Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   340   —

— Do wszystkich dyabłów! Jeśli tak, to jesteście najzacniejszym chłopem, jaki kiedykolwiek potknął się o ten przeklęty kraj — rzekł maszynista, zeskoczył na ziemię i uścisnął mnie za rękę tak mocno, że omal nie krzyknąłem.
W kilka chwil otoczyli nas podróżni, jadący pociągiem.
— Co jest? Co się stało? Dlaczego stoimy? — wołano dokoła.
W krótkich słowach opowiedziałem, o co chodzi i rozdrażniłem tem niemało tych ludzi.
— Dobrze, bardzo dobrze! — zawołał inżynier. — Spowoduje to wprawdzie przerwę w ruchu, ale to nic wobec sposobności dania dobrze po skórze tym czerwonym łajdakom. Jest nas wprawdzie niewielu, lecz wszyscy są dobrze uzbrojeni. Czy wiecie, ilu jest czerwonych?
— Trzydziestu Ponków. Tylu naliczyłem.
— Well! W takim razie dobrze i chętnie zabierzemy się do nich. Ale co to za człowiek tam stoi? Na boga, to czerwonoskórzec!
Sięgnął ręką za pas i chciał się rzucić na Winnetou, który przyszedł tu za mną, a teraz wyprostowany stał niedaleko w półcieniu.
— Zostańcie tu spokojnie, sir! To mój towarzysz myśliwski, który się ucieszy z poznania śmiałych jeźdźców na ognistym koniu.
— To coś innego. Zawołajcie go tutaj! Jak się nazywa?
— To Winnetou, wódz Apaczów.
— Winnetou? — zawołał ktoś z głębi i jakiś mężczyzna przecisnął się przez stojących półkolem. — Winnetou, wielki wódz Apaczów, jest tutaj?
Był to mężczyzna o iście olbrzymich kształtach, o ile mogłem zobaczyć w ciemności. Wydało mi się też, że nie miał na sobie munduru rozstępujących się przed nim urzędników, lecz ubranie preryowego myśliwca. Stanął przed wodzem i zapytał głosem, w którym wyraźnie przebijała radość: