Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/023

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   257   —

Wódz cofnął się o krok, jakby na znak, że na to nie potrzebuje dopiero pozwolenia, ale czuł dobrze, że warunki nakazywały mu ustąpić. Toteż usiadł powoli i z godnością naprzeciwko Old Deatha, a my dopiero teraz podnieśliśmy się do postawy siedzącej.
Jeśli Komancz sądził, że skut zacznie rozmowę, to się pomylił. Old Death zachował nadal swą obojętność, a czerwonoskóry musiał pierwszy przemówić:
— Wojownicy Komanczów zamierzają odbyć wielką naradę, a blade twarze mają w niej wziąć udział, abyśmy usłyszeli ich zdanie.
— To zbyteczne. Ofiarowałem się wam już tyle razy z moją radą, a nie usłuchaliście jej nigdy. Ja zaś przywykłem do tego, żeby zważano na moje słowa, dlatego odtąd zachowam myśli moje dla siebie!
— Niech mój brat zważy, że przydałoby się nam jego doświadczenie!
— Aha, nareszcie! Czy Apacze was nauczyli, że Old Death był mędrszym od was wszystkich pięciuset Komanczów? Jakże wypadł wasz atak?
— Nie mogliśmy się dostać przez wyjście, ponieważ było zamknięte kamieniami, krzakami i drzewami.
— Tak przypuszczałem. Apacze pościnali drzewa tomahawkami, a wy nie słyszeliście tego, ponieważ zbyt głośno opłakiwaliście swoich zmarłych. Dlaczego nie pogasiliście ognisk? Czy nie uznajecie, że wyrządzacie tem sobie wielką szkodę?
— Wojownicy Komanczów musieli to zrobić, co uradzono. Teraz postanowi się coś rozumniejszego. Wszak ty z nami pomówisz?
— Ale jestem pewien, że nie pójdziecie za moją radą.
— Pójdziemy.
— Jeśli mi to przyrzekniesz, to gotów jestem udzielić wam rady.
— Wobec tego chodź ze mną do ogniska!
— Dziękuję. Tam nie pójdę. Jest to wielką nierozwagą, że palicie ognisko, gdyż Apacze mogą widzieć,