Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   262   —

łeś, że nic dziwnego nie będzie, jeśli pomścimy tylokrotne morderstwo.
— Ale czy z tego powodu muszą popłynąć strumienie krwi?
— Wszak sam słyszałeś, że Komancze nie chcą uznać swojego grzechu, ani postąpić tak, jak im radziłeś, jak nakazuje im rozum. Niechaj więc krew ich spadnie na nich. Apacze dadzą przykład, jak karzą zdradę. To trzeba uczynić, aby zapobiec na przyszłość podobnym rzeczom.
— To okropne! Mimoto nie czuję w sobie powołania do wygłaszania jeszcze raz moich rad przed ludźmi, którzy sądzą, że ich nie potrzebują.
— Nie posłuchanoby ciebie znowu. Słyszałem z ust twoich, że masz świętości wodza. W jaki sposób je dostałeś?
Old Death opowiedział o tem, a kiedy skończył, rzekł Winnetou:
— Skoro mu je zwrócić przyrzekłeś, musisz dotrzymać słowa. Oddaj mu je zaraz i pójdź do nas. Przyjmą was tam jako przyjaciół.
— Czy zaraz mamy przyjść do was?
— Tak. Za trzy godziny nadciągnie tu przeszło sześciuset Apaczów. Wielu z nich ma strzelby z sobą. Ich kule będą przelatywały przez całą dolinę, a wobec tego życie wasze niepewne.
— Ale jak dostać się do was?
— Old Death o to pyta?
— Hm, tak! Wsiądziemy na konie i pojedziemy do ogniska. Tam ja zwrócę wodzowi jego świętości, poczem popędzimy do Apaczów. Straże, stojące w drodze, poprzewracamy, ale jak przedostaniemy się przez barykady?
— Bardzo łatwo. Gdy ja odejdę, zaczekajcie tylko dziesięć minut, a potem ruszcie. Ja stanę po prawej stronie doliny i tam was przyjmę.
Po tem zapewnieniu znikł Winnetou.
— No i cóż wy na to? — spytał Old Death.
— Nadzwyczajny człowiek — odpowiedział Lange.
— Bezwątpienia. Gdyby ten człowiek był białym