Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   223   —

Odwrócił się od nich dumnie, ale został na miejscu, aby mnie dać sposobność do mówienia. Gibson i Wiliam Ohlert siedzieli także w szeregu. Drugi wyglądał bardzo cierpiąco i wynędzniale. Ubranie miał podarte, a włosy w dzikim nieładzie. Policzki mu się pozapadały, a oczy tkwiły głęboko w oczodołach. Zdawało się, że nie słyszał, ani nie widział, co się działo dokoła niego, trzymał w ręku ołówek, a na kolanie ćwiartkę papieru i wpatrywał się w nią nieustannie. Z nim na razie nie miałem nic do czynienia, gdyż on pozbawiony był swej woli. Zwróciłem się zatem do jego uwodziciela:
— Nareszcie spotykamy się, master Gibson! Spodziewam się, że od teraz będziemy razem przez czas dłuższy.
On roześmiał mi się wprost w twarz i odrzekł:
— Z kim mówicie, sir?
— Oczywiście, że z wami!
— To nie takie bardzo oczywiste. Tylko po waszym wzroku poznaję, że mnie macie na myśli. Zdaje się, że mnie nazwaliście Gibsonem?
— Istotnie.
— Ja się tak nie nazywam.
— Czy to nie wy uciekaliście przedemną w Nowym Orleanie?
— Master, wam się chyba coś plącze pod kapeluszem! Nie nazywam się Gibson!
— Kto ma tyle nazwisk, może z łatwością wyprzeć się jednego. Czy nie nazywaliście się w Nowym Orleanie Clinton, a w La Grange znowu sennor Gavilano?
— To jest istotnie moje właściwe i prawdziwe nazwisko. Czego wogóle chcecie odemnie? Zostawcie mnie w spokoju! Ja was nie znam!
— Wierzę bardzo. Urzędnik policyjny znajduje się czasem w takiem położeniu, że go nie poznają. Wypieraniem się nie wymkniecie mi się już teraz. Swoją rolę dograliście już do końca. Nie na to ścigałem was z Nowego Yorku aż tutaj, żebyście się ze mnie wyśmiali. Odtąd pójdziecie za mną tam, dokąd ja was zaprowadzę.