwią opierał się o mur skalisty. Długie siwe włosy zwisały mu z głowy w pozlepianych krwią kosmykach, rozstawione nogi wparły się w ziemię jak wrosłe, w prawej pięści trzymał ciężki topór, a w lewej lekko zakrzywiony nóż i odbijał od siebie potężnie walących się nań nieprzyjaciół. Był jeszcze bardziej odemnie pokryty ranami, ale żadna nie sprowadziła była jeszcze jego upadku, dlatego od czasu do czasu musiałem zwracać oczy na jego bohaterską postać.
Wtem powstał ruch w kłębie czerwonoskórych i ukazał się Paranoh, torując sobie drogę przez zwartą masę walczących. Zaledwie dostrzegł Old Firehanda, zawołał:
— Nareszcie mam cię! Pomyśl o Ribannie i giń!
Chciał mnie minąć i rzucić się na Old Firehanda, lecz ja porwałem go za ramię i zamachnąłem się do śmiertelnego ciosu. Poznawszy mnie, odskoczył, a mój tomahawk przeciął powietrze.
— Ty także? — ryknął. — Ciebie muszę dostać żywego w swe ręce!
Przebiegł obok mnie, podniósł pistolet i wypalił, zanim ja zdołałem powtórzyć cios toporem. Old Firehand rozkrzyżował ręce w powietrzu, rzucił się potężnym kurczowym skokiem w sam środek nieprzyjaciół i runął, nie wydawszy głosu z siebie.
Wydało mi się, jak gdyby mnie kula przeszyła piersi, tak wstrząsnął mną upadek bohatera. Powaliłem Indyanina, z którym walczyłem i miałem już uderzyć Paranoha, kiedy ujrzałem, jak ciemna jakaś postać, przeciskając się wężowym ruchem przez nieprzyjaciół, wyprostowała tuż przed mordercą swoje gibkie członki i rzekła:
— Gdzie jest płaz Atabasków? Tu stoi wódz Apaczów, Winnetou, by pomścić śmierć swego białego brata!
— Ha, ten pies Pimo! Idź do dyabła!
Więcej już nie słyszałem. To, co się przed memi oczyma działo, tak dalece zajęło moją uwagę, że zapomniałem o własnej obronie. Pętlica okręciła mi się o szyję, nastąpiło szarpnięcie, a równocześnie uczułem druzgoczące uderzenie w głowę i straciłem przytomność.
Gdy przyszedłem do siebie, było zupełnie ciemno i cicho dokoła mnie. Namyślałem się napróżno, jakim sposobem dostałem się w tę ciemność. Palący ból głowy przypomniał mi nareszcie, że mię uderzono, a szczegóły minionej walki zaczęły się szeregować w dokładny obraz. Nie tylko ból głowy mi dolegał, nie mniej cierpiałem z powodu ran i ucisku więzów, które z wyrafinowaną siłą nałożono mi na ręce i nogi, że wpiły mi się głęboko w ciało, czyniąc mnie niezdolnym do żadnego ruchu.
Wtem usłyszałem obok siebie szmer, jak gdyby się ktoś obok mnie otrząsał.
— Czy tu jest ktoś jeszcze?
— Hm, pewnie! Ten człowiek tak się pyta, jak gdyby Sam Hawkens był nikim, jeśli się nie mylę.
— To wy, Samie? Powiedzcież na wszystko w świecie, gdzie my jesteśmy!
— Tak, dość znośnie pod dachem. Wsadzili nas do jaskini na skóry, które zakopaliśmy tak ładnie. Nie znajdą ani jednej, powiadam, że ani jednej!
— A co z tamtymi?
— Ujdzie, sir. Old Firehanda zdmuchnęli, Dicka Stone’a zdmuchnęli, Willa Parkera zdmuchnęli — to był przecież greenhorn, hi! hi! hi! grenhorn, powiadam, ale nie chciał w to wierzyć, jeśli się nie mylę — Bill Bulcher zdmuchnięty, Harry Korner zdmuchnięty, wszyscy, wszyscy zdmuchnięci, tylko wy się jeszcze palicie, Apacz i mały sir troszkę żyje, jeśli się nie mylę, a stary Sam... może jego także całkiem nie zgasili, hi! hi hi!
— Czy wiecie napewno, że Harry żyje? — zapytałem skwapliwie.
— Czy sądzicie, że taki stary skalper nie pamięta tego, co widział? Wsadzili go tu obok nas do drugiej dziury, a z nim razem waszego czerwonego przyjaciela. Chciałem się także tam dostać, lecz nie udzielono mi audyencyi, o ile mi się zdaje.
— A co z Winnetou?
— Dziura przy dziurze, sir! Jeśli się stamtąd dostanie, będzie wyglądał jak ta stara bluza, w którą tak ostrożnie owinęli Sama Hawkensa. Łata na łacie i plama na plamie!
— O wydostaniu się chyba i mowy niema. Ale jak wzięli go żywcem?
— Zupełnie tak, jak was i mnie. Bronił, się jak pohaniec... hm, to także sztuczka, jeśli się nie mylę. Wolał zginąć, niźli dać się przypiekać na palu, ale nic nie pomogło; powalono go i omal nie rozdarto na dwoje. Wy nie bardzo chcecie się wydobyć stąd? Sam Hawkens ma do tego wielką ochotę, jak mi się zdaje.
— Co znaczy ochota, skoro to niemożliwe.
— Niemożliwe? Hm, to brzmi całkiem tak, jak u Willa Parkera! Czerwoni to poczciwi ludzie, bardzo poczciwi ludzie, bardzo poczciwi, zabrali wszystko staremu coonowi, wszystko: pistolet, fajkę... hi! hi! hi! Zdumieją się, gdy powąchają: pachnie całkiem jak skunk! Będzie się im właśnie bardzo podobało. Liddy także poszła do dyabła... biedna Liddy. Który szakal weźmie ją teraz! Kapelusz i czepek... zdziwi ich ten skalp, hi! hi! hi! Kosztował mnie trzy grube wiązki skórek bobrowych, w Dekamie, jak wiecie. Ale nóż zostawili Samowi Hawkensowi; jest w rękawie. Wetknął go tam ten stary niedźwiedź, skoro tylko zmiarkował, że się skończyła kwatera w szczelinie.
— Macie nóż jeszcze? Nie wydobędziecie go chyba.
— Ja także tak sądzę. Musicie cokolwiek pomóc synowi mojej matki!
— Zaraz przyjdę. Zobaczymy, co się da zrobić w tej sprawie.
Nie zacząłem się jeszcze toczyć ku niemu, którym to ruchem jedynie mogłem się do niego zbliżyć, kiedy otworzono drzwi i wszedł Paranoh z kilku Indyanami. Trzymał w ręku żagiew tak, że światło jej padało na nas. Nie starałem się udawać nieprzytomnego, ale nie spojrzałem nań wcale.
— A więc mamy cię nareszcie! — zgrzytnął do mnie. — Byłem ci winien drobnostkę, ale teraz nie będziesz się uskarżał. Czy znasz to?
Przysunął mi skalp przed oczy, ten sam, który mu Winnetou zabrał. Wiedział zatem, że ja pchnąłem go nożem. Apacz nie wyjawił mu tego, to było pewne, gdyż nie wątpiłem, że na każde zapytanie odpowie dumnem milczeniem, ale Finnetey mógł mnie owego wieczora zauważyć przy świetle ogniska, albo rzucić na mnie okiem podczas zderzenia się ze mną. Gdy mu nie odpowiedziałem, mówił dalej:
— Doznacie wszyscy tego uczucia, które ogarnia człowieka, kiedy mu skórę ściągną na uszy. Zaczekajcie tylko trochę, dopóki dzień nie nastanie. Uradujecie się moją wdzięcznością!
— Nie będziecie mieli wielkiej przyjemności — rzekł Hawkens, nie mogąc wytrzymać, żeby mu coś nie powiedzieć. — Ciekawym, jaką skórę ściągniecie Hawkensowi na uszy. Wszak moja jest już w waszych rękach. Zrobił ją hairdresser. Jak wam się podobała robota, stary Yambariko?
— Przezywaj sobie! Znajdziemy jeszcze na tobie dość skóry do obdarcia — rzekł i dodał po zbadaniu naszych więzów:
— Nie przypuszczaliście pewnie, że Tim Finnetey zna waszą łapkę na myszy. Ja byłem w dolinie, zanim jeszcze ten pies, Firehand, oby dusza jego była potępiona, słyszał coś o niej i wiedziałem także, żeście się tu wybrali.
Dobył noża i potrzymał drewniany trzonek przed oczyma Sama. Rzuciwszy okiem na wcięte tam litery, zawołał Hawkens:
— Fred Owins? Był zawsze łotrem! Życzę mu, żeby sam tego noża skosztował.
— Niema obawy, człowieku! On myślał, że się tajemnicą wykupi, ale to nic nie pomogło; zabraliśmy mu życie i skórę z głowy zupełnie tak, jak to z wami się stanie. Tylko u was będzie odwrotnie: najpierw skóra, a potem życie.
— Róbcie, co chcecie! Testament Sama Hawkensa gotowy. Zapisałem wam to, co nazywacie peruką, jeśli się nie mylę. Może wam się to przyda, hi! hi! hi!
Paranoh kopnął go i wyszedł otoczony swoimi towarzyszami.
Przez pewien czas nie wyrzekliśmy ani słowa i nie poruszaliśmy się wcale. Dopiero, gdy poczuliśmy się bezpiecznymi, zaczęliśmy się przewracać, dopóki nie zbliżyliśmy się całkiem do siebie. Jakkolwiek ręce moje mocno z sobą były związane, mimoto udało mi się wyciągnąć nóż z rękawa Sama i przeciąć nim więzy na rękach. To oswobodziło mu ręce, a w kilka chwil potem staliśmy prosto, nieskrępowani, przed sobą i nacieraliśmy pocierpłe od więzów członki.
— To słuszne, Samie Hawkens; nie jesteś widocznie tak zupełnie do niczego! — chwalił sam siebie chytry westman. — Siedziałeś już w niejednej matni, ale tak źle jeszcze nigdy nie było, jak dzisiaj. Ciekawym, jak uszy powyciągasz z tej czapki, jeśli sie nie mylę.
— Zobaczymy przedewszystkiem, co tam na dworze słychać, Samie!
— Ja też tak sądzę, sir, że to najpotrzebniejsze.
— A potem przedewszystkiem poszukamy broni. Wy macie nóż, ale ja jestem goły.
— Coś się już znajdzie!
Przystąpiliśmy do drzwi i rozsunęliśmy skóry, służące za portyerę.
Kilku Indyan wywlekało obu jeńców z sąsiedniej jaskini, a z obozu nadszedł Paranoh. Zrobiło się już dość jasno, dzięki temu mogliśmy objąć okiem całą dolinę. Niedaleko od bramy wodnej wdał się Swallow w awanturę z gniadym, zdobytym przez biednego Parkera, a widok tego zwierzęcia, tak serdecznie przezemnie ukochanego, kazał mi się wyrzec ucieczki pieszo, chociaż w mem położeniu była najwłaściwszą. Nieopodal pasł się grubokościsty, a wytrwały, człapak Winnetou, po którym trudno było poznać, ile był wart. Gdybyśmy zdołali byli przyjść w posiadanie jakiej broni, oraz dotrzeć do zwierząt, mogła się nam udać ucieczka.
— Czy widzicie co, sir? — prychał Sam.
— Co?
— Hm, tego starego tam, tarzającego się wygodnie w trawie?
— Widzę.
— I to, co tam się opiera o kamień?
— Również.
— Hi! hi! hi! Stawia staremu coonowi tak wygodnie pukawkę na drodze! Jeśli rzeczywiście nazywam się Sam Hawkens, to musi to być Liddy, jak sądzę, a worek z kulami pewnie ma także ten człowiek!
Nie zważałem zbytnio na radość starego, gdyż Paranoh zajął całą moją uwagę. Niestety nie zrozumiałem, co mówił do jeńców, i upłynęło sporo czasu, zanim od nich odszedł, ale usłyszałem jego ostatnie słowa, wymówione donośnie. One wystarczyły mi do wyjaśnienia sobie całej treści jego przemówienia.
— Przygotuj się, Pimo! Pal właśnie w ziemię wbijają, a ty — dodał, zwracając do Harrego wzrok, pełen nienawiści — przypieczesz się obok niego!
Dał znak swoim ludziom, żeby pojmanych zabrali na plac, gdzie Indyanie obsiedli znowu jasno płonące ognisko, i oddalił się potem w wyprostowanej, pełnej godności, postawie.
Teraz zależało wszystko od szybkiego działania, gdyż gdyby ich zawleczono w środek zgromadzenia, nie byłoby nadziei wydobycia ich stamtąd.
— Samie, czy wam można zaufać? — spytałem.
— Hm, nie wiem, skoro i wy nie wiecie. Musicie spróbować, jak mi się zdaje.
— Wy weźmiecie prawego, a ja lewego, a potem czemprędzej przeciąć rzemienie.
— A potem do Liddy, sir!
— Czyście gotowi?
Skinął głową z wyrazem, z którego przebijała się radość z powodu zamierzonego figla.
— A zatem do dzieła!
W cichych, lecz szybkich, skokach pobiegliśmy za Indyanami, wlokącymi jeńców, a chociaż z powodu ciężaru musieli być do nas zwróceni, udało nam się przecież dostać do nich niepostrzeżenie.
Sam powalił jednego tak dobrze wymierzonem pchnięciem, że ten padł bez wydania głosu z siebie, ja natomiast, będąc całkiem bezbronnym, wyrwałem drugiemu najpierw nóż z za pasa i przejechałem mu z taką siłą przez gardło, że zamierzony przezeń okrzyk wyszedł mu z gardła przez ranę jak charczenie, on sam zaś osunął się na ziemię.
Po kilku szybkich cięciach ujrzeli się jeńcy wolnymi zanim jeszcze wobec szybkiego przebiegu zdarzenia ktokolwiek zdołał coś zauważyć.
— Naprzód! Weźcie sobie broń! — zawołałem, widząc, że bez niej nie można myśleć o skutecznej ucieczce, zerwałem z zabitego przez siebie Indyanina worek z prochem i kulami i popędziłem za Winnetou, który zrozumiawszy położenie, nie pobiegł do bramy, lecz pomiędzy siedzących przy ognisku.
Jak w każdej chwili, w której idzie o śmierć i życie, człowiek jest inny niż zwykle, tak też myśl o tem, cośmy przedsięwzięli, dała nam konieczną chyżość. Zanim napadnięci zdołali się zoryentować, co się stało, przebiliśmy się przez nich z wydartą im bronią w ręku.
— Swallow, Swallow! — zawołałem na konia, wsiadłem nań w kilka chwil, ujrzałem Winnetou, wskakującego na swego, a Hawkensa dosiadającego pierwszego z brzegu człapaka.
— Do mnie, na miłość Boga, prędzej! — zawołałem na Harrego, który daremnie usiłował dosiąść gniadosza Finneteyowego, walącego kopytami, jak wściekły. Pochwyciłem go za ramię, porwałem go do siebie i zwróciłem się ku wyjściu, w którem Sam zniknął właśnie.
Była to chwila najwyższego podniecenia. Wściekłe wycie napełniło powietrze, huczały strzelby, świstały strzały, a wśród tego brzmiał tętent i parskanie koni, na które wskoczyli dzicy, aby nas ścigać.
Ja byłem ostatnim z nas trzech i nie potrafię powiedzieć, jak wydostałem się przez wązki i kręty przesmyk na wolną przestrzeń, oraz dlaczego nieprzyjaciel mnie nie doścignął. Hawkensa nie było już widać, a Winnetou skręcił w prawo na dolinę, którą przed paru dniami przyjechaliśmy do „warowni“, oglądając się przytem, czy podążam za nim.
Mieliśmy właśnie minąć zakręt, kiedy padł strzał za nami. Poczułem, jak Harry drgnął zaraz po nim. Kula go gdzieś dosięgła.
— Swallowie, mój Swallowie, prędzej! — zachęcałem konia w najwyższej trwodze, a on gnał tym samym szalonym pędem, jak wówczas po wybuchu w New Venango.
Oglądnąwszy się, zobaczyłem Paranoha tuż za sobą. Reszta nieprzyjaciół nie wychyliła się była jeszcze z poza zakrętu. Chociaż rzuciłem nań tylko przelotne spojrzenie, zauważyłem wściekłą zajadłość, z jaką starał się nas doścignąć. Zdwoiłem zachęcające okrzyki na dzielnego konia, od którego szybkości i wytrwałości wszystko teraz zależało. Jakkolwiek bowiem nie obawiałem się walki z tym dzikim człowiekiem, to przecież przeszkadzałby mi chłopiec w każdym swobodnym ruchu. Na razie mogłem się zdobyć tylko na to, żeby pędzić dalej naprzód.
Jak burza mknęliśmy z biegiem wody. Kasztan Winnetou wyrzucał grubokościstemi nogami, aż iskry leciały, a rozluźnione osypisko tworzyło za nim poprostu deszcz kamieni. Swallow dotrzymywał mu kroku, mimo że dźwigał na sobie dwu ludzi. Paranoh gonił niewątpliwie tuż za nami, gdyż tętent jego gniadosza słychać było ciągle w tej samej odległości.
— Jesteście ranny? — zapytałem Harrego w pełnym biegu.
— Tak.
— A czy niebezpiecznie?
Ciepła jego krew sączyła się po mojej ręce, którą go obejmowałem. Zbyt go polubiłem, żeby mnie to nie napełniło obawą.
— Czy wytrzymacie tę jazdę?
— Mam nadzieję.
Podniecałem konia do coraz bardziej szalonego biegu. Niedarmo nazywał się Swallow. Leciał jak jaskółka i zdawało się, że kopytami zaledwie ziemi dotyka.
— Trzymajcie się tylko, Harry, jesteśmy już na pół ocaleni.
— Nic mi nie zależy na życiu. Pozwólcie mi spaść, jeżeli ciężar mój przeszkadza wam w ucieczce!
— Nie, nie; musicie żyć, macie prawo do tego!
— Teraz już nie, skoro ojciec zginął. Wolałbym był umrzeć z nim razem!
Nastąpiła przerwa w rozmowie, podczas której biegliśmy, a raczej lecieliśmy dalej.
— Ja jestem winien jego śmierci! — oskarżał się teraz chłopiec. — Gdybym was był posłuchał, byliby zastrzelili Paranoha w „warowni“, a Indsmani nie byliby zabili ojca.
— Dajcie już pokój temu, co się stało! Mamy do czynienia z teraźniejszością!
— Nie, spuśćcie mnie! Paranoh zostaje w tyle, możemy więc zaczerpnąć powietrza spokojniej!
— Spróbujmy!
Z silnem postanowieniem wytrzymania do końca oglądnąłem się za siebie.
Dawno już oddaliliśmy się od wody i skręciliśmy na wolną równinę, którą pędziliśmy równolegle ze skrajem leżącego po lewej ręce lasu. Paranoh był o znaczną odległość w tyle i Swallow dowiódł, że ma przewagę nad gniadym. Za białym wodzem pędzili pojedynczo, lub grupkami, Indyanie, nie chcąc zaniechać pogoni, pomimo że przestrzeń między nimi a nami zwiększała się z każdą chwilą.
Odwróciwszy się, zobaczyłem, że Winnetou zsiadł z konia, nabił zdobytą strzelbę i stanął za nim. Ja osadziłem także mojego ogiera. Pozwoliłem się Harremu obsunąć na ziemię, zsiadłem także i ułożyłem go w trawie. Na nabicie strzelby nie miałem już czasu, gdyż Paranoh był za blizko. Poderwałem się i chwyciłem tomahawk.
Ścigający zauważył nasze ruchy, dał się jednak unieść gorączce i runął na mnie, zamierzając się tomahawkiem do ciosu. Wtem huknął strzał Apacza. Wróg drgnął i spadł z konia z rozpłataną głową w chwili, gdy ja trafiłem go równocześnie moją bronią.
Winnetou przewrócił nogą martwe ciało i powiedział:
— Ten wąż Atabasków nigdy już nie zasyczy i nie nazwie wodza Apaczów imieniem Pimo. Niech mój brat odbierze mu swoją broń!
Rzeczywiście miał poległy przy sobie mój nóż, topór, rewolwery i sztuciec. Zabrałem moją własność i poskoczyłem znowu ku Harremu, gdy tymczasem Winnetou schwytał gniadego.
Indyanie tak się do nas zbliżyli, że mogli nas niemal dosięgnąć kulami. Wsiedliśmy więc na konie i popędziliśmy ze wznowioną szybkością.
Wtem zamigotał po lewej ręce jasny odblask broni, silny oddział jeźdźców wypadł z lasu pomiędzy nas i ścigających, zwrócił się ku nim i popędził naprzeciw nich wyciągniętym cwałem.
Był to oddział dragonów z fortu Wilke. Zaledwie Winnetou zobaczył pomoc, zawrócił konia, minął jeźdźców jak strzała i wpadł z podniesionym tomahawkiem pomiędzy Ponków, którzy mieli zaledwie tyle czasu, żeby powstrzymać bieg koni. Ja natomiast zsiadłem, aby zbadać ranę Harrego.
Niebezpieczeństwa nie było. Odciąłem nożem pas z mojej koszuli, opatrzyłem ranę tymczasowo, aby przynajmniej krew zatamować.
— Czy potraficie wsiąść Harry? — spytałem.
Chłopak uśmiechnął się, przystąpił do gniadego, którego cugle rzucił mi Winnetou, przebiegając obok mnie, i jednym skokiem wydostał się na siodło.
— Krew już nie płynie i rany nie czuję. Tam zmykają czerwoni. Prędzej za nimi, sir!
Tak rzeczywiście było. Pozbawieni dowódcy, któryby ich był zachęcił do oporu, albo przynajmniej uregulował ucieczkę, pędzili, mając ciągle dragonów w swoich tylnych szeregach, tą samą drogą napowrót. Wyglądało to tak, jak gdyby starali się uciec do naszej kotliny.
Teraz ruszyliśmy znowu pędem, mijając leżących na ziemi pozabijanych Indyan i doścignęliśmy dragonów na dość wielką jeszcze odległość przed bramą wodną.
Bardzo wiele zależało na tem, żeby dzikim nie dać usadowić się w skalnym przesmyku, lecz wedrzeć się tam wraz z nimi. W tym celu przynaglałem Swallowa do coraz szybszego pędu, przebiegłem obok szeregu ścigających i znalazłem się rychło obok Winnetou, który czyniąc straszne spustoszenie wśród uciekających, trzymał się ciągle ich grzbietów.
Ponkowie skręcili w lewo ku bramie, pierwszy z nich miał właśnie konia skierować już w przesmyk, kiedy wypadł zeń strzał i jeździec zsunął się na ziemię bez życia. Natychmiast huknął znowu strzał i drugi Indyanin wyleciał ze strzemion, a przerażeni dzicy, widząc wejście zamknięte, a nas dokoła siebie, rzucili się w bok ku Mankicili i popędzili wzdłuż biegu rzeki ścigani dalej przez dragonów.
Niemniejszem od przerażenia dzikich było moje zdumienie z powodu strzałów, które tak krzepko przyszły w pomoc naszym zamiarom, a raczej zrobiły je poniekąd zbytecznymi. Ale niedługo potrzebowałem namyślać się nad tem, kto mógł być tym dzielnym strzelcem. Zaledwie bowiem przebrzmiał tętent odjeżdżających, wyjrzał z poza krawędzi skały olbrzymi nos z lasu nastrzępionego zarostu,a nad nim para małych, chytrych, oczek. Ponieważ nie było widać nigdzie wrogiej istoty, przeto wysunęły się także dalsze części ciała za węszącym na wszystkie strony narządem powonienia.
— Niechaj będą błogosławione oczy moje, sir! Jakim cudem wy znaleźliście się tutaj znowu, jeśli się nie mylę? — zapytał mały człowiek, tak samo zdumiony moim, jak ja jego, widokiem.
— Samie, to wy? Skąd wzięliście się tu w bramie? Widziałem na własne oczy, jak odjeżdżaliście!
— Odjeżdżałem? Dziękuję za tę jazdę, sir! Głupia bestya, na którą wsiadłem, najpierw nie chciała ruszyć z miejsca, a potem tak trzęsła między memi nogami swojemi staremi kośćmi, że byłyby się moje rozsypały, gdybym był nie zsiadł i nie napędził jej na sto wiatrów. Potem przyczołgałem się z powrotem, hi! hi! hi! Pomyślałem sobie, że czerwoni niewątpliwie wszyscy wyruszyli za wami i opróżnili warownię, jak mi się zdawało. Tak też było istotnie. Pewnie się mocno zdziwili, powróciwszy tutaj. Najbardziej ciekawe musiały być ich miny, hi! hi! hi! Ale skąd macie żołdaków, sir?
— Trzeba się dopiero dowiedzieć, jaki zamiar sprowadza ich właśnie w samą porę w te odległe strony. Uważam ich nagłe ukazanie się wprost za cud, nawet muszę przyznać, że właściwie oni nas ocalili.
— Ja tego nie powiem. Old Shatterhand, Winnetou i Sam Hawkens to ludzie, którzy się sami potrafią ocalić. Ale dragoni przyszli rzeczywiście w dobrej chwili, aby tym Ponkom dać nauczkę na długi czas. Czy sądzicie, że powinniśmy zaraz pojechać za nimi?
— Na co? Oni i bez nas uporają się z Indyanami. Winnetou widocznie także był tego zdania, bo zajechał z Harrym do „zamku“. Pojedźmy i my tam, aby zobaczyć naszych poległych.
Kiedy, minąwszy bramę, dostaliśmy się na ową nieszczęsną dla nas kotlinę, rzuciliśmy okiem ku miejscu, na którem wczoraj wrzała walka, i zobaczyliśmy Winnetou i Harrego zajętych zwłokami Old Firehanda. Harry płacząc trzymał głowę ojca swego na łonie, Apacz zaś badał ranę postrzałową. Właśnie w chwili naszego nadejścia usłyszeliśmy okrzyk Winnetou:
— Uff, uff, Uff! Jeszcze nie umarł! Żyje!
Słowa te zelektryzowały nas poprostu, a Harry krzyknął głośno z radości. Pomogliśmy oczywiście Apaczowi w jego usiłowaniach, a niebawem zobaczyliśmy, że Old Firehand otworzył oczy. Poznał nas, uśmiechnął się nieznacznie do syna, ale przemówić nie mógł. Wkrótce opuściła go znowu przytomność. Ja także go zbadałem. Kula wbiła się z przodu po prawej stronie w płuca i wyleciała pod łopatką. Rana była ciężka, połączona z wielką utratą krwi, ale ja nawet mimo to, że chory niedawno odniósł poważne uszkodzenia przy kolei, zgodziłem się z zapatrywaniem Apacza, że dzięki swej niezmiernie silnej naturze i przy nadzwyczajnej opiece będzie mógł wrócić do zdrowia. Opatrzyliśmy go wedle wypróbowanej metody Winnetou i przygotowaliśmy mu doskonałe łoże, o ile miejsce i okoliczności na to pozwalały.
Następnie pomyśleliśmy o sobie. Nikt z nas nie wyszedł bez szwanku, połataliśmy się więc wzajemnie, jak było można. Reszta przypłaciła to śmiercią, że nie zważała na moją przestrogę.
Około południa nadjechali dragoni, którzy rozprószyli Ponków zupełnie, nie utraciwszy przytem ani jednego ze swoich. Od dowodzącego oficera dowiedzieliśmy się, że nie zjawili się tu przypadkiem. Przeciwnie, on usłyszawszy o zamiarze wykolejenia pociągu przez Ponków, postanowił ukarać ich za to natychmiast. Wyruszył do nich czemprędzej, a na wieść o ich wojennej wyprawie dla zemsty podążył ich śladem. Dragoni zostali przez trzy dni z nami w dolinie, aby dać koniom wypocząć i pochować zmarłych, oficer zaś zaprosił nas do fortu Wilke, skoro tylko będzie można Old Firehanda przewieźć, uprzedzając zarazem, że jakkolwiek chory nie znajdzie tam może potrzebnej pieczołowitości, to przynajmniej lepszą lekarską opiekę. Oczywiście przyjęliśmy z wdzięcznością jego zaproszenie.
Rozumie się samo przez się, że stary Sam Hawkens przejął się do głębi śmiercią Dick Stone’a i Willa Parkera. Zapewniał też wielokrotnie, że zastrzeli bez miłosierdzia każdego spotkanego Ponkę. Ja jednak oceniłem i ten wypadek inaczej: Paranoh był białym. Moje dawne zapatrywanie, że Indyanin tylko przez blade twarze stał się tem, czem jest dzisiaj, znalazło jeszcze jedno smutne potwierdzenie.




ROZDZIAŁ VII.
Pedlar.

W trzy miesiące po opisanych wypadkach, których skutki pomimo upływu tego czasu jeszcze były nie przeminęły, nadzieja ocalenia Old Firehanda spełniła się wprawdzie, ale wyzdrowienie jego postępowało naprzód bardzo powoli. Z powodu zbyt wielkiego osłabienia nie mógł jeszcze wstać, wobec tego musieliśmy porzucić pierwotny zamiar przeniesienia go do fortu Wilke i zatrzymać w warowni aż do stanowczego powrotu do zdrowia. Przekonaliśmy się zresztą, że tutaj miał dostateczną opiekę.
Rana Harrego nie okazała się na szczęście groźną. Winnetou poraniony był na całem ciele, ale niebezpieczeństwa również nie było, dzięki czemu i rany jego zabliźniły się niebawem prawie zupełnie. Moje szramy i pchnięcia były także bez znaczenia. Bolały wprawdzie przy dotknięciu, ale na ból byłem zahartowany jak Indyanin. Najlepiej wyszedł ze wszystkiego Sam Hawkens, bo doznał tylko kilku stłuczeń, niegodnych wzmianki.
Z góry już przewidywaliśmy, że Old Firehand nawet po zupełnem wyzdrowieniu będzie musiał oszczędzać się jeszcze długo i nie będzie mógł odrazu prowadzić życia na sposób westmana. Postanowił przeto udać się wraz z Harrym na Wschód do starszego syna, a wobec tego zebrane przez towarzystwo myśliwskie skórki nie mogły tutaj pozostać, lecz musiano je spieniężyć. W forcie nie było narazie sposobności do tego, a dla wyzdrowieńca było rzeczą, jeżeli nie trudną, to w każdym razie nie wygodną zabrać z sobą takie mnóstwo skór. Jak należało temu zaradzić? Dopomógł nam w tem jeden z żołnierzy, zostawionych nam na pewien czas dla ochrony. Ten dowiedział się był, że nad Turkey Riwer przebywał wówczas pedlar[22], który kupował wszystko, co się trafiło i prowadził nietylko handel zamienny, lecz płacił także za towary gotówką. Ten człowiek mógł nas wybawić z kłopotu.
Ale jak mieliśmy go do siebie sprowadzić? Żołnierza nie mogliśmy wysłać, gdyż żadnemu z nich nie wolno było opuścić stanowiska. Wobec tego musiał jeden z nas zawiadomić pedlara. Ja gotów byłem udać się nad Turkey Riwer, ale zwrócono moją uwagę na to, że grasują tam teraz bardzo niebezpieczni dla białych Siouksi Okananda. Pedlar mógł śmiało iść między nich, gdyż czerwonoskórzy rzadko czynią coś złego handlarzom, ponieważ dostają u nich na zamianę wszystkiego, czego im potrzeba. Ale zato tem więcej musiał się ich wystrzegać każdy inny biały. Chociaż się nie obawiałem, to jednak ucieszyłem się, gdy Winnetou oświadczył, że chce towarzyszyć mi w drodze. Mogliśmy obaj odejść, gdyż dla Old Firehanda wystarczali Harry i Sam Hawkens. Wyruszyliśmy też w drogę, a ponieważ Winnetou znał dokładnie te strony, przeto już na trzeci dzień dotarliśmy nad Turkey Riwer, albo Turkey Creek. Istnieje kilka rzeczek tej nazwy. Ta, którą ja mam na myśli, znana jest z licznych starć, które z biegiem czasu mieli tam biali z Siouksami.
Trudno było również znaleźć pedlara. Jeżeli bawił u Indyan, to należało zachować jak największą ostrożność. Nad rzeką mieszkali jednak także biali, którzy przed kilku laty odważyli się tam osiedlić, trzeba więc było udać się najpierw do jednego z nich, aby się czegoś dowiedzieć. Puściliśmy się razem wzdłuż rzeki, ale długo nie natrafiliśmy na ludzkie mieszkanie. Dopiero nad wieczorem ujrzeliśmy łan żyta, do którego przytykały inne pola. Nad potokiem, zlewającym swoje wody do rzeki, leżał dom warowny, zbity z surowych, grubych pni, a otaczał go ogród, oparkaniony grubym fencem[23]. Taki sam fenc odgraniczał na boku wolne miejsce, na którem znajdowało się kilka koni i psów. Tam też wjechaliśmy, zsiedliśmy z koni, a przywiązawszy je, chcieliśmy się udać do domu, którego wązkie okna podobne były do strzelnicy. Wtem ukazała się w jednem z nich wymierzona do nas dwururka, a szorstki głos zawołał:
— Stójcie! Stójcie! To nie gołębnik, do którego każdy może wlatywać i wylatywać, jak mu się spodoba. Kto jesteście, biały człowieku i czego tutaj chcecie?
— Jestem Niemiec i szukam pedlara, który się tu podobno znajduje — odrzekłem.
— To go sobie szukajcie! Ja nie mam z wami nic do czynienia. Zabierajcie się!
— Ależ, sir! Przypuszczam, że będziecie na tyle rozumni i nie poskąpicie mi odpowiedzi, jeśli ją dać możecie. Tylko hołotę odprawia się od drzwi.
— To bardzo słuszne, dla tego właśnie odprawiam was.
— Uważacie więc nas za hołotę?
— Yes!
— Czemu?
— To moja rzecz. Przed wami z tego zwierzać się nie potrzebuję. To, że podajecie się za Niemca, jest również kłamstwem.
— To prawda.
— Pshaw! Niemiec nie odważyłby się aż tutaj zajść, chyba gdyby to był Old Firehand.
— Od niego właśnie przychodzę.
— Wy? Hm! A skąd?
— O trzy dni drogi stąd, gdzie jest jego obóz, o którym zapewne słyszeliście.
— Był raz tutaj niejaki Dick Stone z orszaku Old Firehanda i mówił, że musi mniej więcej tyle czasu jechać, aby się do niego dostać.
— Dick Stone już nie żyje. Żal mi go, bo był moim przyjacielem.
— Może być, ale ja wam nie ufam, gdyż macie czerwonego przy sobie, a obecne czasy nie nadają się do tego, żeby wpuszczać do siebie ludzi tej barwy.
— Jeśli ten Indyanin do was przyjdzie, to będziecie musieli uważać to za zaszczyt, gdyż to jest Winnetou, wódz Apaczów.
— Winnetou? Do stu piorunów! Naprawdę! Niech mi pokaże swoją strzelbę!
Winnetou zdjął strzelbę z ramienia i podniósł tak, że osadnik ją zobaczył.
— Srebrne gwoździe! — zawołał. — To się zgadza. A u was, biały, widzę dwie strzelby, wielką i małą. Domyślam się, że ta wielka to rusznica na niedźwiedzie.
— Tak.
— A ta mała to sztuciec Henry’ego.
— Tak.
— A wy macie nazwisko, brzmiące inaczej aniżeli to, któreście powiedzieli.
— Bardzo słusznie!
— Może wy jesteście Old Shatterhand, który podobno pochodzi ze starego kraju?
— To właśnie ja jestem.
— W takim razie proszę, proszę, panowie! Takich ludzi witam bardzo serdecznie i będę się starał zadowolić wasze życzenia, o ile to w mej mocy.
Teraz lufy zniknęły, a w drzwiach ukazał się zaraz osadnik, starszy już, ale silny i grubokościsty mężczyzna, po którym widać było na pierwszy rzut oka, że walczył z życiem, ale nie dał się powalić. Wyciągnął do nas obie ręce na powitanie i wprowadził nas do wnętrza domu, gdzie znajdowała się żona i syn, młody i silny chłopak. Dwaj inni synowie zajęci byli w lesie.
Dom stanowiła właściwie tylko jedna izba. Na ścianach wisiały strzelby i rozmaite myśliwskie trofea, a na zbudowanym z kamieni piecu gotowała się woda w żelaznym kotle. Najpotrzebniejsze naczynia stały na półce. Kilka skrzyń służyło jako szafy na ubrania i śpiżarnie, a u powały wisiało tyle wędzonego mięsa, że rodzina, złożona z pięciu osób, mogła tem żyć przez całe miesiące. W przednim kącie stał własnoręcznie wyciosany stół z kilku takimi samymi stołkami. Poproszono nas, byśmy usiedli. Syn zajął się naszymi końmi, a osadnik i żona podali wieczerzę, która jak na ich stosunki nie pozostawiała nic do życzenia. Podczas tego nadeszli z lasu synowie i zajęli miejsce obok nas bez ceremonii, jedząc tęgo i nie biorąc udziału w rozmowie, którą prowadził z nami wyłącznie ojciec.
— Tak, panowie — rzekł — nie bierzcie mi tego za złe, że odezwałem się do was trochę szorstko. Tutaj trzeba się liczyć z czerwonoskórymi, a osobliwie z Siouksami Okananda, którzy niedawno o dzień drogi stąd napadli na dom warowny. A prawie jeszcze mniej należy dowierzać białym, gdyż zachodzą tu jedynie tacy, którzy się już na Wschodzie nie mogą pokazać. Toteż cieszymy się bardzo, jeśli spotkamy takich gentlemanów jak wy. Szukacie więc panowie pedlara? Macie do niego jaki interes?
— Tak — odpowiedziałem ja, bo Winnetou milczał swoim zwyczajem.
— Jaki? Nie pytam z ciekawości, tylko po to, żeby wam coś więcej powiedzieć.
— Chcemy mu sprzedać skóry.
— Dużo?
— Tak.
— Za towar, czy za pieniądze?
— O ile możności za pieniądze.
W takim razie dobrze trafiliście, bo tylko ten, którego tu znaleźć możecie, jest takim, jakiego wam potrzeba. Inni pedlarzy zamieniają tylko, ten zaś ma przy sobie zawsze pieniądze lub złoto. Jednem słowem to kapitalista, a nie biedak, noszący cały swój kram na grzbiecie.
— A czy rzetelny?
— Hm, rzetelny! Co nazywacie rzetelnością? Pedlar sprzedaje i kupuje dla zarobku, nie będzie więc taki głupi, żeby zysk jaki wypuścił. Kto mu się pozwoli oszukać, ten sam sobie winien. Ten się nazywa Bourton. Zna swój zawód gruntownie i tak go wykonywa, że jeździ zawsze z trzema lub czterema pomocnikami.
— A gdzie teraz być może?
— Dowiecie się o tem u mnie jeszcze dzisiaj wieczorem. Jeden z jego pomocników, nazwiskiem Rollins, był tutaj wczoraj, by zapytać o zlecenia. Pojechał w górę rzeki do dalszych osadników i wróci, by tu pozostać do jutra rana. Zresztą Bourtonowi nie powiodło się w ostatnich czasach kilka razy.
— Dlaczego?
— W przeciągu krótkiego czasu zdarzyło się kilkakrotnie, że kiedy przybył dla interesu do osady, zastał ją ograbioną i spaloną przez Indyan. To dla niego nie tylko strata czasu, ale wprost szkoda materyalna, nie biorąc już w rachubę tego, że nawet dla pedlara niezbyt bezpiecznie jest zachodzić w ten sposób drogę czerwonym.
— Czy napadów dokonano w pobliżu?
— Tak, jeśli uwzględnimy, że do słów blizko i daleko przykłada się tu inną miarę niż gdzieindziej. Mój najbliższy sąsiad mieszka stąd o dziewięć mil.
— To źle, gdyż z takiej odległości nie możecie sobie w razie niebezpieczeństwa przychodzić z pomocą.
— Oczywiście, ale ja mimoto się nie obawiam. Nie radziłbym czerwonym nawiedzać starego Cornera — nazywam się Corner — bo poświeciłbym im porządnie!
— Chociaż was tylko cztery osoby?
— Cztery? Moją żonę możecie uważać śmiało za osobę i to za jaką jeszcze! Ona nie boi się Indsmana i tak się umie obchodzić ze strzelbą, jak ja.
— Bardzo wierzę, ale gdy Indyanie zjawią się w wielkiej liczbie, to wtedy dzieje się wedle przysłowia: siła złego dwu na jednego.
— Well! Ale na to trzeba być tchórzem. Nie jestem takim sławnym westmanem jak wy i nie mam ani strzelby srebrzystej, ani sztućca Henry’ego, lecz strzelać umiem także. Nasze strzelby biją dobrze, a gdy drzwi zamknę, nie dostanie mi się do środka żaden czerwony. Gdyby ich stu było na dworze, wymietlibyśmy wszystkich jednego po drugim. Ale pst! To będzie Rollins.
Usłyszeliśmy tętent konia, który zatrzymał się zewnątrz przed drzwiami. Corner wyszedł, pomówił z jeźdźcem, a następnie wprowadził go do izby i nam przedstawił:
— To mr. Rollins, o którym wam mówiłem, pomocnik pedlara Bourtona.
Zwracając się zaś do przybyłego, dodał:
— Powiedziałem wam na dworze, że spotka was u mnie wielka niespodzianka. Myślę, że w słowach moich nie było przesady, bo ci dwaj gentlemani to Winnetou, wódz Apaczów i Old Shatterhand, o których niewątpliwie dużo już słyszeliście. Szukają mr. Bourtona, któremu chcą sprzedać mnóstwo skór i futer.
Handlarz był mężczyzną w średnim wieku o zupełnie przeciętnej powierzchowności, nie mającej w sobie nic uderzającego ani w dobrem, ani w złem znaczeniu. Postać jego nie wywoływała na pierwszy rzut oka ujemnego sądu, ale mimoto nie podobał mi się wyraz jego twarzy. Jeśli byliśmy istotnie tak wybitnymi ludźmi, jak powiedział Corner, to powinien się był ucieszyć spotkaniem z nami, oraz nadzieją dobrego zarobku. Tymczasem w jego rysach nie przebijała się ani radość, ani zadowolenie. Nawet wydało mi się, że zetknięcie się z nami jest mu nie na rękę. Łatwo jednak mogłem się pomylić, a to, co mi się w nim nie podobało, mogło być tylko rodzajem niepewności pomocnika handlarskiego wobec dwu słynnych westmanów. To też przezwyciężyłem swoje uprzedzenie i wezwałem go, żeby przysiadł się do nas, gdyż mieliśmy z nim pomówić o interesach.
On dostał także jeść, ale nie miał widocznie apetytu, bo wstał zaraz, aby zaglądnąć do konia. To nie wymagało wiele czasu, a mimoto upłynął z kwadrans, a on nie wracał. Nie nazwałbym tego nieufnością, a jednak coś podobnego skłoniło mnie do tego, by wyjść za nim. Koń jego stał uwiązany przy domu, jego jednak nie było. Wieczór zapadł już dawno, ale księżyc świecił tak jasno, że byłbym pomocnika musiał znaleźć, gdyby się gdzieś blizko znajdował. Dopiero po dłuższym czasie ujrzałem go wychodzącego z za rogu ogrodzenia. Zobaczywszy mnie, zatrzymał się na chwilę, ale potem szybko do mnie przystąpił.
— Czy jesteście przyjacielem przechadzek przy świetle księżyca, mr. Rollins? — spytałem.
— Nie, taki poetyczny nie jestem — odrzekł.
— Ja jednak uważam, że jest przeciwnie.
— Czemu?
— Przechadzacie się przecież.
— Ale nie dla księżyca. Jest mi niedobrze. Zepsułem sobie dzisiaj rano żołądek, nadto znużyło mnie to długie siedzenie na siodle. Musiałem użyć trochę ruchu.
Odwiązał konia i wprowadził do ogrodzenia, gdzie stały już także nasze, a potem wszedł do domu. Co mnie on obchodził? Był swoim panem i mógł sobie robić, co mu się podobało. Westman musi wprawdzie być ostrożnym i nieufnym i jest skłonny do tego, ale przyczyna tego usposobienia, podana przez Rollinsa, była dostateczna i zadowalająca. Jadł przedtem tak mało, można więc było uwierzyć, że z powodu choroby żołądka. Potem zaś, gdy znaleźliśmy się wszyscy razem w środku, był tak naturalnie skromny, taki swobodny i niewinny, że nieufność, gdyby się była wkradła, byłaby z pewnością zniknęła.
Rozmawialiśmy oczywiście o interesach, o teraźniejszych cenach futer i o wszystkiem, co odnosiło się do naszego handlu. Rollins okazał wiele wiadomości fachowych i tak otwarcie je nam wyłożył, że nawet Winnetou nabrał do niego przekonania i więcej mówił niż zwykle. My opowiedzieliśmy o wypadkach, które przeżyliśmy w ostatnich czasach, a obecni w izbie uważnie się przysłuchiwali. Oczywiście wypytywaliśmy się o pedlara, bez którego osobistej zgody nie mogliśmy zawrzeć umowy. Na to odpowiedział Rollins:
— Nie mogę wam niestety powiedzieć, gdzie się pryncypał dzisiaj znajduje, ani gdzie będzie jutro, lub pojutrze. Ja zbieram tylko zlecenia i zanoszę mu je w pewne dni, w których wiem, gdzie go spotkać. Jak długo trzeba jechać, aby się dostać do Old Firehanda?
— Trzy dni.
— Hm! Od dziś za sześć dni będzie mr. Bourton nad Riffley-forkiem. Miałbym więc czas pójść z wami, aby towar oglądnąć i oznaczyć jego wartość w przybliżeniu. Następnie zdam mu sprawę i sprowadzę go do was, oczywiście wtedy tylko, jeśli zgodzimy się co do ceny mniej więcej, a on będzie tego samego zdania. Co wy na to, sir?
— W każdym razie musicie towar zobaczyć, zanim go nabędziecie. Wolałbym jednak, żeby sam mr. Bourton był teraz tutaj.
— Tak niestety nie jest, a gdyby nawet był tutaj, to jeszcze pytanie, czy pojechałby zaraz do was. Nasz handel zakrojony jest na wielką skalę, a pryncypał nie ma czasu jeździć o trzy dni drogi, nie wiedząc z góry, czy będzie mógł załatwić interes. Jestem pewien, że sam nie udałby się z wami, lecz kazałby najpierw jednemu z nas towar obejrzeć i to właśnie dobrze się składa, że mogę teraz odbyć z wami tę drogę. Powiedzcie zatem, tak, lub nie, żebym wiedział, na czem stanęło!
Nie było najmniejszego powodu do odrzucenia jego propozycyi, byłem raczej przekonany, że uczyniłem po myśli Old Firehanda, kiedy odrzekłem:
— Jeśli macie czas, to jedźcie z nami, ale zaraz jutro rano!
— Oczywiście! Nam kupcom szkoda każdej godziny, a tem bardziej całego dnia. Wyruszamy skoro świt, dla tego połóżmy się wcześnie.
I temu nie można było nic zarzucić, chociaż dowiedzieliśmy się później, że ten człowiek nie był bynajmniej tak niewinny, jak się wydawało. Wstał on od stołu, by pomóc gospodyni w rozkładaniu skór i koców do spania. Gdy to skończyli, wskazał nam nasze miejsca.
— Dziękuję! — rzekłem. — My wolimy spać na wolnem powietrzu. W izbie pełno dymu, a tam świeżo.
— Ależ, mr. Shatterhand, na dworze nie zaśniecie w jasnem świetle księżyca. Prócz tego zimno teraz po nocach.
— Do chłodu jesteśmy przyzwyczajeni, a co do księżyca, to nie bronimy mu zazierać tam, gdzie mu się spodoba.
Spróbował jeszcze kilkakrotnie odwieść nas od tego zamiaru, ale napróżno. Nie zastanowiło nas to narazie i dopiero później, kiedyśmy go poznali, przypomnieliśmy sobie, oczywiście po niewczasie, że to namawianie powinno było nam wpaść w oko. Zamiar był w niem widoczny.
Zanim wyszliśmy, zrobił gospodarz uwagę:
— Mam zwyczaj drzwi zasuwać. Czy zostawić je na dzisiaj otwarte, panowie?
— A to na co?
— Może będziecie sobie czegoś życzyli.
— To prawie jest wykluczone. Naszem zdaniem nie należy w tych stronach zostawiać drzwi na noc otworem. Gdybyśmy czego potrzebowali, to powiemy wam przez okno.
— Dobrze. Okna i tak się nie zamykają.
Wychodząc z domu, słyszeliśmy wyraźnie, że gospodarz drzwi za nami zasunął. Księżyc był już tak nizko, że budynek rzucał cień aż poza ogrodzenie, w którem znajdowały się konie. Udaliśmy się więc do nich, by leżeć w cieniu. Swallow i koń Winnetou pokładły się obok siebie. Pościeliłem sobie koło mojego konia koc, położyłem się na nim, opierając jak zwykle głowę na szyi karego, jak na poduszce. Koń był do tego nietylko przyzwyczajony, lecz lubiał to nawet bardzo. Wkrótce też twardo usnąłem.
Spałem może z godzinę, kiedy mnie zbudził ruch konia, który nie poruszał się nigdy, dopóki na nim leżałem, chyba że stało się coś niezwykłego. Teraz zaś podniósł głowę i wciągał podejrzliwie powietrze nozdrzami. Wstałem oczywiście natychmiast i udałem się w kierunku, w którym wietrzył. Ku ogrodzeniu podszedłem w pochylonej postawie, aby nie być spostrzeżonym. Wyjrzawszy ostrożnie, zobaczyłem w odległości może dwustu kroków coś poruszającego się powoli naprzód. Była to gromada ludzi, leżących na ziemi i zbliżających się ku nam. Odwróciłem się, by zawiadomić o tem Winnetou, i zobaczyłem go, stojącego już za mną. Usłyszał był bowiem przez sen lekkie moje kroki.
— Czy mój brat widzi tam te postaci? — spytałem.
— Tak — odrzekł — to czerwoni wojownicy.
— Prawdopodobnie Siouksi Okananda, którzy chcą napaść na dom.
— Old Shatterhand ma słuszność. Musimy pójść do środka.
— Dobrze. Pomożemy osadnikom. Ale koni nie zostawimy tutaj, gdyż zabraliby je Okanandowie.
— Zaprowadzimy je z sobą do domu. Chodź prędzej! Dobrze, że jesteśmy w cieniu, bo przez to nie mogą nas Siouksi zobaczyć.
Wróciliśmy czemprędzej do koni, odwiązaliśmy je i zaprowadziliśmy z ogrodzonego miejsca do domu. Winnetou chciał właśnie przez okno obudzić śpiących, kiedy spostrzegłem, że drzwi nie były zamknięte. Otworzyłem je całkiem i wciągnąłem Swallowa do środka. Szmer, wywołany przez nas, pobudził śpiących.
— Kto to? Co się stało? Konie w domu? — zapytał, zrywając się, osadnik.
— To my, Winnetou i Old Shatterhand — uspokoiłem go, gdyż nie mógł nas poznać wobec tego, że ognisko wygasło.
— Wy? Jak weszliście?
— Drzwiami.
— Przecież je zamknąłem.
— Ale były otwarte.
— Do stu piorunów! Zapewne źle popchnąłem zasuwę, kiedyście wychodzili. Ale naco wprowadzacie konie?
Corner zasunął istotnie zasuwę, ale handlarz otworzył drzwi, gdy wszyscy zasnęli, aby Indyanie mogli się dostać do środka.
— Ponieważ ukradzionoby je nam — odpowiedziałem.
— Ktoby je miał ukraść?
— Siouksi Okananda, którzy właśnie czołgają się ku domowi, by na was napaść.
Można sobie wyobrazić, jakie zaniepokojenie wywołały te słowa. Corner twierdził wprawdzie wieczorem, że się ich nie obawia, ale kiedy teraz rzeczywiście nadeszli, zląkł się ogromnie. Rollins udał, że jest również przerażony, jak inni. Wtem nakazał Winnetou spokój:
— Bądźcie cicho! Krzykiem nie zwycięża się nieprzyjaciół. Musimy się czemprędzej zastanowić nad tem, w jaki sposób odeprzeć Okanandów.
— Nie potrzeba dopiero naradzać się nad tem — odrzekł Corner. — Rozpoznamy ich, bo księżyc świeci dość jasno i wymieciemy kulami jednego po drugim w tym porządku, jak nadejdą.
— Tego nie uczynimy — oświadczył Apacz.
— Czemu nie?
— Ponieważ krew ludzką przelewa się dopiero wtedy, kiedy tego nie można w żaden sposób uniknąć.
— Teraz zachodzi właśnie ten wypadek, gdyż te czerwone psy muszą dostać nauczkę, którą pozostali przy życiu zapamiętają na długo.
— Mój biały brat nazywa więc Indyan czerwonymi psami? Niechaj jednak zważy, że ja jestem także Indyanin i lepiej od niego znam moich czerwonych braci. Ilekroć uderzają na bladą twarz, zawsze mają do tego powód, bo zwykle albo ona sama występowała przeciwko nim groźnie, albo namówił ich do tego jakiś inny biały, któremu uwierzyli wskutek jakiegoś pozoru. Ponkowie napadli na Old Firehanda, ponieważ wódz ich był białym, a jeżeli Okanandowie teraz nadchodzą, aby ciebie ograbić, to spowodowała to pewnie jakaś blada twarz.
— Wątpię bardzo.
— Jak ty się na to zapatrujesz, to jest obojętne wodzowi Apaczów, ponieważ on jest pewny, że się co do tego nie myli.
— Gdyby nawet tak było, jak Winnetou utrzymuje, to przecież należałoby Okanandów jak najsurowiej ukarać za to, że dali się uwieść. Kto usiłuje do mnie wtargnąć, tego ja zabijam. Takie jest moje prawo, z którego nie omieszkam w pełni skorzystać.
— Twoje prawo nic nas nie obchodzi. Stosuj się do niego, gdy będziesz sam, ale teraz są tutaj Old Shatterhand i Winnetou, przyzwyczajeni do tego, żeby ich słuchano wszędzie, gdzie tylko się znajdują. Od kogo kupiłeś ten skrawek gruntu?
— Kupiłem? Nie głupim kupować! Osiedliłem się tutaj, bo mi się podobało, a jeśli pozostanę tu przez przeciąg czasu, przepisany ustawą, będzie to do mnie należało.
— A zatem nie pytałeś o pozwolenie Siouksów, do których ten kraj należy?
— Ani mi przez myśl nie przeszło!
— I ty dziwisz się, że uważają cię za wroga, za złodzieja i rabusia kraju? Nazywasz ich czerwonymi psami i chcesz ich wystrzelać? Daj jeden strzał, a wtedy ja wpakuję ci kulę w głowę!
— Cóż mam czynić? — spytał osadnik, spuszczając z tonu wobec tej przemowy słynnego Apacza.
— Nic, zupełnie nic — odrzekł Indyanin. — Ja i mój brat Old Shatterhand będziemy działali za ciebie. Jeśli zastosujesz się do nas, nic a nic ci się nie stanie.
Rozmowa ta odbyła się tak szybko, że nie zajęła więcej czasu nad dwie minuty. Ja stałem tymczasem przy jednem z okien, śledząc, kiedy zbliżą się Okanandowie, lecz nie zauważyłem jeszcze nikogo. Skradali się widocznie najpierw zdaleka dokoła domu, by się przekonać, czy niema powodu do obawy i czy ich nadejścia nie spostrzeżono. Wtem przystąpił Winnetou do mnie i rzekł:
— Czy mój brat widzi już Siouksów?
— Jeszcze nie — odpowiedziałem.
— Czy zgadzasz się ze mną w tem, żeby żadnego z nich nie zabić?
— W zupełności. Osadnik ukradł im ziemię, a kto wie, czy nie sprowadza ich tu jeszcze jaki inny powód.
— To bardzo prawdopodobne. Jak jednak odpędzimy ich stąd bez przelewu krwi?
— Mój brat Winnetou wie o tem tak dobrze jak ja.
— Old Shatterhand zgaduje moje myśli zawsze i stale. Pochwycimy jednego z nich. Dobrze?
— Tak. W każdym razie przyjdzie tu jeden aż do drzwi na zwiady, aby nas podsłuchać. Tego pochwycimy.
Udaliśmy się do drzwi, a odsunąwszy zasuwę, odemknęliśmy je na tyle, że powstała wązka szpara, przez którą można było na dwór wyglądnąć. Ja stanąłem przy drzwiach i czekałem. We wnętrzu domu było całkiem ciemno i cicho. Nikt się nie ruszył. Tak trwało dość długo. Wtem usłyszałem, że wywiadowca się zbliża, a właściwie nie usłyszałem, gdyż nie ucho mi to powiedziało, lecz ów osobliwy instynkt, który wyrabia się w każdym dobrym westmanie. W kilka chwil potem zobaczyłem Indyanina, jak leżąc na ziemi czołgał się ku drzwiom, a potem podniósłszy rękę, zmacał je dokładnie. W tej chwili ja otworzyłem drzwi całkiem, padłem na niego, i pochwyciłem oburącz za gardło. On usiłował się bronić, podrzucał nogi i wywijał rękami, ale nie mógł głosu z siebie wydobyć. Dźwignąłem go z ziemi i zabrałem do środka, poczem Winnetou zasunął drzwi.
— Zapalcie światło, mr. Corner! — powiedziałem do osadnika. — Przypatrzymy się temu człowiekowi.
Wezwany uczynił zadość poleceniu, zapalając świecę z jeleniego łoju i świecąc w twarz Indyaninowi, którego szyję ja tymczasem z rąk wypuściłem, ująwszy go za ramiona.
— „Gniady Koń“, wódz Okanandów! — zawołał Winnetou. — Memu bratu Old Shatterhandowi udał się połów!
Indyanin omal nie udusił się pod moim uściskiem. Teraz odetchnął kilkakrotnie głęboko i wykrztusił przestraszony:
— Winnetou, wódz Apaczów!
— Tak — odrzekł wymieniony. — Znasz mnie, ponieważ mnie już widziałeś. Ten jednak mąż nie stał jeszcze przed twemi oczyma. Czy słyszałeś jego imię, wymówione dopiero co przezemnie?
— Old Shatterhand?
— Tak. Że to on, poczułeś na sobie samym, gdyż pojmał cię i przyniósł tutaj, a ty nie mogłeś mu się oprzeć. Znajdujesz się w naszej mocy. Jak myślisz, co z tobą zrobimy?
— Moi sławni bracia puszczą mnie wolno i pozwolą mi odejść.
— Czy tak sądzisz naprawdę?
— Oczywiście.
— Czemu?
— Ponieważ wojownicy Okanandów nie są wrogami Apaczów.
— Okanandowie są Siouksami, a Ponkowie, którzy niedawno temu na nas napadli, należą do tego samego szczepu.
— My nie mamy z nimi nic wspólnego.
— Tego Winnetou nie mów! Ja sprzyjam wszystkim czerwonym mężom, ale kto postępuje niesprawiedliwie, ten jest moim wrogiem, jakąkolwiekby miał barwę. A jeśli twierdzisz, że z Ponkami się nie wdajecie, to mijasz się z prawdą, ponieważ ja wiem, że Ponkowie i Okanandowie nie zwalczali się nigdy wzajemnie, a teraz właśnie bardzo silnie z sobą są związani. Twoja więc wymówka nic w moich oczach nie znaczy. Przybyliście, aby ograbić te blade twarze. Czy zdaje ci się, że ja i Old Shatterhand dopuścimy do tego?
Okananda patrzył przez chwilę ponuro przed siebie, a potem spytał:
— Od kiedy wielki wódz Apaczów, Winnetou, stał się niesprawiedliwym? Wszak sława jego pochodzi stąd, że zawsze starał się unikać niesprawiedliwości, dzisiaj natomiast występuje przeciwko mnie, chociaż jestem w mojem prawie.
— Mylisz się, gdyż wasze zamiary nie są bynajmniej słuszne.
— Czemu nie? Czy ten kraj nie do nas należy? Czy każdy, kto chce tu zostać i zamieszkać, nie powinien nas prosić o pozwolenie?
— To prawda.
— Ale te blade twarze tego nie uczyniły. Czyż wobec tego nie mamy prawa ich napędzić?
— Owszem. Daleki jestem od tego, żeby wam tego prawa odmawiać, ale to zależy od sposobu, w jaki z niego skorzystacie. Czy musicie palić i mordować, aby się pozbyć natrętów? Czy musicie jak złodzieje i zbóje, jakimi są oni, a nie my, skradać się nocą? Żaden waleczny wojownik nie obawia się pokazać otwarcie i rzetelnie wrogowi swego oblicza. Ty natomiast przychodzisz z tylu wojownikami w nocy, aby uderzyć na niewielu ludzi. Winnetou wstydziłby się czegoś takiego. Gdzie tylko odtąd przybędzie, wszędzie opowie, jakimi tchórzami są synowie Okanandów. Nie można ich nawet nazywać wojownikami.
„Gniady Koń“ chciał się zerwać gniewnie, ale oko Apacza spoczywało na nim tak potężnie, że nie odważył się na to, lecz rzekł mrukliwie:
— Postąpiłem wedle zwyczaju wszystkich czerwonych mężów. Nieprzyjaciela napada się nocą.
— Jeżeli napad potrzebny!
— Czy mam może do tych bladych twarzy dobremi słowy przemawiać? Mam ich może prosić, kiedy mogę rozkazać?
— Nie powinieneś prosić, lecz rozkazywać, ale nie skradać się, jak złodziej nocą. Ukaż się tu otwarcie, rzetelnie i dumnie jako pan tego kraju. Powiedz im, że ich nie ścierpisz na swoim obszarze, wyznacz im dzień, w którym się muszą oddalić, a dopiero, gdy nie posłuchają twej woli, możesz im dać odczuć swój gniew. Gdybyś tak był postąpił, uważałbym cię rzeczywiście za wodza Okanandów, równego mnie, teraz jednak widzę w tobie człowieka, skradającego się chyłkiem dlatego, że brak mu odwagi do otwartego działania.
Okananda wpatrzył się w kąt izby i milczał. Co mógł zresztą odpowiedzieć Winnetou?
Puściłem jego ramiona, stał więc przed nami wolno, lecz w postawie człowieka, który świadom jest swego położenia, wcale nie godnego zazdrości. Winnetou, na którego twarzy przemknął lekki uśmiech, zwrócił się do mnie z zapytaniem:
— „Gniady Koń“ myślał, że puścimy go wolno. Co sądzi o tem mój brat Old Shatterhand?
— Że się przeliczył — odrzekłem. — Kto przychodzi jako rozbójnik, z tym postępuje się jak z rozbójnikiem. Życie jego przepadło.
— Czy Old Shatterhand mnie zamorduje? — wybuchnął Okananda.
— Nie jestem mordercą. To wielka różnica, czy człowieka zamorduję, czy ukarzę go zasłużoną śmiercią.
— Czy ja zasłużyłem na śmierć?
— Tak.
— Nieprawda. Znajduję się w kraju, który do nas należy.
— Znajdujesz się w wigwamie bladej twarzy, a czy on leży w twoim kraju, to obojętne. Kto bez mojego pozwolenia wdziera się do mojego wigwamu, tego wedle prawa Zachodu czeka śmierć. Mój brat Winnetou powiedział ci, jak powinieneś był postąpić, a ja zgadzam się z nim zupełnie. Nikt nas nie potępi, jeśli teraz odbierzemy ci życie. Ale ty znasz nas i wiesz, że nie przelewamy krwi, gdy nie zajdzie konieczna potrzeba tego. Spróbujemy zawrzeć z tobą umowę, mocą której zdołasz siebie ocalić. Zwróć się do wodza Apaczów, a on ci powie, czego się masz spodziewać.
Okananda przybył tu, ażeby sądzić, a tymczasem my staliśmy przed nim jako sędziowie. Był wysoce zaniepokojony, co widać było po nim, jakkolwiek usiłował to ukryć. Byłby chętnie jeszcze coś przytoczył na swe usprawiedliwienie, ale nie mógł niczego wydobyć. To też wolał milczeć i patrzył na Apacza z wyrazem na poły oczekiwania, a na poły przytłumionego gniewu w twarzy. Następnie rzucił okiem na Rollinsa. Czy się to stało przypadkiem, czy naumyślnie, tego nie wiedziałem w owej chwili, wydało mi się jednak, że w tem spojrzeniu mieściło się wezwanie o pomoc. Rollins ujął się też za nim istotnie i rzekł do Winnetou:
— Wódz Apaczów nie będzie krwi chciwy. Nawet tu na Zachodzie zwykle podlegają karze tylko te czyny, które rzeczywiście spełniono, tu zaś jeszcze nic karygodnego się nie stało.
Winnetou spojrzał nań podejrzliwie i badawczo, a potem odpowiedział:
— Ja i Old Shatterhand wiemy bez cudzej rady, co mamy myśleć i postanowić. Słowa twoje są zatem zbyteczne. Zapamiętaj sobie, że mężczyzna nie powinien być paplą, lecz mówić tylko wtedy, kiedy tego potrzeba.
Skąd to napomnienie? Winnetou sam tego nie wiedział. Jak się jednak później okazało, utrafił i tym razem jego wypróbowany instynkt w samo sedno. Zwróciwszy się do Okanandy, mówił dalej:
— Słyszałeś słowa Old Shatterhanda. Jego zdanie jest także mojem. Nie przelejemy krwi twojej, lecz tylko pod warunkiem, że wyznasz całą prawdę. Jeślibyś usiłował mnie oszukać, to ci się nie uda. Powiedz mi więc uczciwie, poco przyszliście tutaj?
— Uff! — wybuchnął z gniewem zapytany. — Wojownicy Okanandów nie są tacy trwożliwi, jak twierdziłeś poprzednio. Nie wypieram się wcale tego, że chcieliśmy na ten dom napaść.
— I spalić?
— Oczywiście.
— Co się miało stać z mieszkańcami?
— Postanowiliśmy ich pozabijać.
— Czy sami powzięliście to postanowienie?
Okananda zawahał się z odpowiedzią, więc Winnetou wyraził się dokładniej;
— Czy was może kto na tę myśl naprowadził?
Zapytany milczał dalej, co w moich oczach równało się głośnemu potwierdzeniu pytania.
— „Gniady Koń“ nie może widocznie słów znaleźć — ciągnął dalej Apacz. — Niechaj zważy, że tu idzie o jego życie. Jeśli je chce zachować, to musi mówić. Ja chcę wiedzieć, czy jest ktoś, nienależący do plemienia Okanandów, kto spowodował ten napad dzisiejszy.
— Jest taki mąż — odezwał się wkońcu jeniec.
— Kto taki?
— Czy wódz Apaczów zdradziłby sprzymierzeńca?
— Nie — przyznał Winnetou.
— W takim razie nie powinieneś się na mnie gniewać, jeśli nie wymienię mojego.
— Nie gniewam się. Kto zdradza przyjaciela, zasługuje na to, żeby go zabito, jak psa parszywego. Możesz zatem nie podać jego nazwiska. Muszę jednak wiedzieć, czy to jest Okananda.
— Okananda nie jest.
— Czy należy do innego plemienia?
— Nie.
— A więc biały?
— Tak.
— Czy znajduje się tam z wojownikami?
— Jego tu niema.
— Moje przypuszczenie sprawdza się zatem, a mój brat Old Shatterhand także się tego domyślał. Sprężyną tego ruchu wrogiego jest ręka bladego. To nas usposabia pobłażliwiej. Jeżeli Siouksi Okananda nie chcą na swoim obszarze cierpieć bezprawnej osady bladych twarzy, to trudno im to brać za złe, ale do mordowania niema jeszcze powodu. Zamiar był, ale go nie wykonano, dlatego darujemy życie i wolność ich wodzowi, jeśli się zgodzi na warunki, jakie postawię.
— Cóż mam zrobić? — zapytał „Gniady Koń“.
— Przedewszystkiem musisz rozstać się z białym, który was uwiódł.
Ten warunek nie podobał się wprawdzie Okanandzie, ale przystał nań wkońcu po pewnem wahaniu. Kiedy potem spytał o drugi, otrzymał odpowiedź:
— Zażądasz od bladej twarzy, nazywającej się Corner, żeby kupił od was osadę, lub ją opuścił. Dopiero, gdy nie spełni żadnego z tych żądań, wrócisz z twoimi wojownikami, aby go stąd wypędzić.
Na to „Gniady Koń“ zaraz się zgodził, ale osadnik był temu przeciwny. Powoływał się na prawo osadnictwa i wygłosił długą przemowę, na którą Winnetou tak odpowiedział:
— Znamy blade twarze tylko jako rabusiów naszych krain. Co u takich ludzi jest ustawą, prawem lub zwyczajem, to nas nic nie obchodzi. Jeśli ci się wydaje, że możesz nam kraść ziemię, a potem zasłaniać się prawem przed karą, to już jest twoja rzecz. Uczyniliśmy dla ciebie, co było można, więcej od nas żądać nie możesz. Teraz Old Shatterhand i ja wypalimy kalumet z wodzem Okanandów, aby wynikom naszej narady nadać znaczenia.
Winnetou przybrał taki ton, że Corner przestał sprzeciwiać się w czemkolwiek. Apacz nałożył fajkę pokoju, poczem zatwierdzono umowę z „Gniadym Koniem“ wśród zwyczajnych, znanych już ceremonii. Że wodzowi Okanandów można było zaufać, o tem nie wątpiłem, a Winnetou był tego samego zdania, gdyż poszedł ku drzwiom, odsunął zasuwę i rzekł do niego:
— Niechaj mój czerwony brat wróci do swych wojowników i odejdzie z nimi stąd. Jesteśmy pewni, że wykonasz to, co przyrzekłeś.
Okananda wyszedł z domu. My zamknęliśmy za nim drzwi i stanęliśmy przy oknach, aby dla ostrożności jak najdalej towarzyszyć mu oczyma. Oddalił się zaledwie o kilka kroków i zatrzymał się w świetle księżyca, chcąc zapewne, żebyśmy go widzieli. Wetknąwszy w usta dwa palce, gwizdnął przeraźliwie, na co zbiegli się zaraz jego wojownicy. Byli oczywiście bardzo zdumieni tem, że sam zwoływał ich tak głośno, jakkolwiek im nakazał zachować się bardzo ostrożnie i nie spowodować żadnego szmeru. Wtem odezwał się do nich głosem tak donośnym, że słyszeliśmy każde słowo:
— Niechaj wojownicy Okanandy wysłuchają słów swego wodza! Przybyliśmy, aby bladą twarz Cornera ukarać za to, że zagnieździł się tu bez naszego pozwolenia. Ja podszedłem, aby zbadać wszystko dokoła domu. Tymczasem znajdowali się tu dwaj najsłynniejsi wojownicy z gór i z preryi. Old Shatterhand i Winnetou nocowali dziś w tym domu, a usłyszawszy, że nadchodzimy, otworzyli swe silne ramiona na me przyjęcie. Dostałem się do niewoli, a pięść Old Shatterhanda wciągnęła mnie do domu. Nie wstyd to zostać przez niego zwyciężonym, ale zaszczytem jest zawrzeć przymierze z nim i z Winnetou i wypalić kalumet. Uczyniliśmy to, postanawiając, że darujemy życie zamieszkującym ten dom bladym twarzom, jeśli albo kupią go od nas, albo opuszczą go w czasie, który ja im naznaczę. Na to ja się zgodziłem i dotrzymam danego słowa. Winnetou i Old Shatterhand stoją w oknach i słyszą, co mówię do moich wojowników. Między nami a nimi jest pokój i przyjaźń. Moi bracia pójdą za mną z powrotem do swych wigwamów.
Po tem przemówieniu zniknął z wojownikami za rogiem ogrodzenia. My wyszliśmy także z domu, aby popatrzeć, czy rzeczywiście się oddalili. Przekonawszy się, że ich niema, byliśmy pewni, że drugi raz już nie wrócą. Wyprowadziliśmy więc konie z domu i położyliśmy się obok nich tam, gdzie pierwej. Tylko Rollins nie dowierzał Okanandom i poszedł za nimi, aby ich dłużej śledzić. Później okazało się, że uczynił to z innego powodu. Nie wiedzieliśmy, o którym czasie powrócił, ale kiedy wstaliśmy rano, był już na miejscu i siedział z gospodarzem na klocu, który służył jako ławka.
Corner powiedział nam „dzień dobry!“, które jednak nie brzmiało zbyt przychylnie. Był on na nas wściekły, bo miał przekonanie, że byłoby daleko lepiej dla niego, gdyby był, jak mówił, wymiótł czerwonoskórych. Teraz musiał albo odejść, albo zapłacić. Nie żałowałem go, bo poco wcisnął się na to terytoryum. Jak postąpionoby w Illinois, albo w Vermoncie, gdyby jaki Siouks usadowił się z rodziną w okolicy, któraby mu się spodobała i twierdził, że to jego własność?
Nie zważaliśmy na utyskiwania osadnika, lecz podziękowawszy za gościnę, odjechaliśmy.
Handlarz towarzyszył nam oczywiście, ale tak, jak gdyby do nas nie należał, bo nie jechał razem, lecz w pewnem oddaleniu za nami, jak podwładny, który chce okazać uszanowanie dla przełożonego. Nie wpadało to w oko, a było nam nawet na rękę, gdyż mogliśmy bez przeszkody rozmawiać z sobą i nim się nie zajmować.
Dopiero po kilku godzinach drogi przybliżył się do nas, aby z nami pomówić o przyszłym interesie. Dopytywał się o rodzaj i o ilość skór, które Old Firehand zamierzał sprzedać, a my odpowiedzieliśmy mu o tyle, o ile rozumieliśmy się na tem. Chciał się także dowiedzieć, gdzie czeka na nas Old Firehand, oraz jak przechowuje skóry. Mogliśmy i na to mu odpowiedzieć, ale nie uczyniliśmy tego, gdyż nie znaliśmy go, a jako westmani i myśliwcy nie mieliśmy zwyczaju mówić o kryjówkach, w których przechowuje się zapasy. Nie dbaliśmy o to, czy nam weźmie to za złe, czy nie. Od tej chwili jednak jechał jeszcze dalej za nami, aniżeli przedtem.
Wracając, obraliśmy ten kierunek, z którego przybyliśmy tutaj, dlatego okolicy, przez którą prowadziła nasza droga, nie badaliśmy tak, jakby to trzeba było uczynić, gdybyśmy jej nie znali. Nie zwalniało to nas jednak od tej ostrożności, jaką zachowuje westman nawet wówczas, kiedy jedzie przez okolicę, znaną mu jak własna kieszeń. Patrzyliśmy więc ciągle, czy nie ujrzymy śladów ludzkich, lub zwierzęcych, a dzięki tej natężonej uwadze zobaczyliśmy około południa trop, którego bylibyśmy nie spostrzegli, gdyby nie zbyt widoczna troska o jego zatarcie. Może nawet mimoto bylibyśmy go przeoczyli, gdybyśmy się byli nań nie natknęli na miejscu, w którem ludzie owi spoczywali przez krótki czas, oraz gdyby trawa, przez nich zdeptana, zdołała była się już podnieść. Zatrzymaliśmy się oczywiście i zsiedliśmy z koni, aby trop zbadać. Podczas tego nadjechał Rollins i zeskoczył z siodła.
— Czy to zwierzęta były, czy ludzie? — spytał.
Winnetou nie odpowiedział, ja jednak uważałem to za niegrzeczność i zauważyłem:
— Nie jesteście, jak się zdaje, zbyt wprawni w czytaniu śladów. Wszak to na pierwszy rzut oka poznać, kto tutaj był.
— A zatem ludzie?
— Tak.
— Wątpię bardzo, gdyż w takim razie, trawa byłaby bardziej zdeptana.
— Czy myślicie, że tu są ludzie, którzy deptaliby ziemię dla przyjemności, aby ich potem albo znaleziono, albo zdmuchnięto?
— Nie, ale gdy się jest z końmi, trudno nie pozostawić wyraźnych śladów.
— Osoby, które tu były, nie miały właśnie koni.
— Nie miały koni? To byłoby dziwnem, nawet podejrzanem. Ja sądzę, że w tych stronach nie podobna istnieć bez konia.
— Takie i moje zdanie. Czy jednak nie doświadczyliście, ani nie słyszeliście nigdy, że ten lub ów w jakiś sposób konia utracił?
— Owszem. Ale przykład o jednym człowieku nie jest tu odpowiedni, bo jeden może utracić konia. Żeby natomiast kilku ludzi...?!
Udawał mądrego, chociaż, jak się zdawało, niewiele rozumiał. Nie byłbym mu nawet odpowiedział, gdyby mnie Winnetou nie był zapytał:
— Czy mój brat Old Shatterhand wie, co myśleć o tym tropie?
— Tak.
— Byli tu trzej biali bez koni. Nie mieli strzelb, tylko kije w rękach. Odeszli stąd w ten sposób, że jeden wstępował w ślady drugiego, a ostatni je zacierał. Przypuszczają widocznie, że ich ktoś ściga.
— Mnie się także tak zdaje. Może nawet są zupełnie bezbronni.
— Strzelb w każdym razie nie mają. Ponieważ tu spoczywali, musielibyśmy przeto dostrzec ślady strzelb.
— Hm! To szczególne! Trzy nieuzbrojone blade twarze w tych niebezpiecznych stronach! Można sobie to tylko tem wytłómaczyć, że spotkało ich jakieś nieszczęście, że ich napadnięto i ograbiono.
— Mój biały brat sądzi tak samo, jak ja. Ci ludzie opierali się na kijach, które sobie ułamali. Widać wyraźnie dziury w ziemi. Potrzebują pewnie pomocy.
— Czy Winnetou życzy sobie, żeby im jej udzielić?
— Wódz Apaczów pomaga chętnie każdemu, kto go potrzebuje i nie pyta, czy to biały, czy czerwony. Ale niech Old Shatterhand rozstrzygnie, co czynić. Ja pomógłbym, lecz nie dowierzam.
— Czemu nie?
— Bo zachowanie się tych bladych twarzy jest dwuznaczne. Zadawali sobie wiele trudu, by zatrzeć dalsze ślady, a dlaczego nie zniszczyli ich tutaj?
— Może im się zdawało, że nie powinni na to tracić czasu. Zresztą nie troszczyli się o to, czy kto spostrzeże, że tu spoczywali. Chcieli tylko ukryć to, dokąd poszli.
— Może mój brat ma słuszność, ale w takim razie nie byli to dobrzy westmani, lecz ludzie niedoświadczeni. Chodźmy im na pomoc!
— Zgadzam się chętnie, zwłaszcza że prawdopodobnie nie zboczymy zbytnio z naszego kierunku.
Ja z Winnetou dosiedliśmy znowu koni, tylko Rollins ociągał się, rzekłszy tonem powątpiewania.
— Czy nie byłoby lepiej zostawić tych ludzi samym sobie? Na co nam się przyda jechać za nimi?
— Nam oczywiście nie przyda się, ale im — odpowiedziałem.
— Ale my czas stracimy.
— Nam nie jest tak pilno, żebyśmy nie mogli wesprzeć ludzi, potrzebujących widocznie pomocy.
Powiedziałem to trochę ostrzej, Rollins zaś mruknął kilka słów niechętnych i wsiadł na konia, aby z nami jechać za tropem. Nie dowierzałem mu ciągle jeszcze, ale nie przyszło mi na myśl uważać go za tak kutego, jakim był istotnie.
Trop wychodził z lasu i z zarośli i prowadził na otwartą sawannę. Był świeży, bo zostawiony był zaledwie przed godziną. Po krótkiej jeździe ujrzeliśmy przed sobą tych, których szukaliśmy. Kiedyśmy ich spostrzegli, mogli być od nas oddaleni o milę angielską. Ujechaliśmy z połowę tej przestrzeni, zanim nas zauważyli. Jeden z nich oglądnął się, dojrzał nas i oznajmił to drugim. Jakiś czas stali ze strachu, poczem zaczęli biec, jak gdyby szło o ich życie. My podpędziliśmy konie i doścignęliśmy ich oczywiście z łatwością, ale zanim dojechaliśmy do nich, zawołałem kilka słów dla ich uspokojenia, wobec czego zatrzymali się zaraz.
Byli rzeczywiście zupełnie bezbronni. Nie mieli nawet nożów do ucięcia kijów, lecz musieli je ułamać. Ubrania ich natomiast były w dobrym stanie. Jeden z nich miał głowę owiniętą chustką, drugi niósł opaskę na ręce, trzeciemu nic nie dolegało. Spojrzeli na nas trwożnym, podejrzliwym, wzrokiem.
— Czemu gonicie tak, panowie? — zapytałem, gdy stanęliśmy obok nich.
— Czyż wiemy, kto wy? — odrzekł najstarszy.
— To było obojętne. Kimkolwiek bowiem jesteśmy, bylibyśmy was doścignęli w każdym razie, wasz pośpiech zatem nie przydałby się był na nic. Ale nie obawiajcie się niczego. Jesteśmy uczciwi, a pojechaliśmy waszym śladem, aby wam oświadczyć, że gotowiśmy wam dopomóc. Domyślaliśmy się bowiem, że obecne położenie wasze nie zupełnie odpowiada waszym życzeniom.
— I nie pomyliliście się, sir. Źle było z nami, cieszymy się, że uszliśmy przynajmniej z życiem.
— Ubolewam nad tem bardzo. Któż was tak urządził? Czy może biali?
— Nie, Siouksi Okananda.
— Ach oni! Kiedy?
— Wczoraj rano.
— Gdzie?
— Tam w górze nad Turkey Riwer.
— Jak się to stało? A może lepiej o to nie pytać?
— Możecie pytać, jeśli istotnie jesteście ludźmi, za jakich się podajecie, to jest uczciwymi! Spodziewamy się, że i nam wolno będzie spytać o wasze nazwiska.
— I owszem. Ten czerwony gentleman, to Winnetou, wódz Apaczów, a mnie nazywają zazwyczaj Old Shatterhand, ten trzeci zaś to mr. Rollins, pedlar, który się do nas w interesach przyłączył.
— Heigh day! Wobec tego wykluczona już wszelka nieufność między nami. Słyszeliśmy już dość o Winnetou i Old Shatterhandzie, chociaż nie zaliczamy się do westmanów. To są mężowie, na których można się zdać w każdem położeniu, dziękujemy też Bogu za to, że sprowadził was na naszą drogę. Potrzebujemy pomocy, bardzo potrzebujemy, panowie, a wy zasłużycie na nagrodę niebieską, jeśli się nami choć trochę zajmiecie.
— Uczynimy to chętnie. Powiedzcie tylko, w jaki sposób.
— Wobec tego musicie się najpierw dowiedzieć, kim jesteśmy. Ja się nazywam Warton; to mój syn, a tamten synowiec. Przybywamy z okolic Nowego Ulm, aby się osiedlić nad Turkey Riwer.
— To bardzo nierozważnie postąpiliście!
— Niestety, nie wiedzieliśmy o tem. Opisano nam wszystko tak ładnie, iż zdawało się, że wystarczy tylko usadowić się tu, aby spokojnie zwozić zbiory.
— A Indyanie? O nich nie pomyśleliście?
— O i owszem, ale przedstawiono nam ich całkiem inaczej, niż są w rzeczywistości. Przybyliśmy dobrze zaopatrzeni w zasoby, aby najpierw przypatrzyć się okolicy i wybrać kawałek ziemi. Przytem wpadliśmy w ręce czerwonym.
— Dziękujcie Bogu, że, jeszcze żyjecie!
— Pewnie, pewnie! Wyglądało to z początku daleko gorzej, niż się później stało. Mówili o palu i o innych pięknych rzeczach, potem jednak zadowolnili się tem, że ograbili nas ze wszystkiego. Mieli pewnie ważniejsze sprawy na oku, niż to, żeby nas wlec z sobą.
— Ważniejsze? Dowiedzieliście się może, jakie sprawy?
— Nie znamy ich języka, ale ze słów wodza, nader lichą angielszczyzną wypowiedzianych, wyrozumieliśmy, że chodziło im o osadnika, nazwiskiem Corner, do którego jak się zdawało, zamierzali się zabrać.
— Słyszeliście dobrze. Oni rzeczywiście chcieli nań napaść wieczorem, dla tego nie mieli czasu, ani ochoty zajmować się wami. Tej właśnie okoliczności zawdzięczacie życie!
— Ale jakie życie!
— Jakto?
— Życie, które właściwie nie jest życiem. Nie mamy broni, ani nawet noża i nie możemy upolować zwierzyny. Od wczoraj rana żywimy się korzonkami i jagodami, a i to skończyło się tu na preryi. Sądzę, że gdybyśmy was byli nie spotkali, bylibyśmy musieli zginąć z głodu, spodziewam się bowiem, że wspomożecie nas kawałkiem mięsa, lub czemś podobnem.
— Owszem, to zrobimy. A dokąd chcecie się dostać?
— Do fortu Wilke.
— Czy znacie drogę?
— Nie, ale zdaje nam się, że obraliśmy mniej więcej dobry kierunek.
— To prawda. Jaki powód skłania was do tej podróży?
— Najuczciwszy, jaki tylko być może. Powiedziałem już, że my trzej wyszliśmy naprzód, aby się krajowi przypatrzyć. Nasi krewili przybyli po nas i czekają na nas w forcie Wilke. Skoro się tam znajdziemy szczęśliwie, będziemy ocaleni.
— W takim razie dobrze wam się udało. My jedziemy właśnie w tym samym kierunku i pozostajemy w dobrych stosunkach z fortem Wilke. Możecie się do nas przyłączyć.
— Naprawdę? Pozwolicie nam, sir?
— Naturalnie. Nie możemy was przecież zostawić tutaj w takim stanie.
— Ale czerwoni zabrali nam konie, będziemy więc musieli iść pieszo, a to przyprawi was o stratę czasu.
— To się już nie da odmienić. Usiądźcie tymczasem i odpocznijcie! Musicie przedewszystkiem coś zjeść.
Pomocnik pedlara nie był widocznie zadowolony z tego przebiegu sprawy, bo mruczał coś o stracie czasu i zbytecznej litości. My jednak, nie zważając na to, zsiedliśmy z koni, rozłożyliśmy się w trawie i udzieliliśmy trzem nieszczęśliwcom nieco z naszych zapasów żywności. Gdy się posilili i odpoczęli, ruszyliśmy dalej w drogę, zbaczając z ich dotychczasowego kierunku na nasz pierwotny. Nasi nowi towarzysze, uszczęśliwieni spotkaniem z nami, byliby chętnie podczas dalszej podróży z nami rozmawiali, my jednak, to jest ja i Winnetou, nie okazywaliśmy do tego ochoty.
Wobec tego starali się kilkakrotnie nawiązać rozmowę z handlarzem, ale on odprawił ich ostro od siebie, gdyż rozgniewało go to, żeśmy się z nimi spotkali. To usposobiło mnie do niego jeszcze gorzej, dla tego, w tajemnicy oczywiście, zwracałem teraz na jego zachowanie baczniejszą niż dotychczas uwagę. Moje spostrzeżenia pouczyły mię o czemś zupełnie innem, niż przypuszczałem.
Oto w chwilach, w których mu się zdawało, że go nikt nie widzi, przemykał mu po twarzy szyderczy uśmiech, czy też wyraz ukrywanego chytrze zadowolenia. Po każdej takiej sposobności rzucał na mnie i na Winnetou ostre, badawcze spojrzenie. To niewątpliwie miało jakieś znaczenie, może nawet zapowiadało coś dla nas niekorzystnego. Śledziłem jego ruchy coraz pilniej, starając się oczywiście nie wzbudzić w nim podejrzenia. W ten sposób zauważyłem potem jeszcze jedno.
Oto od czasu do czasu rzucał on okiem na jednego z trzech ludzi, idących pieszo, a ilekroć spotkały się ich spojrzenia, ześlizgiwały się zawsze szybko z siebie. Jakby przeczuciem tknięty zacząłem dopatrywać się w tem jakiegoś tajnego porozumienia. Czyżby ci czterej znali się wzajemnie? Czy mogło odpychające zachowanie się handlarza być tylko udane?
Ale w jakim celu oszukiwałby on nas? Ze strony zaś tamtych trzech nie należało się niczego obawiać, bo winni nam byli wdzięczność. Lecz to mnie jeszcze nie uspokoiło, gdyż mogłem się mylić.
Wątpliwości moje spotęgowały się jeszcze, gdy i tym razem zaznaczyła się zgodność uczuć, zapatrywań i myśli moich i Apacza; kiedy bowiem myślałem nad tem, co właśnie zauważyłem był, zatrzymał Winnetou konia, zsiadł i rzekł do starego Wartona:
— Mój biały brat szedł już dość długo. Niech teraz wsiądzie na mego konia. Old Shatterhand także chętnie użyczy swego. My umiemy bardzo prędko chodzić i dotrzymamy koniom kroku.
Warton udawał z początku, że nie może skorzystać z tej przysługi, ale przyjął ją wkońcu, a syn jego wsiadł na mojego konia. Handlarz powinien był właściwie swego dać bratankowi Wartona, ale tego nie uczynił. Z tego powodu musiał potem młody Warton odstąpić konia swemu stryjecznemu bratu.
Ponieważ szliśmy teraz pieszo, przeto nie wpadało to w oko, że trzymaliśmy się nieco w tyle. Zostaliśmy tak daleko, że tamci nie mogli słów naszych dosłyszeć, a z ostrożności mówiliśmy oczywiście językiem Apaczów.
— Mój brat użyczył konia nie z litości, lecz z innego powodu? — rzekłem do Winnetou.
— Old Shatterhand odgadł — odpowiedział Apacz.
— Czy Winnetou przypatrzył się dobrze tym ludziom?
— Widziałem, że Old Shatterhand nabrał podejrzenia, dlatego miałem także oczy otwarte. Ale już przedtem zastanowiły mię różne rzeczy.
— Co?
— Może mój brat odgadnie.
— Bandaże?
— Tak. Jeden obwiązał sobie głowę, a drugi trzyma rękę na temblaku. Te uszkodzenia mają pochodzić z wczorajszego spotkania z Siouksami Okananda. Czy wierzysz w to?
— Nie. Sądzę raczej, że ci ludzie wcale nie są zranieni.
— Tak też niewątpliwie jest. Od kiedy spotkaliśmy się z nimi, przejeżdżaliśmy obok dwu strumieni, oni jednak nie zatrzymali się ani razu, aby sobie rany ochłodzić. Jeśli owe uszkodzenia są zmyślone, to kłamstwem jest także napad Siouksów i ograbienie. Czy mój brat przypatrzył im się, gdy jedli?
— Tak. Nie żałowali sobie.
— Ale przecież nie jedli dużo, ani tak łakomie jak ludzie, którzy od wczoraj żywili się tylko korzonkami i jagodami. Twierdzą też, że napadnięto na nich nad górnym Turkey Creekiem. Czy mogliby w takim razie teraz już tutaj się znajdować?
— Tego nie wiem, bo nie byłem jeszcze nad górnym Creekiem.
— Mogliby tylko na koniach w tak krótkim czasie tu stanąć. Albo więc mają konie, albo nie byli nad górnym Creekiem.
— Hm! Dajmy na to, że mają konie. Czemu się tego wypierają? Komu powierzyli zwierzęta?
— Zbadamy to. Czy mój brat Old Shatterhand uważa handlarza za ich wroga?
— Nie. On udaje.
— Tak jest z pewnością. Domyślam się tego stanowczo. On ich zna, może nawet do nich należy.
— Dlaczegoż się z tem kryje?
— Tego nie odgadniemy. O tem trzeba się dowiedzieć.
— Czy nie lepiej byłoby powiedzieć im w oczy, co o nich myślimy?
— Nie.
— Czemu?
— Bo ich skrytość może być także wywołana przyczyną, która nas nic nie obchodzi. Ci czterej ludzie mogą wbrew naszym podejrzeniom być zupełnie uczciwi. Nie powinniśmy ich martwić przedwczesnymi zarzutami, zanim się nie przekonamy, że to źli ludzie.
— Hm! Mój brat Winnetou zawstydza mnie czasem swoją delikatnością.
— Czy Old Shatterhand chce mię za to zganić?
— Nie. Winnetou wie, że daleki jestem od tego.
— Howgh! Nie należy nikomu robić przykrości, dopóki się nie jest pewnym, że zasłużył na to. Lepiej doznać krzywdy, aniżeli się jej dopuścić. Niech się mój brat Old Shatterhand namyśli! Czy handlarz ma jaki powód do tego, żeby knuć coś złego przeciwko nam?
— Bynajmniej. Wypadałoby mu raczej zachować się względem nas przyjaźnie.
— Ja także tak sądzę. On chce zobaczyć nasze zapasy, a pan jego ma z Old Firehandem zawsze korzystny interes. Do tego jednak nie przyszłoby, gdyby nam po drodze stało się coś złego, gdyż w takim razie nie dowiedzianoby się nigdy, gdzie się znajduje Old Firehand ze swoimi skarbami. Gdyby więc nawet handlarz nosił się z wrogimi zamysłami przeciw nam, to dopóki nie obejrzy zapasów, nie mamy powodu się go obawiać. Czy mój brat zgadza się ze mną?
— Tak.
— A ci trzej, którzy się przedstawiają jako napadnięci osadnicy...
— Nie są nimi.
— Oczywiście.
— Czem więc są w takim razie?
— To zupełnie obojętne. Dopóki jesteśmy w drodze, nie grozi nam nic złego z ich strony.
— Ale może gdy znajdziemy się z nimi razem w warowni?
— Uff! — uśmiechnął się Winnetou do siebie. — Mój brat Shatterhand wpadł znowu na tę samą myśl co i ja!
— Nic w tem dziwnego. To przypuszczenie bardzo łatwe, a inne jest prawie wykluczone.
— Że wszyscy czterej są handlarzami i należą do siebie?
— Tak. Corner powiedział wczoraj, że pedlar Bourton zatrudnia czterech pracowników. Może ten wrzekomy stary Warton nazywa się Bourton. Oba nazwiska brzmią podobnie. On był w pobliżu osady Cornera, a pomocnik Rollins wychodził w nocy i zawiadomił swojego pana o wielkim interesie, który może zawrzeć, a ten przyłączył się do nas po drodze z dwoma innymi pomocnikami.
— Ale w jakim celu? W dobrym, czy w złym? Jak sądzi mój biały brat?
— Hm, myślę, że w złym. W przeciwnym bowiem razie postąpiłby Bourton o tyle tylko niewłaściwie, że dostałby się do nas pod fałszywą flagą, aby ocenić towary, nie dając nam poznać, że jest pedlarem i właścicielem przedsiębiorstwa. To jednak byłoby zbyteczne, gdyż pomocnik sam mógłby się podjąć oceny.
— Słusznie. Pozostaje więc tylko to jedno, że ci trzej chcą się dostać do nas z Rollinsem, aby futra zobaczyć, a potem zabrać je bez zapłacenia.
— A więc grabież, a może nawet mord?
— Tak.
— Ja także tak sądzę.
— Wobec tego mamy do czynienia ze złymi ludźmi! Po drodze jednak nie potrzebujemy jeszcze się obawiać. Nic nam się nie stanie. Czyn nastąpi dopiero wówczas, gdy wszyscy czterej znajdą się w warowni.
— A tego bardzo łatwo uniknąć. Rollinsa musimy z sobą wziąć; to już nie da się obejść, ale z tamtymi rozstaniemy się w stosownym czasie. Zasłonimy się tem, że oni zdążają do fortu do swoich rodzin. Mimo to należy nam w dalszej podróży zachować wszelką ostrożność. Wyobrażamy sobie wprawdzie, że utrafiliśmy w sedno, ale możemy się mylić. Musimy ich obserwować nietylko w dzień, lecz i w nocy.
— Tak zrobimy. Trzeba bowiem na to być przygotowanym, że w pobliżu znajduje się ciągle ktoś z ich końmi. Gdy jeden z nas będzie spał, drugi będzie czuwał, gotów w każdej chwili do walki, ale tak, żeby ci ludzie tego nie zauważyli.
Tak to podzieliliśmy się naszemi spostrzeżeniami. Winnetou domyślił się wszystkiego z wrodzoną sobie bystrością dość dobrze, choć nie w całej pełni. Gdybyśmy byli przeczuli, na czem polegała ta pełnia, bylibyśmy nie zdołali zachować tyle choćby zewnętrznego spokoju i ukryć przed towarzyszami rozdrażnienia.
Popołudniu nie odebraliśmy im koni, chociaż chcieli nam je kilkakrotnie oddać. Gdy wieczór zapadł, bylibyśmy się najchętniej rozłożyli obozem na preryi dla wolnego dokoła widoku, przez co bylibyśmy łatwo spostrzegli, gdyby się kto zbliżał, tymczasem zawiał wiar z deszczem, woleliśmy więc pojechać dalej, aby się dostać do najbliższego lasu. Tam na skraju rosły wysokie, gęsto liściem pokryte drzewa, a dach ich chronił nas przed deszczem. To przedstawiało dla nas pewną wygodę, której podporządkowaliśmy nawet niebezpieczeństwo, które nam mogło grozić jeszcze tego samego dnia. Postanowiliśmy jednak na wszelki wypadek ostrożnością zapobiec temu niebezpieczeństwu.
Nasze zapasy żywności obliczone były tylko na dwie osoby. Rollins jednak miał swoją, tymczasem więc jego żywność musiała dla nas wszystkich wystarczyć. Cośkolwiek jeszcze zostało, a nazajutrz mogliśmy się o zwierzynę postarać.
