On znowu utkwił we mnie bezmyślny wzrok, ale nie wyrzekł ani słowa. Wtem huknął nań groźnie Gibson:
— Chcemy usłyszeć twoje nazwisko. Powiedz je natychmiast!
Wiliam Ohlert zwrócił głowę ku Gibsonowi i odrzekł półgłosem i drżąco, jak zalękłe dziecko:
— Nazywam się Guillelmo.
— Czem jesteś?
— Poetą.
A ja zapytałem dalej:
— Czy nazywasz się Ohlert? Czy pochodzisz z Nowego Yorku? Czy masz ojca?
Wszystkie te pytania zaprzeczył, ale bez najmniejszego namysłu. Można było poznać, że był wytresowany. Nie ulegało też wątpliwości, że odkąd znajdował się w ręku tego wyrafinowanego łotra, umysł jego zaciemniał się coraz to bardziej.
— Oto macie świadka — zaśmiał się złoczyńca. — Dowiódł wam, że znajdujecie się na drodze fałszywej. Bądźcie zatem łaskawi zostawić nas od teraz w spokoju!
— Ja chcę go mimoto zapytać o coś ważnego. Może przecież pamięć jego będzie silniejsza od kłamstw, które wpoiliście w niego.
Przyszła mi nowa myśl. Wyjąłem portfel, w którym miałem gazetę z wierszem Ohlerta i rozwinąwszy ją, przeczytałem głośno pierwszą zwrotkę. Sądziłem, że brzmienie własnego wiersza wyrwie go z duchowej nieczułości. Tymczasem on patrzył ustawicznie na kolano. Wobec tego wygłosiłem drugą zwrotkę, ale także napróżno. Przystąpiłem tedy do trzeciej:
Znaszli tę noc, co ducha ci owija,
Że próżno żądzą wyzwolenia drga,
Co cię obmota jako wściekła żmija,
A tysiąc dyabłów ciągle w mózg ci plwa?
Na oba ostatnie wiersze położyłem silny nacisk. Naraz podniósł Ohlert głowę, powstał i wyciągnął ręce. Ja czytałem dalej: