Przejdź do zawartości

Pustelnia parmeńska/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Pustelnia parmeńska
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1933
Druk Zakłady graficzne B. Wierzbicki i s-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. La Chartreuse de Parme
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


STENDHAL
PUSTELNIA
PARMEŃSKA
*
PRZEŁOŻYŁ
TADEUSZ ŻELEŃSKI (BOY)
WARSZAWA
ARCYDZIEŁA LITERATURY FRANCUSKIEJ
BIBLJOTEKA BOYA






OD TŁUMACZA

Wydając niedawno po polsku Czerwone i Czarne Stendhala, poprzedziłem tę książkę krótkim życiorysem oraz charakterystyką pisarza; nie będę tedy powtarzał tych ogólnych rysów; dodam jedynie kilka słów odnoszących się do samej Pustelni Parmeńskiej. Ukazała się ona drukiem w r. 1839 jako ostatni większy utwór Stendhala; powstała jednakże już w. r. 1832, tuż po Czerwonem i Czarnem. I w istocie czuć, iż oba te otwory wyrosły z jednej epoki duchowego życia pisarza, tyle odnajdujemy w nich wspólności.
Wspólność — ale raczej wewnętrzna; napozór znajdujemy się w zupełnie innym świecie. Tam Francja, tu Włochy; tam bohaterem powieści jest ambitny plebejusz, tu spieszczony arystokrata... Mimo to, twórczość Stendhala jest — przy pozorach suchego obiektywizmu — tak osobista, iż znów trzeba nam w nim samym poszukać komentarza do tej Pustelni Parmeńskiej.
Przypomnijmy go sobie w r. 1800, kiedy, jako siedmioletni chłopak, pierwszy raz dosiada konia, aby w ślad za krewniakiem swym Daru, podążyć do Włoch za armją Bonapartego. Młody Beyle dostaje się do Medjolanu, a siła tych pierwszych upojeń, które znalazł na ziemi włoskiej jako jedna z żywych głosek wspaniałego rapsodu który się tam rozgrywał, jest taka, iż, w trzydzieści lat później, wspomnienie ich starczy aby mu podyktować karty rozpoczynające Pustelnię Parmeńską, jedne z najgorętszych, najbardziej świeżych, jakie kiedy wyszły z pod jego pióra. Ten sam napoleonizm który przenikał Czerwone i Czarne, bije i tutaj z każdej stronicy; ale, podczas gdy tam był to ów napoleonizm pogrobowy, beznadziejny, tutaj tryska on świeżością i stanowi nieporównany dokument do zrozumienia tej epoki dziejów. Cały początek powieści, wraz z tym tak sławnym w literaturze opisem bitwy pod Waterloo, jest arcydziełem.
Napoleon... oto wielkie imię, które stanowi klucz do zrozumienia bohaterów obu tych powieści; ono stwarza to braterstwo duchowe między francuskim plebejuszem a włoskim arystokratą i pozwala duszy samego autora przeglądać się w nich obu. Dwie te powieści, to dwa studja napoleonizmu, tej wielkiej epidemji wieku; monografje dwóch gorących serc, usychających z nostalgji za tą dziwną, bajkową ojczyzną, jaką byłaby dla nich armja Napoleona.
Kult Napoleona, to u Stendhala kult energji, hymn o mocnem życiu instynktu, hazardu i wzruszenia. Francuzom, będącym (wedle Stendhala) na antypodach tej heroicznej koncepcji życia, dał go kosztować Napoleon. Francja, a zwłaszcza ów tak antypatyczny mu Paryż, to dla Stendhala królestwo intelektu; Włochy, a zwłaszcza Włochy z epoki renesansu, — to królestwo instynktu. Ale coś — wiele nawet — z renesansowej Italji żyje i w owych współczesnych Stendhalowi Włoszech, które tak bardzo ukochał, w których spędził większą część życia, i które nawet na kamieniu grobowym uczynił swą prawdziwą ojczyzną. Zwłaszcza włoska kobieta, którą Stendhal tak uwielbia i którą tak zawsze przeciwstawia antypatycznej dlań Francuzce, pozostała — w najwspanialszych swych egzemplarzach — owym czystym instynktem, bez którego nie istnieje dlań żadne piękno, żadna wielkość życia. I, potrosze ze strzępów własnych przeżyć i wspomnień, potrosze — i więcej zapewne — z marzenia, urodziła się ta niepokojąca Gina Pietranera (pierwsza kobieta którą Stendhal kochał we Włoszech nazywała się Pietragrua), która kartom tej powieści daje tyle mocnego i oryginalnego wdzięku. Równocześnie jest ta księżna Sanseverina żywym wyrazem owej spokojnej, niezachwianej ani na chwilę amoralności kobiety, o ile pozostała ona cała instynktem, nietkniętym niemal przez wychowanie społeczne. Nawet wyrzut sumienia, to coś, co dla niej nie istnieje. Zastanawiałem się nad tem swego czasu, pisząc o Makbecie Szekspira.
Instynktem jest i Fabrycy. Jakiś a-logiczny imperatyw dyktuje mu wszystkie jego czynności; mamy uczucie jakgdyby żył w jakimś śnie na jawie. Ale — powiedzmy otwarcie — ta postać o wiele mniej jest żywa niż sama księżna; omal nie powiedziałbym chybiona. Marząc sobie postacie kobiece, kochając się w nich z piórem w ręku, Stendhal wywoływał je z doskonałą siłą wizji; tak powstały te niezapomniane figury pani de Renal, Matyldy de Ja Mole, Giny Pietranera. Trudniej z mężczyznami; tu egotyzm autora, osobiste elementy, wciskają się pod pióro, mącąc nieraz czystość rysunku i plastykę postaci. O ile egotyzm ten, mocą siły twórczej, stopił się niemal doskonale z postacią Juljana Sorel, dając jej intensywne a samoistne życie, o tyle tutaj odnajdujemy go w Fabrycym w niedość organicznem zespoleniu.
Skoro już mowa o brakach tej powieści, zaznaczmy jeszcze ten sam rys, który tak niecierpliwiąco dawał się uczuć w Czerwonem i Czarnem: mianowicie posługiwanie się osobami, które odgrywają znaczną rolę w akcji, a których znamy jedynie nazwiska powracające raz po raz niby liczmany: takim liczmanem jest tu owa wieczna „margrabina Raversi“, a poniekąd i Fabio Conti, Rassi etc. Jeszcze, jak wspomniałem, nie przeszedł przez powieść nowoczesną Balzac, ze swoją sztuką wywoływania całego świata żywych postaci — aż do najdrobniejszych.
Pozatem Pustelnia Parmeńska posiada też same cechy „techniki“ pisarskiej Stendhala co Czerwone i Czarne; ten sam sposób opowiadania mało operujący djalogiem, więcej drobiazgową analizą stanów duszy. Ta analiza uczyniła ze Stendhala bożyszcze «szkoły psychologicznej“ w ostatnich dziesiątkach ubiegłego wieku. Dziś staliśmy się nieco bardziej sceptyczni wobec psychologji wogóle: może jest i coś fatydycznego w samym terminie psychologja, co, jak wiadomo, oznacza nietyle znawstwo duszy ile gadanie o duszy. Faktem jest, iż raczej przemawia dziś do nas w Stendhalu to co jest wyobraźnią, niż to co jest ową drobiazgową analizą.
Wyobraźnia Stendhala — mimo iż tak bardzo odrębna od wyobraźni Romantyków — działa w tym utworze z niezwykłą siłą suggestji. Stwarza świat, — mniejsza w jakim stopniu odpowiadający rzeczywistości, — zanurza nas w pewnej atmosferze, w której pozostajemy aż do ostatniej karty książki. Te Włochy Stendhala, radosne, zbudzone do życia wkroczeniem zwycięskiej armji Bonapartego; — to znów, po runięciu olbrzyma, ta atmosfera małego Dworu z jego śmiesznością, intryżkami, małostkami, wszystko to żyje i zmusza nas do udziału w tem życiu. Czasem tylko buntujemy się na chwilę; zwłaszcza więzienna idylla Fabrycego i Klelji trąci nam romantyzmem nazbyt już „operowym“.
Ale nie mam zamiaru ustalać bilansu zalet i wad tej książki. Mimo swoich słabizn, mimo — zwłaszcza — dotkliwych rozwlekłości (w części drugiej), mimo swego „neutralnego“ stylu, przetrwała ona i przetrwa zapewne jako jeden z najbogatszych w treść wewnętrzną, najbardziej suggestywnych utworów epoki. Jest ta książka jedną z najbardziej znanych, cytowanych. Istotnie, kto ją raz przeczytał, ten jej nie zapomina; zacierają się w pamięci szczegóły zawiłej intrygi, ale dusza bogaci się o jeden ton, oryginalny, mocny i nieraz wspomnieniem swojem pogrążający w zadumie. I to wpół-tajemnicze działanie stanowi urok Stendhala i sprawia że książki jego przeżyły tyle innych, skądinąd może doskonalszych tworów literackich.

Warszawa, w czerwcu 1923.

PRZEDMOWA

Opowiadanie to skreślono w zimie r. 1830, o trzysta mil od Paryża. Wiele lat wprzódy, gdy nasze armje przebiegały Europę, traf pomieścił mnie na kwaterze w domu pewnego kanonika: było to w Padwie, szczęśliwem mieście, gdzie, jak w Wenecji, zabawa jest najważniejszą ze spraw i nie zostawia czasu na gorszenie się sąsiadem. Pobyt przeciągnął się dość długo, mieliśmy czas zaprzyjaźnić się z kanonikiem.
Przejeżdżając przez Padwę z końcem r. 1830, pobiegłem do domostwa zacnego księdza: nie żył już, wiedziałem o tem, ale chciałem raz jeszcze zobaczyć salon, gdzie spędziliśmy tyle miłych wieczorów, tak często później wspominanych z żalem. Zastałem bratanka kanonika, oraz jego żonę; przyjęli mnie jak starzy przyjaciele. Nadeszło jeszcze kilka osób, zebranie przeciągnęło się. Gospodarz kazał przynieść z kawiarni Pedroti doskonały zambajon (poncz). Głównie zabawiła nas do tak późna historja księżnej Sanseverina. Ktoś o niej natrącił, a bratanek kanonika opowiedział rzecz na moją cześć w całości.
— W kraju do którego się udaję, rzekłem do moich przyjaciół, nie znajdę takiego domu jak ten; toteż, aby zapełnić długie wieczorne godziny, ułożę powiastkę z życia uroczej księżnej Sanseverina. Będę naśladował waszego dawnego bajarza Bandella, biskupa z Agen, który miałby sobie za zbrodnię pominąć prawdziwe okoliczności swojej historji, lub dodać jakie nowe.
— W takim razie, rzekł bratanek, pożyczę panu zapisków mego wuja, który, pod paragrafem Parma, wspomina niektóre intrygi tego dworu w czasie gdy trzęsła nim księżna Sanseverina; ale strzeż się pan! historja ta nie jest zbyt moralna, i obecnie, kiedy wy, we Francji, macie ambicje ewangelicznej czystości, może ściągnąć na pana wprost morderczą reputację.
Ogłaszam tę powiastkę, nic nie zmieniając w rękopisie z roku 1830, co może mieć dwie ujemne strony:
Pierwsza, dla czytelników: bohaterowie jej, jako Włosi, mniej go może zainteresują, ile że charakter tego kraju dość jest różny od Francji. Włosi są szczerzy, dobrzy ludzie, bez fałszywego wstydu mówią co myślą; próżności ulegają jedynie chwilami, wówczas staje się ona namiętnością i przybiera miano pantiglio. Wreszcie, ubóstwo nie jest u nich śmieszne.
Druga ujemna strona odnosi się do autora. Wyznaję, że miałem tę odwagę, aby zostawić działającym osobom wszystkie brutalności ich charakteru; ale, w zamian, oświadczam głośno, iż nie szczędzę najmoralniejszej wzgardy wielu ich postępkom. Naco im było dawać wysoką moralność i wdzięk charakterów francuskich, które kochają pieniądz ponad wszystko i nie dopuszczają się grzechów z miłości lub nienawiści? Włosi grający rolę w tem opowiadaniu są bardzo odmienni. Zresztą, mam wrażenie, że, za każdym razem kiedy się posuwamy o dwieście mil z południa na północ, nastręcza się nowy krajobraz jak i nowa powieść. Urocza bratanica kanonika znała a nawet bardzo kochała księżnę Sanseverina, i prosi mnie abym nie zmieniał nic w jej przygodach, zaiste bardzo nagannych.

23 styczeń 1839.

I.
MEDJOLAN W ROKU 1796

15-go maja r. 1796 generał Bonaparte wszedł do Medjolanu, na czele młodej armji, która świeżo przebyła most Lodi i pokazała światu, że, po tylu wiekach, Cezar i Aleksander zyskali następcę.
Cudy odwagi i genjuszu, których świadkami były Włochy, rozbudziły w ciągu kilku miesięcy uśpiony lud; jeszcze na tydzień przed przybyciem Francuzów, medjolańczycy widzieli w nich jedynie zgraję bandytów, pierzchających stale przed wojskami Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości: tak przynajmniej głosiła trzy razy na tydzień miejscowa gazeta, świstek drukowany na brudnym papierze.
W średnich wiekach, medjolańczycy byli dzielni jak Francuzi z czasu Rewolucji i osiągnęli tyle, że cesarze niemieccy zrównali z ziemią ich miasto. Od czasu jak się stali wiernymi poddanymi, głównem ich zajęciem było drukować sonety na różowych jedwabnych chusteczkach, z okazji małżeństwa córek jakiej szlachetnej lub zamożnej rodziny. W parę lat po tej wielkiej epoce swego życia, młoda dziewczyna brała sobie służkę: niekiedy, nazwisko takiego galanta, wybranego przez rodzinę męża, widniało na honorowem miejscu w kontrakcie ślubnym.
Cóż za przeskok od tego leniwego życia do gwałtownych wzruszeń, jakie dało niespodziane przybycie armji francuskiej! Niebawem wyłoniły się nowe obyczaje i namiętności. Z dniem 15-go maja r. 1796 cały naród spostrzegł, iż wszystko, co dotąd czcił, było nad wyraz śmieszne, nieraz wstrętne. Wymarsz ostatniego austrjackiego pułku zaznaczył upadek dawnych pojęć: narażanie życia stało się rzeczą modną. Zrozumiano, iż, aby być szczęśliwym po wiekach obłudy i gnuśności, trzeba ukochać coś mocno i umieć, w potrzebie, stawić życie na kartę. W atmosferze będącej puścizną zazdrosnego despotyzmu Karola V i Franciszka II, Lombardowie żyli w mrokach głębokiej nocy; teraz, obalili swoje bożyszcze i nagle znaleźli się w potokach światła. Od pięćdziesięciu lat, w miarę jak we Francji wschodził dzień Encyklopedji i Woltera, mnichy wmawiały poczciwym medjolańczykom, że nauka czytania lub czegobądź na świecie, to trud bardzo zbyteczny, i że, płacąc regularnie dziesięcinę proboszczowi i opowiadając mu sumiennie swoje grzeszki, ma się mniej więcej zapewnione przyzwoite miejsce w raju. Aby wyprać z tego ludu, tak groźnego niegdyś, wszelki nerw, Austrja sprzedała mu tanio przywilej uwalniający od dawania rekruta.
W r. 1796, armja medjolańska składała się z dwudziestu czterech drabów w czerwonych mundurach, którzy, wraz z czterema wspaniałemi węgierskiemi pułkami, strzegli miasta. Obyczaje były mocno rozwiązłe, ale namiętności nader rzadkie. Nie licząc przykrości opowiadania wszystkiego spowiednikowi, medjolańczycy z roku 1790 nie umieli niczego pragnąć gwałtownie. Poczciwy ludek medjolański był jeszcze skrępowany monarchicznemi pętami, które bywały dość uciążliwe. Tak naprzykład, arcyksiąże, który rezydował w Medjolanie i władał w imieniu cesarza, swego kuzyna, wpadł na zyskowny pomysł handlu zbożem. Wskutek tego, zabroniono chłopom sprzedawać zboże, póki Jego Wysokość nie napełni swoich spichrzów.
W maju r. 1796, w trzy dni po wejściu Francuzów, młody minjaturzysta, nieco szalona pałka, zowiący się Gros (nazwisko później sławne), który przybył wraz z armją, usłyszawszy w modnej wówczas kawiarni Servi o działalności arcyksięcia, będącego w dodatku olbrzymim brzuchaczem, wziął spis lodów, wydrukowany na ćwiartce lichego żółtego papieru, aby, na odwrotnej stronie, narysować grubego arcyksięcia: żołnierz francuski kłuje go bagnetem w brzuch, i, zamiast krwi, sypie się zeń nieprawdopodobna ilość zboża. Wszelki żart, karykatura, były czemś zupełnie nieznanem w tym kraju czujnego despotyzmu. Rysunek zostawiony przez Grosa na stoliku kawiarni wydał się cudem, który zstąpił z nieba: odbito go w nocy, a następnego dnia sprzedano dwadzieścia tysięcy egzemplarzy.
Tegoż samego dnia, ogłoszono afiszami kontrybucję wojenną sześciu miljonów, na potrzeby armji francuskiej, której, po sześciu wygranych bitwach i zdobyciu dwudziestu prowincyj, brakło jedynie butów, spodni, odzieży i kapeluszy.
Ci nędzarze Francuzi wnieśli z sobą do Lombardji tyle szczęścia i radości życia, że jedynie księża i paru magnatów odczuli ciężar tej sześciomiljonowej kontrybucji, po której niebawem przyszły inne. Żołnierze francuscy śmiali się i śpiewali cały dzień; żaden z nich nie miał dwudziestu pięciu lat, wódz ich zaś, który miał lat dwadzieścia siedem, uchodził za najstarszego w armji. Ta wesołość, młodość, beztroska były jakby ucieszną odpowiedzią na wściekłe nawoływania mnichów, którzy, od pół roku, głosili z ambony, że Francuzi to są potwory, obowiązane, pod karą śmierci, palić wszystko i ścinać głowę każdemu kto się nawinie: w tym celu, każdy pułk kroczy z gilotyną na czele.
Po wsiach widziało się na progu chaty francuskiego żołnierza kołyszącego niemowlę gospodyni domu, prawie zaś co wieczór, dobosz jakiś, grający na skrzypcach, improwizował balik. Ponieważ kadryl zbyt był uczony i zawiły aby żołnierze (nie umiejący go zresztą) mogli go nauczyć swoje tancerki, częściej one uczyły młodych francuzów monferyna, skoczki i innych tańców włoskich.
Oficerów pomieszczono, o ile się dało, w domach bogatych; mocno potrzebowali się skrzepić! Tak np. pewien porucznik imieniem Robert otrzymał kwaterę w pałacu margrabiny del Dongo. Oficer ten, niedawny rekrut, posiadał w tej chwili za cały majątek talara otrzymanego pod Placencją. Po Lodi, zabrał dorodnemu austrjackiemu oficerowi zabitemu przez kulę wspaniałe nankinowe spodnie, zupełnie nowe. Nigdy odzież nie zjawiła się równie w porę! Oficerskie szlify miał wełniane, na rękawach mundur przyszyty był do podszewki aby strzępy nie odpadały; ale najsmutniejsze było to, iż podeszwy u butów były sporządzone z kawałków kapelusza, również zgarniętego na polu bitwy, za mostem Lodi. Te improwizowane podeszwy związane były na butach zapomocą bardzo widocznych sznurków, tak iż, kiedy marszałek dworu zjawił się w pokoju porucznika Roberta aby go zaprosić w imieniu margrabiny na obiad, pogrążył go, zaiste, w okrutnym kłopocie. Dwie godziny, które zostawały do tego nieszczęsnego obiadu, spędził wraz ze swym forysicem na cerowaniu munduru, oraz czernieniu atramentem nieszczęsnych sznurków u trzewików. Wreszcie nadszedł straszliwy moment. „W życiu nie byłem równie zakłopotany, mówił mi porucznik; te panie myślały, że im napędzę strachu, a ja byłem bardziej drżący od nich. Patrzałem na swoje trzewiki i nie wiedziałem jak stąpać z wdziękiem. Margrabina del Dongo, dodał, była wówczas w całym blasku piękności: pamiętasz te cudne oczy o anielskiej słodyczy, te piękne ciemnoblond włosy, rysujące owal jej uroczej twarzy. W pokoju moim była na ścianie Herodjada Leonarda da Vinci; możnaby myśleć, że to jej portret. Bóg dał, iż, oszołomiony tą nadprzyrodzoną pięknością, zapomniałem o swoim stroju. Od dwóch lat widziałem w górzystych okolicach Genui same szpetne i nędzne postacie: ośmieliłem się wyrazić jej w kilku słowach swój zachwyt.
„Ale nie byłem tak niemądry, aby długo brnąć w komplementach. Klecąc dworne frazesy, widziałem w marmurowej jadalni tuzin lokajów, ubranych w sposób, będący, w moich ówczesnych pojęciach, szczytem wspaniałości. Wyobraź sobie, hultaje mieli trzewiki, nietylko całe, ale do tego ze srebrnemi sprzączkami! Widziałem z pod oka jak wytrzeszczają gały na moje ubranie, może i na buty, co mnie doprowadziło do rozpaczy. Mogłem jednem słowem nagnać pietra tym trutniom, ale jak ich przywołać do porządku, nie przestraszając pań? bo margrabina, aby sobie dodać odwagi nieraz mówiła mi to później — sprowadziła z klasztoru siostrę męża, Ginę del Dongo, pensjonarkę, która została później ową uroczą hrabiną Pietranera. Nikt nie dorównał jej wdziękiem i weselem w pomyślności, jak nikt nie przewyższył jej hartem i pogodą w złej doli. Gina mogła mieć wówczas trzynaście lat, ale wyglądała na ośmnaście. Żywa i szczera, jak ją znasz, tak się bała aby nie parsknąć śmiechem na widok mego stroju, że nie miała odwagi jeść. Margrabina, przeciwnie, zasypywała mnie wymuszonemi uprzejmościami; widziała doskonale w moich oczach zniecierpliwienie. Słowem, grałem głupią rolę, łykałem wstyd, rzecz podobno niemożliwa dla Francuza. Wreszcie, myśl zesłana z nieba rozświeciła mój mózg: zacząłem opowiadać paniom o naszej nędzy, wszystko cośmy wycierpieli od dwóch lat w pogórzu genueńskiem, gdzie nas trzymali starzy głupi generałowie. Mówiłem, jak nam dawano asygnaty nie mające obiegu i trzy uncje chleba dziennie. Nie upłynęły dwie minuty, jak dobra margrabina miała łzy w oczach, a Gina spoważniała.
— Jakto, panie poruczniku, mówiła, trzy uncje chleba!
— Tak, pani, ale dostawa zawodziła trzy razy na tydzień, że zaś wieśniacy, u których staliśmy kwaterą, byli jeszcze biedniejsi od nas dawaliśmy im nieco naszego chleba.
„Po obiedzie, przeprowadziłem margrabinę do drzwi, następnie zaś, wróciwszy szybko, dałem lokajowi usługującemu mi przy stole ową jedyną sztukę srebra, na której budowałem tyle zamków na lodzie.
„W tydzień później, ciągnął Robert, skoro już się upewniono że Francuzi nie gilotynują nikogo, margrabia del Dongo wrócił za swego zamku Grianta nad jeziorem Como, dokąd się mężnie schronił za zbliżeniem armji, zostawiając losom wojny młodą i piękną żonę wraz z siostrą. Nienawiść, jaką ten magnat czuł do nas, była równa jego strachowi, to znaczy niezmierzona; uciesznie było widzieć tę dużą, bladą facjatę świętoszka, kiedy się silił wobec mnie, na uprzejmość. Nazajutrz po jego powrocie, otrzymałem trzy łokcie sukna i dwieście franków z owej sześciomiljonowej kontrybucji: oporządziłem się nieco i stałem się nadwornym rycerzem tych pań, bo nastała epoka balów“.
Historja porucznika Roberta, to, w przybliżeniu, dzieje wszystkich Francuzów; zamiast drwić z nędzy tych dzielnych żołnierzy, ulitowano się ich i pokochano.
Ten okres nieopisanego szczęścia i upojenia trwał ledwie dwa lata; szaleństwo było tak powszechne, że niepodobna byłoby mi dać pojęcie o niem inaczej niż zapomocą tej głębokiej historycznej refleksji: lud ten nudził się od dwustu lat.
Rozkosz, przyrodzona południowym krajom, władała niegdyś na dworze Viscontich i Sforzów, słynnych diuków medjolańskich. Ale od r. 1624, kiedy Hiszpanie zawładnęli Medjolanem jako panowie milczący, podejrzliwi, dumni i wciąż lękający się buntu, wesołość pierzchła. Ludność, przejmując obyczaje swych panów, raczej myślała o tem aby pomścić sztyletem najlżejszą zniewagę, niż aby się cieszyć życiem i chwilą.
Szalona radość, wesele, rozkosz, zapomnienie wszelkich smutków a nawet rozsądku doszły — od 15 maja 1796, daty wejścia Francuzów do Medjolanu, aż do kwietnia 1799, kiedy ich wypędzono w następstwie bitwy pod Cassano — do tego, możnaby przytoczyć starych kupców-miljonerów, starych lichwiarzy, rejentów, którzy, przez ten okres, zapomnieli o kwaśnej minie i o ciułaniu grosza.
Conajwyżej możnaby wymienić kilka magnackich rodzin, które usunęły się do swoich pałaców na wsi, jakgdyby dąsając się na powszechną wesołość i rozkwit serc. Trzeba przyznać, że szlachetne te i bogate rodziny wyróżniono w przykry sposób w rozdziale kontrybucji ściąganej na rzecz armji francuskiej.
Margrabia del Dongo, oburzony tem weselem, schronił się, jeden z pierwszych, do swego wspaniałego zamku Grianta, za Como dokąd też panie zabrały z sobą porucznika Roberta. Zamek ten, o położeniu jedynem może w świecie, wznosi się na płaskowyżu, na sto pięćdziesiąt stóp nad cudnem jeziorem; była to niegdyś warownia. Rodzina del Dongo zbudowała go w czternastym wieku, jak o tem świadczyły herby gęsto wyryte na marmurach; są tam jeszcze mosty zwodzone i głębokie rowy, coprawda bez wody; dlatego zamek ów był tak drogi podejrzliwemu margrabiemu. Otoczony paroma tuzinami sług, w których oddanie wierzył, zapewne dlatego, że nie odzywał się do nich inaczej niż z obelgą na ustach, czuł się tam mniej spłoszony, niż w Medjolanie.
Strach ten nie był zupełnie bezpodstawny: margrabia utrzymywał żywą korespondencję z pewnym szpiegiem, pomieszczonym przez Austrję na granicy szwajcarskiej, o trzy mile od Grianta, dla ułatwienia ucieczki jeńcom; rzecz, która mogłaby się bardzo niepodobać generałom francuskim.
Margrabia zostawił młodą żonę w Medjolanie: zawiadowała tam sprawami rodzinnemi, miała poruczone bronić się przed kontrybucjami nałożonemi na casa del Dongo, jak mówią w tym kraju; starała się je zmniejszyć, co zniewalało ją do stykania się z magnatami którzy zgodzili się przyjąć funkcje publiczne, a nawet z paroma wpływowemi osobistościami z nieszlachty. Właśnie zaszedł w rodzinie ważny wypadek. Margrabia ułożył małżeństwo siostry swej Giny z bogatym i wysoko położonym jegomością; ale oblubieniec pudrował się: co sprawiło, że Gina przyjmowała go wybuchem śmiechu, niebawem zaś popełniła to szaleństwo, że zaślubiła hrabiego Pietranera. Był to, trzeba przyznać, wyborny szlachcic, bardzo urodziwy, ale zrujnowany od dwóch pokoleń i na domiar nieszczęścia, gorący zwolennik nowych idej. Pietranera był podporucznikiem w legji włoskiej, co dopełniało rozpaczy margrabiego.
Po tych dwóch latach szczęścia, i szału, Dyrektorjat paryski, jak władca pewny swego panowania, okazał śmiertelną nienawiść do wszystkiego co nie było miernotą. Nieudolni generałowie, których wysyłał do armji włoskiej, przegrali szereg bitew na tych samych równinach werońskich, które, dwa lata wprzód, były świadkiem cudów Arcole i Lonato. Austrjacy zbliżyli się do Medjolanu; porucznik Robert, mianowany majorem i ranny pod Cassano, poraz ostatni zamieszkał u przyjaciółki swej margrabiny del Dongo. Pożegnanie było smutne; Robert odjechał z hrabią Pietranera, który towarzyszył Francuzom w ich odwrocie pod Novi. Młoda hrabina, której brat odmówił wypłaty ojcowizny, jechała za armją na wózku.
Wówczas zaczęła się epoka reakcji i powrotu do dawnych pojęć, którą Medjolańczycy nazywają i tredici mesi (trzynaście miesięcy), ponieważ, w istocie, na ich szczęście, powrót ten do głupoty trwał tylko trzynaście miesięcy, do Marengo. Wszystko co było stare, nabożne, markotne, zjawiło się znów u steru i objęło rządy: niebawem, ludzie którzy pozostali wierni „uczciwym zasadom“, otrąbili po kraju, że Napoleona powiesili w Egipcie Mamelucy, jak na to z tylu tytułów zasługiwał.
Między tymi, którzy zaszyli się w swoich zamkach a teraz wrócili dyszący zemstą, margrabia del Dongo wyróżniał się swą zajadłością: zacietrzewienie to wysunęło go na czoło stronnictwa. Ci panowie, bardzo zacni ludzie kiedy się nie bali, ale drżący wciąż ze strachu, zdołali opętać austrjackiego generała. Poczciwina dał w siebie wmówić, że surowość jest wysoką polityczną mądrością i kazał uwięzić pięćdziesięciu patrjotów: byli to najtężsi ludzie ówczesnych Włoch.
Niebawem wywieziono ich do Cattaro, i wtrącono do podziemnych grot, gdzie wilgoć, a zwłaszcza brak chleba, uporały się rychło z łajdakami!
Margrabia del Dongo otrzymał wysokie stanowisko, że zaś do innych zalet łączył brudne skąpstwo, chwalił się publicznie, że nie posyła ani talara siostrze, hrabinie Pietranera, która, wciąż szalenie zakochana, nie chciała opuścić męża i przymierała z nim głodem we Francji. Dobra margrabina była w rozpaczy; wreszcie udało się jej wykraść kilka brylancików ze swoich kosztowności, które mąż odbierał jej co wieczór, aby je zamknąć pod łóżkiem w żelaznej kasie: margrabina wniosła mężowi osiemset tysięcy franków posagu, a dostawała osiemdziesiąt franków miesięcznie na osobiste wydatki. Przez trzynaście miesięcy, które Francuzi byli poza Medjolanem, owa tak lękliwa kobieta znalazła pozory aby nie zdejmować czarnej sukni.
Musimy wyznać, iż, za przykładem wielu poważnych autorów, zaczęliśmy historję naszego bohatera na rok przed jego urodzeniem. Główną tą osobą jest, w istocie, nie kto inny, niż Fabricio Valserra, marchesino del Dongo, jak mówią w Medjolanie. Raczył właśnie przyjść na świat w chwili gdy wypędzano Francuzów, i był, dzięki trafowi urodzenia, drugim synem margrabiego del Dongo, owego magnata, którego bladą twarz, obleśny uśmiech i bezgraniczną nienawiść do nowych prądów już znacie. Cały majątek rodzinny przepisano na starszego syna, Ascania del Dongo, który był godnym wizerunkiem ojca. Miał osiem lat, a Fabricio dwa, kiedy nagle ów generał Bonaparte, o którym wszyscy dobrze urodzeni ludzie sądzili że wisi oddawna, zeszedł z góry św. Bernarda. Uszedł do Medjolanu: chwila ta jest czemś jedynem w historji: wyobraźcie sobie lud oszalały miłością! W kilka dni potem, Napoleon wygrał bitwę pod Marengo. Reszty nie trzeba mówić. Upojenie Medjolańczyków doszło szczytu; ale tym razem kojarzyło się z myślą o zemście: nauczono ten dobry lud nienawiści. Niebawem sprowadzono garstkę owych patrjotów, którzy zdołali przetrwać pobyt w grotach Cattaro; powrót ich był narodowem świętem. Ich blade twarze, wielkie zdziwione oczy, wychudłe członki, stanowiły kontrast z buchającą ze wszystkich stron radością. Przybycie ich było sygnałem odjazdu dla najbardziej skompromitowanych rodzin. Margrabia del Dongo uciekł jeden z pierwszych do zamku w Grianta. Naczelnicy wielkich rodów dyszeli nienawiścią i strachem; natomiast żony ich i córki pamiętały uciechy pierwszego pobytu Francuzów i żałowały Medjolanu oraz wesołych balów, które tuż po Marengo zaczęły się w Casa Tanzi. Wkrótce po zwycięstwie, generał francuski utrzymujący ład w Lombardji spostrzegł, że wszyscy wieśniacy i wieśniaczki, zamiast być olśnieni zdumiewającem zwycięstwem pod Marengo, które zmieniło losy Włoch i odzyskało trzynaście fortec w jednym dniu, pamiętają jedynie proroctwo św. Giovity, pierwszego patrona Brescji. Wedle tych świętych słów, pomyślność Francuzów i Napoleona miała się skończyć ściśle w trzynaście tygodni po Marengo. Pewnem usprawiedliwieniem dla margrabiego del Dongo i całej zgrai dąsających się szlachciurów jest to, że szczerze, bez obłudy, wierzyli w proroctwo. Wszyscy ci ludzie nie przeczytali w życiu ani czterech książek; gotowali się otwarcie wrócić do Medjolanu po trzynastu tygodniach; ale każdy dzień znaczył się nowym postępem sprawy Francuzów. Wróciwszy do Paryża, Napoleon ocalił roztropnemi dekretami Rewolucję wewnątrz kraju, jak ją ocalił pod Marengo przeciw cudzoziemcom. Wówczas, szlachta lombardzka, zaszyta w swoich zamkach, doszła do przekonania, że źle pojęła zrazu przepowiednię świętego patrona: miał na myśli nie trzynaście tygodni, ale trzynaście miesięcy. Trzynaście miesięcy upłynęło, a powodzenie Francuzów zdawało się rosnąć z każdym dniem.
Prześliznijmy się po dziesięciu latach postępu i szczęścia, od 1800 do 1810. Fabricio przebył je w zamku Grianta, bijąc się na kułaki z wiejskimi chłopakami i nie ucząc się niczego, nawet czytać. Później posłano go do kolegjum OO. Jezuitów w Medjolanie. Stary margrabia życzył sobie aby go uczono łaciny, nie na owych starych autorach bających wciąż o republice, ale na wspaniałej książce, zdobnej przeszło stu rycinami, arcydziele mistrzów XVII w.; była to łacińska genealogja Valserrów, margrabiów del Dongo, wydana w r. 1650 przez Fabrycego del Dongo, arcybiskupa parmeńskiego. Ponieważ wielkość Valserrów urosła przeważnie z wojenki, ryciny przedstawiały mnogo bitew; raz po raz widziało się jakiegoś bohatera tego nazwiska, tęgo kropiącego mieczem. Książka ta podobała się wielce chłopcu. Matka, która go ubóstwiała, uzyskiwała, od czasu do czasu, pozwolenie odwiedzania go w Medjolanie; ale mąż nie dawał jej nigdy grosza na te podróże: pożyczała jej bratowa, owa miła hrabina Pietranera. Po powrocie Francuzów, hrabina stała się jedną z najświetniejszych dam na dworze księcia Eugenjusza, wicekróla Italji.
Kiedy Fabricio odbył pierwszą komunję, hrabina uzyskała od margrabiego, wciąż dobrowolnego wygnańca, aby jej wolno było czasem zabierać go z kolegjum. Wydawał się jej oryginalny i inteligentny; był nieco poważny, ale przytem ładny chłopiec, wcale na miejscu w salonie modnej kobiety; zresztą straszliwy nieuk, ledwie umiejący pisać. Hrabina, biorąca każdą rzecz bardzo gorąco, przyrzekła swoje poparcie przełożonemu zakładu, jeżeli bratanek jej Fabricio będzie robił zadziwiające postępy i z końcem roku otrzyma wiele nagród. Aby mu ułatwić ich zdobycie, posyłała po niego w sobotę wieczór, i często oddawała go jego mistrzom aż we środę lub czwartek. Jezuici, mimo iż darzeni sympatją przez księcia-wicekróla, byli wygnani z Włoch mocą praw krajowych; toteż przełożony kolegjum, sprytny człowiek, zdawał sobie sprawę z korzyści, jakie mógł wyciągnąć ze swoich stosunków z kobietą wszechmocną na dworze. Ani mu w głowie było żalić się na swobody Fabrycego, który, mimo iż większy nieuk niż kiedykolwiek, otrzymał z końcem roku pięć pierwszych nagród. Za tę cenę, świetna hrabina Pietranera, w towarzystwie męża, dywizjonera gwardji, oraz kilku dostojników dworu, zaszczyciła swą obecnością ceremonję rozdawania nagród u OO. Jezuitów. Ksiądz-prefekt otrzymał od swych przełożonych wyrazy uznania.
Hrabina prowadziła bratanka na świetne zabawy, wypełniające zbyt krótkie panowanie miłego księcia Eugenjusza. Zrobiła go na własną rękę oficerem huzarów, i Fabrycy, mając dwanaście lat, nosił ten mundur. Jednego dnia, hrabina, zachwycona jego zgrabną figurką, poprosiła dlań księcia o miejsce pazia, co oznaczałoby pojednanie del Dongów z nowym rządem. Nazajutrz musiała użyć wszystkich swoich wpływów, aby wicekról raczył nie pamiętać o tej prośbie, której brakowało jedynie pozwolenia ojca przyszłego pazia; tego pozwolenia ojciec odmówił z publicznym rozgłosem. Po tem szaleństwie, margrabia, oburzony i wściekły, znalazł pozór aby odwołać młodego Fabrycego do Grianta. Hrabina gardziła bratem z całej duszy; uważała go za mantykę i głupca, przy tem za człowieka który byłby zły, gdyby miał władzę potemu. Ale przepadała za Fabrycym; po dziesięciu latach zerwanych stosunków, napisała do margrabiego z prośbą o zostawienie jej bratanka: list został bez odpowiedzi.
Wracając do tego olbrzymiego pałacu, zbudowanego przez najbardziej wojowniczych przodków, Fabrycy nie umiał nic prócz musztry i jazdy konnej. Często hrabia Pietranera, równie rozkochany w dzieciaku jak jego żona, sadzał go na konia i brał z sobą na paradę.
Wróciwszy do Grianta, Fabrycy, z oczami jeszcze czerwonemi od łez wylanych przy rozstaniu z salonami ciotki, znalazł jedynie namiętne pieszczoty matki i sióstr. Margrabia siedział zamknięty w swoim gabinecie ze starszym synem, marchesino Askaniem. Sporządzali szyfrowane listy, które miały zaszczyt wędrować do Wiednia; ojciec i syn zjawiali się jedynie w godzinach posiłku. Margrabia powtarzał ostentacyjnie, że uczy swego spadkobiercę prowadzenia rachunków z poszczególnych majątków. W rzeczywistości, margrabia nadto był zazdrosny o swoją władzę aby wtajemniczać w te rzeczy syna, niewątpliwego dziedzica majoratu. Używał go do szyfrowania depesz długich na piętnaście lub dwadzieścia stronic, które, parę razy na tydzień, wyprawiał do Szwajcarji, skąd kierowano je do Wiednia. Margrabia silił się przedstawiać swoim, prawym władcom wewnętrzny stan Włoch, którego sam nie znał; mimo to, listy jego miały powodzenie. Oto jak. Za pośrednictwem tajnego agenta, margrabia kazał liczyć na gościńcu liczbę żołnierzy jakiegoś francuskiego lub włoskiego pułku, który zmieniał garnizon, i, zdając sprawę dworowi wiedeńskiemu, nieodmiennie uszczuplał liczbę żołnierzy o jedną czwartą. Listy te, niezdarne zresztą, miały tę zaletę, że przeczyły innym, prawdziwym, i tem samem podobały się monarsze. Toteż, na krótko przed przybyciem Fabrycego, margrabia otrzymał wysoki order: był to już piąty, zdobiący jego szambelański mundur. Co prawda, ku swemu strapieniu, nie śmiał włożyć tego munduru poza swoim gabinetem; ale nie pozwalał sobie nigdy podyktować depeszy nie przywdziawszy tego haftowanego kostjumu, strojnego wszystkiemi orderami. Inaczej miałby uczucie, że dopuszcza się nieuszanowania.
Matka oczarowana była synem. Ale zachowała zwyczaj pisywania parę razy do roku do generała hrabiego d’A...; było to obecne nazwisko porucznika Roberta. Margrabina nie umiała kłamać tym których kochała: wzięła na egzamin syna i przeraziła się jego nieuctwem.
Jeżeli mnie uderzają luki jego wykształcenia, myślała, mnie która nie umiem nic, Robert, taki uczony, załamałby ręce nad tem wychowaniem: dziś trzeba wiele nauki. Niemniejszem zdumieniem przejęło ją, że Fabrycy wziął serjo wszystkie pojęcia religijne, któremi go karmiono u Jezuitów. Mimo że sama bardzo pobożna, zlękła się fanatyzmu dziecka. Jeżeli margrabia zrozumie jak można wyzyskać ten system wychowania, wydrze mi miłość syna. Płakała długo i czułość jej dla Fabrycego wzrosła jeszcze.

Życie w tym zamku, zaludnionym paroma dziesiątkami służby, było bardzo smutne; toteż Fabrycy spędzał dnie na polowaniu, lub w łódce na jeziorze. Niebawem zawiązał stosunki z woźnicami i stajennymi; wszyscy byli fanatycznymi stronnikami francuzów i drwili sobie otwarcie z lokajów-bigotów pełniących służbę przy osobie margrabiego lub jego starszego syna. Główny powód do śmiechu z tych poważnych osobistości było to, że się pudrowali na wzór swoich panów.

II

...wówczas gdy Wesper zacienia nam oczy,
Upojony przyszłością, w niebiosów roztoczy
Wzrok topię, w której jasno kreśli ręka boża
Wszelakiego stworzenia ścieżki i bezdroża.
ON bowiem, z wyżyn swoich patrząc na nas ludzi,
Czasem wskazywać drogę litośnie się trudzi,
Gwiazdami niebieskiemi — to litery jego —
Wróżąc nam przyszły obrót dobrego i złego;
Lecz ludzie, przytłoczeni i ziemią i zgonem,
Nie czytają, tem pismem gardząc poświęconem.

Ronsard.

Margrabia czuł niepokonany wstręt do oświaty. Myślenie, powiadał, zgubiło Włochy. Nie wiedział, jak pogodzić ten święty wstręt do nauki z kształceniem Fabrycego, tak świetnie zaczętem u Jezuitów. Aby możliwie ograniczyć niebezpieczeństwo, polecił zacnemu księdzu Blanes, proboszczowi w Grianta, aby ćwiczył dalej Fabrycego w łacinie. Trzebaby na to aby sam proboszcz znał ten język; otóż, miał go w głębokiej wzgardzie; wiedza jego ograniczyła się do recytowania modlitw, których sens umiał mniej więcej wyłożyć swoim owieczkom. Mimo to, proboszcz budził szacunek a nawet lęk w całej okolicy; zawsze powiadał, że słynne proroctwo św. Giovity, patrona Brescji, nie ziści się w trzynastu tygodniach, ani nawet w trzynastu miesiącach. W gronie przyjaciół dodawał, że tę cyfrę trzynaście należy wykładać w sposób który zdziwiłby wielu ludzi, gdyby wolno było go wyjawić (1813).
Ksiądz Blanes, osobistość odznaczająca się uczonością i cnotami iście pierwotnemi, niegłupi przytem człowiek, spędzał noce na dzwonnicy; miał ćwieka astrologji. Spędziwszy dzień na obliczaniu położenia gwiazd, część nocy obracał na śledzenie ich na niebie. Ubogi księżyna nie miał innego przyrządu prócz długiej tekturowej rury. Można sobie wyobrazić, jaką wzgardę dla nauki języków żywił człowiek, który trawił życie na dochodzeniu ścisłej epoki upadku mocarstw oraz wstrząśnień zmieniających postać świata. — Czegóż więcej dowiedziałem się o koniu, powiadał do Fabrycego, przez to, że mnie nauczono, iż po łacinie nazywa się equus?
Wieśniacy bali się księdza Blanes jako czarnoksiężnika: on zaś dzięki strachowi jaki budziły jego posiedzenia na dzwonnicy bezpieczny był od kradzieży. Okoliczni księża, zazdrośni o jego wpływ, nienawidzili go; margrabia del Dongo gardził nim poprostu, bo za wiele mędrkował jak na człowieka niskiego stanu. Fabrycy ubóstwiał go: z miłości dla niego spędzał całe wieczory na olbrzymich dodawaniach i mnożeniach. Następnie szedł z nim na dzwonnicę: była to wielka łaska, której ksiądz Blanes nie użyczał nikomu; ale lubił chłopca za jego prostotę. „Jeżeli się nie zrobisz obłudnikiem, powiadał, może wyrośniesz na człowieka“.
Parę razy na rok, Fabrycy, nieustraszony i zapamiętały w zabawach, omal nie utonął w jeziorze. Był wodzem wszystkich wypraw, jakie podejmowały urwisy z Grianty i Kadenabji. Malcy postarali się o parę kluczyków i, kiedy noc była bardzo ciemna, silili się otworzyć z kłódek łańcuszki, któremi łodzie były przymocowane do nadbrzeżnych drzew lub kamieni. Trzeba wiedzieć, że na Como rybacy zakładają martwe wędki w znacznej odległości brzegu. Górny koniec sznurka przywiązany jest do deseczki z korkiem, giętka zaś gałązka leszczyny, umocowana na tej deseczce, opatrzona jest dzwonkiem, który dzwoni, skoro ryba, chwyciwszy się na haczyk, szarpie sznurek.
Głównym celem tych nocnych wypraw, któremi dowodził Fabrycy, była inspekcja automatycznych wędek, zanim rybacy usłyszą sygnał. Wybierali na te niebezpieczne wyprawy porę burzliwą i puszczali się nad ranem, na godzinę przed świtem. Siadając do łódki, malcy mieli uczucie, że narażają się na największe niebezpieczeństwo, i to była piękna strona ich czynu; naśladując swych ojców, odmawiali Zdrowaś. Otóż, zdarzało się często, iż, w chwili wyjazdu, tuż po odmówieniu pacierza, Fabrycy widział jakiś znak. Był to nawyk wyniesiony ze studjów astronomicznych księdza Blanes, w którego przepowiednie zresztą nie wierzył. W młodej jego wyobraźni, znaki te zwiastowały z pewnością powodzenie albo niepowodzenie; że zaś umiał zdobyć wpływ na towarzyszy, niebawem cała gromada nawykła do tych wróżb, tak iż kiedy, w chwili odjazdu, ujrzeli na brzegu księdza, lub kiedy po lewej ręce wzbił się w powietrze kruk, czemprędzej zakładali kłódkę z powrotem i biegli do domu spać. Tak więc, ksiądz Blanes nie udzielił Fabrycemu swojej dość trudnej wiedzy, ale bezwiednie zaszczepił mu nieograniczoną wiarę w znaki zdolne przepowiedzieć przyszłość.
Margrabia czuł, że jakaś katastrofa jego szyfrowanej korespondencji może go zdać na łaskę siostry: toteż co roku, koło św. Anieli — imię hrabiny Pietranera — Fabrycemu wolno było spędzić tydzień w Medjolanie. Cały rok żył oczekiwaniem lub wspomnieniem tego tygodnia. W tej uroczystej chwili, margrabia wręczał synowi, na koszta tej politycznej podróży, cztery talary i, wedle zwyczaju, nie dawał nic żonie, która towarzyszyła chłopcu. Ale, w wilję wyjazdu, kucharz, sześciu lokajów i woźnica z dwoma końmi wyruszali z Como, i codziennie w Medjolanie margrabina miała na swoje rozkazy powóz oraz obiad na dwanaście osób.
Te dąsy na nowy porządek rzeczy, jakie uprawiał margrabia del Dongo, były z pewnością bardzo niezabawne, ale miały tę zaletę, iż niepomiernie bogaciły rodziny, które raczyły się na nie skazać. Margrabia, który miał przeszło dwieście tysięcy funtów renty, nie wydawał ani czwartej części: żył nadzieją. Przez trzynaście lat, od r. 1800 do 1813, wierzył niezłomnie, że Napoleon padnie przed upływem pół roku. Można sobie wyobrazić jego upojenie, kiedy, z początkiem r. 1813, dowiedział się o klęsce nad Berezyną! Zdobycie Paryża i upadek Napoleona omal nie przyprawiły go o utratę zmysłów; odtąd pozwalał sobie na grubiańskie wycieczki przeciw żonie i siostrze. Wreszcie, po czternastu latach oczekiwania, doznał tej niewymownej radości, iż ujrzał austrjackie wojska wkraczające do Medjolanu. W myśl rozkazów otrzymanych z Wiednia, generał austrjacki powitał margrabiego del Dongo z oznakami wysokiego szacunku; ofiarowano mu skwapliwie jedno z naczelnych stanowisk w rządzie, co przyjął niby zapłatę długu. Starszy syn otrzymał stopień porucznika w jednym z najpiękniejszych pułków cesarskich; ale młodszy nie chciał za nic przyjąć ofiarowanej mu rangi kadeta. Tryumf ten, którym margrabia sycił się z rzadką arogancją, trwał ledwie kilka miesięcy i skończył się upokarzającą klęską. Margrabia nigdy nie odznaczał się bystrością, czternaście zaś lat na wsi, w otoczeniu służby, rejenta i lekarza, w połączeniu ze zgryźliwą starością, która położyła na nim swoją rękę, uczyniły zeń człowieka zupełnie nieudolnego. Otóż, pod rządem austrjackim, nie podobna utrzymać się na wybitnem stanowisku bez owego talentu, którego wymaga powolna i zawiła ale bardzo racjonalna gospodarka tej starej monarchji. Bąki, jakie strzelał margrabia del Dongo, gorszyły urzędników, a nawet tamowały bieg spraw. Jego ultra-monarchiczne odezwania się drażniły ludność, którą rząd pragnął trzymać w sennej obojętności. Jednego dnia, margrabia dowiedział się, że J. C. Mość raczyła miłościwie przyjąć jego dymisję z urzędu, równocześnie zaś nadała mu miejsce drugiego wielkiego majordoma królestwa lombardzko-weneckiego. Ta okrutna niesprawiedliwość oburzyła go do żywego; on, który tak nienawidził wolności prasy, wydrukował w gazecie list do przyjaciela. Wreszcie, napisał do Cesarza, że ministrowie go zdradzają i ze są prostemi jakobinami. To uczyniwszy, wrócił smutnie do zamku Grianta. Miał jedną pociechę. Po upadku Napoleona, pewne osobistości w Medjolanie kazały zamordować na ulicy hrabiego Prina, ex-ministra króla włoskiego, człowieka wysokiej wartości. Hrabia Pietranera naraził życie aby ocalić ministra, którego zatłuczono parasolami i którego kaźń trwała pięć godzin. Pewien ksiądz, spowiednik margrabiego del Dongo, mógł ocalić hrabiego Prina, gdyby mu był otworzył furtę kościoła San Giovanni, koło której wleczono nieszczęsnego ministra, porzuconego na chwilę w rynsztoku; ale z urąganiem odmówił otwarcia bramy. Otóż, w pół roku później, margrabia miał to zadowolenie, że uzyskał dla księdza piękny awans.
Nienawidził hrabiego Pietranera, swego szwagra, który, nie mając ani pięćdziesięciu ludwików renty, ośmielał się być szczęśliwy, pozwalał sobie, dochowywać wiary temu co kochał całe życie, i miał to zuchwalstwo aby głosić zasady sprawiedliwości bez względu na osobę, co, w oczach margrabiego, było bezwstydnym jakobinizmem. Hrabia nie zgodził się wejść w służbę austrjacką; wyzyskano tę odmowę i, w parę miesięcy po śmierci hrabiego Prina, te same osobistości uzyskały, że generała Pietranera wtrącono do więzienia. Na to, hrabina, jego żona, uzyskała paszport i zażądała pocztowych koni, aby jechać do Wiednia i powiedzieć prawdę cesarzowi. Mordercy hrabiego Prina zlękli się; jeden z nich, krewny pani Pietranera, przyniósł jej o północy, na godzinę przed jej wyjazdem do Wiednia, rozkaz uwolnienia dla męża. Nazajutrz, generał austrjacki wezwał hrabiego Pietranera, przyjął go z honorami i zapewnił, że emerytura jego będzie uregulowana niebawem w sposób najprzyzwoitszy. Dzielny generał Bubna, człowiek rozumny i zacny, wstydził się wyraźnie zamordowania Priny i uwięzienia hrabiego.
Po tej burzy, zażegnanej przez niezłomny charakter hrabiny, małżonkowie żyli jakotako z pensji, którą, dzięki poleceniu generała Bubna, rychło wyznaczono.
Szczęściem, hrabina była od kilku łat w bliskiej przyjaźni z młodym człowiekiem bardzo bogatym; ten, będąc również serdecznym przyjacielem hrabiego, oddał im na usługi najpiękniejszy angielski zaprząg w Medjolanie, lożę w la Scala i pałac na wsi. Ale hrabia był to człowiek świadom swej wartości, o duszy gorącej, dzielny, unosił się łatwo i wówczas pozwalał sobie na niebaczne słowa. Jednego dnia, kiedy polował z paroma młodymi ludźmi, jeden z nich, który służył swego czasu pod innemi sztandarami, pozwolił sobie na żarciki z żołnierzy republiki cisalpińskiej; hrabia dał mu w twarz, przyszło natychmiast do pojedynku, i hrabia, który był sam wśród tych młodych ludzi, padł. Wiele było gadania o tym pojedynku dziwnego nabożeństwa; tak, iż osoby, które w nim brały udział, uznały za właściwe wyjechać do Szwajcarji.
Hrabina nie znała owego głupiego hartu zwanego rezygnacją, hartu głupca, który daje się powiesić nie pisnąwszy słowa. Rozjuszona śmiercią męża, żądała, aby Limercati, ów bogaty młody człowiek, jej przyjaciel, puścił się również do Szwajcarji i aby spoliczkował mordercę hrabiego Pietranera lub wygarnął doń z karabinu.
Limercati uznał ten projekt za szczyt niedorzeczności, hrabina zaś spostrzegła, że wzgarda zabiła w niej miłość. Zdwoiła swą zalotność wobec Limercatiego; chciała rozpłomienić jego namiętność, następnie zaś rzucić go i pogrążyć w rozpaczy. Aby ten plan zemsty uczynić zrozumiałym we Francji, powiem, iż w Medjolanie, kraju bardzo odległym od nas, ludzie wpadają jeszcze w rozpacz z miłości. Hrabina, która, mimo swej żałoby, zaćmiewała wciąż urodą wszystkie rywalki, zaczęła kokietować kwiat młodzieży medjolańskiej; jeden z tych młodzieńców, hr. N..., który zawsze utrzymywał że Limercati jest nieco przyciężki dla tak uroczej kobiety, zakochał się w hrabinie do szaleństwa. Wówczas napisała do dawnego kochanka:

Chce pan raz w życiu znaleźć się w kropce? Wyobraź pan sobie, że go nigdy nie znałam.
Pozostaję — może z odrobiną wzgardy — uniżoną pańską sługą.
Gina Pietranera.

Przeczytawszy ten bilecik, Limercati wyjechał na wieś: miłość jego wzmogła się do szaleństwa, chciał sobie palnąć w łeb, rzecz niesłychana w tym kraju, który wierzy w piekło. Nazajutrz, napisał do hrabiny, ofiarując jej swą rękę, wraz z dwustoma tysiącami renty. Odesłała mu list nierozpieczętowany, przez grooma hrabiego N... Poczem Limercati spędził trzy lata na wsi, wracając co dwa miesiące do Medjolanu, ale nie mając odwagi tam zostać, zanudzając przyjaciół swą namiętną miłością do hrabiny, oraz szczegółowym opisem łask, jakiemi go darzyła niegdyś. W początkach dodawał jeszcze, że hrabia N... to jej zguba, i że taki związek przynosi jej hańbę.
Faktem jest, że hrabina nie kochała hrabiego N... i oznajmiła mu to, skoro była zupełnie pewna rozpaczy Limercatiego. Hrabia, człowiek wytrawny, błagał ją, aby nie rozgłaszała tej smutnej nowiny: — Jeżeli będziesz pani tak łaskawą, rzekł, aby mnie przyjmować nadal z pozorami wszystkich względów jakie się ma dla swego kochanka, zdołam się może przyzwoicie ulokować w jakiem sercu.
Po tem heroicznem oświadczeniu, hrabina nie chciała już koni, ani loży hrabiego N. — Ale od piętnastu lat przywykła do najwykwintniejszego życia: stała w obliczu problemu trudnego, lub, aby rzec lepiej, niemożliwego do rozwiązania: żyć w Medjolanie z tysiąca pięciuset franków! Opuściła pałac, najęła dwa pokoiki na piątem piętrze, odprawiła służbę, nawet pokojówkę, której miejsce zajęła biedna staruszka dochodząca do sprzątania. Ofiara ta była w gruncie mniej bohaterska i mniej ciężka niż nam się zdaje: w Medjolanie, ubóstwo nie jest śmieszne i dlatego nie straszy widmem najgorszego z nieszczęść. Po kilku miesiącach tego szlachetnego ubóstwa, oblegana listami Limercatiego, a nawet hrabiego N..., który też ofiarował jej swą rękę, stało się, iż margrabia del Dongo, zazwyczaj ohydnie skąpy, pomyślał, że jego nieprzyjaciele mogliby czerpać złośliwy tryumf z nędzy jego siostry. Jakto! córka del Dongów skazana na to, by żyć z pensyjki wiedeńskiego dworu — tego dworu tak niewdzięcznego!
Napisał do hrabiny, że mieszkanie i przyjęcie godne jego siostry czekają ją w zamku Griana. Gorąca dusza hrabiny chwyciła się z zapałem myśli o tem nowem życiu; dwadzieścia lat nie gościła w tym czcigodnym zamku, wznoszącym się majestatycznie wśród starych kasztanów sadzonych za czasu Sforzów. Tam, mówiła sobie, znajdę spokój; a w moim wieku czy to nie jest szczęście? (Ponieważ miała trzydzieści jeden lat, sądziła, że czas jej usunąć się od świata). Nad tem uroczem jeziorem, nad którem się urodziłam, czeka mnie wreszcie szczęśliwe i spokojne życie.
Nie wiem, czy się myliła, ale to pewne, że ta płomienna dusza, która tak lekko odrzuciła dwie olbrzymie fortuny, wniosła szczęście do zamku Grianta. Bratanice jej szalały z uciechy. — Wróciłaś mi piękne dni młodości, powtarzała margrabina ściskając ją; w wilję twego przyjazdu miałam sto lat. Hrabina zaczęła zwiedzać z Fabrycym czarowne okolice Grianty, sławione przez podróżników: willę Melzi po drugiej stronie jeziora, nawprost zamku; święty gaj Sfondrata, oraz śmiało zarysowany cypel, który rozdziela dwie odnogi jeziora, ową rozkoszną odnogę od Como, oraz tę drugą, surowszą, która ściele się ku Lecco: wspaniały i uroczy widok, któremu słynna zatoka neapolitańska dorównywa, ale go nie przewyższa. Hrabina odnajdywała z upojeniem wspomnienia swej młodości i porównywała je z obecnemi wrażeniami. Jeziora Como nie otaczają, mówiła sobie, jak jeziora genewskiego, owe wielkie płaty ziemi uprawnej wedle najlepszych metod, co tak bardzo przypomina pieniądz i spekulacje. Tu, na wszystkie strony, widzę pagórki, porosłe kępami drzew; ręka ludzka nie zepsuła ich jeszcze i nie nagięła do celów dochodowych. Wśród tych pagórków, zbiegających ku jezioru tak malowniczemi płaszczyznami, mogę wskrzesić wszystkie opisy Tassa i Arjosta. Wszystko jest szlachetne i czułe, wszystko mówi o miłości, nic nie przypomina brzydoty cywilizacji. Wioski na stokach wybrzeża kryją się wśród wielkich drzew, ponad które wznoszą się urocze zarysy kościelnych wieżyc. Jeśli jakieś niewielkie pólko przetnie od czasu do czasu bukiety kasztanów i dzikich wiśni, oko widzi na niem z lubością rośliny bujniejsze, szczęśliwsze niż gdzieindziej. Za temi pagórkami, na których wznoszą się pustelnie kuszące do tego aby je zamieszkać, zdumione oko widzi szczyty Alp, zawsze pokryte śniegiem, a surowa ich powaga przypomina nam niedole życia w sam raz na tyle aby spotęgować obecną rozkosz. Odległy dźwięk dzwonu jakiejś wiosczyny ukrytej wśród drzew mile wzrusza wyobraźnię; dźwięki te, biegnąc po wodzie, łagodnieją, przybierają odcień słodkiej melancholji i rezygnacji i zdają się mówić człowiekowi: „Życie ucieka, nie bądźże tak oporny wobec szczęścia które się nastręcza, śpiesz się spijać je“. Wymowa tych czarownych miejsc, które nie mają równych sobie w świecie, wróciła hrabinie serce szesnastoletniej dziewczyny. Nie pojmowała, jak mogła spędzić tyle lat bez widoku jeziora. Czyżby, powiadała sobie, szczęście kryło się w zaraniu starości? Kupiła łódkę, którą Fabrycy, margrabina i ona sama ozdobili własnemi rękami, nie było tam bowiem pieniędzy na nic, mimo wspaniałej stopy życia. Od czasu niełaski, margrabia del Dongo zdwoił arystokratyczny przepych. I tak, aby zyskać dziesięć piędzi gruntu nad jeziorem, koło słynnej alei jaworowej, obok Cadenabia, kazał zbudować groblę, której koszt dochodził ośmdziesięciu tysięcy. Na końcu grobli wznosiła się, wedle rysunków sławnego Cagnola, kaplica cała z olbrzymich złomów granitu, w kaplicy zaś, Marchesi, modny rzeźbiarz medjolański, budował margrabiemu grób, którego płaskorzeźby miały wyobrażać bohaterskie czyny jego przodków.
Starszy brat Fabrycego, marchesino Askanio, chciał też towarzyszyć paniom w tych wycieczkach; ale ciotka pryskała mu wodą pudrowane włosy i codziennie nowym żarcikiem chłostała jego powagę. Wreszcie uwolnił od widoku swej dużej wypełzłej twarzy wesołą gromadkę, która nie ważyła się śmiać w jego obecności. Uważali go za szpiega margrabiego, trzeba się zaś było liczyć z tym despotą, wciąż wściekłym od czasu swej przymusowej dymisji.
Askanjusz przysiągł się zemścić na Fabrycym.
Raz, podczas burzy, gromadka znalazła się w niebezpieczeństwie; mimo że było krucho z pieniędzmi, opłacili hojnie przewoźnika, aby nic nie mówił margrabiemu, który i tak bardzo był nierad z tego, że córki jego biorą udział w tych wyprawach. Zdarzyła się druga burza; na tem pięknem jeziorze szaleją straszne i nieprzewidziane nawałnice; huragany zrywają się nagle z dwóch przeciwległych przesmyków górskich i mocują się z sobą na jeziorze. Hrabina chciała wylądować wśród burzy i grzmotów; obiecywała sobie, że, na samotnej skale wśród jeziora, będzie miała niezwykłe widowisko, otoczona łamiącemi się falami; ale, wyskakując z łódki, wpadła w wodę. Fabrycy skoczył aby ją ratować i oboje znaleźli się dość daleko od łodzi. Bezwątpienia, topić się to nie jest nic przyjemnego; ale bądź co bądź nuda, mocno zdziwiona, pierzchła z tego feudalnego zamku. Hrabina zapaliła się do naiwnego charakteru i do astronomji księdza Blanes. Trochę pieniędzy, które jej zostało po nabyciu łódki, użyto na przygodne kupno teleskopu: codziennie, z bratanicami i z Fabrycym, sadowiła się na platformie gotyckiej wieży zamkowej. Fabrycy roztaczał swoją wiedzę i spędzali tam wesoło kilka godzin, zdala od szpiegów.
Trzeba przyznać, że bywały dnie, w których hrabina nie odzywała się do nikogo; przechadzała się pod wyniosłemi kasztanami w posępnej zadumie; była zbyt inteligentna, aby nie odczuwać niekiedy braku wymiany myśli. Ale nazajutrz śmiała się znów jak wprzódy; to lamenty bratowej osmucały tę wrażliwą duszę.
— Czy całą młodość strawimy w tym smutnym zamku? wykrzykiwała margrabina.
Przed przybyciem szwagierki, nie miała nawet odwagi na takie żale.
Tak spędzono zimę z r. 1814 na 1815. Dwa razy, mimo swego ubóstwa, hrabina bawiła po kilka dni w Medjolanie; znęcił ją cudowny balet Vigana w la Scala, a margrabia nie bronił żonie towarzyszyć jej. Podjęła przy sposobności kwartał szczupłej pensyjki, i biedna wdowa po generale pożyczała po parę cekinów przebogatej margrabinie del Dongo. Cudowne były te wycieczki; zapraszało się na obiad starych przyjaciół i szukało się pociechy śmiejąc się ze wszystkiego jak istne dzieci. Ta włoska wesołość, pełna gwaru i swobody, pozwalała zatrzeć w pamięci posępny smutek, który fizjognomje margrabiego i starszego syna roztaczały w Grianta. Fabrycy, zaledwie szesnastoletni, doskonale reprezentował głowę domu.
Siódmego marca r. 1815 obie panie dopiero co wróciły z przemiłej wycieczki do Medjolanu; przechadzały się w pięknej alei jaworowej, świeżo przedłużonej po sam brzeg jeziora. Od Como zbliżyła się łódka, dając szczególne znaki. Agent margrabiego wyskoczył na brzeg: Napoleon wylądował w zatoce Juan. Europa, poczciwinka, zdumiała się tem wydarzeniem, które nie zdziwiło margrabiego del Dongo; napisał do swego władcy list pełen wylewów serca, ofiarował mu swoje talenty oraz kilka miljonów, powtarzając, że jego ministrowie to jakobini działający w zmowie z paryskimi menerami.
Ósmego marca o szóstej rano, margrabia, ustrojony we wszystkie ordery, przepisywał, pod dyktandem starszego syna, bruljon trzeciej już depeszy; kreślił ją pięknem i starannem pismem na papierze ozdobionym maleńkim portrecikiem władcy. W tej samej chwili Fabrycy kazał się oznajmić hrabinie Pietranera.
— Jadę, rzekł, śpieszę do cesarza, który jest też królem Włoch; on tak kochał twego męża, ciociu! Jadę przez Szwajcarję. Tej nocy, w Menagio, mój przyjaciel Vasi, ten co ma sklep z barometrami, dał mi swój paszport; teraz ty mi daj kilka napoleonów, bo ja mam tylko dwa; ale, jeżeli trzeba, pójdę pieszo.
Hrabina płakała z radości i lęku. — Wielki Boże! Czemuż ci to przyszło do głowy! wykrzyknęła, ściskając ręce Fabrycego.
Wstała, wydobyła z szafy z bielizną starannie ukrytą sakiewkę naszywaną perełkami: było to wszystko, co posiadała na święcie.
— Weź, rzekła; ale, na imię Boga, nie narażaj się na śmierć. Cóż zostanie nieszczęśliwej matce i mnie, gdyby ciebie brakło? Co się tyczy zwycięstwa Napoleona, to niemożliwe, moje biedne dziecko: nasi panowie potrafią go zgładzić. Czyś nie słyszał przed tygodniem, w Medjolanie, historji dwudziestu trzech projektów zamordowania go, tak doskonale obmyślonych, że uniknął ich jedynie cudem? a wówczas był wszechmocny! Widzisz, że naszym wrogom nie zbywa na dobrych chęciach aby go zgubić: od jego upadku Francja była niczem.
Hrabina mówiła o losie Napoleona z najżywszem wzruszeniem. — Pozwalając ci śpieszyć doń, poświęcam mu wszystko, co mam najdroższego na świecie, mówiła. Oczy Fabrycego zwilgły, rozpłakał się ściskając hrabinę, ale ani na chwilę nie zachwiał się w zamiarze. Z zapałem tłumaczył drogiej przyjaciółce racje, które go skłaniały, a które my pozwolimy sobie uważać za nader pocieszne.
— Wczoraj wieczór, siedm minut przed szóstą, przechadzaliśmy się, jak wiesz, nad jeziorem w alei jaworowej. Wówczas zauważyłem zdala statek z Como, niosący tę wielką nowinę. Gdy tak patrzyłem na ów statek nie myśląc o cesarzu i jedynie zazdroszcząc losu tym, którzy mogą podróżować, ogarnęło mnie głębokie wzruszenie. Statek przybił do lądu, agent szepnął coś cicho do ojca, który zbladł i wziął nas na stronę, aby nam oznajmić straszną nowinę. Obróciłem się ku jezioru, aby ukryć łzy radości, któremi spłynęły moje oczy. Naraz, na olbrzymiej wysokości, po prawej ręce, ujrzałem orła, ptaka Napoleona: płynął majestatycznie, obracając się w stronę Szwajcarji, a tem samem Paryża. I ja powiedziałem sobie, przebędę Szwajcarję z szybkością orła aby ofiarować temu wielkiemu człowiekowi niewiele wprawdzie, ale wszystko co mogę, pomoc mego wątłego ramienia. Chciał nam dać ojczyznę i kochał mego wuja. W jednej chwili, nim orzeł znikł mi z oczu,, łzy moje przestały płynąć; dowodem zaś że owa myśl przyszła mi zgóry, jest to, iż ledwo powziąłem ten zamiar, znalazłem w głowie środki uskutecznienia go. W mgnieniu oka, wszystkie smutki, które, jak wiesz, trują moje życie, zwłaszcza w niedzielę, pierzchły, jak gdyby rozpędzone tchnieniem bożem. Ujrzałem obraz Italji podnoszącej się z błota, w którem grążą ją Niemcy; wyciągała obolałe, jeszcze nawpół zakute w kajdany ramiona ku swemu królowi i wybawcy. A ja, powiadałem sobie, nieznany syn tej nieszczęsnej matki, pójdę, pójdę umrzeć lub zwyciężyć z tym człowiekiem naznaczonym przez los, z tym, który nas chciał obmyć ze wzgardy, jaką nas obrzucają nawet najbardziej niewolne i spodlone ludy Europy.
— Znasz — dodał ciszej, zbliżając się do hrabiny i wlepiając w nią oczy, z których strzelały płomienie — znasz młody kasztan, który matka moja, w rok mego urodzenia, sama zasadziła u źródełka w lesie, o dwie mile stąd; chciałem go odwiedzić, nim cokolwiek postanowię. Wiosna ledwo się zaczyna, mówiłem sobie; jeżeli drzewo już puszcza listki, to będzie znak. I mnie trzeba wyjść z odrętwienia, w którem schnę w tym smutnym i zimnym zamku. Nie uważasz, że te stare sczerniałe mury, dziś symbol a niegdyś narzędzie despotyzmu, są wiernym obrazem smutnej zimy? Są dla mnie tem, czem zima dla mego drzewa.
Czy uwierzyłabyś, Gino? Wczoraj wieczór, o wpół do ósmej, przybyłem pod mój kasztan; miał małe listki, już dosyć rozwinięte! Ucałowałem je delikatnie. Skopałem z szacunkiem ziemię dokoła ukochanego drzewa. Natychmiast, ożywiony świeżym zapałem, przebyłem górę, dotarłem do Menagio: trzeba mi było zdobyć paszport do Szwajcarji. Czas leciał, była pierwsza po północy, kiedym się znalazł pod domem Vasiego. Myślałem, że trzeba mi będzie długo się dobijać nim go zbudzę; ale nie spał, siedział w pokoju z trzema przyjaciółmi. Na moje pierwsze słowo, krzyknął: — Idziesz do Napoleona! — i rzucił mi się na szyję. Tamci również uścisnęli mnie z zapałem. — Czemuż jestem żonaty! — wzdychał jeden.
Pani Pietranera zamyśliła się; uważała, że trzeba się zdobyć na jakieś perswazje. Gdyby Fabrycy miał bodaj trochę doświadczenia, zrozumiały, że hrabina sama nie wierzy w argumenty które wytacza. Ale, w braku doświadczenia, miał decyzję; ani słuchał tych argumentów! Wkońcu, hrabina ograniczyła się do prośby, aby bodaj uwiadomił matkę o swym zamiarze.
— Powie siostrom, i te baby zdradzą mnie ani wiedząc kiedy! wykrzyknął Fabrycy z odcieniem heroicznej dumy.
— Mówże z większym szacunkiem — rzekła hrabina, uśmiechając się przez łzy — o płci, której będziesz zawdzięczał swój los; bo mężczyźni nigdy nie będą cię lubili: zawiele masz ognia dla poziomych dusz.
Margrabina rozpłakała się na wiadomość o dzikim projekcie syna; nie odczuła jego heroizmu i czyniła co mogła, aby go zatrzymać. Skoro pojęła, że nic w świecie, z wyjątkiem murów więzienia, nie zdołałoby go wstrzymać, oddała mu tę trochę pieniędzy, które posiadała; potem przypomniała sobie, że właśnie ma kilka niedużych djamentów, wartości może dziesięciu tysięcy franków, które margrabia powierzył jej aby je dała oprawić w Medjolanie. Siostry weszły w chwili gdy hrabina zaszywała te brylanciki w podróżne suknie naszego bohatera; nie chciał przyjąć od niebożątek ich paru biednych napoleonów. Siostry były zachwycone projektem, ściskały Fabrycego z tak hałaśliwą radością, że chwycił parę dyamentów, jeszcze nie zaszytych, i chciał natychmiast jechać.
— Zdradzicie mnie bezwiednie, rzekł. Skoro mam tyle pieniędzy, niema co zabierać rzeczy, dostanę wszystkiego. — Uścisnął drogie istoty i puścił się natychmiast w podróż, nie wstępując nawet do swego pokoju. Szedł tak szybko, wciąż bojąc się konnej pogoni, że wieczorem jeszcze znalazł się w Lugano. Dzięki niebu, był na ziemi szwajcarskiej i nie obawiał się już, iż zapłaceni przez ojca żandarmi mogą go ująć na pustym gościńcu. Stamtąd napisał do ojca list: słabostka młokosa, która spotęgowała wściekłość margrabiego. Fabrycy najął konia, przebył św. Gotarda i, jadąc bardzo spiesznie, wszedł w granice Francji przez Pontarlier. Cesarz był w Paryżu. Tu zaczęły się niedole Fabrycego; wyruszył z niezłomnem postanowieniem mówienia z cesarzem; nie przyszło mu do głowy, że to może być rzeczą trudną. W Medjolanie widywał dziesięć razy na dzeń księcia Eugenjusza i mógł z nim mówić. W Paryżu co rano chodził na dziedziniec Tuilleryj przyglądać się rewjom cesarskim; ale ani razu nie mógł się zbliżyć do cesarza. Bohater nasz sądził, że wszyscy Francuzi są, jak on, głęboko wzruszeni niebezpieczeństwem grożącem ojczyźnie. W gospodzie, w której stanął, przy stole, nie robił tajemnicy ze swych projektów i ze swego zapału; spotkał tam młodych ludzi nader miłych, jeszcze większych entuzjastów od niego, którzy, w krótkim przeciągu czasu, zdołali go okraść do ostatniego szeląga. Szczęściem, przez czystą skromność, nie wspomniał im o djamentach, które miał od matki. Rano, po hulance, w czasie której okradziono go ostatecznie, kupił dwa piękne konie, zgodził za służącego ex-żołnierza, obecnie stajennego u koniarza i, pełen wzgardy dla paryskich pyskaczy, puścił się do armji. Nie wiedział nic, prócz tego, że gromadzi się w okolicy Maubeuge. Skoro znalazł się na granicy, wzdrygnął się na myśl, że miałby się grzać przy ogniu w gospodzie, gdy żołnierze są w biwakach. Mimo perswazyj służącego, który miał zapasik zdrowego rozsądku, wmieszał się nierozważnie między pierwsze biwaki, na drodze do Belgji. Ledwie dotarł do bataljonu obozującego tuż koło gościńca, żołnierze zaczęli się przyglądać temu młodemu cywilowi, którego strój w niczem nie przypominał uniformu. Noc zapadała, był bardzo zimny wiatr. Fabrycy zbliżył się do ognia i poprosił o użyczenie mu miejsca, ofiarując zapłatę.
Żołnierze spojrzeli po sobie zdziwieni, zwłaszcza pomysłem zapłaty, i zrobili mu poczciwie miejsce; służący pomógł mu się rozłożyć. Ale kiedy, w godzinę później, adjutant przechodził koło biwaku, żołnierze opowiedzieli mu o zjawieniu się cudzoziemca, licho mówiącego po francusku. Adjutant zaczął wypytywać Fabrycego, który zaczął prawić o swoim entuzjazmie dla cesarza z bardzo podejrzanym akcentem; na co podoficer ów zaprosił go, aby się z nim udał do pułkownika, stojącego kwaterą w sąsiedniej wiosce. Służący Fabrycego zbliżył się z dwoma końmi. Widok ich tak zainteresował adjutanta, że zmienił zamiar i wziął na spytki służącego. Ten, stary żołnierz, zgadując odrazu plan interlokutora, napomknął o wysokich stosunkach swego pana, wyrażając przekonanie, że nikt chyba nie ma zamiaru zwędzić mu jego pięknych koni. Natychmiast żołnierz, przywołany przez adjutanta, wziął go za kołnierz, drugi zaopiekował się końmi, poczem, z surową miną, adjutant kazał Fabrycemu iść za sobą bez repliki.
Przeprowadziwszy go tak dobrą milę, pieszo, w ciemności, którą nieprzeliczone ognie biwaków czyniły tem grubszą, adjutant oddał Fabrycego oficerowi żandarmerji; ten, z poważną miną, zażądał odeń papierów. Fabrycy pokazał paszport, w którym figurował jako handlarz barometrów, podróżujący z towarem.
— Cóż za głupcy! — wykrzyknął oficer, to już za gruby kawał!
Zadał parę pytań naszemu bohaterowi, który zaczął mówić o cesarzu i o wolności z najwyższym zapałem; na co oficer żandarmerji parsknął serdecznym śmiechem.
— Do paralusza! nie jesteś sprytny! krzyknął. To już zanadto śmieszne, żeby nam tu nasyłać takich smarkaczy. I, mimo zapewnień Fabrycego, który dowodził na wszystkie sposoby, że w istocie nie jest handlarzem barometrów, oficer odesłał go do więzienia w B..., w sąsiedniem miasteczku, dokąd nasz bohater przybył o trzeciej rano, dławiąc się z wściekłości i upadając ze znużenia.
Fabrycy, zdumiony, wściekły, nie rozumiejąc absolutnie nic, spędził trzydzieści trzy długich dni w nędznem więzieniu; pisał list po liście do komendanta placu, żona zaś dozorcy, hoża trzydziestosześcioletnia Flamandka podejmowała się doręczać te listy. Ale, ponieważ nie miała wcale ochoty narażać tak ładnego chłopca na rozstrzelanie, ponieważ przy tem płacił dobrze, bez ceremonji rzucała listy w ogień. Wieczorem, bardzo późno, słuchała cierpliwie skarg więźnia; powiedziała mężowi, że smarkacz ma pieniądze, wskutek czego roztropny dozorca zostawił jej zupełną swobodę. Skorzystała z pozwolenia i zarobiła kilka napoleonów, adjutant bowiem zabrał tylko konie, oficer zaś żandarmerji nie skonfiskował zgoła nic. Pewnego czerwcowego popołudnia, Fabrycy usłyszał odległą kanonadę. Biją się wreszcie! Serce zadygotało mu z niecierpliwości. Usłyszał zgiełk w mieście: w istocie dokonywano znacznych przesunięć, trzy dywizje przechodziły przez B... Kiedy, koło jedenastej wieczór, żona dozorcy przyszła dzielić jego niedole, Fabrycy był jeszcze czulszy niż zwykłe; poczem ściskając ją za ręce, rzekł:
— Wypuść mnie stąd; przysięgam na honor, że wrócę do więzienia, jak tylko skończą się bić.
— Ot, bajdurzysz! Masz gronie? — Wydawał się niespokojny, nie rozumiał słowa gronie. Dozorczyni, widząc ten gest, osądziła że źródło wyschło i zamiast, jak zamierzała, mówić o dukatach, wspomniała jedynie o frankach.
— Słuchaj, rzekła, jeżeli możesz wyłożyć jakie sto franków, przymknę dubeltowym napoleonem każde oko kaprala, który ma w nocy zmieniać wartę. Nie zobaczy, jak czmychniesz z więzienia: jeżeli jego pułk ma odmaszerować jutro, przyjmie.
Dobili targu. Żona dozorcy zgodziła się nawet ukryć Fabrycego w swoim pokoju, skąd rano będzie się mógł łatwiej wymknąć.
Nazajutrz, przed świtem, roztkliwiona kobieta rzekła do Fabrycego:
— Mój chłopcze, za młody jesteś na takie szpetne rzemiosło: wierzaj mi, nie rób tego więcej.
— Jakto! powtarzał Fabrycy; więc zbrodnią jest bronić ojczyzny?
— Dajmy już pokój. Pamiętaj zawsze, że ja ci ocaliłam życie; sprawa była zupełnie jasna, czekała cię kulka w łeb. Ale nie mów o tem nikomu, bobyśmy oboje z mężem stracili miejsce; zwłaszcza nie powtarzaj już tych bredni o medjolańskim szlachcicu przebranym za handlarza barometrów: to za głupie. Słuchaj mnie dobrze; dam ci mundur huzara, który przedwczoraj umarł w więzieniu; gadaj jak najmniej, a gdyby cię kwatermistrz albo oficer zagadnęli w ten sposób że byłbyś zmuszony odpowiedzieć, mów, żeś leżał chory u chłopa, który cię zgarnął przez litość drżącego z febry w przydrożnym rowie. Jeżeli im to jeszcze nie wystarczy, dodaj że idziesz do swego pułku. Przytrzymają cię może dla twego akcentu; wówczas powiedz, że jesteś z Piemontu, rekrut, który został we Francji od zeszłego roku, etc.
Pierwszy raz, po trzydziestu trzech dniach wściekłości, Fabrycy zrozumiał zagadkę. Brano go za szpiega. Rozgadał się z żoną dozorcy, która, tego rana, była bardzo czuła; podczas gdy, uzbrojona igłą, naprawiała mundur huzara, opowiedział zdumionej kobiecie swą historję. Uwierzyła przez chwilę; miał tak naiwny wyraz i tak mu było ładnie za huzara!
— Skoro masz taką ochotę się bić, rzekła wreszcie wpół przekonana, trzebaż było, przybywszy do Paryża, zaciągnąć się do pułku. Zapłaciłbyś butelkę wina kwatermistrzowi, i po wszystkiem!
Dała mu wiele dobrych rad na przyszłość; wreszcie, o świcie, wyprawiła Fabrycego, kazawszy sobie przysiąc po sto razy, że nigdy, cobądźby się stało, nie wymieni jej. Skoro Fabrycy opuścił miasteczko, wędrując raźno z huzarską szablą pod pachą, przyszedł mu skrupuł. Otom jest w ubraniu i z marszrutą huzara zmarłego w więzieniu, gdzie się podobno znalazł za kradzież krowy i srebrnego nakrycia! wszedłem w jego osobowość... i to mimo woli, nie przeczuwając czegoś podobnego! To pachnie więzieniem!... Wróżba jest jasna: czeka mnie dużo złego w więzieniu.
Nie minęła godzina, jak Fabrycy rozstał się ze swą wybawczynią, kiedy puścił się tak gwałtowny deszcz, iż świeżo upieczony huzar ledwie mógł iść w grubych buciorach nie na jego miarę. Spotkał wieśniaka na lichym koniu; kupił konia, porozumiewając się na migi; dozorczyni zaleciła mu jak najmniej się odzywać, z przyczyny akcentu.
Tego dnia, armja, wygrawszy bitwę pod Ligny, maszerowała na Brukselę; było to w przeddzień Waterloo. Około południa, wśród ciągłej ulewy, Fabrycy usłyszał huk armat; szczęście to sprawiło, iż zapomniał o chwilach rozpaczy, jakie przeżył w niezasłużonem więzieniu. Jechał tak do późnej nocy, że zaś nabrał nieco rozsądku, poszukał kwatery w chałupie bardzo odległej od gościńca. Wieśniak lamentował i twierdził, że mu wszystko zabrano; Fabrycy dał mu talara; dostał owsa. Koń mój nie jest zbyt urodziwy, myślał, ale to nic, mógłby wpaść w oko jakiemu adjutantowi; zaczem ułożył się w stajni koło niego. Nazajutrz na godzinę przed świtem, był na gościńcu i, klepiąc konia po szyi, zdołał go skłonić do truchta. Koło piątej, usłyszał kanonadę: była to przegrywka do Waterloo.

III

Niebawem Fabrycy trafił na markietanki, a serdeczna wdzięczność jaką czuł dla dozorczyni w B... sprawiła, że zwrócił się do nich; spytał jednej, gdzie znajduje się czwarty pułk huzarów, jego pułk.
— Nie masz się co tak śpieszyć, żołnierzyku, rzekła markietanka, wzruszona bladością i ładnemi oczami Fabrycego. Nie masz dość tęgiej garści na dzisiejszą młockę. Gdybyś jeszcze miał fuzję, nie mówię: mógłbyś z niej wygarnąć niegorzej od innych.
Rada ta podrażniła Fabrycego; ale daremnie zacinał konia, nie mógł wyprzedzić wózka markietanki. Od czasu do czasu, huk stawał się jakby bliższy i utrudniał porozumienie, Fabrycy bowiem był w takiem upojeniu, że nawiązał rozmowę. Każde słowo markietanki zdwajało jego szczęście. Z wyjątkiem prawdziwego nazwiska i ucieczki z więzienia, opowiedział wszystko tej kobiecie, która zdawała się tak poczciwa. Była zdumiona; nie umiała zrozumieć tego, co jej opowiadał piękny żołnierzyk.
— Haha! domyślam się, wykrzyknęła z tryumfem; jesteś młody cywil, zakochany w żonie jakiego kapitana z czwartego pułku huzarów. Twoja lubka sprawiła ci ten uniform, i gonisz za nią. To pewna, jak Bóg na niebie, żeś nigdy nie był żołnierzem, ale widać jesteś dzielny chłopak i, skoro twój pułk jest w ogniu, chcesz się tam pokazać, aby nie uchodzić za kapłona.
Fabrycy zgodził się na wszystko; był to jedyny sposób uzyskania wskazówek. Nie znam zupełnie obyczaju tych Francuzów, myślał; jeżeli mną ktoś nie pokieruje, znowu się dostanę do więzienia i skradną mi konia.
— Najpierw, mój mały, rzekła markietanka coraz życzliwiej usposobiona, przyznaj, że nie masz dwudziestu lat: najwyżej siedmnaście.
Była to prawda; Fabrycy przyznał ją chętnie.
— Zatem nie jesteś nawet rekrutem; jedynie dla pięknych oczu damulki idziesz kark kręcić. Dalipan! niezły ma gust. Jeśli masz jeszcze trochę tych dusiów, któreś od niej dostał, trzeba, po pierwsze, abyś sobie kupił innego konia: patrz, jak twoja szkapa nastawia uszu, kiedy armata huknie trochę bliżej: to chłopski koń, który cię przyprawi o śmierć, skoro się znajdziesz w szeregu. Ten biały dym, który tu widzisz, o, nad płotem, to ogień rotowy, malcze! Przygotuj się na tęgiego pietra, gdy zaczną gwizdać kule. Radziłabym ci też zjeść coś, póki jeszcze czas.
Fabrycy usłuchał rady, i, podając markietance napoleona, poprosił aby sobie wzięła należność.
— To litość bierze! krzyknęła kobieta, biedny malec nawet nie umie się rozpłacić! Wart byłbyś, abym, schowawszy napoleona, podcięła batem moją Kokotkę; zjadłaby djabła twoja szkapa nimby ją dogoniła. Cóżbyś zrobił, niedojdo, gdybym tak dała nogę? Dowiedz się, że gdy armaty grają, nie pokazuje się nigdy złota. Ot, rzekła, masz tu ośmnaście franków pięćdziesiąt centymów: śniadanie kosztowało cię trzydzieści su. Teraz znajdziemy niebawem, jakie konie na sprzedaż. Jeżeli konik mały, dasz za niego dziesięć franków, w żadnym zaś razie więcej niż dwadzieścia, choćby to był koń samego świętego Jerzego.
Gawędę przerwała kobieta, która szła przez pola i przecięła im drogę.
— Hop, hop, hej! krzyknęła do markietanki; hej, Małgoś! Szósty szwoleżerów jest na prawo!
— Musimy się rozstać, mały, rzekła markietanka do naszego bohatera; ale, doprawdy, żal mi cię; udałeś mi się, psiakość! Nic nie wiesz, nic nie umiesz, zmiotą cię jak Bóg na niebie! Chodź do szóstego szwoleżerów ze mną.
— Wiem dobrze, że nic nie umiem, rzekł Fabrycy, ale chcę się bić i mam zamiar iść tam aż do tego białego dymu.
— Patrz, jak ten koń strzyże uszami! Skoro znajdziecie się tam, ta chabeta weźmie na kieł, puści się galopa i Bóg wie dokąd cię zaniesie. Chcesz dobrej rady? Skoro dojdziesz tam gdzie się biją, podnieś jaką fuzję i ładownicę, stań w szeregu z żołnierzami i rób wszystko jak oni. Ale, Boże drogi, ja idę o zakład, że ty nie potrafisz nawet odgryźć ładunku.
Fabrycy, bardzo dotknięty, wyznał wszelako nowej przyjaciółce, że zgadła.
— Biedny mały, zabiją go odrazu, jak mi Bóg miły! Musisz iść ze mną, rzekła markietanka stanowczo.
— Ja chcę się bić.
— Będziesz, będziesz się bił; nie bój się; szósty szwoleżerów, to chwaty; jest dziś zresztą robota dla wszystkich.
— A kiedyż zajdziemy do pułku?
— Za kwadrans najdalej.
Pod opieką tej zacnej kobiety, pomyślał Fabrycy, mimo mej nieświadomości nie wezmą mnie za szpiega, i będę się mógł bić. W tej chwili armaty zagrały mocniej, jeden strzał następował po drugim. — Istny różaniec, rzekł Fabrycy.
— Można już rozróżnić salwy, rzekła markietanka, podcinając konika wyraźnie podnieconego bitwą.
Skręciła na prawo i puściła się naprzełaj przez łąki; błota było na pół łokcia; wózek omal nie ugrzązł, Fabrycy musiał go popychać. Koń upadł mu dwa razy; niebawem droga stała się suchsza, biegnąc jedynie ścieżką wśród murawy. Nim Fabrycy ujechał pięćset metrów, koń zatrzymał się; trup leżał wpoprzek ścieżki, przyprawiając o wzdrygnięcie jeźdźca i wierzchowca.
Twarz Fabrycego, zazwyczaj blada, przybrała odcień zielony; markietanka, przyjrzawszy się trupowi, mruknęła do siebie: „To nie z naszej dywizji“. Następnie, spojrzawszy na naszego bohatera, parsknęła śmiechem.
— Haha! malcze! wykrzyknęła, nie cacy?
Fabrycy stał zdrętwiały. Najbardziej uderzyły go straszliwie brudne nogi trupa, którego już obdarto z trzewików, zostawiając mu jedynie nędzne spodnie splamione krwią.
— Chodź-no, rzekła markietanka, zejdź z konia, musisz się przyzwyczaić. O, patrz! wykrzyknęła, dostał w samą głowę.
Kula, wszedłszy w okolicy nosa, wyszła przeciwną skronią, zniekształcając ohydnie trupa; jedno oko miał otwarte.
— Złaź-że, malcze, i weź go za rękę, zobaczymy czy cię uściśnie.
Bez wahania, mimo iż wpół omdlały ze wstrętu, Fabrycy zeskoczył z konia, ujął trupa za rękę i wstrząsnął się mocno; poczem stał chwilę jak martwy: czuł, że nie ma siły wsiąść z powrotem na konia. Najbardziej przejmowało go wstrętem to otwarte oko.
Markietanka pomyśli, że jestem tchórz, myślał zgnębiony. Ale niepodobna mu było uczynić kroku; upadłby. Była to straszna chwila; Fabrycy czuł, że bliski jest wymiotów. Markietanka spostrzegła to, skoczyła żwawo i podała mu, bez słowa, kieliszek wódki, którą wypił jednym haustem; poczem mógł wsiąść na konia i jechał dalej w milczeniu. Markietanka spoglądała nań od czasu do czasu z pod oka.
— Będziesz się bił jutro, mały, rzekła wreszcie; dziś zostaniesz ze mną. Sam widzisz, że musisz nawyknąć.
— Właśnie, że nie; ja chcę się bić zaraz! wykrzyknął nasz bohater z ponurą zawziętością, która spodobała się markietance. Huk stawał się coraz mocniejszy i jakby bliższy. Strzały zlewały się w jeden basowy pomruk; nie było żadnej pauzy między jednym strzałem a drugim, a, na tle tego ciągłego basu, przypominającego łoskot dalekiego strumienia, można było rozróżnić salwy karabinowe.
W tej chwili, droga zapuściła się w mały gaik. Markietanka ujrzała kilku naszych, biegnących pędem w jej stronę; zeskoczyła lekko z wózka i ukryła się o kilkanaście kroków od drogi. Zaszyła się w jamę powstałą po wyrwie wielkiego drzewa. — Pokaże się, pomyślał Fabrycy, czy jestem tchórz! Stanął koło opuszczonego wózka i wydobył szablę. Żołnierze nie zwrócili nań uwagi i przebiegli pod samym lasem, na lewo od drogi.
— To nasi, rzekła spokojnie markietanka, wracając zdyszana do wózka. Gdyby twój koń zdolny był galopować, posłałabym cię naprzód aż na skraj lasu, zobaczyć czy jest kto na równinie.
Fabrycy nie dał sobie dwa razy powtarzać, ułamał witkę topolową, odarł ją z liści i zaczął okładać konia co sił; szkapa puściła się chwilę galopem, poczem wróciła do truchcika. Markietanka wypuściła konia galopem. — Czekajno, czekaj! krzyczała za Fabrycym. Niebawem, znaleźli się oboje w otwarłem polu. Dotarłszy na skraj łąki, usłyszeli straszliwy hałas, armaty i karabiny grały ze wszystkich stron, na prawo, na lewo, z tyłu. — Ponieważ lasek z którego wyjechali, rósł na wzgórku na jakie dziesięć stóp nad równiną, ujrzeli dość wyraźnie kawałek bitwy: ale właściwie na łączce nie było nikogo. Łąkę tę odcinał, o jakie tysiąc kroków, długi rząd bujnych wierzb; nad temi wierzbami widać było biały dym, który niekiedy wzbijał się krętą smugą ku niebu.
— Gdybym tylko wiedziała, gdzie jest mój pułk, mówiła markietanka skłopotana. Nie możemy jechać przez tę łąkę. Słuchaj, ty, rzekła do Fabrycego, jeżeli natkniesz się na wroga, bierz go odrazu sztychem, nie baw się w rąbaninę.
W tej chwili, markietanka spostrzegła czterech żołnierzy, o których mówiliśmy wyżej: wychylili się z lasu na równinę na lewo od drogi. Jeden był konno.
— To coś dla ciebie, rzekła do Fabrycego. Hej tam! krzyknęła do tego który był na koniu, chodź-no się napić kieliszek wódki.
Żołnierze zbliżyli się.
— Gdzie jest szósty szwoleżerów!? krzyknęła.
— Tam, o pięć minut, nad kanałem za wierzbami; ubili im pułkownika Macon.
— Chcesz pięć franków za konia?
— Pięć franków! żartujcie zdrowo, mateczko, oficerski koń! Nie minie kwadrans, jak go sprzedam za pięć napoleonów.
— Daj mi jednego napoleona, rzekła markietanka do Fabrycego. Następnie, zbliżywszy się do żołnierza na koniu, rzekła: Złaź prędko, masz tu napoleona.
Żołnierz zesiadł, Fabrycy wesoło skoczył na siodło, markietanka zdejmowała zawiniątko przypięte do siodła szkapy.
— Nuże, pomóżcie mi! rzekła do żołnierzy: pozwalacie się trudzić damie?
Ale ledwie nowy wierzchowiec poczuł tobołek, zaczął stawać dęba; Fabrycy, mimo iż jeździł bardzo dobrze, musiał dołożyć wszelkich starań aby go opanować.
— Dobry znak, rzekła markietanka: jaśnie pan nie przyzwyczajony, do tłumoków.
— Generalski koń! wykrzyknął żołnierz, który go sprzedał: wart dziesięć napoleonów, jak bułka za grosz.
— Ma pan jeszcze dwadzieścia franków, rzekł Fabrycy, nie posiadając się z radości, że ma pod sobą tak dziarskie zwierzę.
W tej chwili kula wpadła między wierzby, biorąc je zukosa: Fabrycy ujrzał jak gałązki, ścięte niby kosą, rozsypały się na obie strony.
— Oho, koncercik się przybliża, rzekł żołnierz, biorąc dwadzieścia franków. (Mogło być około drugiej).
Fabrycy był jeszcze pod wrażeniem niezwykłego widowiska, kiedy gromadka generałów, wiodąc za sobą jakich dwudziestu huzarów, przebyła w galopie skraj rozległej łąki; koń Fabrycego zarżał, wspiął się kilka razy, poczem gwałtownie szarpnął uzdę.
— Niech i tak będzie! pomyślał Fabrycy.
Koń, puszczony wolno, ruszył z kopyta i dognał eskortę towarzyszącą generałom. Fabrycy naliczył cztery pióropusze. W kwadrans potem, ze słów huzara jadącego tuż obok, Fabrycy odgadł, że jednym z generałów jest słynny marszałek Ney. Szczęście jego nie miało granic, ale nie mógł zgadnąć który: dałby wszystko, aby się dowiedzieć; ale przypomniał sobie, że nie trzeba się odzywać. Eskorta zatrzymała się przed szerokim rowem pełnym wody z wczorajszego deszczu; rów otoczony był wielkiemi drzewami i zamykał od lewej strony łąkę, na której Fabrycy kupił konia. Prawie wszyscy huzarzy zsiedli; brzeg był stromy i ślizki, a powierzchnia wody o kilka stóp poniżej łąki. Fabrycy, upojony radością, więcej myślał o marszałku Neyu i o sławie, niż o swoim koniu, który, mocno podniecony, wjechał w kanał bryzgając wodą. Jeden z generałów, ochlastany od stóp do głów, zaklął wściekły: „Bydlę zas...e!“ Fabrycy uczuł się głęboko dotknięty tą zniewagą. Czy mogę zażądać satysfakcji? myślał. Na razie, chcąc dowieść, że nie jest tak niezgrabny, postanowił wjechać na przeciwległy brzeg; ale brzeg był stromy i wysoki na jakie sześć stóp. Trzeba było dać za wygraną; zaczem, puścił się wpław wzdłuż kanału, przyczem koń miał wody po uszy. Wreszcie napotkał łagodniejszy spadek, widocznie dla pojenia koni; w ten sposób, dostał się bez trudu na drugą stronę. Znalazłszy się tam pierwszy z całego oddziału, jechał dumnie brzegiem, gdy huzarzy szamotali się jeszcze w kanale, dosyć zakłopotani swą pozycją, bo w wielu miejscach woda była na pięć stóp. Niektóre konie, przestraszone, próbowały płynąć, chlapiąc straszliwie dokoła. Wachmistrz zauważył manewr tego smarkacza, tak mało wyglądającego na żołnierza.
— Siadać, jest pój na lewo! — zawołał. Niebawem wszyscy dostali się na ląd.
Na drugim brzegu, Fabrycy znalazł się sam z generałami; huk armat zdwoił się; ledwie tedy usłyszał owego obryzganego przezeń generała, który krzyknął mu w ucho:
— Skąd wziąłeś tego konia?
Fabrycy był tak zmieszany, że odpowiedział po włosku:
L’ho comprato poco fa. (Kupiłem go przed chwilą).
— Co ty gadasz? — krzyknął generał.
Ale huk zrobił się w tej chwili taki, że Fabrycy nie mógł mu odpowiedzieć. Musimy przyznać, że bohater nasz był w tej chwili bardzo mało bohaterski. Strach wszelako zajmował u niego dopiero drugie miejsce; raził go przedewszystkiem łoskot, od którego pękały mu bębenki. Eskorta puściła się galopem, jechali szmatem zoranego pola, ciągnącego się za kanałem. Pole było zasłane trupami.
— Raki! raki! krzyczeli radośnie huzarzy. Zrazu Fabrycy nie zrozumiał; wreszcie spostrzegł, że w istocie prawie wszystkie trupy miały czerwone mundury. Jedno przejęło go dreszczem: zauważył, iż wielu nieszczęśliwych czerwonych żyło jeszcze; krzyczeli o pomoc, ale nikt nie zważał na to. Bohater nasz, pełen ludzkości, dokładał wysiłków, aby koń jego nie nastąpił na żadnego z czerwonych. Eskorta zatrzymała się; Fabrycy, który nie dość pamiętał żołnierskich obowiązkach, galopował ciągle wpatrzony w jakiegoś rannego.
— Zatrzymasz ty się, smarkaczu! wrzasnął za nim wachmistrz. Fabrycy spostrzegł, iż wyprzedził o dwadzieścia kroków generałów i to właśnie z tej strony, w którą wycelowali lornety. Wracając aby zająć miejsce za innymi huzarami, którzy zostali o kilka kroków, ujrzał najwyższego z generałów, jak przemawiał do drugiego, również generała, rozkazującym tonem, niemal łając; klął przytem obficie. Fabrycy nie mógł powstrzymać ciekawości; mimo rady, jakie mu dała poczciwa żona dozorcy, aby się jak najmniej odzywał, obmyślił bardzo poprawne francuskie zdanie i zagadnął sąsiada:
— Kto jest ten generał, który tak psioczy na drugiego?
— Któż ma być? marszałek.
— Co za marszałek?
— Ney, ciemięgo. A gdzieżeś ty służył dotąd?
Fabrycemu, mimo że był tak drażliwy, nie postało w głowie się obrazić; pogrążony w dziecinnym podziwie, przyglądał się temu sławnemu księciu Moskwy, chwatowi nad chwaty.
Znowu puścili się galopem. W kilka chwil później, Fabrycy ujrzał, na dwadzieścia kroków przed sobą, orną ziemię, ruszającą się w osobliwy sposób. Bruzdy były pełne wody, wilgotna zaś ziemia, tworząca zagony wśród tych bruzd, leciała raz po raz na parę stóp w górę czarnemi grudkami. Fabrycy zauważył mimochodem to zjawisko, poczem myśl jego znów utonęła w dumaniach o sławie marszałka. Usłyszał za sobą krzyk: to dwaj huzarzy padli ugodzeni kulami; kiedy się obejrzał, byli już dwadzieścia kroków za eskortą. Ujrzał rzecz straszną: zakrwawionego konia, który się miotał na roli, plącząc nogi we własnych wnętrznościach: chciał gnać za innemi. Krew spływała do błota.
— Ha! jestem nareszcie w ogniu! powiadał sobie. Widziałem ogień! powtarzał z zadowoleniem. Jestem prawdziwy żołnierz.
W tej chwili eskorta pędziła co koń wyskoczy; bohater nasz zrozumiał, że to kule rozpryskują ziemię ze wszystkich stron. Daremnie rozglądał się skąd te kule, widział biały dym baterji w ogromnej odległości; ale, w ciągłem i jednostajnem warczeniu armat, zdawało mu się, że słyszy o wiele bliższe strzały: nic nie rozumiał.
W tej chwili generałowie wraz z eskortą zjechali w dróżkę, pełną wody.
Marszałek zatrzymał się i znów wymierzył lornetę. Tym razem Fabrycy mógł mu się przyjrzeć dowoli; był to jasny blondyn z dużą czerwoną twarzą. Nie mamy takich twarzy we Włoszech, pomyślał. Ja, taki blady, z ciemnemi włosami, nigdy nie będę doń podobny, dodał ze smutkiem. Dla Fabrycego, słowa te znaczyły: „Nigdy nie będę bohaterem“. Popatrzył na huzarów: z wyjątkiem jednego, wszyscy mieli płowe wąsy. Gdy Fabrycy przyglądał się huzarom z eskorty, oni też patrzyli na niego. Zarumienił się; aby ukryć zmieszanie, zwrócił głowę w stronę nieprzyjaciela. Były to długie szeregi czerwonych ludzi, ale — co go mocno zdziwiło — zdali mu się bardzo mali. Długie ich linje — pułki czy dywizje — widziały mu się nie wyższe niż płoty. Szereg czerwonych jeźdźców przybliżał się ku dróżce, którą marszałek i eskorta posuwali wę powoli, chlupiąc w błocie. Dym nie pozwalał nic rozróżniać przed sobą; od czasu do czasu, na tej białej mgle, odcinały się sylwetki ludzi w galopie.
Nagle, od strony nieprzyjaciela, Fabrycy spostrzegł czterech ludzi nadjeżdżających pędem. — Aha! atakują nas, pomyślał; naraz ujrzał, iż dwaj z tych ludzi rozmawiają z marszałkiem. Jeden generał ze świty puścił się galopem w stronę nieprzyjaciela, wraz z dwoma huzarami z eskorty i czterema przybyłymi. Po przebyciu małego kanału, Fabrycy znalazł się obok wachmistrza, który wyglądał bardzo dobrodusznie. — Muszę doń zagadać, pomyślał; może przestaną się na mnie gapić. Długo ważył słowa.
— Proszę pana, pierwszy raz widzę bitwę, rzekł wreszcie; ale czy to prawdziwa bitwa?
— Coś niby. Ale kto ty jesteś?
— Jestem bratem żony kapitana.
— A jakże się ten kapitan nazywa?
Bohater nasz zmieszał się strasznie; nie przewidział tego pytania. Szczęściem, marszałek i eskorta znów ruszyli galopem. — Jakie francuskie nazwisko powiedzieć? myślał. Wkońcu przypomniał sobie nazwisko oberżysty, u którego mieszkał w Paryżu; przysunął się z koniem do wachmistrza i krzyknął z całych sił:
— Kapitan Meunier!
Tamten, nie dosłyszawszy z powodu huku armat, odparł: — A, kapitan Teulier? Poległ, ubito go. — Brawo! pomyślał Fabrycy, trzeba udać zasmuconego. — Och, mój Boże! krzyknął i przybrał stroskaną minę. Wypadli z bocznej dróżki na łąkę; jechali pędem, kule świstały znowu, marszałek skierował się ku dywizji kawalerji. Eskorta znalazła się wśród trupów i rannych; ale widok ten nie robił już takiego wrażenia na naszym bohaterze; miał inne rzeczy na głowie.
Gdy eskorta się zatrzymała, ujrzał wózek markietanki; sympatja do tego czcigodnego korpusu przeważyła wszystko, puścił się wprost ku niej.
— Stój-że, psia...! wrzasnął za nim wachmistrz.
Co on mi może tu zrobić, pomyślał Fabrycy. I dalej galopował w stronę markietanki. Spinając konia, miał nadzieję, że to jest owa poczciwa kobiecina, którą poznał dziś rano, koń i wózek były zupełnie podobne, ale właścicielka była zgoła inna; bohaterowi naszemu wydawało się, że ma bardzo srogą minę. Podjeżdżając, Fabrycy usłyszał jak mówi: „A taki był piękny mężczyzna!“ Świeżo upieczonego żołnierza czekało tam szpetne widowisko: ucinano nogę wyżej kolana młodemu kirasjerowi, ładnemu i rosłemu chłopcu. Fabrycy zamknął oczy i wypił duszkiem cztery kieliszki wódki.
— Dobrze ciągniesz, smyku! krzyknęła markietanka. Wódka natchnęła go myślą: trzeba mi kupić sobie życzliwość kolegów z eskorty.
— Ale czy ty wiesz, odparła, że w taki dzień jak dziś, to kosztuje dziesięć franków
Dognał eskortę w galopie.
— Haha! przynosisz nam kropelki, zawołał wachmistrz; poto tak zmykałeś! Dawaj.
Butelka poszła w kolej; ostatni wypiwszy, rzucił ją w górę. Dziękuję, kamracie, krzyknął do Fabrycego. Wszystkie oczy spojrzały nań przyjaźnie. Spojrzenia te zdjęły Fabrycemu stufuntowy ciężar z serca: było to jedno z owych zbyt delikatnych serc, które potrzebują życzliwości. Wreszcie pozyskał sobie kolegów, jest jakiś węzeł między nimi! Fabrycy odetchnął głęboko, poczem swobodnym głosem rzekł do wachmistrza:
— Jeżeli kapitan Teulier zginął, gdzie ja będę mógł odnaleźć siostrę?
Uważał się za młodego Machiawela, że tak gładko powiedział Teulier zamiast Meunier.
— Dowiesz się wieczorem, odparł wachmistrz.
Eskorta ruszyła i skierowała się ku dywizjom piechoty, Fabrycy czuł się zupełnie pijany; wypił za dużo wódki, kiwał się na siodle; przypomniał sobie maksymę, którą wygłaszał stangret jego matki: kiedy się zaprószyło głowę, trzeba patrzeć na uszy konia i robić jak drudzy. Marszałek zatrzymał się dość długo przy kilku korpusach kawalerji, które posłał do ataku; ale przez dobrą godzinę bohater nasz nie miał świadomości tego co się dzieje. Czuł się bardzo zmęczony; gdy koń wypuszczał się galopa, osuwał się na siodło jak kawał ołowiu.
Naraz wachmistrz krzyknął na swoich ludzi:
— Nie widzicie, sk...syny, cesarza! — Natychmiast eskorta wrzasła na całe gardło: Niech żyje cesarz! Można się domyślić, że bohater nasz wypatrywał oczy, ale ujrzał tylko galopujących generałów, również na czele eskorty. Długie włosiane ogony u kasków Aragońskich nie pozwoliły mu rozpoznać twarzy. Tak więc, z powodu tej przeklętej wódki, nie widziałem cesarza na polu bitwy! Myśl ta otrzeźwiła go zupełnie.
Zjechali znów w drogę pełną wody, konie chciały pić.
— Więc to cesarz jechał? spytał sąsiada.
— No, tak, ten w mundurze bez żadnych haftów. Jakżeś go mógł nie widzieć? odparł kamrat przyjaźnie. Fabrycy miał wielką ochotę puścić się za eskortą cesarza i wmieszać się w nią. Cóż za szczęście jechać w trop tego bohatera, walczyć tuż za nim! Wszak nato przybył do Francji. Mam prawo to uczynić, myślał; ostatecznie, o służbie którą pełnię, rozstrzygnęła jedynie wola mego konia, który puścił się galopa za tymi generałami.
Jeżeli namyślił się zostać, skłoniło go do tego życzliwe obejście nowych kamratów; zaczynał się uważać za serdecznego druha tych żołnierzy, z którymi galopował od kilku godzin. Roił sobie, że łączy ich szlachetna przyjaźń bohaterów Tassa i Arjosta. Gdyby się przyłączył do eskorty cesarza, musiałby na nowo zawierać znajomość, możeby się nań krzywiono; tamci byli dragoni, a on miał mundur huzarski, jak cała eskorta marszałka. Sposób, w jaki nań patrzyli teraz, napełniał go szczęściem; zrobiłby wszystko dla swoich kolegów; dusza jego, myśl, bujały w obłokach. Wszystko przybrało dlań odmienną fizjognomię, odkąd się czuł między przyjaciółmi; umierał z ochoty zadawania im pytań. Ale jestem trochę pijany, myślał; nie napominajmy rad mojej dozorczyni. Wyjeżdżając z wąwozu, zauważył, że na czele eskorty niema już marszałka Neya; generał, za którym jechali obecnie, był wysoki, szczupły, o suchej i groźnej twarzy.
Generałem tym był nie kto inny, niż hrabia d’A..., ów porucznik Robert z 15 maja r. 1796. Jakiemż szczęściem byłoby dlań ujrzeć Fabrycego del Dongo!
Oddawna już Fabrycy nie widział czarnych grudek ziemi bryzgających pod gradem kul. Przybyli za pułk kirasjerów; usłyszał wyraźnie kule uderzające o pancerze, ujrzał jak kilku ludzi pada.
Słońce było już bardzo nisko i miało się ku zachodowi, kiedy eskorta, wynurzając się z wąwozu, wspięła się na zbocze wysokie na kilka stóp, aby wjechać na orne pole. Fabrycy usłyszał tuż obok dziwny chrzęst; obrócił głowę: czterech ludzi padło z końmi; i sam generał upadł, ale podniósł się zbroczony krwią. Fabrycy patrzył na huzarów leżących na ziemi: trzej czynili jeszcze jakieś konwulsyjne ruchy, czwarty krzyczał: „Wyciągnijcie mnie!“ Wachmistrz i paru ludzi zsiadło z koni aby dać pomoc generałowi, który, opierając się na adjutancie, próbował postąpić kilka kroków; silił się oddalić od swego konia, który tarzał się po ziemi, wierzgając.
Wachmistrz zbliżył się do Fabrycego. Równocześnie, bohater nasz usłyszał tuż za sobą słowa: „To jedyny, który jeszcze może iść galopa“. Uczuł, że ktoś chwyta go za nogi; podniesiono mu je w górę, gdy równocześnie ktoś podejmował go pod ramiona. Przesadzono go ponad zad koński, poczem upuszczono go na ziemię, gdzie się znalazł w pozycji siedzącej.
Adjutant ujął konia Fabrycego za uzdę; generał, wsparty przez wachmistrza, wsiadł i odjechał galopem; sześciu pozostałych jeszcze ludzi pomknęło za nim. Fabrycy wstał wściekły i zaczął biec za nimi, krzycząc: Ladri! ladri! (złodzieje! złodzieje!). Zabawny widok człowieka goniącego za złodziejami na polu bitwy. Eskorta i generał hrabia A..., znikli niebawem za wierzbami. Fabrycy, pijany z gniewu, dotarł też do jakichś wierzb; stanął nad głębokim kanałem, który przebył. Następnie, znalazłszy się po drugiej stronie, zaczął kląć na nowo, ale z bardzo daleka, generała i eskortę gubiących się w drzewach. Złodzieje! złodzieje! — krzyczał teraz po francusku. Zrozpaczony, o wiele mniej stratą konia niż zdradą, padł nad rowem, wyczerpany, wpół martwy z głodu. Gdyby to nieprzyjaciel zabrał mu tego pięknego konia, ani pomyślałby o tem; ale być zdradzonym i okradzionym przez tego wachmistrza którego tak kochał i przez tych huzarów których uważał za braci! — od tego pękało mu serce. Nie mógł się pocieszyć po takiem bezeceństwie; wsparty o wierzbę, zaczął płakać gorącemi łzami. Wyzbywał się kolejno marzeń o rycerskiej i szczytnej przyjaźni, jaka łączy bohaterów Jerozolimy wyzwolonej. Niczem byłoby mu patrzeć na zbliżającą się śmierć, ale w otoczeniu dusz bohaterskich i tkliwych, szlachetnych przyjaciół, którzy ściskają ci dłoń w chwili ostatniego tchnienia! ale jak tu zachować święty zapał w pobliżu podłych łajdaków!! Fabrycy przesadzał, jak każdy człowiek oburzony. Po kwadransie roztkliwień, zauważył, że kule zaczynają dolatywać właśnie do drzew, pod któremi dumał. Wstał, i starał się rozeznać w położeniu. Patrzał na łąki zamknięte szerokim kanałem oraz rzędem bujnych wierzb i zdawało mu się, że je poznaje. Spostrzegł korpus piechoty, która przebyła rów i wchodziła w łąkę o ćwierć mili przed nim. Byłbym usnął, rzekł sobie; cała rzecz w tem, aby się nie dostać do niewoli. I zaczął iść bardzo szybko. W drodze uspokoił się; poznał mundury: pułki, których się bał że go odetną, były francuskie. Wziął się na prawo, aby się z niemi spotkać.
Z cierpieniem moralnem, że go tak niegodnie zdradzono i okradziono, łączyło się drugie, które dawało mu się czuć coraz żywiej: umierał z głodu. Z największą radością, uszedłszy lub raczej ubiegłszy jakie dziesięć minut, spostrzegł, że pułk piechoty, który też szedł bardzo szybko, zatrzymuje się jakby dla zajęcia pozycji. W kilka minut znalazł się przy pierwszych szeregach.
— Koledzy, nie moglibyście mi sprzedać kawałka chleba?
— Ot, durny, on bierze nas za piekarzy!
Ta szorstka odpowiedź i śmiech który jej towarzyszył zgnębiły Fabrycego. Wojna nie była tedy owym szlachetnym i wspólnym porywem dusz rozkochanych w sławie, jak to sobie wyobrażał z proklamacyj Napoleona! Usiadł lub raczej osunął się na trawę; pobladł mocno. Żołnierz, który się doń odezwał i który się zatrzymał o kilka kroków aby oczyścić chustką zamek u fuzji, zbliżył się i rzucił mu kawałek chleba; poczem, widząc że się nie podnosi, włożył mu ten chleb do ust. Fabrycy otworzył oczy i zjadł, nie mając siły mówić. Kiedy wreszcie poszukał oczami żołnierza aby mu zapłacić, ujrzał się sam; najbliżsi żołnierze byli o sto kroków przed nim i w marszu. Podniósł się machinalnie i szedł za nimi. Wszedł do lasu; miał paść ze znużenia i szukał już okiem wygodnego miejsca; ale jakaż była jego radość, kiedy poznał najpierw konia, potem. wózek, a wkońcu znajomą markietankę! Podbiegła, przerażona jego wyglądem.
— Jeszcze parę kroków, malcze, rzekła. Czyś ranny?... A twój piękny koń? — To mówiąc, prowadziła go do wózka i wsadziła go podtrzymując pod ramię. Ledwie znalazłszy się na wózku, bohater nasz, wyczerpany do cna, zasnął głęboko.

IV

Nic nie mogło go zbudzić, ani strzały karabinowe tuż koło wózka, ani trucht konia, którego markietanka okładała co wlezie. Pułk, zaatakowany niespodzianie przez chmarę pruskiej kawalerji, po całodziennej wierze w zwycięstwo cofał się lub raczej pierzchał w stronę Francji.
Pułkownik, piękny młodzieniec w opiętym mundurze, następca Macona, padł rozniesiony szablami; następca jego, major, siwowłosy starzec, zatrzymał pułk.
— Psiekrwie jedne, przemówił do żołnierzy, za czasu republiki czekaliśmy z dawaniem nogi, aż nieprzyjaciel zmusi nas do tego... Brońcie każdej piędzi ziemi i gińcie! krzyczał i klął naprzemian: teraz już ci Prusacy pchają się na naszą, francuską ziemię!
Wózek stanął, Fabrycy obudził się nagle. Słońce zaszło oddawna; zdziwił się, że jest prawie noc. Żołnierze biegali w popłochu, który zdziwił naszego bohatera: uważał, że mają rzadkie miny.
— Co to takiego? rzekł do markietanki.
— Ano nic; dali nam radę, chłopcze; kawalerja pruska bierze nas na szable, tylko tyle. Ten tuman generał myślał zrazu, że to nasi. No, prędko, pomóż mi naprawić uprząż, porwała się.
Parę strzałów karabinowych rozległo się o kilka kroków. Bohater nasz, świeży i wypoczęty, rzekł sobie: Ależ, w gruncie, ja się przez cały dzień nie biłem: eskortowałem tylko generała. Muszę iść się bić, rzekł do markietanki.
— Nie bój się, będziesz się bił, więcej niż będziesz miał ochotę! Zgubieni jesteśmy.
— Aubry, mój chłopcze, krzyknęła do przechodzącego kaprala, zaglądaj-no od czasu do czasu na mój wózek.
— Pan idzie się bić? spytał Fabrycy kaprala.
— Nie, wkładam lakierki i idę na bal!
— Idę z panem.
— Polecam ci małego huzara! krzyknęła markietanka; ten cywil ma ducha.
Kapral Aubry szedł nie mówiąc słowa. Dziesiątek żołnierzy dogonił go pędem; zaprowadził ich za gruby dąb obrosły jerzyną. Następnie rozstawił ich na skraju lasu, wciąż nie mówiąc ani słowa, w szerokiej tyraljerskiej linji; każdy był conajmniej o dziesięć kroków od sąsiada.
— Słuchajcie-no, rzekł kapral (były to pierwsze jego słowa), a nie strzelać mi przed komendą; pamiętajcie, że macie już tylko po trzy naboje.
Co to wszystko znaczy? pytał sam siebie Fabrycy. Wreszcie, gdy został sam z kapralem, rzekł:
— Nie mam fuzji.
— Najpierw milcz! Idź tam: na pięćdziesiąt kroków za lasem znajdziesz któregoś z naszych zarąbanego szablami; weźmiesz mu fuzję i ładownicę. Ale żebyś mi nie obdzierał rannego; weź takiemu co będzie na dobre zabity, a strzeż się, żebyś nie oberwał kulki od naszych.
Fabrycy puścił się pędem i wrócił z fuzją i ładownicą.
— Nabij i stań za tem drzewem, a zwłaszcza nie strzelaj nim dam rozkaz... Kroćset furbeczek! wtrącił kapral, nie umie nawet nabić!... — Pomógł Fabrycemu, ciągnąc dalej: Jeśli nieprzyjacielski jeździec będzie pędził na ciebie z szablą, zaskocz za drzewo i nie strzelaj aż z zupełnie bliska, kiedy będzie o trzy kroki: trzeba aby bagnet prawie dotykał munduru.
— Rzuć-że to szablisko! krzyknął kapral; chcesz się na niem przewrócić, do cholery! Co za żołnierzy dają nam teraz! To mówiąc, sam ujął szablę i odrzucił ją z gniewem.
— Wytrzyjże skałkę chustką. Ale czyś ty kiedy strzelał z fuzji?
— Często, na polowaniu.
— Chwała Panu Bogu! odparł kapral z głębokiem westchnieniem. Zwłaszcza nie strzelaj przed moim rozkazem.
I odszedł.
Fabrycy był rozradowany. Wreszcie będę się bił naprawdę, mówił sobie, zabiję nieprzyjaciela. Rano, pluli na nas kulami, a ja się tylko podstawiałem: głupia rola. Rozglądał się na wszystkie strony z ciekawością. Po chwili, usłyszał tuż koło siebie kilka strzałów. Ale, nie słysząc komendy, stał spokojnie za drzewem. Była prawie noc; miał uczucie że jest na espere, na łowach na niedźwiedzia, w górach Tramezzina, nad Grianta. Przyszedł mu do głowy pomysł myśliwski: wyjął z ładownicy nabój i wykręcił kulę. — Jeśli go zobaczę, rzekł, nie powinienem chybić; i wpuścił tę drugą kulę do lufy. Usłyszał dwa strzały tuż koło drzewa, równocześnie ujrzał jeźdźca w niebieskim mundurze przejeżdżającego tuż przed nim, od prawej ku lewej. Jest dalej, niż o trzy kroki, rzekł sobie; ale na tę odległość mam go na pewno. Wiódł pilnie za jeźdźcem końcem lufy, wkońcu pocisnął cyngiel, jeździec upadł wraz z koniem. Bohater nasz miał złudzenie, że jest na polowaniu; pobiegł radośnie ku zwierzynie, którą położył. Już zbliżał się do rannego, który, zdawał się, konał, kiedy, z nieprawdopodobną szybkością, dwaj jeźdźcy pruscy wpadli aby go roznieść na szablach. Fabrycy uciekł pędem do lasu; dla większej szybkości, rzucił fuzję. Prusacy byli już tylko o trzy kroki, kiedy dopadł dębowego gaiku na skraju lasu. Młode dąbki grubości ramienia zatrzymały na chwilę jeźdźców, ale przebyli je i zaczęli ścigać Fabrycego przez polankę. Znowu go już dosięgali, ale wpadł między grubsze drzewa. Równocześnie niemal osmalił go płomień kilku strzałów z fuzji oddanych tuż obok. Spuścił głowę; kiedy ją podniósł, ujrzał przed sobą kaprala.
— Zabiłeś swojego? rzekł kapral Aubry.
— Tak, ale straciłem fuzję.
— Ba, fuzyj nie braknie. Chwat z ciebie, mimo tej za...nej miny, sprawiłeś się gracko, a tamte gamonie spudłowały do owych dwu drabów, którzy goniąc cię, wpadli prosto na nich; ja ich nie spostrzegłem. Chodzi teraz o to, aby stąd pięknie zwiać; pułk musi być o jakie pół ćwierci mili, a, co więcej, mamy po drodze kawałeczek łąki, gdzie mogliby nas zagarnąć półkolem.
Tak mówiąc, kapral szedł żwawo na czele swoich dziesięciu ludzi. O dwieście kroków dalej, wchodząc na ową łączkę, spotkali rannego generała, którego niósł adjutant ze służącym.
— Dasz mi czterech ludzi, rzekł do kaprala osłabłym głosem; zaniosą mnie do ambulansu; mam strzaskaną nogę.
— Idź do za...nej cholery! odparł kapral ty i wszyscy generałowie. Zdradziliście dziś cesarza.
— Co!? wykrzyknął generał, wściekły, nie słuchasz moich rozkazów! Czy wiesz, że jestem generał hrabia B..., komendant waszej dywizji, etc., etc. — Gadał tak dłuższy czas. Adjutant skoczył na żołnierzy. Kapral pchnął go bagnetem w ramię, poczem oddalił się ze swymi ludźmi, podwajając kroku. Bodajby im wszystkim, rzekł kapral, połamano ręce i nogi! Glancusie przeklęte! Wszyscy zaprzedani Burbonom, zdradzili cesarza!
Fabrycy słuchał z przejęciem tego straszliwego oskarżenia.
Około dziesiątej wieczór, oddziałek połączył się z pułkiem pod dużą wioską, tworzącą kilka bardzo wąskich ulic; ale Fabrycy zauważył, że kapral Aubry unika spotkania z którymś z oficerów. Niepodobna się poruszać! krzyknął kapral. Wszystkie ulice były zapchane piechotą, jazdą, a zwłaszcza jaszczykami i furgonami. Kapral próbował kolejno wepchać się w każdą ulicę; po dwudziestu krokach trzeba się było zatrzymać. Wszyscy klęli i wściekali się.
— Znowu jakiś zdrajca dowodzi! wykrzyknął kapral: jeżeli nieprzyjaciel wpadnie na ten dowcip aby otoczyć wioskę, wyłowią nas jak psów. Hej tam, chłopcy, za mną!
Fabrycy obejrzał się; było już przy kapralu tylko sześciu żołnierzy. Weszli jakąś otwartą, bramą w obszerny dziedziniec; z dziedzińca przeszli do stajni, z której dostali się do ogrodu. Zgubili się w nim na chwilę. Wreszcie, przeszedłszy żywopłot, znaleźli się w zbożu. W niespełna pół godziny, wiedzeni krzykami i hałasem, dobili do gościńca. Rowy pełne były porzuconych fuzyj; Fabrycy wybrał sobie jedną. Ale droga mimo że bardzo szeroka, tak była zapchana uciekającymi i wozami, że w ciągu pół godziny kapral i Fabrycy posunęli się zaledwie o pięćset kroków. Mówiono, że ta droga wiedzie do Charleroi. Wioskowy zegar wybił jedenastą.
— Walmy przez pole, wykrzyknął kapral. Oddziałek składał się już tylko z trzech żołnierzy, Fabrycego i kaprala. Kiedy byli o ćwierć mili od gościńca, jeden z żołnierzy rzekł:
— Ja już nie mogę.
— Ani ja, rzekł drugi.
— Ładna nowina! Wszyscyśmy w jednej skórze, rzekł kapral; ale słuchajcie tylko mnie, a dobrze wyjdziecie. Ujrzał kilka drzew wzdłuż małego rowu wśród olbrzymiego łanu zboża. — Pod te drzewa, rzekł do swoich ludzi; połóżcie się tu, dodał skoro się tam znaleźli: tylko bez hałasu. Ale, nim uśniemy, kto ma chleb?
— Ja, rzekł jeden z żołnierzy.
— Dawaj, rzekł kapral z powagą. Podzielił chleb na pięć kawałków i wziął sobie najmniejszy.
— Na kwadrans przed świtaniem, rzekł jedząc, będziecie mieli na karku nieprzyjacielską jazdę. Chodzi o to, aby się nie dać wziąć na szable. Jeden byłby kaput, mając na karku jazdę na tej równinie; ale pięciu może się ocalić: trzymajcie się kupą przy mnie, nie strzelajcie aż z bardzo bliska, a podejmuję się jutro doprowadzić was do Charleroi.
Kapral obudził ich na godzinę przede dniem, kazał im na świeżo nabić broń. Zgiełk od gościńca dochodził wciąż, trwał całą noc, był to niby łoskot odległego strumienia.
— To zupełnie jak kiedy barany uciekają, rzekł Fabrycy naiwnie do kaprala.
— Stulisz ty pysk, smarkaczu, rzekł kapral oburzony. I trzej żołnierze, którzy z Fabrycym składali całą jego armję, spojrzeli na chłopca z gniewem, jak gdyby dopuścił się bluźnierstwa. Znieważył naród.
To kapitalne! myślał nasz bohater; zauważyłem to już u wicekróla w Medjolanie; oni nie uciekają, nie! Z tymi Francuzami nie wolno mówić prawdy, kiedy to obraża ich próżność. Ale ja sobie kpię z ich srogich min i muszę im to dać poznać. Wciąż szli o pięćset kroków od strumienia uciekających, który pokrywał gościniec. O milę dalej, kapral i jego armia skierowali się drogą wiodącą do gościńca, przy której leżało wielu żołnierzy. Fabrycy kupił sobie niezłego konia, który go kosztował czterdzieści franków i, wśród szabel porzuconych po obu stronach drogi, wybrał wielki prosty rapier. Skoro mówią że trzeba kłuć sztychem, pomyślał, ten będzie najlepszy. Tak uzbrojony, wypuścił konia i niebawem dogonił kaprala, który udał się przodem. Poprawiwszy się w strzemionach, ujął w lewą garść pochwę rapiera i rzekł do czterech Francuzów:
— Ci uciekający to istne stado baranów... idą jak wystraszone barany....
Ale darmo Fabrycy kładł nacisk na słowo barany, koledzy nie pamiętali już, że się pogniewali o to godzinę wprzódy. W tem się wyraża jedno z przeciwieństw francuskiego i włoskiego charakteru; Francuz jest bezwątpienia szczęśliwszy, ślizga się po wypadkach i nie chowa urazy.
Nie będziemy taić, że Fabrycy był bardzo rad ze swojej osoby, powiedziawszy swoje o baranach. Posuwali się, gawędząc. O dwie mile dalej, kapral, wciąż zdziwiony że nie widzi nieprzyjacielskiej jazdy, rzekł do Fabrycego:
— Ty jesteś naszą kawalerją, jedź galopa do tej chałupy na wzgórku i spytaj chłopa, czy zechce nam sprzedać śniadanie: powiedz wyraźnie, że jest nas tylko pięciu. Gdyby się wahał, daj mu pięć franków ze swoich pieniędzy; ale bądź spokojny, odbierzemy ten pieniążek po śniadaniu.
Fabrycy spojrzał na kaprala, ujrzał na jego twarzy niewzruszoną powagę, istotny wyraz wyższości moralnej; usłuchał. Wszystko odbyło się tak, jak powiedział głównodowodzący; jedynie Fabrycy nalegał, aby nie odbierać siłą pięciu franków, które dał chłopu.
— To moje pieniądze, mówił do towarzyszy, ja nie płacę za was, płacę za owies dla mojego konia.
Fabrycy tak źle wysławiał się po francusku, że towarzysze odczuli w jego słowach ton wyższości; dotknęło ich to: z tą chwilą, w myśli ich zarysował się pojedynek na zakończenie dnia. Wydawał im się bardzo różny od nich, i to ich drażniło; przeciwnie Fabrycy zaczynał czuć dla nich przyjaźń.
Szli bez słowa od dwóch godzin, kiedy kapral, spoglądając na drogę, wykrzyknął radośnie: „Nasz’ pułk!“ Rychło znaleźli się, na gościńcu; ale niestety! koło orła nie było ani dwustu ludzi. Oko Fabrycego ujrzało niebawem markietankę: szła pieszo, z czerwonemi oczami, popłakując od czasu do czasu. Napróżno Fabrycy szukał wzrokiem wózka i Kokotki.
— Zrabowane, przepadło, skradzione! wykrzyknęła markietanka w odpowiedzi na spojrzenia naszego bohatera. Fabrycy, bez słowa, osiadł z konia, ujął go za uzdę i rzekł do markietanki: Niech pani siada. Nie dała sobie powtarzać dwa razy.
— Skróć mi strzemiona, rzekła.
Usadowiwszy się, zaczęła opowiadać Fabrycemu klęski owej nocy. Po opowiadaniu nieskończenie długiem, ale chciwie łykanem przez naszego bohatera, który, prawdę rzekłszy, nic a nic nie zrozumiał, ale miał żywą przyjaźń dla markietanki, dodała:
— I rzec, że to Francuzi mnie obłupili, zbili, zrujnowali...
— Jakto! to nie nieprzyjaciele? spytał Fabrycy naiwnym tonem, który dawał uroczy wyraz jego poważnej i bladej twarzy.
— Jakiś ty głupi, mój poczciwy malcze! rzekła markietanka, uśmiechając się przez łzy; ale bardzo milusi.
— I jak go pani widzisz, doskonale sprzątnął swego Prusaka, rzekł kapral Aubry: wśród powszechnego zamętu, kapral znalazł się przypadkowo po drugiej stronie konia, na którym jechała markietanka. — Ale dumna z niego sztuka... — ciągnął kapral. Tu, Fabrycy uczynił gest. Jakże ty się nazywasz, ciągnął kapral; ostatecznie, jeżeli będzie raport, chcę cię wymienić.
— Nazywam się Vasi, odrzekł Fabrycy nieco zmieszany; to jest właściwie Boulot, poprawił się żywo.
Boulot, było to nazwisko właściciela marszruty, którą mu dała dozorczyni więzienia; przedwczoraj wystudjował ją starannie w drodze, bo zaczynał zastanawiać się nieco i nie dziwił się już tak wszystkiemu. Prócz marszruty huzara Boulot, przechowywał troskliwie paszport włoski, wedle którego miał prawo do szlachetnego miana: Vasi, handlarz barometrów. Kiedy kapral zarzucił mu dumę, omal nie odpowiedział: Ja, dumny! Ja Fabrycy Valserra, marchesino del Dongo, który godził się nosić nazwisko jakiegoś Vasi!
Podczas gdy Fabrycy zastanawiał się i powiadał sobie: „Trzebaż pamiętać o tem, że się nazywam Boulot, lub też pachnie to więzieniem“, kapral i markietanka wymienili parę uwag tyczących jego osoby.
— Niech mnie pan nie uważa za wścibską, rzekła markietanka przestając go tykać; jeżeli pytam, to dla pańskiego dobra. Kto pan jest, ale tak, naprawdę?
Fabrycy nie odpowiedział zrazu; rozważał, że niepodobnaby mu znaleźć przyjaciół bardziej oddanych których mógłby się poradzić, a gwałtownie potrzebował rady! Przybędziemy do obozu, komenderujący zechce wiedzieć kto jestem, i znowuż pachnie więzieniem, jeśli się okaże z moich odpowiedzi, że nie znam nikogo w czwartym pułku huzarów, którego mundur noszę! Jako poddany austrjacki, Fabrycy znał całą wagę paszportu. Członkowie jego rodziny, mimo że wysoko urodzeni i nabożni, mimo że należący do zwycięskiego stronnictwa, bywali po dwadzieścia razy niepokojeni z przyczyny paszportu; nic go tedy nie zdziwiło pytanie markietanki. Kiedy, nim zdobył się na odpowiedź, szukał w myśli najjaśniejszych zwrotów francuskich, markietanka, palona ciekawością, dodała aby go zachęcić: Kapral Aubry i ja damy panu dobrą radę, niby względem tego co masz z sobą począć.
— Nie wątpię, odparł Fabrycy. Nazywam się Vasi i jestem z Genui; siostra moja, słynna z urody, wyszła za mąż za kapitana. Ponieważ mam dopiero siedmnaście lat, ściągnęła mnie aby mi pokazać Francję i ogładzić mnie nieco. Nie zastawszy jej w Paryżu i dowiedziawszy się że jest przy armji, przybyłem za nią i szukałem na wszystkie strony nie mogąc jej znaleźć. Żołnierze, uderzeni moim włoskim akcentem, przytrzymali mnie. Miałem wówczas pieniądze; przekupiłem żandarma który dał mi marszrutę, mundur, i powiedział; Zmykaj, ale przysięgnij, że nigdy nie wymienisz mego nazwiska.
— Jak się nazywał? spytała markietanka.
— Dałem słowo, odparł Fabrycy.
— Ma rację, wtrącił kapral, żandarm jest ladaco, ale kolega nie powinien go zdradzić. A jak się nazywa ten kapitan, twój szwagier? Skoro będziemy wiedzieli nazwisko, możemy go poszukać.
— Teulier, kapitan w czwartym pułku huzarów, odparł nasz bohater.
— Zatem, rzekł kapral z domyślną miną, z cudzoziemskiego akcentu żołnierze wzięli cię za szpiega?
— Och, to ohydne słowo! krzyknął Fabrycy z błyszczącemi oczami. Ja, który tak kocham Cesarza i Francuzów! Właśnie ta zniewaga najwięcej mnie oburza.
— Niema tu żadnej zniewagi, w tem właśnie się mylisz; omyłka żołnierzy jest zupełnie naturalna, odparł z powagą kapral Aubry.
Zaczem, wyłożył mu wielce dokładnie, że w wojsku trzeba należeć do jakiejś broni i nosić mundur, inaczej jest zupełnie proste, że człowieka biorą za szpiega. Nieprzyjaciel nasyła nam ich dużo; kto żyje, zdradza w tej wojnie. Łuska spadła z oczu Fabrycego: pierwszy raz zrozumiał, że wszystko co mu się zdarzyło od dwóch miesięcy, było z jego winy.
— Ale trzeba, żeby malczyk opowiedział nam wszystko, rzekła markietanka, którą ciekawość paliła coraz bardziej. Kiedy skończył, rzekła poważnie do kaprala:
— W gruncie rzeczy, ten dzieciak nie jest wojskowy; teraz, kiedy nas pobito i zdradzono, czeka nas brzydka wojna. Poco miałby brać po łbie gratis pro Deo?
— Zwłaszcza, rzekł kapral, że nie umie nawet nabić karabina, ani na tempo, ani tak. To ja nabiłem fuzję z której sprzątnął Prusaka.
— Co więcej, pokazuje pieniądze całemu światu, dodała markietanka; okradną go od pierwszej chwili kiedy nie będzie z nami.
— Pierwszy podoficer kawalerji, którego spotka, rzekł kapral, skonfiskuje je, aby sobie postawić szklaneczkę, a może i wezmą go w rekruty na rzecz nieprzyjaciela, kto żyje bowiem, zdradza. Pierwszy z brzegu każe mu iść za sobą; on pójdzie; lepiej byłoby wpisać go do naszego pułku.
— Och, nie, panie kapralu! wykrzyknął Fabrycy; wygodniej na koniu. Zresztą ja nie umiem nabić karabina, a widzi pan, że umiem jeździć konno.
Fabrycy był bardzo dumny ze swej oracji. Nie będziemy powtarzali długiej dyskusji nad jego przyszłym losem, która toczyła się między kapralem a markietanką. Fabrycy zauważył, że, w rozmowie, powtarzali po kilka razy wszystkie szczegóły jego przygody: podejrzenia żołnierzy, żandarm sprzedający marszrutę i mundur, sposób w jaki wczoraj się znalazł w eskorcie generała, cesarz ujrzany w galopie, zwędzony koń etc.
Z kobiecą ciekawością, markietanka wracała wciąż do sposobu, w jaki wyzuto go z dobrego konia, nabytego za jej pomocą.
— Uczułeś, że cię chwytają za nogi, ściągnięto cię delikatnie przez ogon, i posadzono na ziemi? — Poco powtarzać tak często, myślał Fabrycy, to co wszyscy troje wiemy tak dobrze? Nie wiedział jeszcze, że w ten sposób we Francji ludzie z gminu szukają myśli.
— Ileż masz pieniędzy? spytała naraz markietanka. Fabrycy nie wahał się z odpowiedzią; pewny był szlachetności tej kobiety: to najpiękniejszy rys Francji.
— Wszystkiego zostało mi może trzydzieści napoleonów w złocie i z dziesięć pięciofrankówek.
— W takim razie masz wolne pole! wykrzyknęła markietanka; wydobądź się z tej rozbitej armji; pchnij się gdzie w bok, weź się pierwszą wyjeżdżoną dróżką którą spotkasz na prawo, i wypuść ostro konia, wciąż dalej od armji. Przy pierwszej sposobności, kup sobie cywilne ubranie. Kiedy będziesz o jakie ośm lub dziesięć mil i nie będziesz już widział żołnierzy, siadaj na pocztę i jedź odpocząć i odjeść się przez tydzień do jakiego miasta. Nie mów nikomu, ze byłeś w armji, żandarmi zgarnęli by cię jako dezertera; a choć jesteś bardzo milusi, mój mały, nie jesteś jeszcze dość kuty aby gadać z żandarmami. Gdy będziesz miał na sobie cywilne ubranie, podrzyj marszrutę na drobne kawałeczki i wróć do prawdziwego nazwiska: mów, że jesteś Vasi. — A skąd ma mówić, że jedzie zwróciła się do kaprala.
— Z Cambrai nad Escaut, to poczciwe miasteczko, rozumiesz? jest tam katedra i Fenelon.
— Doskonale, rzekła markietanka; i nie mów nigdy nikomu, że byłeś w bitwie, nie piśnij słowa o B..., ani o żandarmie który ci sprzedał marszrutę. Kiedy będziesz chciał wrócić do Paryża, udaj się najpierw do Wersalu i przejdź rogatkę od tej strony, ot tak, piechotą, jakgdybyś sobie szedł spacerem. Zaszyj swoje napoleony do portek; zwłaszcza kiedy będziesz miał płacić za coś, pokazuj ściśle tyle, ile wynosi kwota. To mnie trapi, że cię będą nabierali, że z ciebie wycisną wszystko co masz. A co ty poczniesz bez pieniędzy, nie umiejąc sobie dawać rady? etc...
Poczciwa markietanka mówiła jeszcze długo; kapral przytwierdzał jej kiwaniem głowy, nie mogąc sam dojść do słowa. Nagle, tłum, który pokrywał gościniec, zdwoił zrazu kroku, poczem w mgnieniu oka przebył rów po lewej i zaczął uciekać co sił.
— Kozacy! kozacy! krzyczano ze wszystkich stron.
— Weź-że swego konia! wołała markietanka.
— Niech mnie Bóg broni! rzekł Fabrycy. Galopuj pani, uciekaj, zostawiam ci go. Chce pani pieniędzy na odkupienie wózka? Połowa tego co mam jest twoja.
— Weź swego konia, mówię! krzyknęła markietanka z gniewem i zatrzymała się aby zsiąść. Fabrycy dobył szabli: — Trzymaj się pani mocno! krzyknął i uderzył płazem konia, który puścił się galopa i pognał za uciekającymi.
Nasz bohater rozejrzał się po gościńcu; dopiero co, kilka tysięcy ludzi tłoczyło się tam, ściśniętych jak na procesji. Po okrzyku kozacy, nie ujrzał dosłownie nikogo; porzucili czaka, fuzje, szable. Fabrycy, zdziwiony, zeszedł na prawo, na pole wznoszące się na jakie dwadzieścia lub trzydzieści stóp, spojrzał na gościniec, na równinę, i nie ujrzał ni śladu kozaków. Zabawni ci Francuzi, pomyślał. Skoro mam się brać na prawo, myślał, najlepiej iść odrazu w tym kierunku: może ci, co uciekają, mają jakieś powody, których ja nie znam? Podniósł jakiś karabin, wybrał pełną ładownicę i rozejrzał się jeszcze raz; był sam wśród tej równiny, niedawno tak nabitej ludźmi. Het, w oddali, widział uciekających, którzy wciąż biegli, aż zniknęli za drzewami. Szczególnie! myślał. I, przypomniawszy sobie wczorajszy manewr kaprala, usiadł wśród łanu zboża. Nie oddalał się, pragnąc ujrzeć jeszcze swoich przyjaciół, markietankę i kaprala Aubry.
W zbożu, sprawdził, że ma już tylko ośmnaście napoleonów, zamiast trzydziestu, jak mniemał; ale zostało mu parę djamencików, które ukrył był w podszewce huzarskiego buta w izbie dozorczyni w B... Schował złoto jak mógł najlepiej, zastanawiając się głęboko nad tem nagłem zniknięciem. Czy to zła wróżba? myślał. Głównem jego zmartwieniem było, że nie zwrócił się do kaprala Aubry z tem pytaniem: „czy ja naprawdę brałem udział w bitwie?“ Zdawało mu się że tak; byłby szczęśliwy bez granic, gdyby był tego pewny.
Bądź co bądź, mówił sobie, brałem w niej udział pod nazwiskiem więźnia, miałem w kieszeni marszrutę więźnia i, co więcej, jego mundur na sobie. To fatalne na przyszłość: coby o tem powiedział ksiądz Blanes? I ten nieszczęśliwy Boulot umarł w więzieniu! Wszystko to jest zła wróżba; los zaprowadzi mnie do więzienia. Fabrycy dałby wszystko w świecie, aby wiedzieć czy Boulot był naprawdę winien; zbierając swoje wspomnienia, miał wrażenie, że, wedle relacji dozorczyni, huzar nietylko ściągnął srebro stołowe, ale także ukradł krowę chłopską i do tego zbił chłopa niemiłosiernie: Fabrycy nie wątpił, iż, prędzej lub później, wtrącą jego samego do więzienia za jakieś przewinienie, mające związek z postępkiem huzara Boulot. Myślał o swoim przyjacielu, księdzu Blanes: cóżby dał za to, aby się go móc poradzić! Przypomniał sobie, że nie napisał ani razu do ciotki, od czasu jak opuścił Paryż. Biedna Gina! mówił sobie. Łzy stanęły mu w oczach, kiedy nagle usłyszał tuż za sobą szelest: był to żołnierz, który pasł trzy konie, wyraźnie wpół martwe z głodu, zdjąwszy im uzdę. Trzymał je za trenzle. Fabrycy zerwał się jak młoda kuropatwa, tak iż żołnierz zląkł się. Bohater nasz spostrzegł to i dał się skusić przyjemności odegrania przez chwilę roli prawdziwego huzara.
— Jeden z tych koni jest mój, ty sk....u! wykrzyknął; ale dam ci pięć franków za to, żeś mi go tu przyprowadził.
— Kpisz, czy o drogę pytasz? rzekł żołnierz. Fabrycy złożył się doń z odległości sześciu kroków. — Puść konia, albo strzelam!
Żołnierz miał fuzję przewieszoną przez ramię, sięgnął ręką aby ją ująć.
— Jeśli uczynisz najlżejszy ruch, zginąłeś! wykrzyknął Fabrycy, pędząc prosto na niego.
— No, więc dawaj pięć franków i bierz konia, rzekł ogłupiały żołnierz, spojrzawszy z żalem na gościniec gdzie nie było żywej duszy. Fabrycy, trzymając karabin w pogotowiu lewą ręką, prawą rzucił mu trzy pięciofrankówki.
— Złaź, albo zginiesz... Załóż munsztuk karemu i oddal się z tamtemi dwoma... Strzelam, jeśli się ważysz...
Żołnierz usłuchał mrucząc coś niechętnie. Fabrycy podszedł do konia i ujął cugle lewą ręką, nie tracąc z oczu żołnierza który oddalał się wolno; kiedy Fabrycy ujrzał go o jakie pięćdziesiąt kroków, wskoczył lekko na konia. Jeszcze szukał prawą nogą strzemienia, kiedy usłyszał bardzo blisko świst kuli: to ów żołnierz wygarnął doń z karabinu. Fabrycy, wściekły, pocwałował w stronę żołnierza, który umknął pędem; niebawem Fabrycy ujrzał go w oddali galopującego na jednym z koni. Ba! już go nie dosięgnę, rzekł sobie. Koń, którego kupił, był wspaniały, ale wyraźnie wpół zdechły z głodu. Fabrycy wrócił na gościniec, gdzie wciąż nie było żywej duszy, przeciął go i puścił konia truchtem, aż wjechał na wzgórek po lewej, skąd miał nadzieję ujrzeć markietankę; ale, kiedy się znalazł na szczycie, dostrzegł, na milę wokoło, jedynie kilku pojedyńczych żołnierzy. Napisane jest, że już nie zobaczę tej dzielnej i dobrej kobiety! rzekł z westchnieniem. Dobił do zagrody, którą ujrzał w oddali na prawo. Nie zsiadając i płacąc zgóry, kazał dać owsa biednemu koniowi, tak wygłodniałemu że kąsał żłób. W godzinę później, Fabrycy człapał po gościńcu, wciąż z mglistą nadzieją odnalezienia markietanki lub bodaj kaprala. Rozglądając się na wszystkie strony, przybył nad błotnistą rzekę, na której był dość wąski drewniany most. Przed mostem, na prawo od gościńca, stało odosobnione domostwo noszące godło Białego konia. Zjem tu obiad, rzekł sobie Fabrycy. U wejścia na most znajdował się oficer kawalerji z ręką na temblaku; był na koniu i miał minę bardzo zgnębioną; o dziesięć kroków od niego, trzech spieszonych kawalerzystów majstrowało koło fajek.
— Ci ludzie, pomyślał Fabrycy, wyglądają na to, że zechcą ode mnie kupić konia jeszcze taniej niż mnie kosztował. (Ranny oficer i trzej piechurzy patrzyli nań, zdając się czekać aż nadjedzie). Lepiejby mi było nie przejeżdżać przez ten most i wziąć się wzdłuż rzeki na prawo; toby była droga, jaką mi doradzała markietanka, aby się wycofać z sytuacji. Tak, rzekł sobie nasz bohater; ale, jeżeli umknę, jutro będę się tego wstydził; zresztą, mój koń ma dobre nogi, koń tego oficera jest pewnie zmęczony; jeżeli zechce mnie zsadzić z siodła, wypuszczę się galopa. Tak rozumując, Fabrycy ściągnął konia i posuwał się możliwie najwolniej.
— Żywiej-no tam, huzarze! krzyknął oficer rozkazująco.
Fabrycy posunął się o kilka kroków i stanął.
— Chce mi pan zabrać konia? krzyknął.
— Ależ nie; podjedź tu bliżej.
Fabrycy spojrzał na oficera; miał siwe wąsy, minę najpoczciwszą pod słońcem; chustka, która podtrzymywała jego lewe ramię, była pełna krwi, a prawa ręka była również zawinięta w krwawą szmatę. To te piechury zechcą się dobierać do mojego konia, rzekł sobie Fabrycy; ale, przyjrzawszy się bliżej, ujrzał, że piechury też są ranne.
— W imię honoru, rzekł oficer noszący epolety pułkownika, zostań tu na wedecie i powiedz wszystkim dragonom, szaserom i huzarom których ujrzysz, że pułkownik le Baron jest w tej gospodzie i że im rozkazuję zgłosić się tam do mnie. — Stary pułkownik wydawał się straszliwie zgnębiony; od pierwszych słów zdobył sobie serce naszego bohatera, który odpowiedział rozsądnie:
— Jestem zbyt młody, proszę pana, aby mnie usłuchano; trzebaby abym miał ten rozkaz na piśmie.
— Ma słuszność, rzekł pułkownik, przyglądając mu się z uwagą; pisz rozkaz, la Rose, ty masz prawą rękę całą.
Nic nie mówiąc, la Rose wydobył pergaminowy notatnik, napisał kilka wierszy i wydarłszy ćwiartkę, oddał ją Fabrycemu; pułkownik powtórzył mu rozkaz, dodając, iż po dwóch godzinach warty zluzuje go, jak się należy, jeden z rannych kawalerzystów. To rzekłszy, wszedł do gospody ze swymi ludźmi. Fabrycy patrzył za nimi stojąc nieruchomo u początku mostu, tak bardzo uderzyła go niema i posępna boleść tych trzech osób. Rzekłby ktoś, zaklęte duchy, mówił sobie. Wreszcie rozwinął złożony papier i przeczytał następujący rozkaz:

Pułkownik Ie Baron, z 6-go pułku dragonów, komendant drugiej brygady pierwszej dywizji 14-go korpusu, rozkazuje wszystkim kawalerzystom, dragonom, szaserom i huzarom, nie przekraczać mostu i zgłosić się do gospody pod Białym Koniem, koło mostu, gdzie jest jego generalna kwatera.
W kwaterze generalnej, koło mostu na Sainte, 19 czerwca, r. 1815.
Za pułkownika le Baron, rannego w prawą rękę, i z jego rozkazu, wachmistrz
La Rose.

Zaledwie pół godziny stał Fabrycy na warcie, kiedy ujrzał nadjeżdżających sześciu szaserów konnych i trzech pieszo; oznajmił im rozkaz pułkownika. — Zaraz wrócimy, odparli czterej konni, i przejechali most ostrym kłusem. Wówczas, Fabrycy zwraca się do dwóch pozostałych. W czasie dyskusji, która się wywiązała, trzej piesi przeszli most. Jeden z szaserów siedzących na koniu orzekł wkońcu, że chce zobaczyć rozkaz, i porwał papier, mówiąc:
— Zaniosę rozkaz kolegom, którzy z pewnością wrócą, czekaj tu cierpliwie. I puścił się galopa; towarzysz za nim. Wszystko to stało się w mgnieniu oka.
Fabrycy, wściekły, zawołał jednego z rannych, który właśnie pokazał się w oknie gospody. Żołnierz, który (jak to zauważył Fabrycy) miał galony wachmistrza, zeszedł i krzyknął nań, podchodząc:
— Szabla do garści, psiakr...! Jesteś w służbie. — Fabrycy usłuchał, poczem rzekł: Porwali rozkaz.
— Wściekli są o wczorajsze, odparł tamten ponuro. Dam ci swój pistolet; gdyby znów kto chciał przełamać zakaz, strzelaj w powietrze: przyjdę ja, albo sam pułkownik się pokaże.
Fabrycy dostrzegł gest zdumienia u wachmistrza na wzmiankę o porwaniu rozkazu; zrozumiał, że wyrządzono mu osobistą zniewagę i postanowił solennie nie dać już drwić z siebie.
Uzbrojony w wielki kawaleryjski pistolet, Fabrycy wrócił dumnie pełnić wartę; niebawem ujrzał nadjeżdżających siedmiu huzarów na koniach. Ustawił się tak aby zagrodzić most i oznajmił im rozkaz pułkownika, co przyjęli kwaśno; najśmielszy próbował przejechać. Fabrycy, idąc za radą markietanki, pochylił szpic wielkiego rapiera z miną człowieka, który gotów jest przebić każdego, kto zechce przekroczyć zakaz.
— Ale! on chce nas tu zabijać, ten smarkacz! krzyknęli huzarzy; jak gdyby nas nie dosyć nazabijano wczoraj! Jak na komendę dobyli szabel i wpadli na Fabrycego; myślał że już po nim; ale przypomniał sobie zdziwienie wachmistrza i nie chciał być jeszcze raz dudkiem. Cofając się na most, starał się kłuć sztychem. Miał tak pocieszną minę wywijając tą wielką kawaleryjską szablą, że huzarzy poznali niebawem z kim mają do czynienia; odtąd silili się go nie zranić, ale pociąć mu ubranie. W ten sposób, Fabrycy otrzymał kilka lekkich draśnięć w ramię. On sam, wciąż wierny zasadom markietanki, zadawał z całej siły pchnięcia. Nieszczęściem, jedno z tych pchnięć zraniło huzara w rękę: wściekły, że dał się skaleczyć takiemu żołnierzowi, odpowiedział energiczną ripostą raniąc Fabrycego w udo. Cios dosięgnął go dzięki temu, że koń naszego bohatera, daleki od chęci uciekania z tej bitki, znajdował w niej wyraźną przyjemność i rzucał się na napastników. Ci, ujrzawszy krew spływającą Fabrycemu z prawego ramienia, zlękli się, iż posunęli zabawę zbyt daleko; zaczem, zepchnąwszy go ku barjerze, puścili się galopem. Z chwilą gdy Fabrycy odzyskał swobodę ruchów, wystrzelił w powietrze aby ostrzec pułkownika.
Czterech huzarów konnych i dwóch pieszych, z tego samego pułku co poprzedni, zbliżało się do mostu; byli o jakie dwieście kroków, kiedy się rozległ strzał. Śledzili uważnie co się dzieje na moście; wyobrażając sobie że Fabrycy strzelił do ich kolegów, czterej konni runęli nań z wyciągniętemi szablami. Była to istna szarża. Pułkownik le Baron, przywołany strzałem z pistoletu, otworzył drzwi i rzucił się na most w chwili właśnie gdy huzarzy nadjeżdżali w galopie. Sam dał żołnierzom rozkaz zatrzymania się.
— Niema tu żadnych pułkowników! wykrzyknął jeden, spinając konia. Zrozpaczony pułkownik przerwał upomnienia i swoją prawą zranioną ręką chwycił konia za uzdę.
— Stój! zły żołnierzu, rzekł do huzara; znam cię, jesteś z kompanji kapitana Henriet.
— Więc dobrze! niech kapitan sam da mi rozkaz! Kapitana Henriet zabito wczoraj, dodał drwiąco, a ty ruszaj do za... śmierci!
Mówiąc to, żołnierz próbuje sobie otworzyć przejście i popycha starego pułkownika, który pada na most. Fabrycy, który stał o dwa kroki dalej, ale twarzą do oberży, najeżdża koniem i, podczas gdy koń zuchwałego żołnierza obalił piersią pułkownika nie wypuszczającego z rąk cugli, Fabrycy, oburzony, zadaje huzarowi pchnięcie. Szczęściem, koń huzara, ciągniony ku ziemi uzdą którą trzymał pułkownik, skręcił się w bok, tak, że długa kawaleryjska szabla Fabrycego oślizgnęła się po dolmanie i mignęła tylko huzarowi przed oczami. Ów, wściekły, obraca się i tnie z całej siły, przecinając Fabrycemu rękaw i raniąc go w ramię: bohater nasz pada.
Jeden ze spieszonych huzarów, widząc dwóch obrońców mostu na ziemi, korzysta z chwili, skacze na konia Fabrycego i chce go sobie przywłaszczyć, puszczając się galopa przez most.
Nadbiegający z gospody wachmistrz widział jak pułkownik pada i sądził że jest ciężko ranny. Biegnie za koniem Fabrycego i zatapia szablę w krzyże złodzieja: ten wali się. Huzarzy, widząc na moście już tylko wachmistrza, puszczają się galopem i przejeżdżają szybko. Ten, który był pieszo, umknął w pole.
Wachmistrz zbliżył się do rannych. Fabrycy podniósł się już; nie cierpiał zbytnio, ale stracił dużo krwi. Pułkownik podniósł się wolniej; był ogłuszony upadkiem, ale nie ranny.
— Boli mnie jedynie, rzekł do wachmistrza, moja dawna rana w rękę.
Huzar zraniony przez wachmistrza konał.
— Bierz-że go czart! wykrzyknął pułkownik. — Ale, rzekł do wachmistrza i dwóch nadbiegających żołnierzy, zajmijcie się tym chłopczyną, którego naraziłem tak nieopatrznie. Ja zostanę sam przy moście i spróbuję powstrzymać tych opętanych. Zaprowadźcie chłopca do gospody i opatrzcie mu ramię, weźcie jedną z moich koszul.

V

Całe to zajście nie trwało ani minuty. Rany Fabrycego okazały się lekkie; owinięto mu ramię bandażem z koszuli pułkownika. Chciano mu posłać łóżko na pierwszem piętrze gospody.
— Ale, rzekł Fabrycy, gdy ze mną będą się tu cackali na pierwszem piętrze, mój koń znudzi się w stajni sam i odjedzie sobie z innym panem.
— Wcale nieźle jak na rekruta, rzekł wachmistrz. Zaczem ułożono Fabrycego na świeżutkiej słomie w samym żłobie, do którego przywiązany był jego koń.
Widząc, że Fabrycy jest bardzo słaby, wachmistrz przyniósł mu czarkę grzanego wina i wdał się z nim w gawędę. Parę wplecionych w tę rozmowę pochwał sprawiło, że nasz bohater znalazł się w siódmem niebie.
Fabrycy obudził się aż o świcie; konie rżały i robiły wściekły łomot; stajnia pełna była dymu. Zrazu Fabrycy nie rozumiał przyczyny hałasu i nie wiedział nawet gdzie jest; wreszcie, wpół zdławiony dymem, wpadł na myśl, że to może dom się pali. W mgnieniu oka znalazł się na dziedzińcu i na koniu. Podniósł głowę: dym buchał z okien nad stajnią; dach był cały w kłębach czarnego dymu. Setka uciekających przybyła w nocy do gospody pod Białym Koniem; wszyscy krzyczeli i klęli. Żołnierze, których Fabrycy mógł dojrzeć, byli widać zupełnie pijani; jeden chciał go zatrzymać, wołając: Dokąd ty bierzesz mojego konia?
Kiedy Fabrycy znalazł się o ćwierć mili, obrócił głowę: nikt go nie ścigał, dom był w płomieniach. Fabrycy poznał most, przypomniał sobie ranę, i uczuł, że ramię ma ściśnięte bandażem i bardzo gorące. A stary pułkownik, co się z nim stało? Dał swoją koszulę, aby mi opatrzono ramię. Bohater nasz cieszył się tego ranka najzimniejszą krwią pod słońcem; obfitość krwi, którą stracił, oswobodziła go z romantyzmu właściwego jego naturze.
Na prawo, powiedział sobie, i w nogi! Puścił się spokojnie wzdłuż rzeki. Przypomniał sobie rady poczciwej markietanki. Co za życzliwość! myślał; co za rzetelny charakter!
Po godzinie jazdy, uczuł się bardzo słaby. Co, u licha? czyżbym miał zemdleć? powiadał sobie: jeśli zemdleję, skradną mi konia, może i mundur, a wraz z nim mój skarbczyk. Nie miał już sił aby powodować koniem, czynił wysiłki aby się utrzymać na siodle, kiedy wieśniak, który pracował w polu koło gościńca, spostrzegł jego bladość i ofiarował mu szklankę piwa i kawałek chleba.
— Widząc was tak bladym, pomyślałem że jesteście ranni w wielkiej bitwie, rzekł. Nigdy pomoc nie zjawiła się bardziej w porę. Podczas gdy Fabrycy gryzł kawał czarnego chleba, oczy zaczęły go boleć kiedy patrzał nawprost siebie. Skrzepiwszy się nieco, podziękował. — A gdzie ja jestem? spytał. Wieśniak objaśnił, że, o trzy ćwierci mili dalej, natrafi na miasteczko Zonders, gdzie znajdzie opiekę. Fabrycy dobił do miasteczka, nie bardzo wiedząc co robi i wciąż dokładając wysiłków aby nie spaść z konia. Ujrzawszy otwartą bramę, wjechał: była to gospoda pod Strzemieniem. Nadbiegła poczciwa gospodyni, kobieta olbrzymiej tuszy; zawołała o pomoc głosem drgającym litością. Dwie młode dziewczyny pomogły Fabrycemu zejść na ziemię; ledwie zsiadł z konia, zemdlał na dobre. Przywołano chirurga, puścił mu krew. Przez ten dzień i przez kilka następnych, Fabrycy nie bardzo wiedział co się z nim dzieje, spał bezustanku.
Pchnięcie w udo groziło utworzeniem się abscesu. Kiedy nieco oprzytomniał, prosił aby pamiętano o jego koniu i powtarzał często że dobrze zapłaci, co obrażało poczciwą oberżystkę i jej córki. Minęły dwa tygodnie, przez które był najtroskliwiej pielęgnowany i zaczynał przychodzić nieco do siebie; naraz, jednego wieczora, ujrzał że gospodynie jego mają miny wielce strapione. Niebawem wszedł do izby niemiecki oficer: rozmawiały z nim w języku którego Fabrycy nie rozumiał, ale odgadł że mowa o nim: udał że śpi. W chwilę później, kiedy osądził że oficer musiał już wyjść, przywołał swoje gosposie:
— Czy ten oficer zapisał mnie na liście i chce mnie wziąć do niewoli? — Oberżystka przytwierdziła ze łzami w oczach.
— Ja mam pieniądze zaszyte w dolmanie! zawołał, podnosząc się na łóżku; kupcie mi cywilne ubranie i tej nocy jeszcze odjeżdżam na swoim koniu. Ocaliłyście mi już raz życie, przygarniając mnie w chwili gdy miałem paść martwy na ulicy, ocalcie mi je jeszcze raz, pomóżcie mi wrócić do matki.
Przy tych słowach córki gospodyni rozpłakały się; drżały o Fabrycego, że zaś bardzo słabo rozumiały po francusku, zbliżyły się do łóżka z pytaniami. Rozmawiały żywo po flamandzku z matką; ale co chwila zwracały roztkliwione oczy na naszego bohatera: odgadł, że jego ucieczka może je poważnie narazić, ale że chcą podjąć to ryzyko. Podziękował im gorąco, składając ręce z rozczuleniem. Miejscowy żydek dostarczył cywilnego ubrania, ale kiedy, o dziesiątej wieczór, przyniesiono je, panienki spostrzegły, porównując je z dolmanem Fabrycego, że trzeba je znacznie zwęzić. Natychmiast wzięły się do roboty, nie było czasu do stracenia. Fabrycy wskazał kilka napoleonów zaszytych w mundurze i prosił gospodynie aby mu je zaszyły do nowego ubrania. Wraz z ubraniem przyniesiono parę butów, w których, na prośbę Fabrycego, panienki ukryły kilka jego djamentów.
Upływ krwi i wynikłe stąd osłabienie miały ten osobliwy skutek, że Fabrycy prawie zupełnie zapomniał po francusku; przemawiał do swych gospodyń po włosku, one zaś mówiły narzeczem flamandzkiem, tak iż porozumiewali się prawie wyłącznie na migi. Kiedy dziewczęta, zresztą zupełnie bezinteresowne, ujrzały djamenty, entuzjazm ich dla Fabrycego nie miał już granic; brały go za przebranego księcia. Aniken, młodsza i bardziej naiwna, uściskała go poprostu. Fabrycy był niemi również oczarowany; koło północy, kiedy chirurg pozwolił mu nieco wina dla wzmocnienia przed drogą, prawie że miał ochotę nie jechać. — Gdzie mogłoby mi być lepiej niż tu? — mówił. Mimo to, około drugiej po północy, ubrał się. W chwili gdy miał opuścić pokój, zacna gospodyni oznajmiła mu, że konia jego zabrał oficer, który kilka godzin wprzódy, odprawiał w domu rewizję.
— A, ścierwo! zaklął Fabrycy: rannemu! Młody Włoch nie był dostatecznie filozofem, aby pamiętać, w jaki sposób on sam nabył tego konia.
Aniken opowiedziała mu płacząc że wynajęto dlań konia; byłaby chciała aby nie jechał. Pożegnanie było tkliwe. Dwaj rośli młodzi ludzie, krewniacy gospodyni, podnieśli Fabrycego na siodło i przez drogę podtrzymywali go na koniu, gdy trzeci, wyprzedzając o paręset kroków mały konwój, badał czy niema patrolu na drodze. Po dwóch godzinach, zatrzymali się u krewniaczki. Mimo wzdragań Fabrycego, młodzi ludzie nie chcieli go opuścić; twierdzili, że lepiej niż ktokolwiek znają przejścia w lasach.
Ależ jutro, kiedy wyjdzie na jaw moja ucieczka, a was nie będzie w domu, nieobecność zdradzi was, powtarzał Fabrycy.
Puścili się w dalszą drogę. Szczęściem, kiedy się robił dzień, równina była pokryta gęstą mgłą. Około ósmej rano, przybyli do miasteczka. Jeden z młodych ludzi zaszedł dowiedzieć się czy nie skradziono koni pocztowych. Poczmistrz zdążył je usunąć i postarał się o haniebne szkapy, któremi zapełnił stajnie. Poszukali pary koni w bagnach gdzie były ukryte i, w trzy godziny później, Fabrycy wsiadł do małego koczyka, bardzo zniszczonego, ale zaprzężonego w dwa dobre konie pocztowe. Odzyskał nieco sił. Rozstanie z młodemi ludźmi, krewnymi gospodyni, było wzruszające; za żadną cenę, mimo uprzejmych pozorów jakie temu nadawał Fabrycy, nie chcieli przyjąć pieniędzy.
— W tej chwili, drogi panie, potrzebuje ich pan więcej od nas, odpowiadali wciąż zacni chłopcy. Wreszcie odjechali z listami, w których Fabrycy, nieco orzeźwiony ruchem, starał się wyrazić swoim gospodyniom wszystko co czuł dla nich. Fabrycy pisał ze łzami w oczach; list pisany do Aniken z pewnością oddychał miłością.
Reszta podróży odbyła się bez szczególnych wydarzeń. Kiedy Fabrycy przybył do Amiens, cierpiał bardzo od rany w udzie; wiejski chirurg nie dał odpływu materji; jakoż, mimo puszczenia krwi, utworzył się absces. Przez dwa tygodnie, które Fabrycy spędził w gospodzie w Amiens, dzierżawionej przez rodzinę obleśną i chciwą, okupanci zalewali Francję. Fabrycy tyle się nadumał nad wszystkiem co świeżo przeżył, że stał się jakby innym człowiekiem. Został dzieckiem tylko na jednym punkcie: to, co widział, czy to była bitwa? i czy ta bitwa, to było Waterloo? Pierwszy raz w życiu znajdował przyjemność w czytaniu, spodziewał się wciąż znaleźć w dzienniku albo w opowiadaniach z bitwy jakiś opis, pozwalający mu rozpoznać miejsca które przebył w orszaku marszałka Neya, a później innego generała. Przez czas pobytu w Amiens, pisał prawie codzień do swoich zacnych przyjaciółek z pod Strzemienia. Skoro tylko wyzdrowiał, udał się do Paryża; zastał tam w swojej dawnej gospodzie ze dwadzieścia listów od matki i od ciotki, które błagały go, aby najrychlej wracał. Ostatni list hrabiny Pietranera pisany był w zagadkowym tonie, który zaniepokoił go mocno; list ten rozwiał wszystkie jego tkliwe rojenia. Była to natura której trzeba było tylko słowa, aby obudzić najczarniejsze przeczucia; wyobraźnia umiała później odmalować te nieszczęścia z najokrutniejszemi szczegółami.
„Strzeż się podpisywać listów, w których donosisz o sobie, pisała ciotka. Gdy będziesz wracał, nie przyjeżdżaj nad Como; zatrzymaj się w Lugano, na terytorjum szwajcarskiem“. Ma przybyć do tego miasta pod nazwiskiem Cavi; w najlepszej gospodzie zastanie lokaja hrabiny, który powie mu co czynić. Ciotka kończyła tak: „Ukryj wszęlkiemi możliwemi środkami, szaleństwo któreś popełnił, a zwłaszcza nie chowaj przy sobie żadnego drukowanego ani pisanego świstka; w Szwajcarji będą ci deptać po piętach druhy Świętej Małgorzaty[1]. Jeśli będę miała dość pieniędzy, pisała hrabina, poślę kogoś do Genewy, do hotelu pod Wagą: tam dowiesz się szczegółów, których nie mogę pisać, a które trzeba ci znać nim przyjedziesz. Ale, na imię nieba, ani dnia dłużej w Paryżu: szpicle poznaliby cię“. Wyobraźnia Fabrycego zaczęła roić najdziksze rzeczy; niezdolny był zająć się czemś innem, jak tylko odgadywaniem tajemniczych słów ciotki. Dwa razy w czasie podróży przez Francję przytrzymano go, ale umiał się wykręcić; utrapienia te ściągnął nań włoski paszport handlarza barometrów, z którym nieszczególnie godziła się młoda twarz i ręka na temblaku.
Wreszcie, w Genewie, zastał jednego z domowników hrabiny, który opowiedział, że policja medjolańska zadenuncjowała Fabrycego, jako człowieka, który zawiózł Napoleonowi propozycje uchwalone przez rozległe sprzysiężenie zorganizowane w byłem królestwie Włoch. Gdyby podróż jego nie miała tego celu, mówiła denuncjacja, poco przybierałby obce nazwisko? Matka Fabrycego starała się dowieść autentycznej prawdy; a mianowicie:
1-o że nigdy nie opuszczał Szwajcarji;
2-o że wyjechał z zamku niespodzianie, wskutek kłótni ze starszym bratem.
Opowieść ta przejęła Fabrycego dumą. Ja miałem być posłem do Napoleona! powiadał sobie; miałem zaszczyt rozmawiać z tym wielkim człowiekiem; dałby to Bóg! Przypomniał sobie, że jego przodek w siódmem pokoleniu, wnuk owego który przybył do Medjolanu za Sforzą, dostąpił tego zaszczytu, iż był ścięty przez wrogów księcia, którzy schwycili go, kiedy jechał celem porozumienia się z wiernemi kantonami i dla zaciągu żołnierzy. Widział oczami duszy sztych z obrazem tego faktu, znajdujący się w archiwach rodzinnych. Wypytując służącego, Fabrycy doszedł, że ów oburzony jest szczegółem, który wymknął mu się zresztą mimowoli, wbrew wyraźnym rozkazom hrabiny: to Askanjusz, starszy brat wydał brata policji! To straszne odkrycie wtrąciło naszego bohatera w istne szaleństwo. Aby się dostać z Genewy do Włoch, trzeba jechać przez Lozannę; chciał iść natychmiast pieszo, robiąc dziesięć czy dwanaście mil, mimo że dyliżans z Genewy do Lozanny odchodził za dwie godziny. Nim opuścił Genewę, wplątał się w miejscowej kawiarence w sprzeczkę z młodym człowiekiem, który, zdaniem Fabrycego, przyglądał mu się w osobliwy sposób. Była to szczera prawda: młody genewczyk, flegmatyczny, rozsądny, myślący jedynie o pieniądzach, sądził że Fabrycy oszalał: wchodząc, bohater nasz objął cały pokój wściekłem spojrzeniem, poczem oblał sobie spodnie kawą którą mu podano. W zwadzie tej, pierwszy odruch Fabrycego był zupełnie szesnastowieczny; zamiast wyzwać genewczyka na pojedynek, dobył sztyletu i rzucił się nań chcąc go przebić. W tej chwili, Fabrycy zapomniał wyuczonych prawideł honoru i wracał do instynktu, lub, aby rzec lepiej, do wspomnień pierwszego dzieciństwa.
Zaufany człowiek, którego zastał w Lugano, pomnożył jego wściekłość, dostarczając mu nowych szczegółów. Fabrycego w Grianta wszyscy kochali, toteż nikt nie byłby wspomniał jego imienia gdyby nie miły postępek jego brata, wszyscy udawaliby że wierz$ iż jest w Medjolanie i jego nieobecność nigdy nie byłaby ściągnęła uwagi miejscowej policji.
— Z pewnością straż graniczna ma pański rysopis, rzekł wysłannik ciotki; gdybyśmy się puścili gościńcem, przytrzymanoby pana na granicy.
Fabrycy i jego ludzie znali najmniejsze ścieżki w górach dzielących Lugano od jeziora Como; przebrali się za strzelców, to, znaczy za przemytników, że zaś było ich trzech z minami dość chwackiemi, strażnicy, których spotkali, skłonili się im grzecznie. Fabrycy wymierzył tak, aby przybyć do zamku około północy; o tej godzinie ojciec i upudrowani lokaje spali oddawna. Zeszedł bez trudu do głębokiej fosy i dostał się do zamku przez okienko od piwnicy; tam czekały nań matka i ciotka; nadbiegły i siostry. Wybuch czułości i łez trwał długo; kiedy zaczęto wreszcie mówić rozsądnie, pierwszy brzask ostrzegł te istoty uważające się za nieszczęśliwe, że czas ucieka.
— Mam nadzieję że brat nie domyślił się twego przybycia, rzekła pani Pietranera. Nie odzywałam się do niego od jego pięknego postępku, i uczynił mi tyle zaszczytu że był tem mocno dotknięty. Dziś wieczór, przy wieczerzy, raczyłam doń przemówić: trzeba mi było pozoru, aby ukryć szaloną radość, która mogła w nim obudzić podejrzenia. Następnie, skorom ujrzała że jest dumny z tego mniemanego pojednania, skorzystałam z jego radości aby w niego lać wino bez miary, i z pewnością nie postało mu w myśli zaczaić się aby dalej prowadzić swoje szpiegowskie rzemiosło.
— Trzeba ukryć naszego huzara w twoich pokojach, rzekła margrabina; nie może jechać zaraz; w tej chwili nie dosyć panujemy nad naszym rozsądkiem, a chodzi o obmyślenie sposobu aby oszukać straszliwą policję medjolańską.
Wprowadzono tę myśl w czyn; ale margrabia i jego syn zauważyli, już następnego dnia, że margrabina wciąż siedzi w pokoju szwagierki. Nie będziemy tracili czasu na kreślenie tkliwości i wesela, które tego dnia poruszały serca szczęśliwych istot. Włoskie serca podlegają, o wiele więcej od nas, podejrzeniom i szalonym myślom, które im podsuwa płomienna wyobraźnia; ale wzamian radości ich są silniejsze i trwalsze. Tego dnia hrabina i margrabina były jak oszalałe; Fabrycy musiał wciąż powtarzać swoje opowiadania; wreszcie postanowiono ukryć wspólną radość w Medjolanie, tak trudno było umknąć się dłużej czujności margrabiego i jego syna.
Wzięto pałacową łódkę aby się udać do Como: postąpić inaczej, znaczyłoby obudzić podejrzenia. Ale przybywszy do portu w Como, margrabina przypomniała sobie że zostawiła w Grianta ważne papiery: posłała po nie przewoźników, którzy w ten sposób nie mogli mieć pojęcia o tem, jak obie panie spędziły czas w Como. Zaraz po przybyciu, wynajęły powóz czekający na gości opodal owej średniowiecznej wieży, która wznosi się nad bramą. Ruszono, zanim woźnica miał czas z kimkolwiek się porozumieć, ćwierć mili za miastem zjawił się młody myśliwy, znajomy pań, który przez grzeczność — ile że nie miały z sobą żadnego mężczyzny — ofiarował się służyć im za kawalera, aż do bram Medjolanu, dokąd wędrował polując po drodze. Wszystko było dobrze, panie najweselej w świecie gawędziły z młodym wędrowcem, kiedy, na zakręcie drogi okalającej urocze wzgórze i lasek San-Giovani, trzej przebrani żandarmi obskoczyli powóz chwytając konie za cugle.
— Och! mąż zdradził nas! krzyknęła margrabina i zemdlała. Wachmistrz, który został nieco w tyle, zbliżył się chwiejnym krokiem, i rzekł głosem mocno trącącym szynkownią:
— Wielce mi jest przykra ta misja, której mam dopełnić, ale aresztuję pana, generale Fabio Conti.
Fabrycy sądził, że tytuł generała jest niemądrym żarcikiem wachmistrza. Zapłacisz mi za to, rzekł sobie. Spoglądał na przebranych żandarmów i czekał sposobnej chwili aby wyskoczyć i uciec przez pola.
Hrabina uśmiechnęła się na wszelki wypadek, poczem rzekła:
— Ależ, drogi panie sierżancie, tego szesnastoletniego chłopczynę bierze pan za generała Conti?
— Czy pani nie jest córką generała? odparł wachmistrz.
— Przypatrzcie się, panowie: oto mój ojciec, rzekła hrabina, pokazując Fabrycego. Żandarmi zaczęli się śmiać jak szaleni.
— Proszę pokazać paszporty, bez rozumowań, rzekł wachmistrz, podrażniony powszechną wesołością.
— Te panie nigdy nie biorą paszportów, jadąc do Medjolanu, rzekł woźnica filozoficznym tonem; jadą ze swego zamku w Grianta. Ta pani, to hrabina Pietranera, a to margrabina del Dongo.
Wachmistrz, zbity z tropu, oddalił się o kilka kroków, aby się naradzić ze swymi ludźmi. Narada trwała dobrych kilka minut, kiedy hrabina Pietranera poprosiła aby powóz mógł zjechać o kilka kroków w cień: upał był morderczy, mimo że była dopiero jedenasta rano. Fabrycy, który się rozglądał uważnie na wszystkie strony, szukając sposobu ucieczki, ujrzał, jak wynurzywszy się ze ścieżki w polach, zbliża się do gościńca pełnego kurzu, dziewczyna czternasto lub piętnastoletnia, popłakując lękliwie i ocierając oczy chusteczką. Szła między dwoma żandarmami w mundurach, a o trzy kroki za nią, również w otoczeniu żandarmów, szedł wysoki chudy mężczyzna, silący się na powagę, niby prefekt na procesji.
— Gdzieżeście ich znaleźli? rzekł wachmistrz, już zupełnie pijany w tej chwili.
— Uciekali przez pola, bez śladziku paszportów.
Wachmistrz stracił zupełnie głowę; miał pięciu jeńców, zamiast dwóch, których mu było trzeba. Oddalił się o kilka kroków, zostawiając tylko jednego człowieka dla strzeżenia więźnia przybierającego majestyczne tony, a drugiego aby nie pozwolił koniom ruszyć z miejsca.
— Zostań, rzekła hrabina do Fabrycego, który już zeskoczył na ziemię, wszystko się ułoży.
Jeden z żandarmów wykrzykiwał:
— Mniejsza z tem! jeżeli nie mają paszportów, to także dobra zdobycz. Wachmistrz nie wydawał się równie zdecydowany; nazwisko hrabiny Pietranera zaniepokoiło go; znał nieboszczyka generała, o którego śmierci nie wiedział. Generał nie jest człowiekiem, któryby puścił płazem uwięzienie żony, myślał.
W czasie tych rokowań, które przeciągały się nad miarę, hrabina wdała się w rozmowę z młodą dziewczyną, stojącą w kurzu obok powozu: uderzyła ją jej uroda.
— Głowa panią rozboli od tego słońca. Ten dzielny żołnierz, rzekła wskazując na żandarma przy koniach, pozwoli pani wsiąść.
Fabrycy, który kręcił się koło kolaski, zbliżył się aby pomóc młodej panience. Ta już stawała na stopniu, podtrzymywana przez Fabrycego, kiedy imponujący jegomość, stojący o sześć kroków za powozem, wykrzyknął głosem silącym się na wyraz godności:
— Zostań na gościńcu, nie siadaj do cudzego powozu!
Fabrycy nie słyszał tego rozkazu; panna, zamiast siadać do kolaski, chciała wysiąść; podparta ramieniem Fabrycego wpadła w jego objęcia. On się uśmiechnął, ona zaczerwieniła się mocno. Kiedy się oswobodziła z jego rąk, stali jakiś czas przyglądając się sobie.
To byłaby urocza towarzyszka więzienia, rzekł sobie Fabrycy. co za szlachetne i myślące czoło: ona umiałaby kochać!
Wachmistrz zbliżył się z powagą w obliczu.
— Która z tych pań nazywa się Klelia Conti?
— Ja, odparła panna.
— A ja, wykrzyknął stary jegomość, jestem generał Fabio Conti, szambelan J. W. najdostojniejszego księcia Parmy; i uważam za bardzo niewłaściwe, aby człowieka mego stanowiska ścigano jak złodzieja.
— Przedwczoraj, siadłszy na statek w porcie Como, przepędził pan inspektora policji, który pana pytał o paszport? Dziś on nawzajem pozwolił sobie pana trochę przepędzić.
— Łódź już odbiła od brzegu, śpieszyło mi się, nadciągała burza; cywil jakiś krzyknął z brzegu abym wracał; powiedziałem mu swoje nazwisko i jechałem dalej.
— A dziś uciekł pan z Como.
— Taki człowiek jak ja nie bierze paszportu, aby jechać z Medjolanu spacerem nad jezioro. Dziś rano, w Como, powiedziano mi, że mają mnie aresztować: wyszedłem, pieszo z córką; miałem nadzieję spotkać jakiś wehikuł, któryby mnie zawiózł do Medjolanu, gdzie pierwszym moim krokiem będzie poskarżyć się u gubernatora.
Wachmistrzowi spadł ciężar z serca.
— A więc, generale, jesteś pan więźniem i zaprowadzę pana do Medjolanu. A pan kto jesteś? zwrócił się do Fabrycego.
— Mój syn, odparła hrabina: Askanjusz, syn generała dywizji Pietranera.
— Bez paszportu, pani hrabino? rzekł wachmistrz łagodniej.
— W jego wieku! nigdy jeszcze nie miał paszportu, nie podróżuje nigdy sam, zawsze jest ze mną.
Podczas tej rozmowy, generał Conti przybierał wobec żandarmów minę coraz to bardziej obrażonej godności.
— Za dużo słów, rzekł jeden z żandarmów, jest pan aresztowany, i basta.
— Powinien pan być zadowolony, rzekł wachmistrz, jeżeli się zgodzimy abyś najął chłopskiego konia; inaczej, mimo kurzu i gorąca i mimo rangi szambelana, pójdziesz pan ślicznie piechotą między końmi.
Generał zaczął kląć.
— Zamkniesz ty gębę! dorzucił żandarm. Gdzie twój generalski mundur? Czy pierwszy lepszy nie może powiedzieć że jest generałem?
Generał pogniewał się na dobre. Przez ten czas, w kolasce układały się rzeczy o wiele lepiej.
Hrabina komenderowała żandarmami jak gdyby to byli jej ludzie. Dała talara jednemu, aby poszedł po wino, a zwłaszcza po świeżą wodę, do kantyny, którą widać było o dwieście kroków. Zdołała uspokoić Fabrycego, który koniecznie chciał umykać do lasu. Mam dobre pistolety, mówił. Uzyskała od obrażonego generała to, że pozwolił córce wsiąść do powozu. Przy tej sposobności, generał, który lubił mówić o sobie i swej rodzinie, powiadomił panie, że córka jego ma dopiero dwanaście lat, jako że urodziła się w r. 1803, 27 października; ale wszyscy dają jej czternaście albo piętnaście, taka jest inteligentna.
„Człowiek nawskroś pospolity“, mówiły oczy hrabiny do margrabiny. Dzięki hrabinie, wszystko ułożyło się po godzinnej rozmowie. Jeden z żandarmów, który, jak się okazało, miał interes w sąsiedniej wiosce, wynajął swego konia generałowi Conti, dzięki temu słóweczku hrabiny: Dostaniesz dziesięć franków. Wachmistrz pojechał sam z generałem; reszta żandarmów została pod drzewami w towarzystwie czterech olbrzymich gąsiorów wina, które posłany do gospody żandarm przyniósł z pomocą wieśniaka. Klelia otrzymała od godnego szambelana pozwolenie odbycia drogi do Medjolanu w powozie pań, nikomu zaś nie postało w głowie niepokoić syna dzielnego generała Pietranera. Po pierwszej wymianie uprzejmości oraz omówieniu tego szczęśliwego zakończenia wypadku w podróży, Klelja zauważyła odcień uwielbienia z jakiem ta piękna hrabina zwraca się do Fabrycego: z pewnością nie jest jego matką! Uwagę panienki zwróciły zwłaszcza częste aluzje do czegoś heroicznego, śmiałego, niebezpiecznego, czego dokonał niedawno; ale, mimo całej inteligencji, młoda Klelja nie mogła zgadnąć o co chodzi.
Patrzała ze zdziwieniem na młodego bohatera, którego oczy jak gdyby oddychały jeszcze ogniem świeżego czynu. Co się tyczy Fabrycego, był nieco oszołomiony pięknością dwunastoletniej dziewczyny, a spojrzenia jego przyprawiały ją o rumieniec.
Na milę przed Medjolanem Fabrycy oznajmił że musi odwiedzić wuja, i pożegnał się z paniami.
— Jeśli wyplączę się z tej sprawy, rzekł do Klelji, przyjadę do Parmy obejrzeć piękne olejne obrazy; czy wówczas raczy pani Zapamiętać moje nazwisko: Fabrycy del Dongo.
Późno wieczorem Fabrycy wśliznął się do Medjolanu bramą Renza, która wiedzie do modnego miejsca przechadzki. Wysłanie dwóch domowników do Szwajcarji wyczerpało drobne oszczędności margrabiny i jej siostry; szczęściem, Fabrycy miał jeszcze parę napoleonów i jeden djament, który postanowiono sprzedać.
Obie panie znały całe miasto i miały w niem sympatję; najznaczniejsze figury austrjackiego i klerykalnego stronnictwa wstawiły się za Fabrycym do barona Bindera, naczelnika policji. To niepojęte, mówiły, jak można brać serjo wybryk szesnastoletniego dzieciaka, który się pokłócił z bratem i uciekł z domu.
— Mojem rzemiosłem jest wszystko brać serjo, odpowiedział łagodnie baron Binder, człowiek rozumny i smutny; stwarzał wówczas słynną policję medjolańską i postanowił uniemożliwić rewolucję taką jak owa w r. 1746, która wypędziła Austrjaków z Genui. Ta policja medjolańska, tak wsławiona później przygodami pp. Pellico i Andryane, nie była właściwie okrutna; wykonywała tylko racjonalnie i bez litości surowe prawa. Cesarz Franciszek II chciał przejąć grozą zuchwałe włoskie wyobraźnie.
— Dajcie mi panowie dzień po dniu, odpowiadał baron Binder protektorom Fabrycego, udowodnioną relację wszystkiego co robił marchesino del Dongo, od chwili gdy opuścił Grianta, 8 marca, aż do swego wczorajszego przybycia do tego miasta, gdzie znajduje się ukryty u matki, a jestem gotów uważać go za najmilszego urwisa pod słońcem. Ale, jeśli nie możecie mi przedstawić marszruty tego młodego człowieka przez cały czas, który upłynął od jego wyjazdu z Grianta, wówczas, mimo jego znakomitego urodzenia i mimo szacunku jaki mam dla przyjaciół jego domu, czyż nie jest moim obowiązkiem trzymać go w więzieniu, póki mi nie udowodni, że nie jeździł do Napoleona z poselstwem od garstki malkontentów, jacy mogą się znaleźć w Lombardji wśród poddanych jego Cesarskiej i Królewskiej Mości? Zważcie jeszcze, panowie, że, jeśli młody del Dongo zdoła się usprawiedliwić na tym punkcie, zostanie jeszcze winny że przekroczył granicę bez legalnego paszportu, co więcej pod fałszywem nazwiskiem, świadomie korzystając z paszportu prostego robotnika, osobnika klasy o tyle niższej!
Oświadczeniu temu, bezlitośnie rozsądnemu, towarzyszyły wszystkie oznaki szacunku i czci, jakie naczelnik policji winien był pozycji margrabiny del Dongo oraz osób które się za nią wstawiały.
— Uwiężą Fabrycego! wykrzyknęła z płaczem; a skoro raz znajdzie się w więzieniu, Bóg wie kiedy się wydostanie. Ojciec się go wyprze!
Pani Pietranera i jej bratowa odbyły naradę z bliskimi przyjaciółmi; mimo wszelkich przedłożeń, margrabina nastawała, aby jej syn wyjechał najbliższej nocy.
— Widzicie przecie, mówiła hrabina, że Binder wie, iż syn twój jest tutaj; to nie musi być zły człowiek.
— Nie; ale chce się przypodobać cesarzowi Franciszkowi.
— Ależ, gdyby uważał, że dla jego karjery korzystne jest wtrącić Fabrycego do więzienia, jużby chłopiec tam był; uciekać, znaczy okazywać mu obrażającą nieufność.
— Ależ dać nam do zrozumienia że wie gdzie jest Fabrycy, znaczy powiedzieć: „Niechże ucieka!“ Nie, nie odetchnę póty, póki będę musiała sobie powtarzać: Za kwadrans, syn mój znajdzie się może za kratą! Jakiekolwiek byłyby ambicje Bindera, uważa on za pożyteczne dla swej osobistej pozycji w tym kraju okazywać względy człowiekowi takiemu jak mój mąż; a dowodem tego dziwna otwartość, z jaką wyznaje, że wie gdzie szukać mego syna. Co więcej, baron wyszczególnia wręcz dwa punkty o które Fabrycy jest oskarżony, w myśl denuncjacji jego niecnego brata; wyjaśnia, że oba te przestępstwa pociągają za sobą więzienie; czyż to nie znaczy powiedzieć nam, że jeśli wolimy wygnanie, mamy Wolny wybór?
— Jeśli wybierzesz wygnanie, powtarzała wciąż hrabina, w życiu go już nie ujrzymy.
Fabrycy, obecny przy tej rozmowie wraz z jednym z dawnych przyjaciół margrabiny, obecnie rajcą przy trybunale stworzonym przez Austrję, podzielał zdanie, że trzeba dać nura; jakoż, tego samego dnia opuścił pałac, ukryty w powozie, który wiózł do Scala matkę i ciotkę. Woźnica, osobnik podejrzany, wstąpił, jak zwykle, do szynku; gdy lokaj, człowiek pewny, pilnował koni, Fabrycy, przebrany za wieśniaka, wyśliznął się z karety i opuścił miasto. Nazajutrz, równie szczęśliwie przebył granicę, a w kilka godzin później był w majątku matki w Piemoncie, blisko Nowary, właśnie w owem Romagnano, gdzie poległ Bajard.
Można sobie wyobrazić, z jaką uwagą obie panie, znalazłszy się w loży w la Scala, słuchały przedstawienia. Udały się tam jedynie poto, aby się naradzić z paroma przyjaciółmi należącymi do stronnictwa liberalnego, których pojawienie się w pałacu del Dongo mogłoby się wydać policji podejrzane. W loży postanowiono jeszcze raz uderzyć do barona Bindera. Nie mogło być mowy o przekupieniu tego nieskazitelnego urzędnika; zresztą obie panie były bardzo biedne; zmusiły Fabrycego, aby zabrał wszystko co zostało ze sprzedaży djamentu.
Bardzo ważne wszelako było uzyskać od barona ostatnie słowo. Przyjaciele hrabiny przypomnieli jej niejakiego kanonika Borda, bardzo gładkiego młodego człowieka, który niegdyś próbował się do niej zalecać, i to w dość niesmaczny sposób; nie mogąc nic wskórać, zdenuncjował przed generałem Pietranera jej stosunek z Limercatim, za co wypędzono go jak łajdaka. Obecnie, kanonik ów grywał co wieczór taroka z baronową Binder i oczywiście był serdecznym przyjacielem męża. Hrabina zdobyła się na straszliwie przykry krok: postanowiła iść do tego kanonika. Wcześnie rano, nim wyszedł z domu, kazała się oznajmić.
Kiedy jedyny służący kanonika wymówił nazwisko hrabiny Pietranera, człowiek ten wzruszył się tak że nieomal stracił głos; nie pomyślał nawet o tem, aby poprawić nieco swój negliż.
— Wprowadź i odejdź, rzekł zdławionym głosem. Hrabina weszła; Borda rzucił się na kolana.
— W tej pozycji nieszczęśliwy szaleniec winien przyjąć pani rozkazy, rzekł do hrabiny, która tego rana, w swym skromnym stroju, była nieodparcie urocza. Troska o losy Fabrycego, gwałt jaki sobie zadała aby przyjść do człowieka, który tak haniebnie z nią postąpił, wszystko to dawało jej spojrzeniu niewysłowiony blask.
— W tej pozycji pragnę przyjąć pani rozkazy, wykrzyknął kanonik; jasne bowiem jest, że pani żąda odemnie jakiejś usługi, inaczej nie zaszczyciłabyś swą obecnością domu nieszczęśliwego szaleńca: niegdyś, oszołomiony miłością i zazdrością, zachował się wobec pani jak nikczemnik, skoro poznał że nie może marzyć o twej miłości.
Słowa te były szczere i tem piękniejsze, iż kanonik zażywał obecnie wielkiego wpływu. Hrabinę wzruszyły one do łez; upokorzenie, lęk, które mroziły jej duszę, ustąpiły w jednej chwili roztkliwieniu i nadziei. Z osoby ciężko strapionej, stała się w mgnieniu oka niemal szczęśliwa.
— Pocałuj mnie w rękę, rzekła do kanonika podając mu ją, i wstań. (Trzeba wiedzieć, że we Włoszech tykanie oznacza szczerą przyjaźń równie dobrze jak tkliwsze uczucie). Przychodzę prosie cię o łaskę dla mego bratanka Fabrycego. Oto zupełna prawda, bez najmniejszego fałszu, tak jak się mówi staremu przyjacielowi. Niespełna siedmnastoletni chłopiec popełnił szaleństwo. Byliśmy w Grianta, nad jeziorem Como. Pewnego wieczora, statek z Como przyniósł nam wiadomość o wylądowaniu cesarza w zatoce Juan. Nazajutrz, Fabrycy puścił się do Francji, wziąwszy paszport od jednego z oddanych mu prostaczków, niejakiego Vasi. Ponieważ nie wyglądał na osobistość na którą opiewał paszport, przeto, skoro tylko znalazł się we Francji, uwięziono go; jego wybuchy entuzjazmu w lichej francuszczyźnie wydały się podejrzane. Po jakimś czasie umknął i zdołał się dostać do Genewy; posłałyśmy na jego spotkanie do Lugano...
— To znaczy do Genewy, rzekł kanonik z uśmiechem.
Hrabina dokończyła historji.
— Zrobię wszystko co jest w mocy ludzkiej, rzekł kanonik z zapałem; oddaję się na pani rozkazy. Gotów jestem posunąć się do szaleństw. Niech pani powie, co mam uczynić z chwilą gdy z tego ubogiego salonu zniknie niebiańskie zjawisko, które stanowi epokę w mojem życiu?
— Trzeba iść do Bindera, powiedzieć mu, że pan kocha Fabrycego od dzieciństwa, żeś patrzał na urodzenie tego chłopca, wówczas gdyś bywał u nas; wreszcie, że, w imię przyjaźni, błagasz barona, by użył wszystkich szpiegów na sprawdzenie, czy, przed wyjazdem do Szwajcarji, Fabrycy miał najmniejszą styczność z którymś z liberałów. O ile baron ma policję dobrze zorganizowaną, przekona się, że chodzi tu jedynie o szaleństwo młodości. Pamięta pan, że były, w mojem mieszkaniu w pałacu Dugnani, sztychy przedstawiające zwycięskie bitwy Napoleona: sylabizując podpisy tych rycin, Fabrycy nauczył się czytać. Jako pięcioletniemu dziecku, biedny mój mąż opowiadał mu o tych bitwach; kładliśmy mu na głowę kask męża, dzieciak wlókł po posadzce jego szablę. I oto, pewnego pięknego dnia, dowiaduje się, że bóstwo mego męża, cesarz, wrócił do Francji; pędzi jak szaleniec aby mu towarzyszyć, ale mu się to nie udaje. Spytaj pan barona, jaką karą chce skarać tę chwilę obłędu?
— Zapomniałem o jednem! wykrzyknął kanonik; przekona się pani, że nie jestem tak całkiem niegodny przebaczenia, którego mi pani użycza. Oto, rzekł szukając między papierami, doniesienie tego bezecnego coltorto (hipokryty), patrz pani, podpisane Ascanio Valserra del Dongo, które stało się punktem wyjścia tej całej sprawy; wziąłem je wczoraj wieczór z policji i poszedłem do la Scala, w nadziei znalezienia tam kogoś, kto bywa w pani łoży i przez kogo mógłbym panią powiadomić o tym dokumencie. Odpis znajduje się oddawna w Wiedniu. Oto wróg, którego trzeba nam zwalczać. — Kanonik przeczytał z hrabiną denuncjację; ułożono, że, w ciągu dnia, dostarczy przez pewną osobę odpisu. Z radością w sercu wróciła hrabina do pałacu del Dongo.
— Niepodobna okazać więcej delikatności niż ten ex-łajdak, rzekła do margrabiny. Dziś wieczór w la Scala, o trzy kwadranse na jedenastą, wyprawimy wszystkich z loży, zgasimy świece, zanikniemy drzwi, a o jedenastej kanonik przyjdzie nam zdać sprawę z tego co zdołał uczynić. To najmniej dla niego kompromitujący sposób.
Ów kanonik był to sprytny człowiek; nie omieszkał się stawić: okazał się nieskończenie dobry i bezgranicznie wylany, jak bywają ludzie jedynie w krajach gdzie próżność nie tłumi wszystkich uczuć. Zdenuncjowanie hrabiny Pietranera przed mężem było ciągłym wyrzutem jego życia, i oto znajdował sposób odkupienia go.
— Znowu romansuje ze swoim bratankiem! wykrzyknął, skoro hrabina wyszła od niego rano; nie był bowiem jeszcze wyleczony. — Ta dumna kobieta przyszła do mnie!... Po śmierci biednego Pietranera odepchnęła z oburzeniem moje usługi, mimo że bardzo dwornie przedłożone przez pułkownika Scotti, jej dawnego kochanka. Piękna Pietranera mająca 1500 franków na życie! dodał kanonik, przechadzając się żywo po pokoju. Potem osiada w zamku Grianta, z ohydnym secatore, z margrabią del Dongo!... Wszystko się tłumaczy! W istocie, ten młody Fabrycy jest pełen wdzięku, rosły, zgrabny, zawsze uśmiechnięty... i co więcej ze spojeniem brzemiennem jakąś słodką rozkoszą... fizjognomja z Corregia, dodał kanonik z goryczą.
Różnica wieku... niezbyt duża... Fabrycy urodził się po wejściu Francuzów, około 98, o ile mi się zdaje; hrabina może mieć lat dwadzieścia siedem czy ośm: niepodobna wyobrazić sobie czegoś bardziej uroczego. W tym kraju tak bogatym w piękności, ona bije wszystkie: Marini, Gherardi, Ruga, Aresi, Pietragrua, wszystkie gasną przy niej. Żyli szczęśliwie w ukryciu nad tem pięknem jeziorem Como, kiedy młodemu wpadło do głowy lecieć do Napoleona... Są jeszcze dusze we Włoszech! Droga ojczyzna! Nie, ciągnęło dalej to serce rozpłomienione zazdrością, niepodobna sobie inaczej wytłumaczyć tej rezygnacji, tej wegetacji na wsi, z przykrością oglądania codzień, przy każdym posiłku, ohydnej twarzy margrabiego del Dongo, wraz z tą bezecną wyblakłą facjatą marchesino Ascanio, który będzie jeszcze gorszy od ojca!... Dobrze więc; będę jej służył szczerze. Przynajmniej będę miał przyjemność widywania jej inaczej niż przez szkło lornetki.
Kanonik Borda przedstawił paniom całą sprawę bardzo jasno. W gruncie, Binder usposobiony jest jak najlepiej; bardzo jest rad że Fabrycy się ulotnił, zanim z Wiednia zdążyły przyjść rozkazy; baron bowiem nie mógł rozstrzygać o niczem; w tej jak i w innych sprawach czeka rozkazów i posyła codzień do Wiednia dokładną kopję wszystkich informacyj; poczem czeka.
Trzeba, aby, na swem wygnaniu w Romagnano, Fabrycy:
1-o Nie zaniedbał codzień być na mszy, wziął sobie za spowiednika sprytnego człowieka oddanego monarchji, i wyznał mu przy konfesjonale, że uczucia jego są nienaganne;
2-o Nie powinien się zadawać z żadnym człowiekiem uchodzącym za otwartą głowę; przy sposobności powinien mówić ze zgrozą o wszelkim buncie, jako o rzeczy w żadnym razie niedozwolonej;
3-o Nie powinien zachodzić do kawiarni; nie powinien czytać dzienników prócz urzędowej gazety turyńskiej i medjolańskiej; wogóle okazywać wstręt do książek, nie czytać zwłaszcza żadnego dzieła drukowanego po r. 1720, wyjąwszy, co najwyżej, romansów Walter-Scota;
4-o Wreszcie, dodał kanonik z odrobiną złośliwości, trzeba zwłaszcza aby się jawnie umizgał do jakiej pięknej pani w okolicy, oczywiście szlachcianki; to będzie znak, że nie jest ponurym i niezadowolonym z życia materjąłem na spiskowca.
Przed spoczynkiem, hrabina i margrabina napisały do Fabrycego długie listy, w których tłumaczyły mu z uroczem zakłopotaniem rady kanonika Borda.

Fabrycy nie miał żadnej ochoty spiskować; kochał Napoleona, i, jako urodzony szlachcic, uważał że mu się należy od życia więcej niż innym; mieszczanie wydawali mu się śmieszni. Nigdy nie otworzył książki od czasu kolegjum, gdzie czytywał jedynie dzieła przyrządzone przez Jezuitów. Osiadł w pewnej odległości od Romagnano, we wspaniałym pałacu, jednem z arcydzieł sławnego San-Micheli; ale od trzydziestu lat nikt tam nie mieszkał, tak że deszcz padał do wszystkich pokojów i ani jedno okno się nie zamykało. Zagarnął konie plenipotenta i ujeżdżał na nich bez ceremonji cały dzień; nie odzywał się do nikogo — dumał. Rada znalezienia sobie kochanki w jakiejś dobrze myślącej rodzinie spodobała mu się; wykonał ją dosłownie. Wybrał sobie na spowiednika młodego intryganta, który chciał zostać biskupem (jak spowiednik ze Spielbergu[2]); ale robił trzy mile pieszo, spowijając się tajemnicą (jak mniemał nieprzeniknioną) aby czytać Constitutionnel, który wydał mu się wzniosły: „To jest tak piękne jak Alfieri i Dante!“ wykrzykiwał często. Fabrycy miał tę wspólność z młodzieżą francuską, iż o wiele poważniej zajmował się swoim Wierzchowcem i swoim dziennikiem, niż swoją dobrze myślącą kochanką. Ale w tej szczerej i tęgiej duszy nie było jeszcze miejsca na naśladowanie drugich, toteż nie zyskał sobie przyjaciół w miejscowem towarzystwie. Prostotę jego wzięto za dumę; nie umiano określić jego charakteru. To młodszy syn, markotny że nie jest starszym, powiedział proboszcz.

VI

Wyznamy szczerze, że zazdrość kanonika Barda nie była bez podstaw. Skoro Fabrycy wrócił z Francji, ukazał się oczom hrabiny Pietranera niby piękny cudzoziemiec, którego dobrze znała niegdyś. Gdyby się jej oświadczył, pokochałaby go; czyż nie żywiła już dla jego postępków i osoby namiętnego, można rzec bezgranicznego uwielbienia? Ale Fabrycy całował ją z takim wylewem niewinnej wdzięczności i serdecznej przyjaźni, że brzydziłaby się sobą, gdyby szukała innego uczucia w tem niemal synowskiem przywiązaniu. Ba, mówiła sobie hrabina, paru przyjaciół, którzy mnie znali przed sześciu laty, na dworze księcia Eugenjusza, może mnie jeszcze uważać za ładną, nawet młodą, ale dla niego jestem kobietą czcigodną... i, jeżeli mam rzec bez ogródek, kobietą starszą. Hrabina łudziła się co do okresu w który weszła, ale łudziła się nie na sposób pospolitych kobiet. W jego wieku zresztą, dodawała, przesadza się nieco uszczerbki czasu; jedynie człowiek bardziej doświadczony...
Tak dumając, przechadzała się po salonie; zatrzymała się przed lustrem i uśmiechnęła się. Trzeba wiedzieć, że, od kilku miesięcy, serce pani Pietranera było poważnie atakowane, i to przez niezwykłą osobistość. Niedługo po wyjeździe Fabrycego do Francji, hrabina, która, bezwiednie zaczynała się nim mocno zajmować, popadła w głęboką melancholję. Wszystkie zajęcia wydawały się jej nudne i, jeśli można tak rzec, bez smaku; powiadała sobie, że Napoleon, chcąc pozyskać sobie Włochów, zrobi Fabrycego swoim adjutantem. — Stracony jest dla mnie! wykrzyknęła płacząc, nie ujrzę go już; będzie pisywał do mnie, ale czemże ja będę dla niego za dziesięć lat? W tym stanie ducha hrabina wybrała się do Medjolanu; spodziewała się zdobyć bliższe wiadomości o Napoleonie, i kto wie, pośrednio może nowiny o Fabrycym. Nie przyznając się do tego przed sobą, ta gorąca dusza zaczynała się czuć bardzo zmęczona jednostajnem życiem na wsi: to obrona przed śmiercią, mówiła sobie, to nie życic. Godzien oglądać te pudrowane gęby, brata, bratanka, ich lokajów! Czem są przejażdżki po jeziorze bez Fabrycego? Jedyną pociechę czerpała w przyjaźni margrabiny, ale, od jakiegoś czasu, ta zażyłość z matką Fabrycego, starszą od niej i odległą od życia, zaczynała mieć dla niej mniej uroku.
W takiem szczególnem położeniu znajdowała się hrabina Pietranera; z odjazdem Fabrycego niewiele spodziewała się od przyszłości; serce jej potrzebowało pociechy i rozrywki. Przybywszy do Medjolanu, zapaliła się do modnej opery, zamykała się sama na długie godziny w la Scala, w loży generała Scoti, swego dawnego przyjaciela. Ludzie, których starała się widywać aby się dowiedzieć czegoś o Napoleonie i jego armji, wydawali się jej pospolici i gminni. Wróciwszy do domu, improwizowała na klawikordzie do rana. Jednego wieczora, w Scali, w loży jednej z przyjaciółek, dokąd udała się po nowiny z Francji, przedstawiono jej hrabiego Mosca, ministra Parmy; był to sympatyczny człowiek, który mówił o Francji i o Napoleonie w sposób zdolny obudzić w jej sercu nowe przyczyny nadziei lub lęku. Znów zaszła do loży nazajutrz; zajmujący ten człowiek zjawił się również: całą operę przegadała z nim z przyjemnością. Człowiek ten, który ją umiał rozerwać, hrabia Mosca della Rovere Sorezana, był wówczas ministrem wojny, polityki i finansów słynnego księcia Parmy, Ernesta IV, tak głośnego swą surowością, którą liberałowie medjolańscy nazywali okrucieństwem. Mosca mógł mieć do czterdziestu pięciu lat; miał wydatne rysy, ani śladu nadętości, proste i wesołe obejście które jednało mu sympatję; byłby jeszcze bardzo przystojny, gdyby dziwactwo księcia nie zmuszało go do pudrowania włosów: — rękojmia chwalebnych zasad politycznych. Nie obawiając się zbytnio urazić próżności, ludzie we Włoszech łatwo dochodzą do zażyłego tonu i do rozmowy o rzeczach osobistych. Poprawką tego zwyczaju jest to, że o ile się drasnęli, przestają się widywać.
— Czemu, hrabio, pudrujesz włosy, spytała hrabina za trzeciem widzeniem. Puder! człowiek taki jak pan, miły, jeszcze młody, który wraz z nami wojował w Hiszpanji!
— To dlatego, że nic nie ukradłem w owej Hiszpanji, a trzeba żyć. Byłem oszalały sławą; pochlebne słówko generała Gouvion-Saint-Cyr który nami dowodził, było wówczas dla mnie wszystkiem. Z upadkiem Napoleona, okazało się, iż, podczas gdy zjadałem swój majątek w służbie, ojciec mój, człowiek o żywej wyobraźni, który widział mnie już generałem, budował mi pałac w Parmie. W r. 1813, znalazłem się, za cały majątek, z wielkim niedokończonym pałacem i z pensją.
— 3500 franków, jak mój mąż?
— Ba! Hrabia Pietranera był generałem dywizji. Moja pensyjka skromnego majora wynosiła ledwie 800 franków, a i to płacą mi ją dopiero od czasu jak jestem ministrem finansów.
Ponieważ w loży znajdowała się tylko jej właścicielka, dama przekonań wielce liberalnych, rozmowa toczyła się dalej równie szczerze. Mosca, zagadnięty, opowiadał o swojem życiu w Parmie. W Hiszpanji, pod generałem Saint-Cyr, narażałem się na kule aby zdobyć krzyż i nieco sławy; obecnie ubieram się jak pajac z komedji aby zdobyć szumny tryb życia i kilka tysięcy franków. Raz wciągnąwszy się w tę partję szachów, dotknięty niegrzecznością przełożonych, postanowiłem zająć pierwsze miejsce; osiągnąłem to. Ale najszczęśliwsze moje dni, to te, które od czasu do czasu mogę spędzić w Medjolanie; tu żyje jeszcze serce waszej włoskiej armji!
Szczerość, disinvoltura, z jaką mówił minister groźnego księcia, obudziły ciekawość hrabiny. Sądząc z jego tytułu, spodziewała się nadętego pedanta, a widziała człowieka, który się wstydził powagi swego stanowiska. Mosca przyrzekł jej dostarczać nowin z Francji: była to wielka nieopatrzność w Medjolanie, na miesiąc przed Waterloo. Chodziło wówczas dla Włoch o ich być albo nie być; cały Medjolan przebywał gorączkę nadziei lub obawy. Wśród tego poruszenia, hrabina zaczęła się wypytywać o człowieka, który tak lekko mówił o stanowisku budzącem tyle zazdrości i będącem jedynym jego środkiem do życia.
Ciekawe i uderzające swą oryginalnością rzeczy opowiedziano hrabinie Pietranera. Hrabia Mosca della Rovere Sorezana bliski jest zostania pierwszym ministrem i faworytem Ranucego Ernesta IV, samowładnego księcia Parmy i, co więcej, jednego z najbogatszych władców w Europie. Hrabia byłby już doszedł do tego naczelnego stanowiska, gdy miał więcej powagi; podobno książę dawał mu nieraz nauki w tej mierze.
— Co Waszej Dostojności szkodzi moje zachowanie, odpowiedział swobodnie, byłem dobrze załatwiał sprawy.
— Szczęście tego faworyta, dodawano, nie jest bez cierni. Trzeba wciąż dbać o łaskę monarchy, człowieka niewątpliwie rozumnego i bystrego, ale który, od czasu jak zajął samowładny tron, stracił poprostu głowę i okazuje podejrzliwość iście kobiecą.
Ernest IV jest odważny tylko na wojnie. Na polu bitwy, widziano go wiele razy jak prowadził kolumnę do ataku dowodząc nią jak dzielny generał; ale, po śmierci ojca swego Ernesta III, wróciwszy do swego państwa, gdzie, na nieszczęście, posiada nieograniczoną władzę, zaczął szalenie deklamować przeciw liberałom i wolności. Niebawem wyobraził sobie, że go nienawidzą; wreszcie, w chwili złego humoru, kazał powiesić dwóch liberałów, może niebardzo winnych, popchnięty do tego przez urzędnika nazwiskiem Rassi, coś nakształt ministra sprawiedliwości.
Od tej nieszczęsnej chwili, życie księcia zmieniło się; dręczą go najdziksze podejrzenia. Nie ma pięćdziesięciu lat, a strach go tak skurczył, jeżeli można się tak wyrazić, iż z chwilą gdy mówi o jakobinach i o projektach komitetu paryskiego, przybiera fizjognomię ośmdziesięcioletniego starca; popada w lęki nieletniego dziecka. Faworyt jego Rassi, naczelny skarbnik (lub wielki sędzia), posiada wpływ jedynie dzięki strachowi swego pana; z chwilą gdy się obawia o swój wpływ, czemprędzej odkrywa nowe sprzysiężenie, możliwie czarne i fantastyczne. Niech się zbierze trzydzieści gorących głów aby przeczytać numer Constitutionnel, Rassi ogłasza ich za spiskowców i osadza ich w sławnej cytadeli parmeńskiej, postrachu Lombardji. Ponieważ jest bardzo wysoka — sto ośmdziesiąt stóp, jak mówią — widać ją z bardzo daleka na tej olbrzymiej równinie; urządzenie zaś tej kaźni, o której powiadają straszne rzeczy, czyni ją, siłą postrachu, królową całej tej równiny od Medjolanu do Bolonji.
— Czy uwierzyłaby pani, powiadał hrabinie inny podróżny, w nocy, na trzeciem piętrze swego pałacu, strzeżony przez ośmdziesięciu gwardzistów, którzy co kwadrans wykrzykują hasło, Ernest IV drży w swoim pokoju. Drzwi zamknięte są na dziesięć ryglów, sale nad nim i pod nim pełne są żołnierzy, a on boi się jakobinów. Jeżeli deska w posadzce zaskrzypi, rzuca się do pistoletów, myśląc że to liberał ukryty pod łóżkiem. Natychmiast rozlegają się dzwonki w całym zamku, a adjutant biegnie zbudzić hrabiego. Przybywszy do zamku, minister ten nie zdradza najlżejszej wątpliwości co do spisku, przeciwnie; uzbrojony od stóp do głów, sam bada z księciem każdy zakątek, zagląda pod łóżka, z drobiazgowością godną starej baby. Wszystkie te ostrożności wydałyby się upokarzające samemu księciu, w owym szczęśliwym czasie kiedy bywał na wojnie i kiedy nie uśmiercił jeszcze nikogo inaczej niż z fuzji. Ponieważ to jest człowiek wcale nie głupi, wstydzi się tych ostrożności, widzi ich śmieszność w tej samej chwili w której je praktykuje; otóż, źródłem wpływu hrabiego Mosca jest właśnie to, iż dokłada wszelkich starań aby książę nie potrzebował się nigdy rumienić w jego obecności. To on, Mosca, w charakterze ministra policji, nalega aby zaglądać pod sprzęty; zgoła (powiadają w Parmie) do futerałów od basetli. Książę sprzeciwia się temu; żartuje z gorliwości ministra. To rzecz mojej ambicji, odpowiada hrabia: niech Wasza Dostojność pomyśli, iloma satyrycznemi sonetami zasypaliby nas jakobini, gdybyśmy pozwolili zamordować Waszą Dostojność. Bronimy Jej życia, ale i naszego honoru! Ale zdaje się, iż książę tylko w połowie wierzy temu wszystkiemu, skoro bowiem ktoś w mieście ośmieli się powiedzieć, że w zamku spędzono bezsenną noc, wielki skarbnik Rassi wysyła żartownisia do cytadeli; a gdy kto raz znajdzie się w tem wyniosłem i dobrze wietrzonem, mieszkaniu, trzeba cudu aby sobie przypomniano o więźniu. Mosca jest ex-wojskowy, w Hiszpanji ocalił się ze dwadzieścia razy z pistoletem w dłoni z zasadzki: dlatego książę woli go od Rassiego, mimo że Rassi jest giętszy i uniżeńszy. Owi nieszczęśliwi jeńcy znajdują się w najściślejszem odosobnieniu, obiegają o nich dziwne powieści. Liberałowie twierdzą, iż, na rozkaz Rassiego, dozorcy i spowiednicy utrzymują ich w przekonaniu, że co miesiąc jeden idzie na stracenie. Tego dnia jeńcom wolno wychodzić na terasę olbrzymiej wieży, na stoośmdziesiąt stóp wysokiej, i stamtąd widzą przeciągający orszak, z agentem policji grającym rolę nieboraka prowadzonego niby na śmierć.
Te opowieści i dwadzieścia innych, niemniej autentycznych, zaciekawiły panią Pietranera: jęła wypytywać hrabiego Mosca o szczegóły, przekomarzając się z nim. Znajdowała rozrywkę w jego towarzystwie; dowodziła mu, że, w gruncie, jest on, sam o tem nie wiedząc, potworem. Jednego dnia, wracając do swej gospody, hrabia rzekł sobie: Nietylko ta hrabina Pietranera jest uroczą kobietą, ale, kiedy spędzam wieczór w jej loży, zapominam o niektórych rzeczach w Parmie, których wspomnienie przeszywa mi serce“. Minister ten, mimo lekkich i błyszczących pozorów, nie miał duszy przykrojonej z francuska; nie umiał zapominać zgryzot. „Kiedy w wezgłowiu jego tkwił cierń, umiał tak długo kłuć się o niego drgającemi członkami, aż go złamał i starł. Przepraszam za to zdanie przetłumaczone z włoskiego. Nazajutrz po tem odkryciu, hrabia zauważył, iż, mimo spraw zatrzymujących go w Medjolanie, dzień wlecze się niemiłosiernie; nie mógł wytrzymać w miejscu, zamęczył konie. Koło ósmej, wsiadł na konia aby pojechać na Corso; miał nadzieję spotkać tam hrabinę; nie widząc jej, przypomniał sobie, że koło ósmej otwierają la Scala; wszedł i ujrzał zaledwie dziesiątek osób w olbrzymiej sali. Zawstydził się nieco swojej obecności. Czy podobna, rzekł abym ja, mając skończonych czterdzieści pięć lat, robił szaleństwa, których wstydziłby się podporucznik? Szczęściem, nikt się nie domyśla. Uciekł i próbował zabić czas wałęsając się po uliczkach dokoła teatru. Jest tam mnóstwo kawiarń, które o tej porze roją się od ludzi; przed każdą kawiarnią, tłum gapiów, siedząc na krzesłach wprost na ulicy, je lody i krytykuje przechodniów. Hrabia nie należał do tych którzy przechodzą niepostrzeżeni; nie minęła go ta przyjemność, że go poznano i nagabnięto. Kilku natrętów, z tych którym nie można się opędzić, schwyciło tę sposobność aby zdobyć audjencję u potężnego ministra. Dwaj wręczyli mu podania; trzeci poprzestał na udzieleniu mu rozwlekłych rad z zakresu polityki.
— Nie można spać kiedy się jest zbyt inteligentnym; nie można się przechadzać, kiedy się jest zbyt wpływowym. Wrócił do teatru i wpadł na tę myśl aby wziąć lożę na trzeciem piętrze; stamtąd spojrzenia jego, niepochwycone przez nikogo, mogły się nurzać w lożach drugiego piętra, gdzie spodziewał się hrabiny. Pełne dwie godziny oczekiwania nie dłużyły się zakochanemu; pewien że go nikt nie widzi, poddawał się z rozkoszą swemu szaleństwu. Czyż starość, powiadał sobie, to przedewszystkiem nie to, że się nie jest już zdolnym do tych rozkosznych dzieciństw?
Wreszcie hrabina pojawiła się. Uzbrojony w lornetkę, badał ją w upojeniu: młoda, świetna, lekka jak ptaszek, powiadał sobie, nie ma ani dwudziestu pięciu lat. Piękność jest jeszcze najmniejszym jej powabem: gdzież znaleźć tę duszę zawsze szczerą, która nigdy nie umie być ostrożna, która poddaje się cała chwili, która pragnie jedynie dać się porwać nowemu wrażeniu? Pojmuję szaleństwa hrabiego Nani.
Hrabia wynajdywał sobie doskonałe racje aby szaleć, póki myślał jedynie o zdobyciu szczęścia, które widział przed oczyma. Racje te straciły nieco na sile, kiedy zastanowił się nad swym wiekiem i nad troskami, niekiedy bardzo smutnemi, które wypełniały jego dni. Inteligentny człowiek, któremu strach odbiera rozum, zapewnia mi wystawne życie i wiele pieniędzy abym był jego ministrem; ale niech mnie jutro odprawi, a zostanę stary i biedny — rzecz najohydniejsza w świecie; jest też co ofiarowywać hrabinie. Porzucił te czarne myśli, aby wrócić do hrabiny Pietranera, nie mógł się nasycić jej widokiem; aby lepiej o niej myśleć, nie szedł do jej loży. Wzięła Naniego, powiadano mi właśnie, jedynie aby zrobić na złość cymbałowi Limercati, który nie umiał się zdobyć na to aby pchnąć szpadą lub kazać żgnąć sztyletem mordercę jej męża. Jabym się bił dwadzieścia razy dla niej! Co chwila spoglądał na zegar, który odcinał się na czarnem tle lśniącego cyframi, co pięć minut powiadamiając widzów o godzinie, w której wolno im się udać do przyjacielskiej loży. Hrabia powiadał sobie: jako świeży znajomy mogę zabawić w jej loży najwyżej pół godziny, gdybym został dłużej, zwróciłbym na siebie uwagę; w moim wieku, a zwłaszcza z temi pudrowanemi włosami, miałbym minę podstarzałego galanta. Jedna refleksja zdecydowała go nagle: gdyby hrabina wyszła z loży, udając się gdzieś z wizytą, ładniebym wyszedł na sknerstwie, z jakiem dawkuję sobie tę przyjemność. Już wstawał, aby się udać do loży hrabiny; naraz odeszła mu ochota.
— Ha! to doprawdy śliczne, wykrzyknął śmiejąc się z siebie i przystając na schodach; toż to odruch szczerej nieśmiałości! będzie już z dwadzieścia pięć lat, jak mi się nie zdarzyło coś podobnego.
Wszedł do loży niemal przemagając się; jako człowiek wytrawny, skorzystał z przypadku, który mu się zdarzył, i nie silił się na swobodę i dowcip, ani też nie starał się ratować jakiem zabawnem opowiadaniem: miał odwagę być nieśmiały, odsłonił rąbek swego wzruszenia, unikając wszelako śmieszności. Jeżeli ona to zrozumie, powiadał sobie, przepadłem na zawsze! Co! nieśmiały, z włosami przysypanemi pudrem, a które bez pudru wydałyby się siwe! Ostatecznie, to jednak prawda; nie może tedy być śmieszna, chyba że przesadzę, lub będę z niej czerpał chlubę. Hrabina tak często nudziła się w Grianta, w obliczu upudrowanych głów swego brata, bratanka i kilku dobrze myślących nudziarzy z sąsiedztwa, że nie wpadło jej do głowy zaprzątać się fryzurą nowego wielbiciela. Uwaga jej skupiła się jedynie na wiadomościach z Francji, których udzielał jej zawsze na osobności, skoro tylko zjawił się w loży; z pewnością wymyślał je. Omawiając z nim te wiadomości, hrabina zauważyła tego wieczora jego spojrzenie: było sympatyczne i życzliwe.
— Wyobrażam sobie, rzekła, że w Pannie, wśród swoich niewolników, nie ma pan tego miłego spojrzenia; toby zepsuło wszystko i dałoby im cień nadziei, że nie będą wisieć.
Zupełny brak uroczystości u człowieka, który uchodził za pierwszego dyplomatę Włoch, zdziwił hrabinę; znajdowała nawet, że to ma swój urok. Wreszcie, ponieważ zwykle mówił łatwo i z ogniem, nie zraniło jej to, iż uznał za właściwe przyjąć, na jeden wieczór, rolę słuchacza.
Był to ważny krok, i bardzo niebezpieczny; szczęściem dla ministra, który w Parmie nie spotykał się z oporem, hrabina przybyła z Grianta dopiero od niedawna: umysł jej był jeszcze odrętwiały wiejską nudą. Zdawało się iż odwykła od żartu; wszystko, co przypominało lekkie i wykwintne życie, miało w jej oczach odcień nowości; nie postało jej w głowie z niczego drwić, nawet z czterdziestopięcioletniego a nieśmiałego zalotnika. W tydzień później nieopatrzność hrabiego mogłaby się spotkać zgoła z innem przyjęciem.
W Scala jest obyczaj nie przeciągać ponad dwadzieścia minut wizyt w lożach; otóż hrabia spędził cały wieczór w loży, w której miał szczęście spotkać panią Pietranera. Ta kobieta, powiadał sobie, wraca mi wszystkie szały młodości! Ale czuł niebezpieczeństwo. Czy stanowisko paszy, wszechpotężnego o czterdzieści mil stąd, okupi to moje niezdarstwo? Tak się nudzę w Parmie! Mimo to, z kwadransa na kwadrans, postanawiał sobie iść.
— Trzeba przyznać, pani, rzekł śmiejąc się do hrabiny, że w Parmie umieram z nudów; nie dziw, że przyjemność, o ile spotkam ją na drodze, upija mnie. Toteż, bez konsekwencji i na jeden wieczór, niech mi pani pozwoli grać rolę zakochanego. Niestety! za parę dni będę daleko od tej loży, która daje mi zapomnieć o wszystkich zgryzotach, a nawet — powie pani — o wszystkich konwenansach.
W tydzień po tej olbrzymiej wizycie i w następstwie drobnych wypadków, które zbyt długo byłoby może opowiadać, Mosca był zakochany do szaleństwa, a hrabina myślała już sobie, że wiek nie powinien być przeszkodą, o ile pozatem ktoś się podoba. Tak stały rzeczy, kiedy kurjer odwołał hrabiego Mosca do Parmy. Możnaby rzec, że jego władca bał się być sam. Hrabina wróciła do Grianta; wyobraźnia jej nie stroiła już tej pięknej miejscowości; wydała się jej pustynią. Czyżbym się przywiązała do tego człowieka? mówiła sobie. Mosca pisywał do niej: nie potrzebował nic udawać, rozłąka odjęła mu źródło wszystkich jego myśli; listy jego były bardzo miłe. Wpadł na dobry pomysł: aby uniknąć komentarzy margrabiego del Dongo, który nie lubił opłacać porta, wysyłał kurjerów, którzy wrzucali jego korespondencję w Como, w Lecco, Varese lub innem miasteczku nad jeziorem. Zmierzało to do tego, aby przez kurjera dostawać odpowiedzi; osiągnął ten cel.
Niebawem dnie kurjerskie stały się wydarzeniem w życiu hrabiny; kurjerzy przynosili kwiaty, owoce, drobne podarki, które ją bawiły, równie jak jej bratową. Wspomnienie hrabiego kojarzyło się z myślą o jego wielkiej władzy; hrabina słuchała z uwagą Wszystkiego co mówiono o nim: nawet liberałowie oddawali hołd jego talentom.
Głownem źródłem złej opinji hrabiego było to, że uchodził za głowę reakcji na dworze parmeńskim, na czele zaś liberałów stała intrygantka zdolna do wszystkiego, nawet do zwycięstwa, margrabina Raversi, osoba niezmiernie bogata. Książę dawał pilne baczenie, aby nie zniechęcić stronnictwa które nie było przy władzy, wiedząc dobrze że zawsze będzie panem, nawet przy ministerjum z salonu Raversi. Opowiadano w Grianta tysiączne szczegóły o tyh intrygach: nieobecność hrabiego, którego wszyscy przedstawiali jako ministra zdolnego i energicznego, pozwalała zapomnieć o pudrowanych włosach, symbolu wszystkiego co gnuśne i smutne; był to szczegół bez znaczenia, jeden z obowiązków urzędu, na którym pozatem grał tak piękną rolę. Dwór, to śmieszne, mówiła hrabina do bratowej, ale zabawne; to zajmująca gra, na której prawidła trzeba się zgodzić. Czy komu kiedy przyszło do głowy biadać na niedorzeczność reguł pikiety? A przecież, skoro się raz do nich włożyć, miło jest dać przeciwnikowi pik-repik i kapotę.
Hrabina często myślała o autorze sympatycznych listów; dzień w którym je otrzymywała był dla niej miłym dniem; brała łódkę i jechała je odczytywać w najpiękniejszych okolicach, w Pliniana, w Belano, w lasku Sfondrata. Listy te wynagradzały jej poniekąd brak Fabrycego. Nie mogła przynajmniej odmówić hrabiemu że jest bardzo zakochany; nie upłynął miesiąc, a myśli o nim zabarwiły się tkliwą przyjaźnią. Co do hrabiego Mosca, to był on niemal szczery, kiedy jej ofiarował podać się do dymisji, rzucić ministerjum, i żyć z nią w Medjolanie lub gdzieindziej. Mam 400.000 franków, dodawał, co nam zapewni 15.000 funtów renty. Znów loża, konie! etc., powiadała sobie hrabina; przyjemne marzenia. Urocze perspektywy jeziora Como zaczęły ją na nowo czarować. Chodziła nad jego brzeg, aby marzyć o powrocie do świetnego życia, które, wbrew spodziewaniu, stawało się dla niej możliwe. Widziała się na Corso, w Medjolanie, szczęśliwa i wesoła jak za wicekróla; — młodość, a przynajmniej życie znów zaczęłoby się dla mnie.
Niekiedy gorąca wyobraźnia przesłaniała jej prawdę, ale nigdy nie było u niej miejsca na dobrowolne złudzenia, rodzące się z braku odwagi. Była to przedewszystkiem kobieta szczera: „Jeżeli jestem za stara nieco aby popełniać szaleństwa, zawiść, która stwarza sobie złudzenia jak miłość, może mi zatruć pobyt w Medjolanie. Po śmierci męża, moje szlachetne ubóstwo zyskało blask zarówno jak odtrącenie dwóch wielkich fortun. Biedny Mosca nie ma ani dwudziestej części dostatków, które składały u moich stóp te dwie ciemięgi, Limercati i Nani. Skromna pensyjka wdowia uzyskana z trudem, odprawienie służby, co miało swój rozgłos, pokoik na piątem piętrze, który ściągał po dwadzieścia karet do bramy, wszystko to tworzyło swego czasu niezwykłe widowisko. Ale, mimo największej zręczności, będę miała przykre chwile, jeżeli, posiadając za cały majątek jedynie swą pensyjkę, wrócę do Medjolanu, aby korzystać ze skromnego mieszczańskiego dobrobytu, jaki mogą nam dać owe 15.000 franków, które będzie miał Mosca po swej dymisji. Ważnym szkopułem, z którego zawiść ukuje sobie straszliwą broń, jest, że hrabia, mimo iż oddawna nie żyje z żoną, jest żonaty. Separacja ta znana jest w Parmie, ale w Medjolanie będzie ona czemś nowem, przypiszą ją mnie. Tak więc, mój piękny teatrze la Scala, boskie jezioro Como, żegnajcie! żegnajcie!
Mimo tych uprzedzeń, gdyby pani Pietranera miała bodaj jaki majątek, byłaby przyjęła propozycję hrabiego. Uważała się za kobietę starszą i bała się Dworu; ale co się wyda z tej strony Alp najmniej prawdopodobne, hrabia byłby wniósł dymisję z radością. Umiał przynajmniej przekonać o tem swą ukochaną. W każdym liście błagał, z rosnącą namiętnością, o nowe widzenie się w Medjolanie; użyczyła mu go. — Przysięgać panu, że go szalenie kocham, rzekła hrabina, byłoby kłamstwem; to byłoby za wiele szczęścia, gdybym mogła kochać dziś, po trzydziestce, tak jak kochałam niegdyś, mając lat dwadzieścia dwa! Ale patrzałam na zgon tylu rzeczy, które mi się zdawały wieczne! Mam dla pana najtkliwszą przyjaźń, ufność bez granic; ze wszystkich w świecie jest mi pan najmilszy. Hrabina sadziła że jest zupełnie szczera; mimo to, ku końcowi, oświadczenie to zawierało małe kłamstwo. Gdyby Fabrycy chciał, byłby może przeważył wszystko w jej sercu. Ale Fabrycy był dzieckiem w oczach hrabiego Mosca: hrabia przybył do Medjolanu w trzy dni po wyjeździe młodego szaleńca do Nowary i pośpieszył wstawić się za nim do barona Bindera. Hrabia sądził, że wygnanie, to sprawa bez ratunku.
Nie przybył do Medjolanu sam; przywiózł w swojej karocy diuka Sansevrina-Taxis. Był to sympatyczny sześćdziesięcioletni staruszek, szpakowaty, gładki, schludny, kolosalnie bogaty, ale nie dość szlachetnie urodzony. Zaledwie dziadek jego zebrał miljony, na stanowisku generalnego dzierżawcy dochodów państwowych w Pannie. Ojciec diuka zdobył stanowisko ambasadora w ***, dzięki następującej argumentacji: — Wasza Dostojność daje 30.000 franków swemu posłowi w ***, który Ją tam reprezentuje dość mizernie. Jeżeli Wasza Dostojność raczy mi użyczyć tego miejsca, przyjmę 6.000 franków pensji. Będę wydawał na dworze w *** nie mniej niż 100.000 franków rocznie, a mój intendent złoży co rok 20.000 do kasy spraw zagranicznych w Paramie. Za tę sumę, będzie można przydzielić mi takiego sekretarza ambasady jakiego się zechce, a ja nie będę zazdrosny o sekrety dyplomatyczne, jeśli będą jakie. Moim celem jest dodać blasku swemu domowi, jeszcze nieco świeżemu, i uświetnić go wysoką godnością dworską.
Obecny diuk, syn owego ambasadora, popełnił tę niezręczność, że się okazał prawie że liberałem; toteż od dwóch lat był w rozpaczy. Za Napoleona, stracił parę miljonów przez upór z jakim zostawał za granicą; otóż, od czasu przywrócenia porządku w Europie, nie mógł uzyskać pewnej wstęgi, która zdobiła portret jego ojca; brak tego orderu przyprawiał go o chorobę.
W tej zażyłości jaka towarzyszy miłości we Włoszech, względy próżności nie istniały między dwojgiem kochanków. Zupełnie tedy poprostu, hrabia Mosca rzekł do kobiety którą ubóstwiał:
— Mam parę planów do przedłożenia pani; wszystkie dosyć dobrze obmyślane; od trzech miesięcy dumam jedynie nad tem.
1-o. Wnoszę dymisję i żyjemy sobie po mieszczańsku w Medjolanie, Florencji, Neapolu, gdzie zechcesz. Mamy 15.000 funtów renty, niezależnie od dobrodziejstw księcia, które mogą trwać dłużej lub krócej.
2-o. Raczy pani przenieść się do kraju gdzie mam jakąś władzę, kupi pani mająteczek, na przykład Sacca, uroczy pałacyk w lesie nad Padem, może pani podpisać kontrakt choćby za tydzień. Książę przywiąże panią do dworu. Ale tu nastręcza się trudność. Przyjmą panią dobrze na dworze; nikt nie odważy się okiem mrugnąć w mojej obecności; przytem księżna uważa się za nieszczęśliwą, a ja starałem się być jej pomocny z myślą o pani. Ale przypominam pani zasadniczą trudność: książę jest bigot, a, jak pani wiadomo, nieszczęście chce że ja jestem żonaty. Stąd miljon drobnych przykrości. Jest pani wdową; ten piękny tytuł trzebaby zmienić na inny, i to stanowi właśnie przedmiot trzeciej proporcji.
Możnaby znaleźć nowego wygodnego męża. Ale, przedewszystkiem, musi być bardzo stary; czemuż miałaby mnie pani pozbawić nadziei zastąpienia go kiedyś? Otóż, zawarłem osobliwy układ z księciem Sanseverina-Taxis; rozumie się, że nie zna nazwiska przyszłej księżnej. Wie tylko, że zrobię go ambasadorem i dam mu ten order który miał jego ojciec, a którego brak czyni go najnieszczęśliwszym ze śmiertelnych. Pozatem, książę nie jest najgłupszy; sprowadza z Paryża ubrania i peruki. Nie jest to człowiek zdolny do rozmyślnej niegodziwości; wierzy święcie, że honor polega na tem aby mieć order, a wstydzi się swego majątku. Przed rokiem przyszedł do mnie z propozycją założenia szpitala za ten order; wyśmiałem go; ale on się nie wyśmiał ze mnie, kiedy mu zaproponowałem małżeństwo: pierwszym moim warunkiem było, rozumie się, że nigdy noga jego nie postanie w Parmie.
— Ale czy pan wie, że to co mi pan proponuje, jest bardzo niemoralne? rzekła hrabina.
— Nie więcej niż wszystko co się robi na naszym dworze i na dwudziestu innych. Absolutna władza ma tę wygodę, że uświęca wszystko w oczach ludów; cóż znaczy śmieszność, której nikt nie dostrzega? Przez dwadzieścia lat, naszą polityką będzie strach przed jakobinami, i to jaki! Co rok będziemy święcie przekonani, Ze jesteśmy w wilję nowego roku 93! Usłyszy pani, mam nadzieję, frazesy, jakie wygłaszam na ten temat na swoich recepcjach! To wspaniałe! Wszystko, co zdoła zmniejszyć nieco ten strach, będzie bezwzględnie moralne w oczach szlachty i dewotów. Otóż, w Parmie, wszystko co nie jest szlachtą i dewotami, siedzi w więzieniu lub wybiera się tam. Niech pani będzie przekonana, że to małżeństwo wyda się gorszące dopiero w dniu mojej niełaski. Układ ten nie oszukuje, nie krzywdzi nikogo, to główna rzecz, jak sądzę. Panujący, którego łaską frymarczymy, uczynił swoje przyzwolenie zależnem od jednego tylko warunku, to jest aby przyszła diuszesa była szlachcianką. W zeszłym roku, moja posada, razem wziąwszy, dała mi 107.000 franków; ogólny mój dochód był coś koło 122.000; umieściłem 22.000 w Ljonie. Zatem, niech pani wybiera: l-o szeroka egzystencja oparta na 122.000 franków dochodu, co w Parmie wynosi najmniej tyle co 400.000 w Medjolanie, ale połączona z tem małżeństwem, dającem pani nazwisko znośnego człowieka, którego pani ujrzy tylko przy ołtarzu; 2-o skromne życie z 15.000 franków we Florencji lub Neapolu; godzę się bowiem z pani zdaniem, że zanadto panią podziwiano w Medjolanie: zawiść ścigałaby nas i zdołałaby nam zatruć życie, świetności Parmy będą miały, mam nadzieję, pewien urok nowości, nawet w oczach pani, które widziały dwór księcia Eugenjusza: roztropnie byłoby poznać to życie, nim się je sobie zamknie. Niech pani nie sądzi, że ja chcę wpływać na jej decyzję. Co do mnie, wybrałem dawno: wolę raczej żyć na czwartem piętrze z panią, niż wieść dalej samotnie tę wspaniałą egzystencję.
Możliwość tego osobliwego małżeństwa była codzień tematem dyskusji między kochankami. Hrabina ujrzała na balu w la Scala diuka Sanseverina-Taxis, który wydał się jej wcale możliwy. W jednej z ostatnich rozmów, Mosca ujął w ten sposób propozycję: trzeba powziąć postanowienie, jeśli chcemy spędzić mile resztę życia i nie zestarzeć się przed czasem. Książę dał zezwolenie; Sanseverina jest figurą raczej przyzwoitą; posiada najpiękniejszy pałac w Parmie i niesłychany majątek; ma sześćdziesiąt ośm lat i szaloną żądzę orderu; ale plamą w jego życiu jest, iż kupił niegdyś za 10.000 franków biust Napoleona Canowy. Drugi jego grzech, który go uśmierci o ile pani nie przyjdzie mu z pomocą, to iż pożczył 25 napoleonów Ferrantemu Palla, naszemu ziomkowi! jestto potrosze warjat, potrosze genjusz, którego później skazaliśmy na śmierć, na szczęście. Ów Ferrante napisał w życiu jakieś dwieście wierszy, które nie mają nic równego; powiem je pani, to tak piękne jak Dante. Książę wyśle Sanseverinę do ***, on panią zaślubi w dzień wyjazdu, a w drugim roku swej podróży, którą nazwie ambasadą, otrzyma ową wstęgę, bez której nie może żyć. Będzie w nim pani miała brata, który nie będzie się naprzykrzał; podpisuje zgóry wszystko czego zażądam, poza tem będzie go pani widywała rzadko lub nigdy, jak zechcesz. Z przyjemnością gotów jest nie pokazywać się w Parmie, gdzie musi wstydzie się dziadka dorobkiewicza i swego rzekomego liberalizmu. Rassi, nasz kat, twierdzi że Sanseverina abonował w sekrecie Constitutionnel za pośrednictwem poety Ferrante Palla i ta potwarz długo stanowiła przeszkodę do zgody panującego księcia.
Czemu historyk, który powtarza wiernie szczegóły zasłyszanego opowiadania, miałby być winny? Czy to jego wina, jeśli osoby porwane namiętnościami, których, nieszczęściem dlań, nie podziela, popadają w uczynki głęboko niemoralne? Prawda, iż tego rodzaju rzeczy nie zdarzają się już w kraju, gdzie, ze wszystkich namiętności, przetrwała tylko jedna, mianowicie pieniądz, narzędzie próżności.
W trzy miesiące po tych wydarzeniach, księżna Sanseverina-Taxis olśniewała dwór parmeński uroczym wdziękiem i szlachetną pogodą; dom jej był najmilszy w mieście; a to właśnie hrabia Mosca przyrzekł swemu panu. Ranucjusz Ernest IV, oraz księżna jego małżonka, którym przedstawiły diuszesę dwie najznamienitsze damy w kraju, przyjęli ją bardzo łaskawie. Diuszesa ciekawa była ujrzeć owego władcę, pana losów człowieka którego kochała; chciała go olśnić i udało się to jej aż nadto. Ujrzała człowieka słusznego wzrostu ale nieco ciężkiego; włosy, wąsy, olbrzymie bokobrody, były — wedle dworaków — pięknego koloru blond; komu innemu przywiodłyby na myśl konopie. Od dużej twarzy odbijał mały, niemal kobiecy nos. Jednakże, aby spostrzec wszystkie brzydkie szczegóły, trzeba było rozbierać kolejno rysy księcia; w całości budził wrażenie inteligencji i siły. Wzięcie, postawa księcia nie miały wrodzonego majestatu, ale często chciał imponować osobie z którą rozmawiał; wówczas stawał się sam zakłopotany i kołysał się z nogi na nogę. Pozatem, Ernest IV miał spojrzenie przenikliwe i władcze; gesty jego miały coś szlachetnego, a słowa były odmierzone i zwięzłe.
Mosca uprzedził księżnę, że, w gabinecie gdzie daje audjencje, książę ma duży portret Ludwika XIV i ładny inkrustowany stolik florencki. Zauważyła, iż podobieństwo jest uderzające: najoczywiściej silił się na spojrzenie i na szlachetny akcent Ludwika XIV a opierał się na stoliku w sposób przypominający Józefa II. Po pierwszych słowach zwróconych do księżnej, usiadł, aby jej dać sposobność posłużenia się taburetem, należnym jej godności. Na tym dworze, diuszesy, księżne i żony grandów hiszpańskich siadały same; inne czekały aż panujący je zachęci; aby zaś zaznaczyć różnicę, monarcha odczekiwał zawsze chwilkę, nim zaprosił damę, nie mającą rangi diuszesy, aby siadła. Pani Sanseverina zauważyła, że chwilami kopja Ludwika XIV była zbyt wyraźna; naprzykład uśmiech dobroci z odchyleniem głowy wstecz.
Ernest IV miał na sobie frak ostatniej mody, prosto z Paryża: z tego miasta, którego nienawidził, przysyłano mu co miesiąc frak, surdut i kapelusz. Ale, przez jakąś dziwną kombinację, w dniu w którym przedstawiono mu diuszesę, włożył czerwone spodnie, jedwabne pończochy, oraz trzewiki, których model można oglądać na portretach Józefa II.
Książę przyjął panią Sanseverina z wdziękiem, rozwinął wiele dowcipu i uprzejmości; mimo to, zauważyła pewien brak ciepła. — Wie pani czemu? rzekł Mosca, kiedy wróciła z audjencji: to dlatego, że Medjolan jest większy i ładniejszy od Parmy. Gdyby panią przyjął tak jak się spodziewałem i jak pozwolił mi mieć nadzieję, bałby się, że będzie wyglądał na parafianina oczarowanego piękną panią ze stolicy. Bezwątpienia drażni go jeszcze jeden szczegół, który zaledwie śmiem pani wyznać: książę nie ma na dworze ani jednej kobiety, któraby się mogła mierzyć z panią co do urody. To był wczoraj wieczór jedyny przedmiot jego rozmowy z Pernice, pierwszym kamerdynerem, który ma dla mnie względy. Przewiduję małą rewolucję w etykiecie; moim największym wrogiem na tym dworze jest głupiec, który zwie się generał Fabio Conti. Niech Pani sobie wyobrazi pajaca, który był na wojnie może przez jeden dzień w życiu, a który na tej podstawie przybiera tony Fryderyka Wielkiego. Co więcej, stara się również naśladować szlachetną przyszłość generała Lafayette, a to dlatego, że jest tutaj głową liberałów (Boże, co za liberałów!)
— Znam Fabia Conti, rzekła księżna; spotkałam go w pobliży Como; szamotał się z żandarmami. Opowiedziała przygodę, którą czytelnik przypomina sobie może.
— Dowie się pani kiedyś, jeśli umysł twój zdoła przeniknąć głębiny naszej etykiety, że panny nie pojawiają się na dworze aż do pójścia za mąż. Otóż, książę ma taką ambicję na punkcie wyższości Parmy nad innemi miastami, iż założę się, że znajdzie sposób aby kazać sobie przedstawić małą Klelję Conti, córkę naszego Lafayetta. Jest, na honor, urocza, i jeszcze przed tygodniem uchodziła za najpiękniejszą istotę w całem państwie. Nie wiem, ciągnął hrabia, czy okropności, jakie wrogowie księcia opowiadają o nim, doszły do Grianta; zrobić no zeń potwora, ludożercę. Faktem jest, iż Ernest IV posiada mnóstwo drobnych zalet; można dodać, że, gdyby był ubezpieczony przeciw ranom, jak Achilles, byłby całe życie wzorem panującego. Ale, w chwili znudzenia i irytacji, a także aby naśladować Ludwika XIV, który kazał uciąć głowę nie wiem już jakiemu bohaterowi Frondy, żyjącemu spokojnie w swoim majątku opodal Wersalu, w pięćdziesiąt lat po Frondzie, Ernest IV kazał raz powiesić dwóch liberałów. Zdaje się, że ci lekkomyślnicy zbierali się w oznaczone dnie, aby wygadywać na księcia i modlić się do nieba o zarazę, któraby przyszła do Parmy i oswobodziła ich od tyrana. Udowodniono słowo tyran. Rassi nazwał to sprzysiężeniem i uzyskał wyrok śmierci; stracenie jednego z nich, hrabiego L..., odbyło się bardzo okrutnie. To się działo jeszcze przede mną. Od tej nieszczęsnej chwili, dodał hrabia ciszej, książę podlega napadom lęku niegodnym mężczyzny, ale stanowiącym jedyne źródło łaski którą się cieszę. Bez tego wszechwładnego strachu, charakter mój byłby zbyt energiczny, zbyt surowy dla tego dworu, ziemi obiecanej bałwanów. Czy uwierzyłabyś, że książę zagląda pod łóżka w swoim pokoju nim się położy, i wydaje miljon — co równa się czterem miljonom w Medjolanie — aby mieć dobrą policję: oto widzi pani głowę tej straszliwej policji. Przez policję, to znaczy przez strach, zostałem ministrem wojny i finansów; że zaś minister spraw wewnętrznych jest moim nominalnym zwierzchnikiem (policja należy do jego sfery działania), postarałem się dać tę tekę hrabiemu Zurla-Contarini, głupcowi zamęczającemu się pracą, który dla przyjemności wypisuje ośmdziesiąt listów dziennie. Otrzymałem właśnie dziś rano list, na którym hrabia Zurla-Contarini miał satysfakcję położyć własną ręką liczbę porządkową 20.715.
Przedstawiono również panią Sanseverina smutnej księżnej Parmeńskiej, Klarze-Paulinie, która, dlatego że jej mąż miał kochankę (dość ładną osobę, margrabinę Balbi), uważała się za najnieszczęśliwszą kobietę w świecie, będąc może tylko najnudniejszą. Pani Sanseverina ujrzała kobietę wysoką, chudą, mającą niespełna trzydzieści sześć lat a wyglądającą na pięćdziesiąt. Regularna i szlachetna twarz mogłaby uchodzić za piękną — mimo że zeszpecona okrągłemi oczami krótkowidza — gdyby księżna nie była się zaniedbała. Przyjmowała diuszesę z tak wyraźnem onieśmieleniem, że paru dworzan niechętnych hrabiemu Mosca odważyło się powiedzieć, iż księżna wygląda na poddankę, a diuszesa na panującą. Pani Sanseverina, zdziwiona, niemal zmieszana, nie wiedziała jakich wyrazów dobierać aby się postawić niżej miejsca, które księżna wyznaczała sobie sama. Aby przywrócić nieco swobody biednej księżnej, która w gruncie nie była bez inteligencji, diuszesa nie znalazła nic lepszego niż zapuścić się w dysertację o botanice. Księżna była w istocie nader uczona w tej materji; miała bardzo ładne cieplarnie z mnóstwem roślin podzwrotnikowych. Diuszesa, starając się poprostu wybrnąć z kłopotu, pozyskała sobie nazawsze księżnę Klarę-Paulinę, która, nieśmiała i zakłopotana z początku, pod koniec tak się ożywiła, iż, wbrew etykiecie, audjencja trwała blisko pięć kwadransów. Nazajutrz, diuszesa zakupiła różne egzotyczne rośliny i głosiła się wielką amatorką botaniki.
Księżna przestawała często z wielebnym ojcem Landriani, arcybiskupem parmeńskim, człowiekiem uczonym, rozumnym i zacnym. Było to osobliwe zjawisko, kiedy siedział w swojem szkarłatnem aksamitnem krześle (przysługiwało mu z prawa) naprzeciw fotela księżnej, otoczonej damami dworu i dwiema damami do towarzystwa. Siwowłosy prałat był, jeśli to możliwe, jeszcze bardziej nieśmiały niż księżna; widywali się codzień a każda audjencja zaczynała się od dobrego kwadransa milczenia; do tego stopnia, że aż hrabina Alvizi, jedna z dam do towarzystwa, stała się rodzajem faworyty, dzięki temu, że umiała zagajać rozmowę i przerywać milczenie.
Aby dokończyć prezentacyj, wprowadzono panią Sansevenna do J. W. księcia następcy tronu, osobistości wyższej od ojca a bardziej nieśmiałej niż matka. Był mocny w mineralogji i miał szesnaście lat. Zaczerwienił się na widok diuszesy i osłupiał tak, że nie umiał wyrzec słowa do pięknej damy. Był to przystojny chłopiec, który spędzał życie po lasach, z młoteczkiem w dłoni. W chwili gdy diuszesa wstała aby położyć koniec milczącej audjencji, książę-następca zawołał:
— Mój Boże, jaka pani ładna!
Damie, zaszczyconej prezentacją, okrzyk ten wydał się wcale inteligentny.
Margrabina Balbi, dwudziestopięcioletnia kobieta, mogła jeszcze na parę lat przed przybyciem księżnej Sanseverina uchodzić za wzór włoskiej urody. Obecnie, miała jeszcze cudowne oczy i rozkoszne minki; ale zbliska skóra jej była usiana drobnemi zmarszczkami, które czyniły z margrabiny jakgdyby młodą staruszkę. Widziana z odległości, naprzykład w teatrze, w loży, była to jeszcze piękność; toteż publiczność podziwiała smak monarchy. Książę spędzał wieczory u margrabiny Balbi, ale często nie otwierał ust; ta nuda dostojnej osoby sprawiła, że biedna kobieta wychudła straszliwie. Miała pretensję do sprytu i uśmiechała się wciąż złośliwie; mając najpiękniejsze ząbki w świecie, siliła się, poomacku, bez żadnej myśli, wyrazić sprytnym uśmieszkiem co innego niż mówiły jej słowa. Hrabia Mosca powiadał, że to te ciągłe uśmiechy, połączone z wewnętrznem ziewaniem, były przyczyną tylu zmarszczek. Margrabina Balbi miała udział we wszystkich obrotach; państwo nie mogło zrobić interesu ani na 1000 fr. bez jakiegoś upominku (grzeczne słowo używane w Parmie) dla margrabiny. Głos publiczny utrzymywał, że umieściła sześć miljonów w Anglji, ale, wedle świeżych a ścisłych informacji, majątek jej nie sięgał w istocie ani 1.500.000 franków. Mosca postarał się o tekę finansów głównie dlatego, aby się ubezpieczyć od jej intryg i aby ją trzymać w zależności. Jedyną sprężyną hrabiny był strach, przedzierzgnięty w brudne skąpstwo: Umrę pod płotem, mówiła księciu, zgorszonemu tem wyrażeniem. Pani Sanseverina zauważyła, iż przedpokój, lśniący od złoceń, oświetlony był łojówką kapiącą na kosztowny marmurowy stół, a drzwi do sali były umorusane palcami lokajów.
— Przyjęła mnie, rzekła pani Sanseverina do swego przyjaciela, tak, jakgdyby oczekiwała ode mnie pięćdziesięciu franków gratyfikacji.
Serję powodzeń księżnej zmąciło nieco przyjęcie, jakiego doznała ze strony najzręczniejszej kobiety na dworze, słynnej margrabiny Raversi, skończonej intrygantki, stojącej na czele stronnictwa przeciwnego hrabiemu Mosca. Chciała go obalić, i to tem bardziej, iż była siostrą diuka Sanseverina i obawiała się, że uroki nowej diuszesy mogą zagrażać — jej sukcesji. Raversi, to nie jest bynajmniej kobieta którąby można lekceważyć, rzekł hrabia do swej przyjaciółki; uważam ją tak dalece za zdolną do wszystkiego, że rozstałem się z żoną jedynie dlatego, że upierała się wziąć za kochanka kawalera Bentivoglio, jednego z przyjaciół margrabiny. Dama ta, virago o bardzo czarnych włosach, zwracająca uwagę djamentami które nosiła od rana i różem którym powlekała policzki, zajęła od początku wrogie stanowisko wobec księżnej i, na recepcji u siebie, uważała za właściwe rozpocząć kroki wojenne. W listach które pisywał z ***, Sanseverina zdawał się tak zachwycony swoją ambasadą a zwłaszcza nadzieją wstęgi, iż rodzina lękała się, aby nie zostawił części majątku żonie, którą zasypywał podarkami. Pani Raversi, mimo iż zdecydowanie brzydka, miała kochanka, hrabiego Balbi, najładniejszego mężczyznę na dworze; wogóle udawało się jej wszystko co podjęła.
Księżna prowadziła dom na największą stopę. Pałac Sanseverina był zawsze jednym z najwspanialszych w Parmie, a książę, z okazji swej ambasady oraz przyszłej wstęgi, wydawał grube sumy na upiększenie go: pani Sanseverina kierowała robotami.
Hrabia odgadł: niedługo po przedstawieniu księżnej, Klelja Conti zjawiła się na dworze; zrobiono ją kanoniczką. Aby odwrócić cios, jakim ten fawor mógł się wydawać dla wpływów hrabiego, pani Sanseverina wyprawiła zabawę pod pozorem inauguracji ogrodu z właściwym sobie wdziękiem, uczyniła Klelję — którą nazywała swą młodą przyjaciółką z nad Como — królową wieczoru. Cyfra Klelji zjawiła się, niby przypadkiem, na transparencie. Młoda Klelja, mimo iż nieco zadumana, mile wspomniała przygodę nad jeziorem oraz wyraziła swą wdzięczność. Mówiono o niej, że jest spokojna i skłonna do samotności. Księżna zaprzyjaźniła się z młodą panną, czuła do niej sympatję, nie chciała się okazać zazdrosna i wciągała ją do wszystkich swoich zabaw; słowem, systemem jej było łagodzić nienawiści, których hrabia był przedmiotem.
Wszystko uśmiechało się jej; bawiła się tą egzystencją dworską, w której wciąż trzeba się lękać burzy; miała uczucie, że zaczyna na nowo żyć. Czuła wiele tkliwości i przywiązania do hrabiego, który poprostu szalał ze szczęścia. Szczęście, którego kosztował, dawało mu doskonale zimną krew we wszystkiem co tyczyło jedynie ambicji. Toteż, w niespełna dwa miesiące po przybyciu księżnej, uzyskał stanowisko pierwszego ministra, wielce już bliskie — co się tyczy honorów — stanowiska samego panującego. Hrabia miał nieograniczony wpływ na swego pana, a świeży tego dowód poruszył całą Parmę.
Na południowy wschód, o dziesięć minut od miasta, wznosi się słynna cytadela, tak głośna we Włoszech, z wieżą wysoką na sto ośmdziesiąt stóp i widną z daleka. Wieża ta, zbudowana na wzór mauzoleum Adrjana w Rzymie, przez wnuków Pawła III z początkiem XVI wieku, jest tak obszerna, iż na tarasie, który ją wieńczy, można było zbudować pałac dla gubernatora cytadeli i nowe więzienie zwane wieżą Farneze. Więzienie to, zbudowane na cześć najstarszego syna Ranucjusza Ernesta II, który został kochankiem swej świekry, uchodziło za bardzo piękne i osobliwe. Pani Sanseverina zapragnęła je zwiedzić; dnia tego upał był straszliwy, na górze zaś znalazła przewiew, co ją tak zachwyciło, że spędziła tam kilka godzin. Otworzono jej skwapliwie sale wieży Farneze.
Na tarasie księżna spotkała biednego liberała, który zażywał tam półgodzinnej przechadzki udzielanej więźniom co trzy dni. Za powrotem, księżna, która nie nabyła jeszcze dyskrecji potrzebnej na absolutnym dworze, wspomniała o tym człowieku, który jej opowiedział całe swoje życie. Stronnictwo Ravesi podchwyciło słowa Giny i powtarzało je na prawo i lewo, w nadziei, że podrażnią księcia. W istocie, Ernest IV mawiał często, iż najważniejsza rzecz, to działać na wyobraźnię. Zawsze, to jest wielkie słowo, powiadał, i straszliwsze we Włoszech niż gdzieindziej: wskutek tego w życiu swojem nie użyczył łaski. W tydzień po wizycie w fortecy, pani Sanseverina uzyskała złagodzenie kary, podpisane przez panującego i przez ministra z nazwiskiem in blanco. Więzień miał otrzymać zwrot całego mienia, oraz pozwolenie dożycia dni w Ameryce. Wpisała nazwisko człowieka, który z nią mówił. Niestety, człowiek ten była to licha figura, słaba dusza; jego zeznania sprawiły niegdyś, że słynnego Ferrante Palla skazano na śmierć.
Niezwykłe to ułaskawienie doprowadziło do zenitu pozycję pani Sanseverina. Mosca szalał ze szczęścia; piękna ta epoka jego życia wywarła stanowczy wpływ na los Fabrycego. Chłopiec siedział wciąż w Romagnano, blisko Nowary; spowiadał się, polował, nie czytał nic i umizgał się do szlachetnie urodzonej damy, jak zalecała jego instrukcja. Księżna była wciąż nieco krzywa o tę ostatnią konieczność. Drugą niebezpieczną dla hrabiego oznaką było to, iż księżna, zresztą bezwzględnie z nim szczera, myśląca poprostu głośno w jego obecności, nie wspominała mu nigdy o Fabrycym, nie rozważywszy wprzód dobrze każdego słowa.
— Jeżeli chcesz, rzekł pewnego razu hrabia, napiszę do twego braciszka nad Como. Przy pewnym wysiłku moich przyjaciół, uda się nam może skłonić magrabiego del Dongo, aby się postarał o łaskę dla sympatycznego kuzynka. Jeżeli to prawda — o czem nie chcę wątpić — że Fabrycy wyrasta ponad młodych ludzi którzy obnoszą się na angielskich konikach po ulicach Medjolanu, cóż to za życie, mając lat ośmnaście, nie robić nic i mieć widoki zawsze nie robić nic! Gdyby niebo użyczało mu szczerej pasji do czegoś, bodaj do rybołówstwa, uszanowałbym ją; ale co on będzie robił w Medjolanie, nawet po ułaskawieniu? Będzie, o stałej godzinie, dosiadał wierzchowca sprowadzonego z Anglji; o innej godzinie bezczynność zawiedzie go do kochanki, którą będzie mniej kochał niż konia... Ale, jeśli rozkażesz, postaram się zapewnić to życie twemu bratankowi.
— Chciałabym go widzieć oficerem, rzekła księżna.
— Czy radziłabyś jakiemu panującemu, aby powierzył stanowisko, które może mieć pewnego dnia swoją wagę, młodemu człowiekowi: l-o zdolnemu do entuzjazmu; 2-o który okazał entuzjazm dla Napoleona, do tego stopnia, iż pognał za nim pod Waterloo? Pomyśl, czem bylibyśmy wszyscy, gdyby Napoleon zwyciężył pod Waterloo! Nie trzebaby nam się lękać liberałów, to prawda; ale monarchowie ze starożytnych dynastyj nie mogliby się utrzymać przy tronie inaczej niż żeniąc się z córkami jego marszałków. Tak więc, dla Fabrycego, karjera wojskowego, to los wiewiórki w klatce; wiele ruchu, ani kroku naprzód. Będzie patrzył jak go wyprzedza każdy wytrwały plebejusz. Pierwszą zaletą młodego człowieka dzisiaj — może przez pięćdziesiąt lat, jak długo będziemy czuli strach i jak długo religja nie odzyska władzy — to nie być entuzjastą i nie myśleć.
Przyszło mi do głowy jedno, ale to jest rzecz, na którą zrazu się okrzykniesz, a mnie sprawi ona wiele kłopotów i to nie na dzień ani dwa: jestto szaleństwo, które chcę popełnić dla ciebie. Ale powiedz mi, jeśli wiesz, jakiego szaleństwa nie zrobiłbym, aby uzyskać jeden uśmiech?
— A więc? spytała księżna.
— A więc! Mieliśmy w Parmie trzech arcybiskupów z waszej rodziny: Askanja del Dongo, który pisywał w r. 16..., Fabrycego w r. 1699 i drugiego Askanja w 1740. Jeśli Fabrycy zechce pójść drogą infuły i odznaczyć się cnotami, zrobię go gdzieś tam biskupem, a potem arcybiskupem tutaj, o ile wpływ mój potrwa. Realny zarzut jest ten: czy będę ministrem dość długo, aby urzeczywistnić ten plan, wymagający wielu lat? Książę może umrzeć, może wpaść na ten koncept aby mi dać dymisję. Ale, ostatecznie, jestto jedyny środek, jakim rozporządzam, aby uczynić dla Fabrycego coś, coby było godne ciebie.
Dyskusja trwała długo: myśl ta była dla księżnej bardzo odpychająca.
— Dowiedź mi jeszcze, rzekła do hrabiego, że wszelka inna karjera niemożliwa jest dla Fabrycego, Hrabia dowiódł.
— Żałujesz, rzekł, świetnego munduru; ale na to nie umiem nic poradzić.
Po miesiącu namysłu, którego zażądała księżna poddała się z westchnieniem roztropnym poglądom ministra. — Dosiadać z nadętą miną angielskiego konia w jakiemś dużem mieście, powtarzał hrabia, lub obrać zawód niezgodny z jego urodzeniem; nie widzę pośredniej drogi. Na nieszczęście, szlachcic nie może zostać ani lekarzem ani adwokatem; a nasza epoka należy do adwokatów.
Pamiętaj, bądź co bądź, powtarzał hrabia, że zapewniasz swemu bratankowi, na bruku Medjolanu, los, jakim cieszą się ci z jego rówieśników, którzy uchodzą za najszczęśliwszych. Wyjednawszy mu ułaskawienie, możesz mu dać piętnaście, dwadzieścia, trzydzieści tysięcy franków; mniejsza ile, ani ty ani ja nie zamierzamy robić oszczędności.
Księżna była czuła na sławę; nie chciała aby Fabrycy był prostym darmozjadem; wróciła do planu swego kochanka.
— Zauważ, rzekł hrabia, że ja nie mam pretensji zrobić z Fabrycego wzorowego księdza, jakich spotyka się tylu. Nie, to przedewszystkiem wielki pan: może być nieukiem, jeśli ma ochotę, mimo to zostanie biskupem i arcybiskupem, o ile księciu nadal będę potrzebny.
— Jeśli, na twoje rozkazy, propozycja moja zmieni się w niewzruszony wyrok, dodał hrabia, nie trzeba aby Parma oglądała twego pupila w jego początkach. Karjera jego raziłaby, gdyby go tu widziano jako zwykłego księdza; winien pojawić się w Parmie dopiero w fioletowych pończochach[3] i należycie wyekwipowany. Wszyscy się domyślają, że twój bratanek ma zostać biskupem i nikt się tem nie zgorszy.
Posłuchaj mnie, wyślij Fabrycego na trzy lata teologji do Neapolu. Podczas wakacyj może pojechać do Paryża i Londynu, ale nie pokaże się w Parmie. Ostatnie zdanie przejęło księżnę jakgdyby dreszczem.
Wysłała kurjera do bratanka i naznaczyła mu spotkanie w Placencji. Trzeba dodać, że ten kurjer zawiózł mu potrzebne pieniądze i paszport?
Przybywszy pierwszy do Placencji, Fabrycy pobiegł naprzeciw księżnej i uściskał ją z uniesieniem, które wycisnęło jej łzy. Szczęśliwa była, że hrabiego nie było przy tem; od czasu ich stosunku pierwszy raz doznała tego wrażenia.
Plany księżnej tyczące jego osoby zrazu wzruszyły głęboko a potem, zmartwiły Fabrycego; zawsze miał nadzieję, iż, po umorzeniu sprawy z Waterloo, zostanie w końcu żołnierzem. Jedno uderzyło księżnę i pomnożyło jeszcze romantyczną opinję o bratanku: mianowicie, iż odrzucił stanowczo myśl o kawiarnianem życiu w jednej ze stolic.
— Wyobrażasz sobie siebie na Corso we Florencji albo Neapolu, powiadała księżna, na koniku angielskim czystej krwi? Wieczorem powóz, ładne mieszkanko etc. Z przyjemnością rozwodziła się nad tem pospolitem szczęściem, które Fabrycy odpychał ze wzgardą. To bohater! myślała.
— A po dziesięciu latach tego przyjemnego życia, cóż osiągnę? powiadał Fabrycy; czem będę? Młodym człowiekiem dojrzałym, który musi ustąpić pierwszemu z brzegu chłoptasiowi wchodzącemu w świat, również na angielskim koniu.
Zrazu Fabrycy odtrącił bezwzględnie myśl o karjerze duchownej; mówił o wyjeździe do Ameryki, aby zostać obywatelem i żołnierzem republikańskim.
— Cóż za złudzenie? Nie będzie wojny, i popadniesz znowu w życie kawiarniane, tylko bez wykwintu, bez muzyki, bez miłości, odparła księżna. Wierz mi, dla ciebie jak i dla mnie, życie w Ameryce byłoby bardzo smutne. Wytłumaczyła mu kult boga-dolara, oraz ten szacunek jaki trzeba mieć dla masy robotniczej, która głosami swemi rozstrzyga o wszystkiem. Wrócili do infuły.
— Nim się zaczniesz burzyć, rzekła księżna, zrozum czego hrabia od ciebie żąda: nie chodzi o to aby być biednym księżyną mniej lub więcej przykładnym i cnotliwym, jak ksiądz Blanes. Przypomnij sobie, czem byli twoi stryjowie, arcybiskupi parmeńscy, odczytaj sobie ich życiorysy. Przedewszystkiem, człowiek o twojem nazwisku powinien być wielkim panem, szlachcicem, hojnym, tarczą sprawiedliwości, przeznaczonym zgóry na to aby stać na czele... i przez całe życie zrobić tylko jedno łajdactwo, ale bardzo korzystne.
— Tak więc, wszystkie moje złudzenia spłynęły z wodą, powiadał Fabrycy, wzdychając głęboko; ciężka, zaiste, ofiara! Wyznaję? nie zdawałem sobie sprawy z tego wstrętu do zapału i inteligencji, nawet obróconych na ich pożytek, jaki odtąd będzie panował wśród samowładnych monarchów.
— Pomyśl, że jedna proklamacja, jeden kaprys serca może pchnąć entuzjastę do stronnictwa przeciwnego temu, któremu służył całe życie!
— Ja entuzjasta! powtórzył Fabrycy; toż ja nie mogę się nawet zakochać!
— Jakto? wykrzyknęła księżna.
— Kiedy mam zaszczyt zalecać się do pięknej damy, nawet szlachetnie urodzonej i pobożnej, mogę myśleć o niej tylko póty, póki ją widzę.
Wyznanie to sprawiło osobliwe wrażenie na księżnej.
— Proszę o miesiąc, podjął Fabrycy, abym się mógł pożegnać z panią C. w Nowarze i, co jeszcze trudniejsze, z zamkami na lodzie całego życia. Napiszę do matki, która zechce może odwiedzić mnie w Belgirate, na piemonckim brzegu Lago Maggiore, w miesiąc zaś później będą incognito w Parmie.
— Nie waż się! krzyknęła księżna. Nie chciała, aby Mosca widział ją z Fabrycym.
Jeszcze raz spotkali się w Placencji. Tym razem księżna była bardzo podniecona: burza wszczęła się na Dworze; stronnictwo margrabiny Raversi bliskie było tryumfu; możebne było, że miejsce hrabiego Mosca zajmie generał Fabio Conti, głowa tego, co w Parmie zwało się stronnictwem liberalnem. Wyjąwszy nazwiska rywala, który rósł w łasce panującego, księżna powiedziała Fabrycemu wszystko. Roztrząsała na nowo widoki jego przyszłości, nawet w razie gdyby mu zabrakło wszechpotężnego poparcia hrabiego.
— Mam spędzić trzy lata w akademji duchownej w Neapolu! wykrzyknął Fabrycy; ale, skoro mam być przedewszystkiem młodym. arystokratą i skoro nie żądasz abym prowadził życie cnotliwego seminarzysty, pobyt w Neapolu nie przeraża mnie wcale, to nie będzie gorsze niż życie w Romagnano: tamtejsze towarzystwo zaczynało mnie uważać za jakobina. Na mem wygnaniu odkryłem, że nie umiem nic, nawet łaciny, nawet ortografji. Miałem zamiar rozpocząć na nowo edukację w Nowarze, będę chętnie studjował teologję w Neapolu: to wiedza nader skomplikowana. Księżna była zachwycona. Jeśli nas wypędzą, powiadała, odwiedzimy cię w Neapolu. Ale, skoro godzisz się na razie wdziać fioletowe pończochy, hrabia, który zna dzisiejsze Włochy, kazał ci powiedzieć jedno. Wierz albo nie wierz w to czego cię będą uczyli, ale nie podnoś nigdy żadnych zarzutów. Wyobraź sobie, że cię uczą gry w wista; czy spierałbyś się z regułami wista? Powiedziałam hrabiemu, że wierzysz, i bardzo ci to chwalił; to jest pożyteczne na tym świecie i na tamtym. Ale, jeżeli wierzysz, nie popadaj w tę pospolitość aby mówić ze wstrętem o Wolterze, Diderocie, Raynalu, wszystkich tych pomylonych Francuzach, prekursorach parlamentaryzmu. Niech te nazwiska rzadko zjawiają się w twoich ustach; ale, ostatecznie, kiedy trzeba, mów o tych panach ze spokojną ironją: to ludzie oddawna pognębieni, ataki ich nie mają już znaczenia. Wierz ślepo we wszystko, co ci powiedzą w Akademji. Pomyśl, że będą ludzie, którzy zarejestrują w pamięci twój najlżejszy zarzut; przebaczą ci miłostkę, o ile będzie zręcznie poprowadzona, ale nie wątpliwość. Trzymaj się tej zasady przy konfesjonałach. Będziesz miał list do biskupa, totumfackiego przy kardynale; jemu jednemu możesz wyznać swoją wyprawę do Francji i obecność 18 czerwca w okolicach Warteloo. Zresztą skracaj mocno, bagatelizuj tę przygodę, wyznaj ją tylko, aby ci nie można było zarzucić żeś ją ukrył. Byłeś tak młody!
Druga rada, jaką hrabia ci daje, jest następująca: Jeśli ci się nasunie jaki świetny argument, jakaś nieodparta replika zmieniająca bieg rozmowy, nie ulegaj pokusie olśniewania, umiej zmilczeć: sprytni ludzie wyczytają inteligencję w twoich oczach. Będzie czas na wszystko, kiedy zostaniesz biskupem.
Fabrycy rozpoczął życie w Neapolu, mając, całej parady, skromną kolaskę i czterech służących, poczciwych Medjolańczyków, których ciotka mu przysłała. Po roku nauki, nikt nie wychwalał jego zdolności: uważano go za młodego panka, dosyć pilnego, bardzo hojnego, trochę libertyna.
Ten rok, dość zabawny dla Fabrycego, straszliwy był dla księżnej. Hrabia był parę razy o krok od zguby; książę, bardziej wystraszony niż kiedykolwiek, był tego roku chory; sądził iż, oddalając hrabiego, zrzuci z siebie odium egzekucyj dokonanych przed jego urzędowaniem. Rassi był ukochanym faworytem, którego chciał utrzymać przedewszystkiem. Niebezpieczeństwo hrabiego sprawiło, iż księżna pokochała go całą duszą; nie myślała już o Fabrycym. Aby znaleźć pozór dla usunięcia się, natrącali często, iż klimat Parmy, w istocie nieco wilgotny, jak w całej Lombardji, nie służy jej zdrowiu. Wreszcie, po okresach niełaski, które dochodziły do tego, że minister, czasem po trzy tygodnie nie widywał zupełnie swego pana, Mosca zwyciężył: zamianował generała Fabio Conti, rzekomego liberała, gubernatorem cytadeli, gdzie zamykano liberałów z wyroku Rassiego. Jeżeli Conti okaże się pobłażliwy dla więźniów, powiadał Mosca do przyjaciółki, oddalą go jako jakobina któremu zasady polityczne każą zapominać o obowiązkach generała; jeśli się okaże nieubłagany — a sądzę iż raczej przechyli się w tę stronę — przestanie być głową własnego stronnictwa i straci zaufanie rodzin, które mają w cytadeli swoich. Nieborak ten umie płaszczyć się przed księciem; w potrzebie przebierze się cztery razy jednego dnia; ale to nie jest głowa zdolna iść stromą drogą na której jedynie zdołałby się ocalić; na wszelki zaś wypadek, ja tu jestem.
Nazajutrz po mianowaniu generała, które zakończyło przesilenie, rozeszła się wieść, że w Parmie powstaje dziennik ultramonarchistyczny.
— Ileż waśni zrodzi ten dziennik! mówiła księżna.
— Pomysł tego dziennika, to moje arcydzieło, rzekł hrabia śmiejąc się; stopniowo pozwolę wściekłym reakom, aby mi, jakby wbrew mej woli, wydarli jego kierownictwo. Wyposażyłem stanowiska redaktorów ładną pensyjką. Ze wszystkich stron będą się zabiegali o te miejsca: sprawa ta zabawi dwór jaki miesiąc lub dwa i pozwoli zapomnieć o niebezpieczeństwach jakie świeżo przebyłem. Tak poważne osobistości jak panowie P. i D. już zgłosiły kandydaturę.
— Ale ten dziennik będzie ohydnie głupi.
— Liczę na to, odpowiedział hrabia. Książę będzie go czytał co rano i będzie podziwiał moje zasady, jako założyciela. Co do szczegółów, jedno będzie mu się podobało, drugie skrytykuje; w każdym razie mamy już zajęte dwie godziny z tych które poświęca rządom. Dziennik ściągnie na siebie różne pretensje, ale w epoce gdy się zjawią poważne skargi, za ośm lub dziesięć miesięcy, będzie już całkowicie w rękach zajadłych reaków. To stronnictwo, które mi jest kulą u nogi, będzie za niego odpowiadać: ja będę stawiał zarzuty dziennikowi. W gruncie, wolę sto straszliwych bredni niż jedną szubienicę. Któż pamięta o jakiemś głupstwie w dwa dni po wyjściu numeru urzędowego dziennika! Natomiast synowie i rodziny powieszonego przysięgają mi nienawiść, która będzie trwała póki mego życia, a może nawet je skróci.
Księżna, wciąż zapalona do czegoś, wciąż w ruchu, nigdy bezczynna, miała więcej rozumu niż parmeński dwór; ale brakło jej owej cierpliwości i zimnej krwi, które są rękojmią powodzenia w intrygach. Bądź co bądź, nauczyła się śledzić z zainteresowaniem grę stronnictw; zaczynała nawet mieć osobisty wpływ na księcia. Klara Paulina..., darzona honorami, ale uwięziona w przestarzałej etykiecie, uważała się za najnieszczęśliwszą z kobiet. Gina otoczyła ją względami i postanowiła dowieść jej, że nie jest tak nieszczęśliwa. Trzeba wiedzieć, że książę widywał żonę jedynie przy obiedzie: posiłek ten trwał pół godziny, a mijały niekiedy tygodnie, że książę nie odezwał się do Klary-Pauliny. Pani Sanseverina próbowała to zmienić; starała się zabawić księcia, tem lepiej iż umiała zachować niezawisłość. Gdyby nawet chciała, nie mogłaby nie zranić każdego z głupców, od których roiło się we dworze. Ta jej nieudolność w tym kierunku sprawiła, iż ogół dworaków wszystko hrabiowie albo margrabiowie, cieszący się pięcioma tysiącami funtów renty — nienawidzili jej. Zrozumiała to nieszczęście od pierwszego dnia i starała się przypodobać jedynie panującemu i jego małżonce, która znów miała nieograniczony wpływ na księcia-następcę. Umiała zabawić księcia i korzystała ze szczególnej uwagi laką poświęcał jej każdemu słowu, aby przypinać łatki dworakom, którzy jej nienawidzili. Od czasu głupstw, do których pchnął go Rassi — a głupstwa krwawe są nie do naprawienia — książę bał się niekiedy, a nudził się zawsze, co zrodziło w nim smutną zawiść; czuł, że się nie bawi, a stawał się ponury, kiedy mu się zdawało, ze inni się bawią; widok szczęścia przyprawiał go o wściekłość. Trzeba ukrywać naszą miłość, mówiła pani Sanseverina do kochanka; i pozwalała się domyślać księciu, że miłość gra już tylko umiarkowaną rolę w stosunku jej do hrabiego, skądinąd tak godnego szacunku.
Odkrycie to dało Jego Dostojności szczęśliwy dzień. Od czasu do czasu księżna natrącała coś w tym duchu, iż pragnie zapewnić sobie co roku kilkomiesięczny urlop i obrócić go na zwiedzanie Włoch, których nie zna: pragnęła odwiedzić Neapol, Florencję, Rzym. Otóż, nic w świecie nie mogło sprawić księciu większej przykrości niż taka dezercja: słabostką jego było, iż wszystko co mogło wyrażać lekceważenie jego stolicy, było mu bardzo bolesne. Czuł, że nie ma żadnego sposobu aby zatrzymać panią Sanseverina, a Sanseverina była, bez żadnego porównania, kobietą najświetniejszą w Parmie. Rzecz niezwykła wobec włoskiego lenistwa, szlachta z okolicy zjeżdżała na jej czwartki: było to prawdziwe święto; prawie zawsze księżna miała coś nowego i zajmującego. Książę umierał z ochoty znalezienia się na którymś z tych czwartków: ale jak to zrobić? Iść do zwykłego poddanego? to rzecz, której ani jego ojciec ani on sam nie uczynili nigdy!
Pewnego czwartku, deszcz padał, było zimno; co chwila książę słyszał na placu pałacowym turkot powozów śpieszących do pani Sanseverina. Na chwilę zdjęło go zniecierpliwienie: inni bawią się, a on, monarcha, samowładny pan który powinien się bawić bardziej niż ktokolwiek, on się nudzi! Zadzwonił na adjutanta: trzeba było czasu, aby rozmieścić tuzin pewnych ludzi w ulicy prowadzącej od pałacu Jego Dostojności do pałacu Sanseverina. Wreszcie, po godzinie, która wydała się księciu wiekiem i podczas której dwadzieścia razy miał ochotę narazić się na sztylety i wyjść z domu naoślep bez żadnych ostrożności, zjawił się w pierwszym salonie pani Sanseverina. Piorun nie sprawiłby takiego wrażenia. W mgnieniu oka, w miarę jak książę się posuwał, w gwarnych i wesołych salach zalegało tępe milczenie: wszystkie oczy, szeroko rozwarte, wlepione były w księcia. Dworzanie wydawali się zbici z tropu; jedna gospodyni domu nie okazała zdziwienia. Kiedy wreszcie towarzystwo odzyskało mowę, głównem zajęciem obecnych było roztrząsanie tej ważnej kwestji: czy księżna wiedziała o tej wizycie, czy też zaskoczyła ją ona tak jak wszystkich.
Książę wydawał się rad z zabawy. Pod koniec wizyty zaszło coś, co dobrze maluje samorzutny charakter księżnej, oraz siłę jaką jej dały owe zręczne zapowiedzi wyjazdu.
Kiedy odprowadzała księcia, który obsypywał ją komplementami, przyszła jej do głowy osobliwa myśl; odważyła się wyrazić ją z zupełną prostotą, niby coś naturalnego.
— Gdyby Wasza Dostojność zechciała użyczyć księżnej małżonce nieco tych uroczych słówek któremi mnie obsypuje, uszczęśliwiłaby mnie Wasza Dostojność z pewnością bardziej, niż powiadając mi że jestem ładna. Nie chciałabym za nic w świecie, aby księżna mogła złem okiem patrzeć na ten bezcenny dowód łaski, jakim Wasza Dostojność raczyła mnie obdarzyć.
Książę zmierzył ją oczyma i rzekł oschle:
— Sądzę, że mam prawo chodzić dokąd mi się podoba.
Pani Sanseverina zarumieniła się.
— Chciałam tylko, odparła, oszczędzić Waszej Dostojności daremnej drogi, gdyż ten czwartek będzie ostatni: mam zamiar spędzić kilka dni w Bolonji lub we Florencji.
Kiedy księżna wróciła do salonów, wszyscy sądzili że jest na szczycie łaski, gdy ona ważyła się na coś, na co za ludzkiej pamięci nikt nie odważył się w Parmie. Skinęła na hrabiego, który opuścił wista i udał się za nią do pustego saloniku.
— Ważyłaś się na rzecz bardzo śmiałą, rzekł; nie byłbym ci tego doradzał; ale w prawdziwie kochającem sercu, dodał śmiejąc szczęście pomnaża miłość. Jeśli opuścisz Parmę jutro rano, jadę za tobą wieczór. Zatrzymałyby mnie jedynie kłopoty z ministerstwem finansów, w które tak głupio się ubrałem; ale dobrze popracowawszy kilka godzin, można zdać niejedną kasę. Wracajmy, droga moja, do salonu, i puszmy się naszym faworem z całą swoboda; to może nasz ostatni występ w tem mieście. O ile książę uważa żeś go obraziła, ten człowiek zdolny jest do wszystkiego: nazywa to dawać przykład. Gdy się wszyscy rozejdą, zastanowimy się nad sposobem zabarykadowania się na tę noc; najlepiej byłoby może jechać bezzwłocznie do twej willi w Sacca nad Padem, która ma tę zaletę, że jest ledwie o pół godziny od Stanów austrjackich.
Miłość i ambicja księżnej miały rozkoszną chwilę: spojrzała na hrabiego i oczy jej zwilżyły się łzami. Minister tak potężny, otoczony ciżbą dworaków, którzy oddawali mu hołdy niemal panującego, — wszystko gotów opuścić dla niej, i tak lekko!
Wracając na salony, była upojona radością. Wszyscy korzyli się przed nią.
—-Jak szczęście odmienia tę kobietę! powtarzali dworacy: jest nie do poznania. Wreszcie ta rzymska dusza, tak wyższa ponad wszystko, raczy oceniać niesłychaną łaskę monarchy!
Pod koniec wieczoru hrabia zbliżył się do niej. — Muszę pani oznajmić nowinę.
Natychmiast osoby stojące w pobliżu księżnej oddaliły się.
— Za powrotem do pałacu, ciągnął hrabia, książę kazał się oznajmić u swojej żony. Pomyśl, co za zdumienie! Przychodzę, rzekł, aby Waszej Dostojności zdać sprawę z bardzo, doprawdy, miłego wieczoru, który spędziłem u pani Sanseverina. Sama prosiła mnie, abym ci opowiedział, w jaki sposób urządziła ten zapleśniały pałac. Zaczem, książę, siadłszy, zaczął pokolei opisywać twoje salony.
Spędził przeszło dwadzieścia pięć minut u żony, która płakała ze szczęścia; mimo swej inteligencji, nie umiała znaleźć ani słowa, aby podtrzymać rozmowę w lekkim tonie, jaki Jego Dostojność raczyła jej nadać.
Ów książę nie był zły człowiek, cobądźby o nim mówili włoscy liberałowie. Prawda iż sporo ich wtrącił do więzienia, ale to tylko ze strachu. Powtarzał często, jakgdyby chcąc się pocieszyć po pewnem wspomnieniu: Lepiej zabić djabła, niż żeby djabeł zabił nas. Nazajutrz po wieczorze któryśmy właśnie opisali, był rozpromieniony; spełnił dwa piękne uczynki: poszedł na czwartek i przemówił do żony. Przy obiedzie, znów odezwał się do niej; słowem, ten czwartek pani Sansererina sprowadził rewolucję domową, którą rozbrzmiewała cała Parma; margrabina Raversi była pognębiona, a księżna Sanseverina miała potrójną radość: mogła się przysłużyć swemu kochankowi i przekonała się, że on ją kocha bardziej niż kiedykolwiek.
A wszystko sprawił koncept, który mi strzelił do głowy! mówiła do hrabiego. Byłabym niewątpliwie swobodniejsza w Rzymie lub w Neapolu, ale czy znalazłabym tam tak podniecającą grę? Nie, to pewna, że nie, drogi hrabio; i dzięki tobie jestem szczęśliwa.