Po jedzeniu mieliśmy właściwie położyć się spać, ale towarzyszom naszym nie przychodziła jakoś ochota do tego. Rozmawiali z wielkiem zajęciem, chociaż zakazaliśmy im głośnej gadaniny. Nawet Rollins zrobił się rozmownym i opowiadał o przygodach, które przeżył podczas swoich handlowych podróży. Wobec tego ani ja, ani Winnetou nie mogliśmy zasnąć, lecz musieliśmy czuwać, pomimo że nie braliśmy udziału w rozmowie, która nie wydała mi się zresztą przypadkową, lecz jak gdyby prowadzoną naumyślnie w ten sposób. Czyżby przez to chcieli odwrócić naszą uwagę? Spojrzałem na Winnetou i dostrzegłem, że to samo zapewne myślał, gdyż trzymał wszystką broń, nawet nóż, w pogotowiu i patrzył bystro na wszystkie strony, co tylko ja zauważyłem, znając go dobrze. On zamknął był prawie zupełnie powieki, jak gdyby spał, przez rzęsy jednak śledził wszystko jak najdokładniej. Ja czyniłem oczywiście to samo.
Po pewnym czasie ustał deszcz, a siła wiatru znacznie zmalała. Bylibyśmy wobec tego przenieśli chętnie obóz na otwarte miejsce, ale na to byliby się nie zgodzili towarzysze, musieliśmy więc zostać w lesie.
Ognisko się nie paliło. Okolica, w której znajdowaliśmy się, należała do nieprzyjacielskich plemion Siouksów, a to dało nam skuteczny powód do tego, żeby nie pozwolić na rozpalenie ogniska. Ogień mógł nas zdradzić nietylko przed czerwonoskórcami, lecz w danym razie także przed sprzymierzeńcami naszych towarzyszy. Że zaś oczy nasze przywykły do ciemności, byliśmy pewni, że nie tylko usłyszymy, lecz nawet ujrzymy, gdyby się kto zbliżał. Na razie nie. mogliśmy nadsłuchiwać z powodu rozmowy, ale za to oczy były tem bardziej czynne.
Siedzieliśmy pod drzewami na skraju lasu z twarzami, zwróconemi w gęstwinę, ponieważ przypuszczaliśmy, że stamtąd nadszedłby nieprzyjaciel, gdyby chciał nas zaskoczyć. Wkrótce wyszedł na niebo cienki sierp księżyca i rzucił łagodne, blade światło pod roztaczającą się nad nami koronę drzewa. Towarzysze prowadzili rozmowę dalej z przerwami. Nie zwracali się wprawdzie ze słowami wprost do nas, ale widać było, że starali się zająć naszą uwagę i odwrócić ją od czegoś innego. Winnetou leżał wyciągnięty na ziemi, oparłszy głowę na dłoni lewej ręki. Wtem przyciągnął prawą nogę nieznacznie do siebie tak, że pod kolanem utworzyła kąt rozwarty. Czyżby chciał dać ów słynny, nadzwyczaj trudny strzał z kolana, który opisałem już na innem miejscu?
Mój domysł sprawdził się. Winnetou pochwycił kolbę rusznicy i pozornie bez zamiaru, jakby dla zabawy, przyłożył lufę do uda. Rzuciłem okiem w kierunku lufy i ujrzałem pod czwartem drzewem od nas krzak, a pomiędzy jego liśćmi lekkie światło fosforyzujące, dostrzegalne tylko dla wprawnych oczu Apacza. Była to para oczu człowieka, który siedział w krzaku i nam się przypatrywał. Winnetou chciał do niego strzelić między oczy, oparłszy rusznicę o kolano, aby uniknąć wszelkiego wpadającego w oko ruchu. Dzielny wódz Apaczów nie chybiał nawet w nocy i przy takim trudnym wystrzale. Widziałem, że przyłożył palce do cyngla, ale nie strzelił. Odjął palec, opuścił strzelbę i nogę znowu wyciągnął. Blask oczu zniknął.
— Mądra sztuka! — szepnął do mnie w języku Apaczów.
— Ktoś, komu przynajmniej znany jest strzał z kolana, chociażby go sam nie umiał — odrzekłem w tem samem narzeczu,
— To była blada twarz.
— Tak. Wojownik Siouksów, którzy jedynie mogą się tu znajdować, nie otwiera oczu tak szeroko. Niewątpliwie jest nieprzyjaciel w pobliżu.
— Ale przekonał się, że wiemy o jego obecności.
— Niestety. Poznał to z tego, że chciałeś strzelić do niego i będzie się miał na baczności!
— To mu się na nic nie przyda, bo go podejdę.
— To wielce niebezpieczne!
— Dla mnie?
— Odgadnie twój zamiar, skoro się tylko oddalisz.
— Pshaw! Udam, że idę do koni. To nie wpadnie mu w oko.
— Zdaj to lepiej na mnie, Winnetou!
— Czy mam ciebie narażać na niebezpieczeństwo, jak gdybym się sam bał? Winnetou pierwej oczy zobaczył, jemu więc przysługuje prawo pochwycenia tego człowieka. Mój brat pomoże mi tylko oddalić się tak, żeby on nie domyślił się, na co.
Wobec tego zaczekałem jeszcze chwilę i zwróciłem się do towarzyszy, zatopionych w rozmowie:
— Przestańcie już wreszcie! Rano wyruszamy wcześnie dalej i chcemy spać. Mr. Rollins, czy przywiązaliście dobrze swojego konia?
— Tak — odrzekł zapytany, niezadowolony z tego, że mu przeszkodziłem.
— Mój jeszcze wolny — rzekł Winnetou głośno. — Uwiążę go w polu na trawie, żeby się pasł. Czy zabrać także konia brata Shatterhanda?
— Proszę — potwierdziłem, ażeby się wydawało, iż chodzi rzeczywiście o konie.
Winnetou podniósł się zwolna, owinął santillowym kocem i poszedł, by konie zaprowadzić cokolwiek dalej. Wiedziałem, że się potem położy na ziemi i poczołga do lasu. Koca nie potrzebował i zabrał go tylko dla tego, żeby wprowadzić w błąd nieprzyjaciela.
Przerwaną na krótko rozmowę rozpoczęto nanowo. Z jednej strony było mi to na rękę, a z drugiej nie, bo trudno mi było dosłyszeć, co Winnetou robił, ale zato nie mógł zauważyć zbliżania się jego ten, którego on podchodził. Spuściłem powieki, udając, że się o nic nie troszczę, w rzeczywistości jednak przypatrywałem się skrajowi lasu.
Upłynęło pięć minut, potem dziesięć, wreszcie nawet pół godziny. Zacząłem się już niepokoić o Winnetou. Wiedziałem, jak trudne jest podchodzenie w takich warunkach i jak powoli to się odbywa, gdy się ma do czynienia z nieprzyjacielem, posiadającym bystre zmysły. Nareszcie usłyszałem kroki z tej strony, w którą udał się Apacz z końmi. Odwróciwszy lekko głowę, ujrzałem go z daleka, owiniętego znowu w koc, co świadczyło o tem, że ukrytego nieprzyjaciela uczynił już nieszkodliwym. Z ulgą w sercu odwróciłem znów głowę, czekając spokojnie, dopóki obok mnie nie usiędzie. Odgłos kroków zbliżał się coraz bardziej, wreszcie ustał tuż za mną, a jakiś głos obcy zawołał:
— A teraz tego!
Oglądnąwszy się szybko, zobaczyłem wprawdzie koc santillo, ale tym, który się nim owinął, nie był Winnetou, lecz jakiś brodacz, który mi się wydał znajomym. Powiedział owe trzy słowa i zamachnął się na mnie kolbą. Stoczywszy się błyskawicznie na bok, starałem się ujść ciosowi, ale już było zapóźno, bo napastnik dosięgnął mnie, wprawdzie nie w głowę, lecz w kark, a zatem w jeszcze niebezpieczniejsze miejsce. Siły mię opuściły natychmiast, a gdy jeszcze jeden cios w głowę dostałem, utraciłem przytomność.
Musiałem w tym stanie przeleżeć pięć lub sześć godzin, gdyż, kiedy znowu przyszedłem do siebie i po długim wysiłku zdołałem podnieść powieki, świt już szarzał. Oczy zamknęły mi się zaraz ponownie, a ja zapadłem w stan, niepodobny ani do snu, ani do jawy, ani do niczego pośredniego. Zdawało mi się, że umarłem, że duch mój przysłuchuje się z wieczności rozmowie, prowadzonej nad mojemi zwłokami. Nie mogłem jednak zrozumieć poszczególnych słów, dopóki nie odezwał się głos, któryby mnie był nawet z grobu wywołał. Były to słowa następujące:
— Ten pies Apacz nie chce nic powiedzieć, a tamtego zabiłem! Jaka szkoda! A tak się cieszyłem, że go dostanę w swe ręce! Chciałem mu dać podwójnie, dziesięćkrotnie odczuć, co to znaczy znaleźć się w mej mocy! Dałbym za to wiele, bardzo wiele, żebym go był tylko ogłuszył, a nie zabił!
Dźwięk tego głosu rozdarł mi poprostu oczy. Wpatrzyłem się w tego mężczyznę, którego z powodu gęstego zarostu, jaki teraz nosił, nie poznałem na pierwszy przedśmiertny rzut oka. Wrażenie jego głosu będzie zrozumiałe, gdy powiem, że zobaczyłem Santera, jednem słowem Santera, siedzącego naprzeciwko mnie. Starałem się znów oczy zamknąć, aby nie pokazać po sobie, że żyję, ale to mi się już nie udało. Nie mogłem teraz zamknąć powiek, chociaż przedtem zapadały same tak ciężko. Patrzyłem weń nieustannie, nie mogąc oczu odwrócić, dopóki tego nie zauważył. On zerwał się i zawołał z promieniejącą od radości twarzą:
— On żyje, żyje! Czy widzicie, że oczy otworzył? Zobaczymy zaraz, czy się mylę, czy nie.
Zwrócił się do mnie z zapytaniem, a gdy nie odpowiedziałem mu zaraz, ukląkł obok mnie, porwał za kołnierz i zaczął mną szarpać w górę tak, że głowa uderzała o kamienie, których było tu pełno. Nie mogłem się bronić przeciwko temu, gdyż byłem tak skrępowany, że nie podobna było ruszyć choćby jednym członkiem ciała. Równocześnie ryczał Santer:
— Czy będziesz odpowiadał, psie! Widzę, że żyjesz, że jesteś przytomny, że możesz mówić. Jeśli będziesz dalej milczał, to ja ci usta otworzę!
Podczas tego szarpania mnie na różne strony padła raz głowa tak, że mogłem w bok rzucić okiem. Ujrzałem Winnetou leżącego na ziemi i związanego w kabłąk. Położenie takie sprawiałoby wielki ból nawet cyrkowemu akrobacie. Co on musiał wycierpieć! Kto wie, czy już od kilku godzin nie był tak nieludzko skrępowany. Zobaczyłem jeszcze wrzekomego Wartona z jego synem i bratankiem. Pomocnika Rollinsa nie było między nimi.
— Będziesz więc mówił? — krzyknął Santer groźnie. — Czy mam ci język nożem rozwiązać? Chcę wiedzieć, czy mnie znasz, czy wiesz, kto jestem i czy słyszysz, co mówię!
Milczenie byłoby się na nic nie przydało, lecz nawet pogorszyłoby nasze położenie. Już choćby ze względu na Winnetou nie należało okazywać uporu. Nie byłem oczywiście pewny, czy zdołam mówić. Spróbowałem jednak; próba się udała, jakkolwiek tylko słabym i bełkotliwym głosem wyrzekłem te słowa:
— Poznaję was. Jesteście Santer.
— Tak, tak! Więc mnie poznajesz? — śmiał mi się szyderczo w oczy. — Ogromnie się chyba cieszysz? Jesteś zachwycony moim widokiem tutaj? Wspaniała, niezrównanie radosna niespodzianka! Nieprawdaż?
Zawahałem się z odpowiedzią na to złośliwe pytanie, on zaś wydobył nóż, przyłożył mi ostrze do piersi i zagroził:
— Czy potwierdzisz natychmiast głośno moje pytanie? Bo w przeciwnym razie wbiję ci nóż w piersi!
Wtem rzucił mi Winnetou pomimo swego bolu przestrogę:
— Mój brat Old Shatterhand nie potwierdzi tego, lecz raczej da się zakłuć nożem!
— Milcz, psie! — ryknął nań Santer. — Jeśli słowo jeszcze wymówisz, to naciągniemy ci pęta tak mocno, że ci kości popękają. A zatem, Old Shatterhand. mój przyjacielu, do którego cała moja miłość należy, prawda, że jesteś zachwycony moim widokiem?
— Tak — odrzekłem głośno i pewnie mimo przestrogi Apacza.
— Czy słyszycie? Słyszeliście? — skrzywił się w uśmiechu Santer do towarzyszy. — Old Shatterhand, ten sławny, niezwyciężony, Old Shatterhand z obawy przed moim nożem jak mały chłopak przyznaje, iż raduje się moją osobą!
Czy poprzedni stan mego zdrowia nie był tak zły, jak przypuszczałem, czy też szyderstwo tego łotra wywołało we mnie taką zmianę, dość, że głowa przestała mnie boleć, jak gdybym nigdy nie był kolbą uderzony, a ja zupełnie pewny siebie odrzekłem, śmiejąc mu się w oczy:
— Mylicie się grubo. Nie powiedziałem: „tak“ ze strachu przed waszym nożem.
— Nie? A dlaczegoż?
— Bo to jest prawda. Cieszę się istotnie, że was znów widzę nareszcie.
Jakkolwiek śmiałem się przytem, mimoto odpowiedź moja nie brzmiała bynajmniej ironicznie, lub szyderczo, lecz z takim wyrazem prawdy, że go to zastanowiło. Cofnął wstecz głowę, podniósł brwi, popatrzył na mnie przez kilka chwil badawczo, poczem rzekł:
— Jak? Co? Czy dobrze słyszę? Czy uderzenia tak wstrząsnęły ci mózg, że fantazujesz? Ty cieszysz się rzeczywiście?
— Naturalnie! — potwierdziłem.
— Do wszystkich dyabłów! Gotówbym przypuścić, że ten drab nie żartuje!
— Mówię całkiem poważnie!
— Wobec tego ty zwaryowałeś, zupełnie zwaryowałeś!
— Ani mi się śni! Zmysły moje są zdrowe, jak zawsze dotąd.
— Naprawdę? W takim razie to zuchwalstwo, bezczelne zuchwalstwo, jakiego jeszcze w życiu nie spotkałem! Człowiecze, ja cię zwiążę w kabłąk tak, jak Winnetou i powieszę na drzewie głową na dół, że ci krew tryśnie wszystkiemi dziurkami.
— Tego nie zrobicie!
— Z jakiego powodu miałbym tego nie uczynić?
— Jest on wam tak dobrze wiadomy, że ja nie potrzebuję go wam podawać.
— Oho! Nie znam takiego powodu.
— Pshaw! Mnie nie oszukacie. Powieście mnie! Za dziesięć minut zginę, a wy nie dowiecie się nigdy o tem, o co wam zawsze chodziło.
Poznałem po nim, że trafiłem w sedno. On spojrzał na Wartona, potrząsnął głową i ciągnął dalej:
— Zdawało nam się, że ten łajdak nie żyje, a tymczasem on nawet przytomności był nie stracił, gdyż słyszał wszystkie moje pytania, zadane Winnetou, na które ta przeklęta czerwona skóra nie odezwała się ani słowem.
— Mylicie się znowu. Byłem rzeczywiście ogłuszony, — odpowiedziałem — ale Old Shatterhand ma dość flaków w głowie, aby was przejrzeć.
— Tak? Wobec tego może nas pouczysz, o czem to ja chcę się od was dowiedzieć!
— Dajcie pokój tym dziecinnym niedorzecznościom! Nie dowiecie się o niczem. Przeciwnie, powiadam wam, że cieszę się tem spotkaniem nadzwyczajnie. Tęskniliśmy tak długo za wami nadaremnie, że ta radość musi być szczera i bardzo serdeczna. Mamy was nareszcie, nareszcie!
Santer patrzył we mnie przez długą chwilę, jakby duchem nieobecny, cisnął mi przekleństwo nie do powtórzenia i krzyknął:
— Łotrze, bądź zadowolony z tego, że cię uważam za obłąkanego, gdyż jeślibym wiedział, że przy zdrowych zmysłach tak mówisz z zamiarem i namysłem, przekonałbym cię tysiącem męczarni, że nie pozwalam z sobą żartować. Pobłażam ci zatem i chcę spokojnie z tobą pomówić. Jeśli jednak nie będziesz odpowiadał otwarcie i dobrowolnie, to spodziewaj się takiej śmierci, jaką nikt jeszcze nie umarł!
Usiadł przedemną, spoglądał przez chwilę w dal w zamyśleniu, a potem podjął na nowo badanie:
— Obydwaj uważacie siebie za nadzwyczajnie mądrych, za najmędrszych na całym dzikim Zachodzie, ale jacyż wy głupi, jacy nieskończenie głupi jesteście w istocie! Jak poszedł za mną Winnetou! Czy mnie pochwycił? Każdy inny na jego miejscu nie pokazałby się ludziom ze wstydu! A teraz, czy przyznasz, że wczoraj wieczorem widzieliście moje oczy?
Potwierdziłem to pytanie.
— On chciał do mnie strzelić?
— Tak jest.
— Ja jednak spostrzegłem to i zniknąłem z tego miejsca. Wtedy on odszedł, aby mnie podejść. Prawda?
— Najzupełniejsza!
— Mnie podejść, hahahaha! Wszak wiedziałem, że mnie spostrzeżono; każde dziecko powiedziałoby to sobie. Aby się mimoto pokusić o podejście mnie, na to potrzeba bezdennej głupoty! Zasłużyliście rzeczywiście na baty. Zamiast on mnie, podszedłem ja jego i powaliłem jednem uderzeniem kolby. Następnie wziąłem na siebie jego koc i zabrałem się do ciebie. Co sobie pomyślałeś, ujrzawszy mnie zamiast Apacza?
— Ucieszyłem się tem.
— Czy i cięgami, które dostałeś? Chyba nie! Daliście się wystrychnąć na dudków, jak ośmioletni chłopcy, których nie można wyśmiać, lecz raczej żałować należy. Teraz znajdujecie się zupełnie w naszej mocy i niema dla was ocalenia, jeśli mnie nie ogarnie łagodniejsze uczucie. Nie jest wykluczone, że skłonię się do pobłażliwości, ale tylko w tym jedynym wypadku, że dasz mi szczere wyjaśnienia. Przypatrz się tym trzem ludziom! Wysłałem ich, by was w pole wywiedli. Za kogo nas teraz uważasz?
Kim i czem on był, tego nie tylko domyślałem się teraz, lecz wiedziałem całkiem dokładnie, ale rozwaga nie pozwoliła mi otwarcie tego wyznać. Powiedziałem więc tylko tyle:
— Łotrem byliście zawsze i jesteście nim do dzisiaj. To przekonanie mi wystarcza.
— Pięknie! Powiem ci teraz jedno. Na razie przyjmuję spokojnie te obelgi, ale gdy rozmowa nasza się skończy, nastąpi kara. Zapamiętaj to sobie! Przyznam ci się najpierw bez ogródek, że wolimy zbierać, aniżeli siać. Siew tak natęża, że pozostawiamy go innym; gdzie jednak znajdziemy zbiór, nie wymagający wiele trudu, zabieramy się do tego czemprędzej i nie pytamy o to, jak zapatrują się na to ludzie, do których należy pole. Tak postępowaliśmy dotychczas i tak będzie dalej, dopóki nie zaspokoimy naszych pragnień.
— A kiedy to nastąpi?
— Może nawet wkrótce. Oto w pobliżu jest pole z pełnym, dojrzałym, owocem, a my chcemy je skosić. Jeśli nam się to uda, to osiągniemy nasz cel.
— Gratuluję! — rzekłem z przekąsem.
— Dziękuję! — odpowiedział on tak samo. — Ponieważ nam gratulujesz, a więc dobrze nam życzysz, przeto sądzę, że nam pomożesz znaleźć to pole.
— Ach, nie wiecie nawet jeszcze, gdzie ono leży?
— Nie. Wiemy tylko, że stąd niedaleko.
— To źle.
— Pociesza nas to, że od ciebie dowiemy się o położeniu tego pola.
— Bardzo wątpię, czy się wam to uda.
— Rzeczywiście?
— Tak.
— Czemu?
— Bo ja nie znam pola, któreby się nadawało dla was.
— Żartujesz!
— Mówię całkiem poważnie!
— To ja pomogę twej pamięci. Nie idzie tu o pole w zwyczajnem znaczeniu, lecz o schowek, który chcielibyśmy wypróżnić.
— Jaki schowek?
— Skór, futer itp.
— Hm! I ty utrzymujesz, że ja o nim wiem?
— Tak.
— Mylisz się prawdopodobnie.
— O nie. Wiem, jak sprawy stoją. Przyznasz, że byliście u starego Cornera nad Turkey River?
— Byliśmy.
— Czego chcieliście od niego?
— Odwiedziliśmy go tylko prawie bez żadnego zamiaru.
— Nie próbuj mnie wywieść w pole! Spotkałem się z Cornerem po waszem odejściu i dowiedziałem się, kogo szukaliście u niego.
— No, kogo?
— Pedlara, nazwiskiem Bourton.
— To stary niepotrzebnie powiedział!
— Oczywiście, ale w każdym razie powiedział. Pedlar miał od was kupić bardzo wiele futer.
— Od nas?
— Nie tyle od was, ile od Old Firehanda, który dowodzi całem towarzystwem myśliwskiem i nagromadził ogromny zapas futer.
— Do stu piorunów! To dobrze was pouczono o wszystkiem!
— Prawda? — zaśmiał się złośliwie, nie zważając na mój ton ironiczny. — Nie zastaliście pedlara, tylko jego pomocnika i zabraliście go z sobą. My ruszyliśmy czemprędzej za wami, by pojmać was i jego, ale ten drab, nazwiskiem Rollins, jak mi się zdaje, uciekł nam niestety, kiedy byliśmy wami zajęci.
Nawykły do uważania na wszystko, nawet na drobiazg najmniejszy, zobaczyłem, że przytem zapewnieniu rzucił okiem tam, gdzie spotkaliśmy wczoraj jego oczy. To spojrzenie wymknęło mu się mimowolnie, dlatego wpadło mi w oko. Czyżby ten krzak pozostawał w związku z tem, co mówił, a zatem z Rollinsem? Postanowiłem to wybadać, ale nie zwracałem jeszcze oczu w tę stronę, aby Santer tego nie zauważył. Tymczasem on mówił dalej:
— Ale to nic nie szkodzi, gdyż jego nam nie potrzeba, skoro was mamy. Znacie Old Firehanda?
— Oczywiście.
— I jego kryjówkę?
— Również.
— Ach, to mnie cieszy niezmiernie, że przyznajecie się do wszystkiego tak ochotnie!
— Pshaw! Dlaczego miałbym się wypierać czegoś, co jest prawdą?
— Well! Wobec tego przypuszczam, że ułatwicie mi bardzo całą sprawę.
— Spodziewacie się tego istotnie?
— Tak, gdyż uznacie to chyba sami, że jest najlepszą rzeczą dla was powiedzieć mi o wszystkiem.
— O ile najlepszą?
— O tyle, że ulżycie przez to swojemu losowi.
— Co wy nazywacie właściwie naszym losem?
— Śmierć. Wy znacie mnie, a ja znam was. Wiemy bardzo dobrze, w jakim stosunku do siebie pozostajemy. Kto z nas dostanie się w ręce drugiego, ten przepadł i musi zginąć. Pochwyciłem was, a więc już po waszem życiu. Idzie tylko o to, jaki będzie ten koniec. Zawsze marzyłem o tem, żeby z rozkoszą zadręczyć was powoli na śmierć, teraz jednak, kiedy idzie o schowek Old Firehanda, porzuciłem te surowe zamiary.
— Czegoż od nas żądacie w zamian za obiecaną łagodność?
— Powiecie mi, gdzie się ten schowek znajduje i opiszecie mi go dokładnie.
— A za to spotka nas z waszej strony?
— Szybka śmierć. Dostaniecie kulą w łeb!
— Bardzo pięknie! To jednak dowodzi, że jesteście czuli, ale nie rozumni.
— Jakto?
— Aby zginąć lekką i szybką śmiercią, na to możemy wam opisać jakiekolwiekbądź miejsce, ale nie to, na którem wam zależy.
— W takim razie uważacie mnie za bardziej nieostrożnego, aniżeli w rzeczywistości jestem. Już ja się tak zabiorę do rzeczy, że wydobędę z was potrzebne wiadomości. Przedtem jednak muszę wiedzieć, czy jesteście skłonni zdradzić mi położenie tego miejsca.
— Zdradzić, to jest tutaj słowo właściwe. Pamiętajcie jednak o tem, że Old Shatterhand nie jest zdrajcą. Widzę, że Winnetou także wam nie był posłuszny; może nawet nie dał wam żadnej odpowiedzi, gdyż jest za dumny na to, aby mówić z takimi opryszkami, jak wy. Ja jednak mówiłem z wami z pewnym zamiarem.
— Zamiarem? A to jakim?
Przy tem zapytaniu spojrzał mi w twarz z wielkiem zaciekawieniem.
— To obecnie dla was obojętne. Dowiecie się później o tem bezemnie.
Santer odzywał się teraz stosunkowo uprzejmiej, a nadto wyrażał się do mnie już nie ty, lecz wy. Teraz zaś wybuchnął znowu gwałtownie:
— A więc i ty się chcesz wzbraniać?
— Rozumie się.
— I nic nie powiedzieć?
— Ani słowa!
— W takim razie zwiążemy ciebie tak samo w kabłąk jak Winnetou.
— Nic nie mam przeciwko temu.
— I zamęczymy was na śmierć!
— To wam się na nic nie przyda.
— Tak sądzisz? Ja ci powiadam, że kryjówkę w każdym razie znajdziemy!
— Chyba przez ślepy przypadek, ale wtedy będzie zapóźno. Jeśli bowiem nie wrócimy do pewnego czasu, nabierze Old Firehand podejrzenia i opróżni kryjówkę. Tak umówiliśmy się z nim.
Opryszek patrzył przed siebie w ponurem zamyśleniu, bawiąc się przytem nożem, co jednak nie przedstawiało niebezpieczeństwa dla mnie. Przejrzałem go i jego podwójny plan. Pierwsza połowa się nie udała, musiał więc przystąpić do drugiej. Usiłował nie okazać swojego zakłopotania, lecz bezskutecznie. Przed mojem okiem nic się nie ukryło.
Santer chciał pozbawić nas życia, a zarazem zabrać skarby Old Firehanda, ale te posiadały dlań większą wartość aniżeli zaspokojenie nienawiści do nas. Byłby nas nawet puścił, byleby pozyskać skarby, gdyby sprawa taki obrót wziąć musiała. To też bez uczucia trwogi, a nawet niepokoju, czekałem na to, co nastąpi. Nareszcie podniósł Santer znowu głowę i zapytał:
— Nie zdradzisz mi więc nic?
— Nie.
— A jeśli natychmiast przypłacicie to życiem?
— W takim razie tem mniej, gdyż szybka śmierć daleko lepsza od śmierci pełnej mąk, jaka nas czeka właściwie.
— Well! Ja ciebie zmuszę do posłuszeństwa! Zobaczymy, czy masz członki tak samo nieczułe, jak Apacz.
Dał znak trzem swoim towarzyszom. Ci wstali, dźwignęli mię z ziemi i zanieśli tam, gdzie leżał Winnetou. Przy tej sposobności udało mi się spojrzeć w tę stronę, gdzie zobaczyliśmy wczoraj jego oczy. Mój domysł był słuszny: tam bowiem leżał człowiek ukryty. Aby zobaczyć, co się ze mną dzieje, wysunął nieco głowę pomiędzy gałęzie, a ten widok przypomniał mi trochę twarz Rollinsa.
Krótko mówiąc, związali mnie także w kabłąk. Tak leżeliśmy obaj z Winnetou przez trzy pełne godziny, nie rzekłszy do siebie ani słowa, nie okazawszy naszym prześladowcom ani śladu bolesnej miny, nie zdradziwszy cierpienia ani jednem głębszem westchnieniem. Co kwadrans przystępował do nas Santer i pytał, czy wskażemy mu drogę do kryjówki Old Firehanda, ale nie dostawał żadnej odpowiedzi. Wyglądało to tak, jak gdyby chodziło o to, kto ma więcej cierpliwości, on, czy my. Winnetou znał i rozumiał oczywiście nasze położenie taksamo jak ja.
Wtem około południa po jednem z daremnych zapytań, skierowanych do nas, usiadł Santer obok swoich trzech towarzyszy i zaczął się z nimi pocichu naradzać. Po krótkiej rozmowie rzekł tak głośno, żeśmy to usłyszeli:
— Ja sądzę także, że pewnie gdzieś tu w pobliżu się ukrywa, ponieważ nie udało mu się zabrać konia z sobą. Przeszukajcieno jeszcze raz dobrze tę okolicę! Ja zostanę tu, aby pilnować jeńców.
Miał na myśli Rollinsa, a ponieważ powiedział to głośno, przeto przejrzeliśmy odrazu jego zamiar. Chcąc rzeczywiście kogoś schwytać w pobliżu, nie mówi się o tem tak głośno, żeby to doszło do uszu szukanego. Wszyscy trzej oddalili się, pochwyciwszy za broń. Wtedy szepnął do mnie Winnetou zcicha:
— Czy się mój brat domyśla, co się teraz stanie?
— Tak.
— Złapią Rollinsa i sprowadzą tutaj.
— Całkiem pewnie. Uważają go za wroga, a potem się okaże, że to dobry znajomy Santera. On zapewne wstawi się za nami.
— A Santer zgodzi się po długiem wahaniu i puści nas wolno. Zrobią to zupełnie tak, jak się dzieje w wielkich wspaniałych domach bladych twarzy, zwanych teatrami.
— Santer jest oczywiście owym pedlarem, który się zwie teraz Bourton, a Rollins miał mu nas oddać w ręce. Jeśli jednak nie zdradzimy kryjówki Old Firehanda, będą musieli nas uwolnić, aby potem udać się za nami na poszukiwanie kryjówki. Dlatego Rollins nie został tutaj, lecz pozornie uciekł, aby go potem schwytali i dali sposobność poproszenia o nasze uwolnienie.
— Mój brat myśli zupełnie tak samo, jak ja. Gdyby Santer był mądry, obszedłby się bez tego wszystkiego. Kazałby Rollinsowi pójść z nami, a potem dowiedziałby się od niego, gdzie szukać Old Firehanda i nas z nim razem.
— Santer działał zbyt nagle. Znajdował się pewnie u Siouksów Okananda, kiedy chcieli obrabować osadę Cornera. On jest ich sprzymierzeńcem, a Rollins, jego pomocnik, był szpiegiem. Usłyszawszy, kim jesteśmy, doniósł o tem Santerowi, a ten widząc, że Siouksi nic nam nie zrobią, postanowił sam na nas napaść. Rollins pojechał z nami, a tamci trzej pomocnicy musieli pójść naprzód piechotą, za nami zaś zdążał Santer z końmi. Plan ten powzięto zbyt pospiesznie i bezmyślnie pod wpływem nadziei, że nas schwytają. Nie obliczyli się z tem, że nie jesteśmy na tyle łotrami, żeby wydać kryjówkę Old Firehanda. Ponieważ zaś chcą koniecznie ją znaleźć i ograbić, muszą w ten sposób naprawić błąd popełniony, że nas znowu wypuszczą i potajemnie podążą za nami. To bardzo dobrze się stało, że nie opisaliśmy Rollinsowi kryjówki.
Powiedzieliśmy to sobie, nie poruszając prawie wargami, wskutek czego Santer nie zauważył tego. Siedział zresztą na pół od nas odwrócony i nadsłuchiwał w stronę lasu. Po pewnym czasie zabrzmiał tam jeden okrzyk, a potem drugi, na który odpowiedziały dwa głosy. Niebawem rozległ się głośny krzyk, zbliżający się szybko, aż wkońcu ujrzeliśmy trzech Wartonów, prowadzących Rollinsa, który się na pozór opierał.
— Prowadzicie go? — zawołał do nich Santer, zrywając się z ziemi. — Czy nie powiedziałem, że się jeszcze gdzieś w pobliżu znajduje? Zaprowadźcie go do tamtych dwu jeńców i zwiążcie w kabłąk, jak...
Urwał nagle, poruszył się, jakby pod wpływem wielkiej niespodzianki i mówił dalej, jąkając się z radości:
— Co... co... cooo? Kto... kto to? Czy dobrze widzę, czy też to tylko podobieństwo?
Rollins udał również uradowanego, wyrwał się tamtym trzem, podbiegł do Santera i zawołał:
— Mr. Santer! To wy! Czy to być może? O, teraz już wszystko dobrze, nic mnie złego nie spotka.
— Wam nic złego stać się nie może! A więc ja się nie mylę, wy jesteście Rollinsem, którego postanowiłem pochwycić! Ktoby był przypuścił, że jesteście identyczni z tym człowiekiem! Służycie więc teraz u pedlara Bourtona?
— Tak, mr. Santer. Różnie mi się dotąd powodziło, ale teraz jestem zadowolony. Właśnie uśmiechała mi się sposobność zrobienia doskonałego interesu, lecz niestety wczoraj wieczorem nas...
Wtem przerwał. Obaj potrząsnęli sobie ręce, jak przyjaciele, którzy się dawno nie widzieli. Naraz zrobił Rollins minę zdumioną, spojrzał na Santera i mówił dalej:
— Tak, ale jak to? Czy to wy napadliście na nas, mr. Santer?
— W istocie.
— Do dyabła! Mój najlepszy przyjaciel, któremu kilkakrotnie życie uratowałem, napada na mnie! Jak mogliście się tak pomylić?
— Nie pomyliłem się wcale, bo zupełnie was nie widziałem. Drapnęliście przecież czemprędzej.
— To prawda. Uważałem, że najlepiej zrobię, jeśli się najpierw sam ukryję, a potem dopomogę do ucieczki tym gentlemanom, z którymi jechałem. Dla tego nie odszedłem, lecz schowawszy się tutaj, czekałem na stosowną chwilę. Ale co ja widzę! Oni skrępowani i to w taki sposób? To straszne! Ja nie mogę się na to zgodzić. Ja ich zaraz rozwiążę!
Z temi słowy zwrócił się ku nam, lecz Santer pochwycił go za rękę i odrzekł:
— Stójcie, co robicie, mr. Rollins! To moi śmiertelni wrogowie.
— Ale moi przyjaciele!
— To mnie nic nie obchodzi. Ja mam z nimi rachunek, za który życiem zapłacą. Dlatego napadłem na nich i pojmałem ich, nie wiedząc oczywiście, że łączy was z nimi znajomość.
— Do stu piorunów, to przykra sprawa! Wasi śmiertelni wrogowie? A jednak ja muszę im pomóc. Czy istotnie zawinili wobec was tak strasznie?
— Mógłbym im za ich postępowanie dziesięć razy nóż do gardła przyłożyć!
— Ale zważcie, kim oni są?
— Czy sądzicie, że ich nie znam?
— Winnetou i Old Shatterhand! Takich bohaterów nie zabija się dla byle jakiego powodu!
— Właśnie dla nich tem bardziej nie mam litości!
— Czy to wasze ostatnie słowo?
— Ostatnie i nieodwołalne!
— Nawet jeśli ja się wstawię za nimi?
— Nawet wtedy.
— Przypomnijcie sobie przecież, co mi zawdzięczacie. Kilka razy życie wam ocaliłem!
— Wiem o tem dobrze i pamiętać będę przez całe życie, mr. Rollins.
— Czy wiecie, coście mi przyrzekli ostatnim razem?
— Co?
— Przysięgliście, że spełnicie każde moje życzenie, każdą prośbę.
— Hm! Zdaje mi się, że tak było.
— A jeśli teraz przedłożę wam prośbę?
— Nie czyńcie tego, bo w tym wypadku musiałbym wam odmówić, a nie chciałbym złamać danego słowa. Zastrzeżcie to sobie na później!
— Trudno! Mam tu święte zobowiązania. Chodźcie więc, mr. Santer i pomówmy z sobą!
Wziął go za rękę i odciągnął od nas kawałek. Tam obaj stanęli i rozmawiali z sobą, giestykulując gwałtownie, ale my niczego nie mogliśmy zrozumieć. Tę komedyę odegrali dość dobrze. Byliby nas nawet złudzili, gdybyśmy nie byli przekonani o czemś zupełnie innem. Potem zbliżył się Rollins do nas i rzekł:
— Mój przyjaciel Santer pozwolił mi przynajmniej ulżyć wam trochę w waszem położeniu, panowie. Widzicie i słyszycie, ile trudu sobie zadaję. Mam jeszcze nadzieję, że mi się uda uwolnić was zupełnie.
To mówiąc, rozluźnił nasze więzy o tyle, że nie byliśmy już skrępowani w kabłąk, a potem powrócił do Santera, aby w dalszym ciągu wstawiać się za nami. Po dłuższym czasie podeszli ku nam obydwaj, a Santer przemówił do nas tak:
— Zdaje się, że sam dyabeł opiekuje się wami. Dałem raz temu gentlemanowi przyrzeczenie, na które on się teraz powołuje, nie chcąc w żaden sposób ustąpić. Dla niego popełnię największe głupstwo w mem życiu i puszczę was wolno, ale wszystko, co macie z sobą, a więc i broń, zostaje moją własnością.
Winnetou nie powiedział na to ani słowa, a ja tak samo.
— No? Czy zdumienie nad moją wspaniałomyślnością odjęło wam mowę?
Gdy i na to odpowiedzi nie było, rzekł Rollins:
— Naturalnie, że oniemieli wobec tej łaski. Ja ich rozwiążę.
Sięgnął ręką do moich więzów.
— Dajcie pokój! — rzekłem. — Zostawcie te rzemienie, jak są, mr. Rollins!
— A wam co do dyabła? Dlaczego?
— Albo wszystko, albo nic!
— Co to znaczy?
— Dziękujemy za wolność bez broni i mienia.
— Czy to być może? Ktoby to pomyślał!
— Niech sobie inni myślą inaczej. Winnetou i ja nie pójdziemy bez tego, co do nas należy. Wolimy umrzeć, aniżeli usłyszeć, że mamy się rozstać z bronią.
— Ależ, cieszcie się, że...
— Milczcie! — przerwałem mu. — Znacie już nasze zapatrywanie i nikt go zmienić nie zdoła!
— Straszne rzeczy! Ja pragnę was ocalić, a muszę przyjąć taką odprawę!
Odciągnął znów od nas Santera, aby się naradzić co dalej czynić, a do tej narady powołano także Wartonów.
— Mój brat dobrze zrobił — szepnął mi Winnetou. — To pewne, że spełnią naszą wolę, gdyż sądzą, że później i tak wszystko dostaną.
Ja spodziewałem się tego także. Oczywiście Santer musiał się jeszcze przez czas pewien ociągać, ale wkońcu zbliżyli się wszyscy, a Santer oświadczył:
— Macie niezwykłe szczęście! Słowo dane przezemnie zmusza mnie dziś do czynu, który byłby szaleństwem w innym wypadku. Wy się ze mnie wyśmiejecie, ale ja przysięgam wam, że ja śmiać się będę na końcu. Przekonacie się o tem prędzej, aniżeli się spodziewacie. Posłuchajcie więc teraz, co ułożyliśmy w tej sprawie!
Zatrzymał się dla nadania nacisku swym słowom i mówił dalej:
— Puszczam was wolno tym razem i oddaję wszystko, co do was należy, ale będziecie aż do wieczora przywiązani tu do tych drzew, żebyście dopiero jutro rano mogli nas ścigać. Odjeżdżamy teraz tam, skąd przybyliśmy tutaj i zabieramy z sobą mr. Rollinsa, aby was nie odwiązał przedwcześnie. Pozwolimy mu jednak powrócić o zmroku. Zawdzięczacie mu życie, starajcie się więc odpłacić mu się za to!
Tak zakończyły się układy. Przywiązano nas do dwu drzew, stojących obok siebie, a konie nasze w pobliżu, poczem położono obok nas wszystko, cośmy z sobą mieli. Ucieszyłem się niezmiernie, widząc broń obok siebie! Potem cała ta piątka drabów odjechała.
Myśmy zachowywali się spokojnie może z godzinę, natężając słuch na każdy szmer. Wtem odezwał się do mnie Apacz:
— Oni są jeszcze tu, a ruszą za nami, skoro tylko wybierzemy się w drogę. Abyśmy ich nie widzieli, puszczą nas dopiero wieczorem. Musimy koniecznie schwytać Santera. Jak zdaniem mego brata najpewniej dałoby się to uskutecznić?
— W każdym razie nie należy go wabić aż do Old Firehanda.
— Oczywiście. Będziemy jechali przez całą noc i wieczorem może staniemy w warowni. Ale przedtem się zatrzymamy. Rollins, jadąc za nami, będzie im potajemnie znaki zostawiał, za którymi oni podążą. Gdy nadejdzie czas odpowiedni, zrobimy Rollinsa nieszkodliwym i wrócimy przez pewną część drogi, aby na nich zaczekać na naszym tropie. Czy mój brat Shatterhand zgadza się na ten plan?
— Najzupełniej, bo wydaje mi się jedynym w tem położeniu. Santer jest pewien, że nas dostanie, a tymczasem wpadnie sam w nasze ręce.
— Howgh!
Winnetou wypowiedział tylko to jedno słowo, ale brzmiało w niem głębokie, nieskończone zadowolenie z tego, że ten, którego tak długo nadaremnie szukał, otrzyma nareszcie nagrodę za straszną krzywdę, wyrządzoną jego rodzinie.
Dzień wlókł się do wieczora jak ślimak, ale nareszcie się ściemniło, a wtedy usłyszeliśmy tętent kopyt końskich. Był to Rollins. Osadziwszy wierzchowca przed nami, zsiadł i rozwiązał nam pęta. Rozumie się samo przez się, że starał się przedstawić siebie w nakorzystniejszem świetle jako nasz wybawca i wmówić w nas, jak daleko musiał jechać z Santerem. Udaliśmy, że mu wierzymy, zapewniając go zarazem o naszej wdzięczności, przyczem jednak unikaliśmy przesadnych wyrażeń. Potem dosiedliśmy koni i odjechaliśmy zwolna.
On trzymał się oczywiście za nami. Słyszeliśmy, że dla pozostawienia śladów bardziej wyraźnych puszczał konia często w taniec. Kiedy później księżyc zaświecił na niebie, zauważyliśmy, że zatrzymywał się często w tyle, aby zerwać gałązkę i opuścić ją na drogę, albo jaki inny znak pozostawić.
Rano urządziliśmy krótki spoczynek, a w południe znowu. Chcieliśmy Santera, który mógł dopiero rano za nami podążyć, dopuścić jak najbliżej do siebie. Następnie pojechaliśmy dalej jeszcze ze dwie godziny, dopóki nie znaleźliśmy się na połowie drogi do twierdzy. Wtedy nadszedł czas obliczenia się z Rollinsem. Stanęliśmy więc i zsiedliśmy z koni. Niewątpliwie wpadło mu to w oko, bo zapytał, zeskakując z konia:
— Czemu przerywamy jazdę znowu, panowie? To już dziś poraz trzeci. Do Old Firehanda już chyba niedaleko. Czy nie lepiej byłoby odrazu przebyć całą tę przestrzeń, zamiast rozkładać się tutaj na nocleg?
Milczący zwykle Winnetou odpowiedział:
— Old Firehanda nie wolno odwiedzać łotrom.
— Łotrom? Jak to wódz Apaczów rozumie?
— Sądzę, że ty nim jesteś.
— Od kiedy to Winnetou jest na tyle niesprawiedliwy, że lży wybawcę swojego życia?
— Wybawcę? Czy myślałeś naprawdę, że oszukasz mnie i Old Shatterhanda? Wiemy już wszystko, wszystko. Santer to pedlar Bourton, a ty jesteś jego szpiegiem. Przez całą drogę zostawiałeś im znaki, aby mogli znaleźć nas i kryjówkę Old Firehanda. Chcesz nas wydać Santerowi i powiadasz, że jesteś naszym wybawcą? Śledziliśmy cię tak, że tego nie zauważyłeś, ale teraz przyszedł czas na nas i na ciebie. Santer upomniał nas, żebyśmy z tobą załatwili rachunki wdzięczności. Teraz właśnie przystąpimy do tego.
To mówiąc, sięgnął ręką po Rollinsa, ten jednak pojął, o co chodzi, cofnął się i wskoczył błyskawicznie na konia, aby umknąć czemprędzej. Równie szybko pochwyciłem ja konia jego za cugle, a jeszcze prędzej wskoczył za nim Winnetou na siodło i ujął go za kark. Rollins uważał mnie za niebezpieczniejszego nieprzyjaciela dla tego, że trzymałem jego konia, wydobył przeto dwururkowy pistolet, wymierzył do mnie i wypalił. Ja schyliłem się, a równocześnie porwał Winnetou za broń. Huknęły oba wystrzały, ale mnie nie dosięgły, a w następnej chwili wyleciał Rollins na ziemię, zrzucony przez Winnetou z siodła. W pół minuty potem był związany i zakneblowany. Rzemieniami, którymi nas poprzedniego dnia związali, przymocowaliśmy go do drzewa, rosnącego w pobliżu. Po pokonaniu Santera mieliśmy go stąd zabrać. Następnie dosiadłszy znowu koni, pojechaliśmy pewną przestrzeń nie naszym tropem, lecz równolegle do niego, aż dostaliśmy się do wysuniętych naprzód zarośli, obok których po drugiej stronie prowadziły nasze poprzednie ślady. Tamtędy musiał Santer przejeżdżać. Wprowadziwszy konie w te zarośla, usiedliśmy, aby zaczekać na tych, którzy na nas zamierzali napaść.
Spodziewaliśmy się ich z zachodu. Ku tej właśnie stronie ciągnęła się mała otwarta prerya, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć Santera, zanim dojechałby do naszej zasadzki. Obliczyliśmy sobie, że musiał być już niedaleko za nami. Pozostawało jeszcze półtorej godziny dnia, a do tego czasu, a nawet prędzej, powinien był do nas dotrzeć.
Siedzieliśmy obok siebie przez cały czas w milczeniu, gdyż znając siebie, nie potrzebowaliśmy umawiać się co do sposobu wykonania zamachu. Odwinąwszy lassa, nie wątpiliśmy, że Santera i jego trzech towarzyszy pochwycimy.
Tymczasem minął jeden kwadrans, drugi i trzeci, a nasze oczekiwanie było daremne. Dopiero po upływie może godziny zauważyłem na południowej stronie preryi jakiś szybko poruszający się przedmiot, a równocześnie rzekł Winnetou, wskazując w tym samym kierunku:
— Uff! Jeździec po tamtej stronie.
— Zaiste jeździec. To szczególne!
— Uff, uff! Jedzie cwałem w tę stronę, skąd Santer ma nadjechać. Czy mój brat rozpoznaje maść konia?
— Zdaje się, że to gniady, a Rollins miał konia gniadego.
— Rollins? To nie może być. Jak mógł się wyrwać?
Winnetou błysnął oczyma złowrogo. Oddech mu się przyspieszył, a lekki bronz jego twarzy znacznie pociemniał. Wnet jednak opanował się Apacz i rzekł spokojnie:
— Zaczekajmy jeszcze pół godziny.
Minął i ten czas, a jeździec dawno już zniknął, ale Santer nie przybywał. Wtem poprosił mnie Apacz:
— Niech mój brat szybko pojedzie do Rollinsa i przyniesie mi o nim wiadomość!
— A jeżeli tymczasem te draby nadciągną?
— To Winnetou sam ich pokona.
Wyprowadziłem konia z zarośli i pojechałem z powrotem. Przybywszy w dziesięć minut na miejsce, gdzie przywiązaliśmy byli Rollinsa, nie zastałem ani jego, ani konia. W następnych pięciu minutach zbadałem znalezione tam ślady i powróciłem do Winnetou. On zerwał się jak pchnięty sprężyną, kiedy mu powiedziałem, że Rollinsa niema.
— Dokąd pojechał?
— Naprzeciwko Santera, aby go ostrzec.
— Czy widziałeś ślad w tym kierunku?
— Tak.
— Uff! Wiedział, że wróciliśmy prawie własnym tropem, aby Santera pochwycić, dla tego trzymał się bardziej strony południowej i okrążył nas, aby nie przejeżdżać koło nas. Stąd też widzieliśmy go na skraju preryi. Ale jak on się wyrwał? Czy widziałeś jakie ślady?
— Owszem. Nadjechał jakiś jeździec ze wschodu i uwolnił go.
— Kto to mógł być? Może żołnierz z fortu Wilke?
— Nie. Ślady stóp były tak wielkie, że niewątpliwie pochodziły tylko od odwiecznych butów indyańskich naszego Sama Hawkensa. Zdaje mi się także, że w śladach konia poznałem kopyta jego Mary.
— Uff! Może jeszcze uda się nam pochwycić Santera, chociaż go ostrzeżono. Niech mój brat pójdzie!
Dosiadłszy koni, popędziliśmy co tchu naszym tropem na zachód. Winnetou nie rzekł ani słowa, ale wrzała w nim burza. Po trzykroć biada Santerowi, gdyby go pojmał!
Słońce zniknęło już było za widnokręgiem. W pięć minut potem prerya już była za nami, w trzy minuty wjechaliśmy na trop zbiegłego Rollinsa, łączący się z naszym z lewej strony, a w trzy następne dojechaliśmy do miejsca, gdzie Rollins spotkał się z Santerem i trzema Wartonami. Zauważyliśmy, że zatrzymali się tam tylko na kilka chwil, aby wysłuchać doniesienia Rollinsa, poczem zawrócili czemprędzej. Gdyby byli pojechali naszym tropem, bylibyśmy ruszyli za nimi, oni jednak byli na tyle mądrzy, że zboczyli w innym kierunku, którym nie mogliśmy niestety podążyć, gdyż zaraz się ściemniło. Winnetou zawrócił konia, nie mówiąc i tym razem ani słowa, i pocwałowaliśmy z powrotem. Jechaliśmy znowu ku wschodowi, najpierw obok miejsca, gdzie oczekiwaliśmy Santera, potem obok tego, na którem przywiązaliśmy Rollinsa, a wreszcie do „warowni.“ Santer uszedł nam znowu, ale czy tylko na dziś, czy na zawsze? Pościg trzeba było rozpocząć nazajutrz rano, skoro tylko trop da się rozpoznać, a należało się spodziewać, że Winnetou podejmie się tego z całą zawziętością.
Księżyc był właśnie zaszedł, kiedy dostaliśmy się w pobliże Mankicili i wjechaliśmy w parów, gdzie w zaroślach stała zazwyczaj warta. Była tam i dziś wieczorem i zawołała na nas. Na naszą odpowiedź rzekł strażnik:
— Nie bierzcie mi tego za złe, że pytałem tak ostro! Musimy dzisiaj być ostrożniejsi niż zwykle.
— Czemu? — spytałem.
— Zdaje się, że się coś święci w pobliżu.
— Co takiego?
— Nie wiem dobrze. Musiało się jednak stać coś, gdyż mały człowiek, zwany Sam Hawkens, wygłosił długie kazanie, przybywszy do domu.
— Czy on wyjeżdżał?
— Tak.
— I jeszcze ktoś z nim?
— Nie, on sam.
A zatem słusznie się domyślałem, że sprytny zazwyczaj Sam popełnił głupstwo i uwolnił Rollinsa.
Przejechawszy przez parów i bramę skalną i znalazłszy się w warowni, dowiedzieliśmy się najpierw, że się stan zdrowia Old Firehanda pogorszył. Nie było wprawdzie niebezpieczeństwa, wspominam jednak o tem, gdyż z tego powodu rozłączyłem się z Winnetou.
Zarzucił on koniowi cugle na szyję i poszedł ku obozowemu ognisku, przy którem siedzieli obok Old Firehanda Sam Hawkens, Harry i oficer z fortu Wilke. Gospodarz otulony był kocami.
— Dzięki Bogu! Jesteście! — powitał nas przytłumionym głosem. — Czy znaleźliście pedlara?
— Znaleźliśmy i straciliśmy potem — odrzekł Winnetou. — Czy mój brat Hawkens dzisiaj wyjeżdżał?
— Tak — odrzekł Sam, nie przeczuwając niczego.
— Czy mały biały brat wie, czem jest?
— Westmanem, jeśli się nie mylę.
— Nie, mały brat nie jest westmanem, lecz głupcem, jakiego Winnetou jeszcze nigdy nie widział i nie zobaczy. Howgh!
Udzieliwszy w ten sposób Samowi nagany, odwrócił się i odszedł. Takie wyrażenie w ustach spokojnego zresztą, a nawet delikatnego, Apacza wprawiło oczywiście wszystkich w zdumienie. Powód zrozumiano jednak łatwo, kiedy ja usiadłem i opowiedziałem, co nam się wydarzyło. Spotkanie Santera i jego ucieczka były wypadkiem tak ważnym, że wobec niego wszystko ustało. Mały Sam od zmysłów odchodził, nadawał sobie najobelżywsze przezwiska, grzebał sobie w krzaczastym zaroście, ale pociechy nie znalazł. Zerwał sobie z głowy perukę, miął ją w najrozmaitsze kształty, lecz i to go nie uspokoiło. Wkońcu rzucił się z gniewem na ziemię i zawołał:
— Winnetou ma słuszność, zupełną słuszność. Jestem największym głupcem, ostatnim greenhornem, jaki być może i zostanę nim po ostatnie dni mego życia!
— Jakże to się mogło stać, że się ten Rollins uwolnił, kochany Samie? — spytałem.
— Właśnie przez moją głupotę. Usłyszałem dwa strzały i pojechałem tam, skąd zabrzmiały. Zobaczyłem człowieka przywiązanego do drzewa, a obok konia, jeśli się nie mylę. Zapytałem go, jak się znalazł w tem położeniu, a on zaczął się skarżyć, że jest pedlarem, że jechał do Old Firehanda, ale Indyanie nań napadli i przymocowali tutaj do drzewa.
— Hm! Jeden rzut oka na ślady mógł dowieść, że obecność Indyan była zmyślona.
— Słusznie mówicie, ale dziś miałem swój słaby dzień, uwolniłem więc tego draba. Chciałem go tu sprowadzić, lecz on wskoczywszy na konia, popędził w przeciwnym kierunku. Zrobiło mi się nieswojo zwłaszcza z powodu Indyan, o których wspomniał, dla tego przyjechawszy czemprędzej tutaj, zaleciłem ostrożność, jeśli się nie mylę. Powyrywałbym sobie wszystkie włosy po jednemu, ale na głowie ich nie mam, a jeślibym nawet popsuł sobie perukę i przeklął siebie, to także nie naprawiłoby już niczego. Ale jutro rano znajdę trop tego łotra i nie spuszczę go z oka, dopóki wszystkich nie pochwytam i nie zdmuchnę, jakem Sam Hawkens!
— Mój brat Sam tego nie zrobi — odezwał się Winnetou, który się zbliżył tymczasem. — Wódz Apaczów sam wyruszy za mordercą. Biali bracia muszą tu wszyscy pozostać, gdyż możliwe jest, że Santer będzie jeszcze szukał „warowni“, by ją ograbić. Potrzeba zatem do obrony mądrych i walecznych mężów.
Gdy się wszyscy uspokoili nieco po tym wypadku i spać się pokładli, poszedłem za Winnetou. Koń jego pasł się nad wodą, on sam zaś rozciągnął się w trawie. Ujrzawszy mnie, powstał, ujął mnie za rękę i rzekł:
— Winnetou wie, z czem kochany brat Szarlih do niego przychodzi. Chciałbyś wyruszyć ze mną w pogoń za Santerem?
— Tak.
— Tego zrobić nie możesz. Osłabienie Old Firehanda się wzmogło, syn jego to jeszcze dziecko. Sam Hawkens się starzeje, jak to sam dzisiaj widziałeś, a żołnierzy z fortu należy uważać za obcych. Old Firehand potrzebuje cię bardziej, niż ja. Ja sam, bez pomocy, popędzę za Santerem. Co jednak się stanie, gdy on tymczasem zbierze sobie zgraję i tutaj wtargnie? Okaż mi swoją miłość w ten sposób, że dopilnujesz Old Firehanda! Czy spełnisz tę prośbę brata Winnetou?
Z trudem przyszło mi zgodzić się na rozłąkę, ale Apacz nastawał na mnie dopóty, dopóki nie ustąpiłem. Old Firehand rzeczywiście bardziej mnie potrzebował, niż on. Mimo wszystko jednak postanowiłem odprowadzić przyjaciela część drogi. Kiedy jutrzenka jasno jeszcze świeciła, wyjechaliśmy razem w las, a w czasie świtu zatrzymaliśmy się w miejscu, skąd wróciliśmy byli wczoraj z nowego tropu Santera. Bystre oko Apacza rozpoznało go jeszcze.
— Tu się pożegnamy — rzekł, schylając się ku mnie z konia i obejmując mnie ręką. — Wielki Duch każe nam się rozstać, ale połączy nas znowu w swoim czasie, gdyż Old Shatterhand i Winnetou nie mogą żyć zdala od siebie. Mnie pędzi nieprzyjaźń, a ciebie zatrzymuje tu przyjaźń. Miłość znowu mnie z tobą połączy. Howgh!
Pocałował mnie, krzyknął donośnie na konia i popędził tak, że jego długie wspaniałe włosy powiewały za nim jak grzywa. Patrzyłem za nim, dopóki nie zniknął mi z oczu.
Czy dopędzisz ty wroga? Kiedy cię znów zobaczę, mój drogi, kochany, Winnetou?... — powiedziałem sobie w duchu i zamyślony wróciłem do warowni.


KONIEC TOMU DRUGIEGO.






  1. Wywiadowca, poszukiwacz ścieżek.
  2. Pałac w powietrzu.
  3. Żaba zielona.
  4. Pospólstwo, tłuszcza.
  5. Babka.
  6. Śpiewaczka.
  7. Tanecznica.
  8. W języku Komanczów znaczy tyle co: Stara śmierć.
  9. Wielki Niedźwiedź
  10. Wielka rzeka, Rio Grande.
  11. Poszukiwacz złota. Wogóle człowiek. który szuka miejsc obfitujących z szlachetne metale.
  12. Miejsce obfitujące w złoto, lub srebro.
  13. Braciszek zakonny.
  14. Karawana rabusiów.
  15. Jaskółka.
  16. Pracz, szop.
  17. Sypialnia.
  18. Otwór, drzwi.
  19. Bóbr
  20. Schowki na skóry.
  21. Wyraz, wzięty z języków północno amerykańskich, oznacza sznur z nanizanemi muszlami różnobarwnemi, często ozdobiony kolcami jeżatki, jest oznaką pokoju (tomahawk jest oznaką wojny); służy też do porozumiewania się.
  22. Handlarz.
  23. Sztachety drewniane.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.