Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/078

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   310   —

rękami. Ale jego dobroduszność wnet odniosła zwycięstwo. Stanął przedemną i zapytał:
— Czy potrzeba wam i na pustyni rusznicy?
— Tak.
— A sztućca?
— Tembardziej,
— To weźcie jedno i drugie i zabierajcie się! Wynoście się i nie pokazujcie mi się na oczy, jeśli chcecie, żeby was nie wyrzucono. Wy... wy... wy... głupi ośle pustynny, wy...!
Wcisnął mi w rękę obie strzelby, otworzył drzwi, wypchnął mnie i zasunął rygiel. Kiedy jednak wyszedłem na ulicę, wystawił głowę przez okno i zapytał:
— Przyjdziecie do mnie dziś wieczorem?
— To się samo przez się rozumie!
— Well! Ugotuję na maszynce piwną zupę, waszą ulubioną potrawę wieczorną. A teraz zabierajcie się stąd!
Gdy w kilka dni potem z nim się żegnałem, wymógł na mnie słowo honoru, że wrócę po sześciu miesiącach, o ileby jakaś nieprzezwyciężona przeszkoda nie stanęła mi w drodze. Udało mi się dotrzymać słowa i w pół roku znalazłem się znowu w St. Louis.
Ucieszył się niezmiernie, dowiedziawszy się, jak bardzo przydały mi się obie strzelby przy zniszczeniu osławionej gum[1] i oświadczył, że Winnetou był w tym czasie u niego, a usłyszawszy kiedy mam wrócić, prosił, by mnie posłał nad Rio Suanca, gdzie on będzie polował ze swoimi wojownikami.

Wyruszyłem natychmiast w drogę ku tej rzece, ale dostałem się do niej dopiero w trzy tygodnie i po krótkich poszukiwaniach znalazłem obóz Apaczów. Winnetou zachwycał się tak samo jak ja sztućcem Henryego, ale nie pragnął zeń ani razu wystrzelić, uważając strzelbę za moją świętość. Zrobił mi radosną niespodziankę, darowując mi karego konia, którego zabrał

  1. Karawana rabusiów.