Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   447   —

Jeśli zastosujesz się do nas, nic a nic ci się nie stanie.
Rozmowa ta odbyła się tak szybko, że nie zajęła więcej czasu nad dwie minuty. Ja stałem tymczasem przy jednem z okien, śledząc, kiedy zbliżą się Okanandowie, lecz nie zauważyłem jeszcze nikogo. Skradali się widocznie najpierw zdaleka dokoła domu, by się przekonać, czy niema powodu do obawy i czy ich nadejścia nie spostrzeżono. Wtem przystąpił Winnetou do mnie i rzekł:
— Czy mój brat widzi już Siouksów?
— Jeszcze nie — odpowiedziałem.
— Czy zgadzasz się ze mną w tem, żeby żadnego z nich nie zabić?
— W zupełności. Osadnik ukradł im ziemię, a kto wie, czy nie sprowadza ich tu jeszcze jaki inny powód.
— To bardzo prawdopodobne. Jak jednak odpędzimy ich stąd bez przelewu krwi?
— Mój brat Winnetou wie o tem tak dobrze jak ja.
— Old Shatterhand zgaduje moje myśli zawsze i stale. Pochwycimy jednego z nich. Dobrze?
— Tak. W każdym razie przyjdzie tu jeden aż do drzwi na zwiady, aby nas podsłuchać. Tego pochwycimy.
Udaliśmy się do drzwi, a odsunąwszy zasuwę, odemknęliśmy je na tyle, że powstała wązka szpara, przez którą można było na dwór wyglądnąć. Ja stanąłem przy drzwiach i czekałem. We wnętrzu domu było całkiem ciemno i cicho. Nikt się nie ruszył. Tak trwało dość długo. Wtem usłyszałem, że wywiadowca się zbliża, a właściwie nie usłyszałem, gdyż nie ucho mi to powiedziało, lecz ów osobliwy instynkt, który wyrabia się w każdym dobrym westmanie. W kilka chwil potem zobaczyłem Indyanina, jak leżąc na ziemi czołgał się ku drzwiom, a potem podniósłszy rękę, zmacał je dokładnie. W tej chwili ja otworzyłem drzwi całkiem, padłem na niego, i pochwyciłem oburącz za gardło. On usiłował się