Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   462   —

mowę z handlarzem, ale on odprawił ich ostro od siebie, gdyż rozgniewało go to, żeśmy się z nimi spotkali. To usposobiło mnie do niego jeszcze gorzej, dla tego, w tajemnicy oczywiście, zwracałem teraz na jego zachowanie baczniejszą niż dotychczas uwagę. Moje spostrzeżenia pouczyły mię o czemś zupełnie innem, niż przypuszczałem.
Oto w chwilach, w których mu się zdawało, że go nikt nie widzi, przemykał mu po twarzy szyderczy uśmiech, czy też wyraz ukrywanego chytrze zadowolenia. Po każdej takiej sposobności rzucał na mnie i na Winnetou ostre, badawcze spojrzenie. To niewątpliwie miało jakieś znaczenie, może nawet zapowiadało coś dla nas niekorzystnego. Śledziłem jego ruchy coraz pilniej, starając się oczywiście nie wzbudzić w nim podejrzenia. W ten sposób zauważyłem potem jeszcze jedno.
Oto od czasu do czasu rzucał on okiem na jednego z trzech ludzi, idących pieszo, a ilekroć spotkały się ich spojrzenia, ześlizgiwały się zawsze szybko z siebie. Jakby przeczuciem tknięty zacząłem dopatrywać się w tem jakiegoś tajnego porozumienia. Czyżby ci czterej znali się wzajemnie? Czy mogło odpychające zachowanie się handlarza być tylko udane?
Ale w jakim celu oszukiwałby on nas? Ze strony zaś tamtych trzech nie należało się niczego obawiać, bo winni nam byli wdzięczność. Lecz to mnie jeszcze nie uspokoiło, gdyż mogłem się mylić.
Wątpliwości moje spotęgowały się jeszcze, gdy i tym razem zaznaczyła się zgodność uczuć, zapatrywań i myśli moich i Apacza; kiedy bowiem myślałem nad tem, co właśnie zauważyłem był, zatrzymał Winnetou konia, zsiadł i rzekł do starego Wartona:
— Mój biały brat szedł już dość długo. Niech teraz wsiądzie na mego konia. Old Shatterhand także chętnie użyczy swego. My umiemy bardzo prędko chodzić i dotrzymamy koniom kroku.
Warton udawał z początku, że nie może skorzystać z tej przysługi, ale przyjął ją wkońcu, a syn jego wsiadł