VII

Dzieje czterech następnych lat trzebaby wypełnić dworskiemi anegdotami, równie błahemi jak te które opowiedzieliśmy przed chwilą. Co wiosnę margrabina spędzała z córkami parę miesięcy w Pałacu Sanseverina, lub w willi Sacca nad Padem; czas mijał tam bardzo lubo, rozmawiano wiele o Fabrycym; ale hrabia nie pozwolił mu ani razu przybyć do Parmy. Księżna i minister musieli wprawdzie naprawiać tę lub ową lekkomyślność chłopca, ale naogół Fabrycy trzymał się dość statecznie linji, którą mu wytyczono: wielki pan, który studjuje teologję, ale, w karjerze swojej, nie zanadto liczy na swą cnotę. W Neapolu zapalił się do archeologji, szukał wykopalisk, namiętność ta zastąpiła u niego pasję do koni. Sprzedał swoje angielskie konie, aby kopać w Mizenie, gdzie znalazł biust młodego Tyberjusza, zaliczony do najpiękniejszych zabytków. Odkrycie tego biustu było niemal najżywszą przyjemnością jakiej zaznał w Neapolu. Miał duszę zbyt hardą, aby naśladować innych; naprzykład odgrywać serjo rolę kochanka. Nie brakło mu kobiet, zapewne; ale nie miały dlań znaczenia. Mimo Jego wieku, można było powiedzieć, że nie znał miłości; za co kochały go tem więcej. Nic nie broniło mu działać z najdoskonalszą zimną krwią; młoda i ładna kobieta była dlań zawsze tyle warta co inna młoda i ładna kobieta; z tą różnicą, że ostatnia z brzegu wydawała mu się bardziej nęcąca. Jedna z najbardziej uwielbianych dam w Neapolu robiła dlań szaleństwa przez ostatni rok jego pobytu; zrazu bawiło go to, później znudziło do tego stopnia, iż jednym z uroków odjazdu stało się to, że uwolnił się od względów ślicznej księżnej d’A... W r. 1821, kiedy zdał jako tako wszystkie egzaminy, guwerner jego otrzymał order i podarek, on zaś ruszył wreszcie do owej sławnej Parmy, o której myślał często. Był monsignorem, miał powóz i cztery konie; na stacji przed samą Parmą wziął tylko dwa, a w mieście kazał się zatrzymać przed kościołem świętego Jana. Tam znajdował się bogaty grobowiec arcybiskupa del Dongo, jego stryjecznego pradziadka, autora Genealogji łacińskiej. Pomodlił się przy jego grobie, poczem przybył pieszo do księżnej, która spodziewała się go dopiero za kilka dni. Miała gości; niebawem zostawiono ją samą.
— I cóż, rada jesteś ze mnie? — rzekł, rzucając się jej w ramiona; dzięki tobie spędziłem cztery dość miłe lata w Neapolu, zamiast nudzić się w Nowarze obok kochanki zatwierdzonej przez policję.
Księżna nie mogła ochłonąć ze zdumienia; na ulicy nie byłaby go poznała; wydał się jej jak było w istocie — jednym z najprzystojniejszych. mężczyzn we Włoszech; wyraz zwłaszcza miał coś uroczego. Wysłała go do Neapolu jako śmiałego urwisa; szpicrózga, jaką nosił wówczas ciągle, zdawała się nieodłączną cząstką jego istoty: obecnie, miał wzięcie bardzo szlachetne i bardzo opanowane wobec obcych, sam na sam zaś odnajdywała w nim cały ogień pierwszej młodości. Był to djament, który nie stracił nic na oszlifowaniu. Nie było godziny jak Fabrycy bawił u ciotki, kiedy nadszedł hrabia Mosca; przybył nieco za wcześnie. Młody człowiek wyraził się w tak dobranych słowach o orderze danym jego guwernerowi, a wdzięczność swą za inne dobrodziejstwa, o których nie śmiał mówić jasno, wysłowił z tak doskonałym taktem, iż, od pierwszego rzutu oka, minister ocenił go najkorzystniej. Bratanek twój, szepnął do księżnej, nie przyniesie ujmy żadnemu ze stanowisk, na które zechcesz go wynieść. Dotąd, wszystko szło jak najlepiej; ale kiedy minister, zachwycony Fabrycym i dający baczenie jedynie na jego słowa i gesty, spojrzał na księżnę, uderzył go wyraz jej oczu. Ten młody człowiek robi tu dziwne wrażenie, rzekł sobie. Refleksja ta miała posmak goryczy; hrabia dobiegł pięćdziesiątki; jest to bardzo okrutny wyraz, którego dźwięk może odczuć jedynie człowiek szalenie zakochany. Hrabia był bardzo dobry, bardzo godzien kochania, jeśli pominiemy surowość jego jako ministra. Ale, w jego oczach okrutna pięćdziesiątka powlekała czernią całe jego życie i była zdolna uczynić okrutnym znowuż jego. Od pięciu lat pożycia w Parmie, Gina często budziła jego zazdrość, zwłaszcza w pierwszych czasach, ale nigdy nie dała mu poważnego do niej powodu. Sądził, i słusznie, że jeśli księżna wyróżnia na pozór tego lub owego dworskiego lalusia, to dlatego, aby tem lepiej owładnąć sercem jego, hrabiego. Miał, naprzykład, pewność, że odtrąciła hołdy samego panującego, który, przy tej sposobności, wyrzekł słówko wielce pouczające.
— Ależ, gdybym przyjęła ofiary Waszej Dostojności, rzekła księżna śmiejąc się, z jakiem czołem odważyłabym się stanąć przed hrabią?
— Byłbym prawie równie zawstydzony jak pani. Drogi hrabia! mój przyjaciel! Ale ten kłopot bardzo łatwo usunąć, myślałem już o tem: zamknęłoby się hrabiego do cytadeli na resztę życia.
W chwili przybycia Fabrycego, księżna była tak szczęśliwa, że nie zastanawiała się, co jej oczy mogą nasunąć hrabiemu. Wrażenie było głębokie, a podejrzenie nieuleczalne.
Książę przyjął Fabrycego w dwie godziny po jego przybyciu; pani Sanseverina, zdając sobie sprawę z korzystnego wrażenia jakie ta improwizowana audjencja musi sprawić na publiczności, starała się o nią od dwóch miesięcy. Łaska ta dawała Fabrycemu od pierwszej chwili wyjątkowe stanowisko; pozorem było to, że młody człowiek przejeżdża jedynie przez Parmę udając się do swej matki. W chwili gdy uroczy bilecik księżnej oznajmił władcy że Fabrycy oczekuje jego rozkazów, Jego Dostojność nudził się. Ujrzę, powiadał sobie, jakiego pociesznego bigota, z miną uniżoną lub obleśną. Komendant miasta zdał mi już sprawę z jego pierwszej wizyty u grobu wuja arcybiskupa. Książę ujrzał rosłego młodzieńca, którego, gdyby nie fjoletowe pończochy, byłby wziął za młodego oficera.
Niespodzianka ta spłoszyła nudę. Oto chwat, rzekł sobie, dla którego będą mnie prosili o Bóg wie jakie fawory, wszystkie jakiemi mogę rozporządzać! Przybywa, musi być wzruszony; wyciągnę go na politykę jakobińską, zobaczymy co mi opowie.
Po zdawkowych uprzejmościach, książę rzekł:
— I cóż, monsignore, czy ludy Neapolu są szczęśliwe? Czy króla tam kochają?
— Wasza Dostojność, odparł Fabrycy bez wahania podziwiałem, przechodząc ulicą, doskonałą postawę żołnierzy J. K. Mości; elita jest pełna szacunku dla swych panów, jak być powinno; ale wyznaję, że nigdy w życiu nie zniósłbym, aby człowiek z gminu odezwał się do mnie o czem innem niż o robocie za którą go płacę.
— Do kata! pomyślał książę, co za namaszczenie! to mi ptaszek doskonale ułożony! poznaję panią Sanseverina. Książę, ubawiony, rozwinął wiele zręczności, aby rozgadać Fabrycego w tym drażliwym przedmiocie. Młody człowiek, podniecony niebezpieczeństwem, znajdował cudowne odpowiedzi: jestto niemal zuchwalstwo, rzekł, objawiać swą miłość dla króla; winni mu jesteśmy ślepe posłuszeństwo. Tak daleko posunięta ostrożność niemal irytowała księcia: zdaje się, pomyślał, że to jakiś inteligentny jegomość zjechał nam z Neapolu; nie lubię tego plemienia; człowiek inteligentny, choćby wyznawał najlepsze zasady, i nawet szczerze, zawsze jest skuzynowany z Wolterem i Russem.
Ta wzorowa postawa i nienaganne odpowiedzi wydały się księciu zuchwalstwem: zawiódł się. W mgnieniu oka przybrał ton dobroduszny i, wjechawszy w kilku słowach na zasady rządu i społeczeństwa, wygłosił, przykrawając je do okoliczności, parę frazesów z Fenelona, których nauczono go na pamięć w dzieciństwie na cel publicznych audjencyj.
— Te zasady dziwią cię, młodzieńcze, rzekł do Fabrycego (nazwał go monsignore na początku audjencji i zamierzył uczcić go monsignorem przy pożegnaniu, ale w toku rozmowy uważał za korzystniejsze, podatniejsze dla patetycznych zwrotów, wołać go poufałem przyjacielskiem mianem); te zasady dziwią cię, młodzieńcze; wyznają, iż nie są podobne do tartynek absolutystycznych (tak się wyraził), które możesz czytać co dzień w moim urzędowym dzienniku... Ale, dobry Boże, cóż ja ci cytuję? dzienniki muszą być dla ciebie światem zupełnie nieznanym.
— Wasza Dostojność najłaskawiej wybaczy; nietylko czytuję dziennik parmeński, który wydaje mi się wcale nieźle redagowany, ale uważam, wraz z nim, że wszystko co uczyniono od śmierci Ludwika XIV w roku 1715, jest zbrodnią i głupstwem. Najważniejsza sprawa dla człowieka, to jego zbawienie, nie może być na tym punkcie różnicy zdań, a to szczęście ma trwać całą wieczność. Słowa wolność, sprawiedliwość, szczęście mas, są bezecne i zbrodnicze; Wszczepiają nałóg roztrząsali i nieufności. Izba poselska nie ufa temu co ci ludzie nazywają ministerjum! Skoro raz się zrodzi ten nieszczęsny nałóg, słabość ludzka stosuje go do wszystkiego, człowiek w końcu nie ufa Biblji, nakazom Kościoła, tradycji etc., i z tą chwilą jest zgubiony. Choćby nawet — twierdzenie to jest ohydnym fałszem i zbrodnią — ta nieufność wobec powagi władców pomazanych przez Boga dawała szczęście przez jakieś dwadzieścia lub trzydzieści lat, do których każdy z nas może sobie rościć pretensje, cóż jest pół wieku albo cały wiek w porównaniu z wiekuistemi mękami? etc.
Ze sposobu w jaki Fabrycy mówił, widać było, iż stara się przelać swoją myśl w słuchacza; jasne było, że nie recytuje wyuczonej lekcji.
Niebawem książę poniechał walki z tym młodym człowiekiem, którego prostota i powaga onieśmielały go.
— Żegnam, monsignore, widzę że wychowanie w Akademji duchownej w Neapolu jest bez zarzutu. Zupełnie naturalne jest, iż, kiedy te zasady padną na tak wyborny umysł, rezultat musi być świetny. Żegnam. — I obrócił się plecami.
— Nie spodobałem się tej figurze, pomyślał Fabrycy.
A teraz, pozostaje nam przekonać się, rzekł książę skoro został sam, czy ten piękny chłoptaś zdolny jest do namiętności dla czegoś; w takim razie byłby kompletny... Czy można inteligentniej powtarzać lekcje ciotki? Zdawało mi się że ją słyszę; gdyby u mnie wybuchła rewolucja, ona redagowałaby Monitora, jak niegdyś San-Felice w Neapolu. Ale San-Felice, mimo jej dwudziestu pięciu lat i urody, powieszono troszeczkę! Ostrzeżenie dla zbyt inteligentnych dam. Uważając Fabrycego za wychowanka ciotki, książę mylił się; rozumni ludzie na tronie lub w jego pobliżu, tracą niebawem wszelkie odczucie; tępią dokoła siebie swobodę rozmowy, która wydaje się im grubiaństwem; chcą widzieć jedynie maski i mają pretensje sądzić o piękności cery; a najzabawniejsze, że uważają się za bardzo przenikliwych. W tym wypadku, naprzykład, Fabrycy wierzył mniej więcej we wszystko co mówił; prawda iż nie zastanawiał się ani dwa razy na miesiąc nad temi wielkiemi sprawami. Był żywy, inteligentny, ale wierzący.
Pęd do wolności, moda i kult szczęścia mas, któremi nabił sobie głowę wiek dziewiętnasty, były w jego oczach jedynie herezją, przeznaczoną by minąć jak inne, ale zabiwszy wprzód wiele dusz jak zaraza panująca w okolicy zabija wiele ciał. Mimo to, Fabrycy czytywał z rozkoszą dzienniki francuskie, popełniając nawet nieostrożności aby się o nie wystarać.
Kiedy Fabrycy wrócił, oszołomiony jeszcze audjencją, i opowiadał ciotce podrywki księcia, pani Sanseverina rzekła: — Musisz teraz natychmiast iść do O. Landriani, naszego zacnego arcybiskupa; idź pieszo, wejdź cicho na schody, nie rób hałasu w przedpokoju; jeżeli ci każą czekać, tem lepiej, po tysiąc razy tem lepiej! słowem, bądź apostolski!
— Rozumiem, rzekł Fabrycy, to jakiś typ z rodziny Tartufa.
— Ani trochę, to wcielona cnota.
— Nawet po tem co uczynił, odparł Fabrycy zdziwiony, w epoce stracenia hrabiego Palanza?
— Tak, moje dziecko, nawet. Ojciec arcybiskupa był urzędniczkiem w ministerjum finansów, z drobnej mieszczańskiej rodziny: to tłumaczy wszystko. Landriani posiada umysł żywy, rozległy, głęboki; jest szczery, kocha cnotę: jestem przekonana, że gdyby cesarz Decjusz wrócił na świat, on ścierpiałby męczeństwo, jak Polyeucte w operze, którą dawano tu w zeszłym tygodniu. Oto piękna strona medalu, a oto jego strona odwrotna: z chwilą gdy znajdzie się w obecności panującego, lub bodaj pierwszego ministra, tyle wielkości olśniewa go; miesza się, czerwieni, fizycznem niepodobieństwem jest mu powiedzieć nie. Stąd owe rzeczy, których się dopuścił i które mu zjednały tak smutną sławę w całych Włoszech; ale czego świat nie wie, to tego, że, kiedy opinja oświeciła go co do procesu hrabiego Palanza, skazał się za pokutę na chleb i wodę przez trzynaście tygodni, tyle tygodni ile jest głosek w nazwisku Davide Palanza. Mamy tu na dworze niezmiernie sprytnego łajdaka, nazwiskiem Rassi, wielkiego sędziego lub generała poborcy który, wówczas gdy chodziło o śmierć hrabiego Palanza, opętał ojca Landriani. W okresie owej trzynastotygodniowej pokuty, hrabia Mosca, przez współczucie, a trochę przez złośliwość, zapraszał go na obiad raz lub nawet dwa razy na tydzień; zacny arcybiskup, aby nie być niegrzecznym, jadł jak wszyscy, uważał bowiem iż odbywać publiczną pokutę za czyn zatwierdzony przez monarchę trąciłoby zuchwalstwem i jakobinizmem. Ale wiadomo było, że, po każdym obiedzie, na którym obowiązek wiernopoddańczy zmusił go do jedzenia ze wszystkimi, nakładał sobie za pokutę dwa dni o chlebie i wodzie.
Jego Wielebność O. Landriani, tęga głowa, człowiek wielkiej nauki, ma tylko jedną słabostkę; chce być kochany: dlatego rozczul się na jego widok, a za trzecią wizytą pokochaj go na dobre. W połączeniu z twojem urodzeniem, to wystarczy aby cię uwielbiał. Nie okaż zdziwienia że cię odprowadza na schody; zachowuj się jak człowiek przywykły do tych względów: arcybiskup jest poprostu na kolanach przed szlachectwem. Poza tem bądź skromny, namaszczony, nic błyskotliwego, żadnych sprytnych odpowiedzi. Jeżeli go nie spłoszysz, będzie za tobą przepadał: a pomyśl, że trzeba aby z własnego popędu zrobił cię swoim wielkim wikarjuszem. Hrabia i ja będziemy zdziwieni i nawet zmartwieni tą szybką karjerą; to jest nieodzowne ze względu na księcia.
Fabrycy pobiegł do pałacu arcybiskupa: szczęśliwym trafem, pokojowiec zacnego prałata, nieco głuchy, nie usłyszał nazwiska del Dongo; oznajmił poprostu młodego księdza imieniem Fabrycy. Arcybiskup miał u siebie proboszcza niezbyt przykładnych obyczajów, którego wezwał aby go połajać. Właśnie udzielał mu reprymendy, co było dlań rzeczą nader przykrą, tak że nie chciał dłużej się z nią nosić; kazał tedy czekać trzy kwadranse stryjecznemu wnukowi wielkiego arcybiskupa Askania del Dongo.
Jak odmalować jego rozpacze i przeprosiny, kiedy, odprowadziwszy proboszcza do przedpokoju i spytawszy, za powrotem, oczekującego nań człowieka czem może mu służyć, ujrzał fjoletowe pończochy i usłyszał nazwisko Fabrycego del Dongo? Bohater nasz był tak ubawiony przygodą, iż, na tej pierwszej wizycie, ucałował w wylewie czułości rękę świętego prałata. Trzeba było słyszeć arcybiskupa, jak powtarza z rozpaczą: del Dongo wyczekujący w przedpokoju! Uważał sobie za obowiązek — jako usprawiedliwienie — opowiedzieć mu całą historję z proboszczem, jego przewinę, jego tłumaczenie się, etc.
Czyż to możliwe, mówił sobie Fabrycy wracając do pałacu Sanseverina, aby to był człowiek, który przyśpieszył śmierć biednego Palanzy!
— Cóż myśli Wasza Ekscelencja? rzekł Mosca, widząc go wchodzącego do księżnej (hrabia nie pozwalał, aby Fabrycy nazywał go Ekscelencją).
— Spadam z obłoków; nic się nie znam na ludziach: gdybym nie wiedział jego nazwiska, założyłbym się, że ten prałat nie potrafiłby patrzeć jak zarzynają kurczę.
— I wygrałbyś, odparł hrabia; ale kiedy jest wobec panującego lub choćby wobec mnie, nie umie się sprzeciwić. Co prawda, aby wywrzeć pełne wrażenie, muszę mieć żótłą wstęgę na piersiach; gdybym był we fraku, sprzeciwiłby się może, toteż kładę zawsze mundur na jego przyjęcie. Nie naszą jest rzeczą niweczyć urok władzy, dzienniki francuskie podkopują go dość szybko; mania szacunku będzie żyła ledwie tyle co my, a ty, mój bratanku, przeżyjesz uszanowanie. Tak, ty będziesz zacnym człowiekiem.
Fabrycy lubił bardzo towarzystwo hrabiego; był to pierwszy niepospolity człowiek, który raczył z nim mówić bez obłudy; pozatem mieli jedno wspólne upodobanie, mianowicie archeologję i wykopaliska. Z drugiej strony, hrabiemu pochlebiała uwaga z jaką młodzieniec go słuchał; ale zachodziła tu kapitalna przeszkoda: Fabrycy mieszkał w pałacu Sanseverina, żył w pobliżu księżnej, okazywał z całą niewinnością że ta bliskość jest jego szczęściem: a Fabrycy miał oczy i płeć rozpaczliwie świeże! Oddawna już Ranucy Ernest IV, który rzadko spotykał się z odmową, dotknięty był tem, że cnota księżnej, znana na dworze, nie uczyniła wyjątku dla jego osoby. Widzieliśmy, że spryt i przytomność umysłu Fabrycego uraziły go od pierwszego dnia. Nie dobrem okiem patrzał na wzajemną czułość, którą on i ciotka Jego okazywali tak nieopatrznie; uważnie nadstawiał ucha na plotki dworaków, niewyczerpane w tej mierze. Przybycie młodego człowieka i owa tak niezwykła audjencja stanowiły przez miesiąc temat gawęd dworskich; co nasunęło księciu pewną myśl.
Miał w swojej gwardji prostego żołnierza, który niezwykle dobrze znosił wino; człowiek ten pędził życie w szynkowniach 1 zdawał wprost panującemu sprawę z ducha armji. Carlone nie miał wykształcenia, inaczej byłby dawno awansował. Obowiązkiem jego było stawić się do dnia w pałacu gdy zegar wieżowy bił południe. Chwilę przedtem, książę sam spuścił żaluzję w pokoiku przytykającym do gotowalni Jego Wysokości. Wrócił nieco po dwunastej i zastał gwardzistę. Książę miał przy sobie ćwiartkę papieru i kałamarz i podyktował żołnierzowi następujący list.
„Wasza Ekscelencja jest niewątpliwie człowiekiem wielkich zdolności; temu właśnie głębokiemu Jej rozumowi zawdzięczamy, iż Państwo cieszy się tak dobrym rządem. Ale, drogi hrabio, powodzenie nie obywa się nigdy bez odrobiny zawiści; lękam się, aby świat nie bawił się nieco pańskim kosztem, jeżeli twoja przenikliwość nie przeniknie, że pewien młody człowiek miał szczęście obudzić — może mimowoli — miłość wielce niecodzienną. Szczęśliwy ten śmiertelnik ma dopiero dwadzieścia trzy lat; — co zaś, drogi hrabio, wikła nieco sprawę, to że i ty ja mamy dwa razy tyle. Wieczorem, na pewien dystans, hrabia jest uroczy, świetny, dowcipny, miły; ale rano, zbliska, dobrze zważywszy, nowoprzybyły ma może więcej powabów. Otóż, my kobiety przykładamy wiele wagi do puszku młodości, zwłaszcza gdy same przebyłyśmy trzydziestkę. Czy nie słychać już o tem, aby tego miłego młodzieńca przywiązać do Dworu zapomocą jakiejś tłustej posadki? I któż najczęściej wspomina o tem Waszej Ekscelencji?“
Książę wziął list; dał żołnierzowi dwa talary.
— Masz tu poza swoją płacą, rzekł oschle; i bezwarunkowe milczenie, lub najwilgotniejszy dół w cytadeli. Książę miał w biurku zbiór kopert z adresami znaczniejszych osób, kreślonemi ręką tego samego żołnierza, który uchodził za nieumiejącego pisać i nie pisywał nawet swoich szpiegowskich raportów: książę wybrał odpowiednią kopertę.
W kilka godzin później, hrabia Mosca otrzymał pocztą list; obliczono porę w której mógł nadejść i, w chwili gdy listonosz, którego widziano wchodzącego z listem, wyszedł z pałacu, zawołano hrabiego do Jego Wysokości. Nigdy jeszcze faworyt nie był pogrążony w cięższym smutku: aby się nasycić jego przygnębieniem, książę wykrzyknął:
— Chcę dziś wytchnąć swobodnie z przyjacielem, a nie pracować z ministrem. Głowa mnie dziś boli szalenie, a co więcej, oblegają mnie czarne myśli.
Czy potrzeba tłumaczyć fatalny humor, w jakim znajdował się pierwszy minister, hrabia Mosca de la Rovere, w chwili gdy mu wolno było opuścić dostojnego pana? Ranucy Ernest IV biegły był w dręczeniu serc; bez zbytniej przesady, mógłbym tu użyć porównania o tygrysie, który lubi igrać ze swą ofiarą.
Hrabia kazał się odwieźć do domu w galopie; krzyknął wchodząc aby nie wpuszczano żywej duszy, kazał powiedzieć służbowemu audytorowi że może odejść (mierziła go świadomość, że w pobliżu znajduje się żywa istota) i zamknął się w galerji obrazów. Tam wreszcie mógł się poddać swej wściekłości; tam strawił wieczór bez światła, przechadzając się tam i z powrotem, jak człowiek nie panujący nad sobą. Starał się nakazać milczenie swemu sercu, aby skupić całą uwagę na to, co mu należało uczynić. W męce, któraby przejęła współczuciem najokrutniejszego wroga, powiadał sobie: Człowiek, którego nienawidzę, mieszka u księżnej, spędza z nią wszystkie chwile. Mamż wziąć na spytki którąś z pokojowych? To niebezpieczne; ona jest taka dobra! płaci hojnie! ubóstwiają ją! (Któż, wielki Boże, jej nie ubóstwia?) Oto pytanie, podjął z wściekłością:
Czy mam objawić zazdrość, która mnie pożera, czy też nie wspominać o tem?
Jeżeli zmilczę, nie będą się kryli przedemną. Znam Ginę, to kobieta rządząca się pierwszym popędem; postępowanie jej jest niespodzianką dla niej samej; gdy chce sobie nakreślić rolę zgóry, wikła się; zawsze, w rozstrzygającej chwili, przychodzi jej nowa myśl, za którą leci jak za czemś najlepszem i psuje wszystko.
Jeżeli nie zdradzę niczem swego męczeństwa, nie będą się kryli, i będę widział co się dzieje.
Tak; ale dając temu wyraz, stworzę nowe okoliczności; pobudzę do zastanowienia; uprzedzę wiele okropnych rzeczy, które mogą się zdarzyć... Może ona go oddali (hrabia odetchnął), wówczas prawie-że wygrałem partję; gdyby nawet Gina była na razie nieco markotna, uspokoję ją... a ten niehumor, cóż naturalniejszego?... kocha go jak syna od piętnastu lat. W tem cała nadzieja: jak syna... ale nie widywała go od Waterloo; ale, od powrotu z Neapolu, to inny człowiek, zwłaszcza dla niej. Inny człowiek! powtórzył z wściekłością; i ten człowiek jest uroczy; ma zwłaszcza ów wyraz naiwny i tkliwy, oko pełne blasku, które przyrzeka tyle szczęścia! a takich oczu księżna nie widuje na naszym dworze!... Miejsce ich zajęło ponure lub sardoniczne spojrzenie. Ja sam, znękany polityką, władając jedynie dzięki wpływowi na człowieka który chciałby mnie ośmieszyć, jakąż minę muszę mieć nieraz! Ach, jakiebądź czyniłbym wysiłki, spojrzenie moje jakże musi być stare! Czyż moja wesołość zawsze nie sąsiaduje z ironją? Powiem więcej — trzeba dziś być szczerym — czy przez moją wesołość nie przegląda, jako rzecz bardzo bliska, absolutna władza... i złość? Czy czasem nie mówię sobie, zwłaszcza gdy mnie kto podrażnił Mogę wszystko co zechcę? a nawet dodaję to głupstwo: powinienem być szczęśliwszy niż inni, bo mam to, czego inni nie mają; wszechwładzę w trzech czwartych rzeczy... Bądźmyż sprawiedliwi! przyzwyczajenie do tej myśli musi psuć mój uśmiech... musi mi dawać pozór egoizmu... zadowolonego... A jaki jego uśmiech jest uroczy! oddycha szczęściem pierwszej młodości i rodzi je.
Nieszczęściem dla hrabiego, wieczór był gorący, duszny, zwiastujący burzę; czas, który, w tym kraju, nastraja do gwałtownych decyzyj. Jak oddać wszystkie rozumowania, wszystkie obrazy, które, przez trzy śmiertelne godziny, torturowały tego namiętnego człowieka? Wreszcie, rozwaga zwyciężyła, jedynie pod wpływem tej refleksji: Prawdopodobnie jestem szalony; łudzę się że rozumuję, a jedynie kręcę się aby znaleźć mniej okrutną pozycję; przechodzę mimo jakiejś rozstrzygającej racji, nie widząc jej. Skoro tedy zaślepia mnie nadmierny ból, idźmy za owem prawidłem, zalecanem przez wszystkich mędrców, które nazwano rozwagą.
Zresztą, gdy raz wymówię nieszczęsne słowo zazdrość, rola moja wytyczona jest na zawsze. Przeciwnie, nie rzekłszy nic dziś, mogę powiedzieć jutro: zostaję panem sytuacji. Próba była zbyt silna, hrabia byłby oszalał, gdyby potrwała dłużej. Odczuł chwilową ulgę: uwaga jego zatrzymała się na anonimowym liście. Od kogo może pochodzić? Tu nastąpił przegląd nazwisk i refleksja Przy każdem: to rozerwało go na chwilę. W końcu, hrabia przypomniał sobie złośliwy błysk jaki strzelił z oczu księcia, kiedy, pod koniec audjencji, wyrzekł: Tak, drogi przyjacielu, zgódź się z tem: rozkosze i zabiegi tryumfującej ambicji, nawet nieograniczonej władzy, niczem są wobec szczęścia, jakie daje wzajemna miłość. Jestem człowiekiem wprzód nim jestem panującym i kiedy mam to szczęście że kocham, kochanka moja ma do czynienia z człowiekiem nie z monarchą. Hrabia zestawił tę chwilę złośliwej ucięty z owem zdaniem w liście:...temu właśnie głębokiemu rozumowi zawdzięczamy, iż Państwo cieszy się tak dobrym rządem. To zdanie księcia; wykrzyknął; u dworaka byłoby ono zbyt nieostrożne; autorem listu jest Jego Wysokość.
Po rozwiązaniu zagadki, drobna radość, spowodowana przyjemnością odgadnięcia jej, ustąpiła niebawem okrutnej wizji uroków Fabrycego, która zjawiła się na nowo. Był to niby olbrzymi ciężar, który spadł na serce nieszczęśliwego. Cóż znaczy od kogo jest anonim wykrzyknął z wściekłością; czyż fakt, który mi on odsłania, mniej przez to istnieje? Ten kaprys może zmienić moje życie, rzekł jakby dla usprawiedliwienia swego szaleństwa. W pierwszej chwili, jeśli go kocha jak kochanka, Gina pojedzie z nim do Belgirate, do Szwajcarji, w jakikolwiek kąt świata. Jest bogata, a zresztą, gdyby miała żyć rok cały o kilku ludwikach, co jej to znaczy? Czy nie wyznała mi, niespełna przed tygodniem, że pałac jej, tak dobrze urządzony, tak wspaniały, nudzi ją? Trzeba czegoś nowego tej tak młodej duszy! I z jaką prostotą nastręcza się to szczęście! Porwie ją, nim pomyśli o niebezpieczeństwie, nim pomyśli aby się mnie użalić. A ja jestem tak nieszczęśliwy! wykrzyknął hrabia zalewając się łzami.
Przysiągł sobie nie iść do księżnej tego wieczora, ale nie mógł zapanować nad sobą; nigdy oczy jego tak bardzo nie pragnęły jej widoku. Około północy zaszedł do niej, zastał ją samą z bratankiem; o dziesiątej pożegnała gości i kazała zamknąć drzwi dla wszystkich.
Na widok serdeczności panującej między temi dwiema istotami, oraz naiwnej radości księżnej, okropna trudność stanęła przed oczyma hrabiego, i to niespodzianie! nie pomyślał o tem w czasie długich dumań w galerji obrazów: jak ukryć zazdrość?
Nie wiedząc jakiego pozoru się chwycić, napomknął, iż tego wieczora książę bardzo źle był dlań usposobiony, sprzeciwiał mu się we wszystkiem, etc. Z boleścią ujrzał, że księżna zaledwie go słucha i że nie zwraca uwagi na te okoliczności, które przedwczoraj jeszcze byłyby przedmiotem nieskończonych domysłów. Hrabia spojrzał na Fabrycego: nigdy ta piękna twarz nie wydała piu się równie szczera i szlachetna! Fabrycy słuchał z większą uwagą niż księżna kłopotów, o których opowiadał hrabia.
W istocie, myślał, ta głowa łączy nadzwyczajną dobroć z wyrazem jakiegoś naiwnego i tkliwego wesela, które jest wręcz nieodparte. Zdaje się mówić, że jedynie miłość i jej upojenia ważne są na tym świecie. Ale, mimo to, niech się nastręczy jakiś szczegół wymagający inteligencji, spojrzenie jego budzi się i przejmuje zdumieniem.
Wszystko jest proste tym oczom, bo wszystko widzą z wysoka. Wielki Boże! jak walczyć z takim wrogiem? A, koniec końców, czem jest życie bez miłości Giny? Z jakim zachwytem słucha ona przemiłych wyskoków tego młodego umysłu, który dla kobiety musi się zdawać czerni jedynem w święcie!
Okrutna myśl chwyciła hrabiego jak spazm: zasztyletować go wobec niej, i zabić się potem?
Przeszedł się po pokoju, ledwie trzymając się na nogach, ale z rękę zaciśniętą konwulsyjnie na rękojeści sztyletu. Żadne z dwojga nie zwracało uwagi na jego zachowanie. Rzekł, iż ma wydać rozkaz lokajowi; nie słyszeli go nawet; księżna śmiała się z rozczuleniem z jakiegoś powiedzenia Fabrycego. Hrabia zbliżył się do lampy w salonie i spojrzał czy sztylet jest ostry. Trzeba być uprzejmym i wytwornym wobec tego młodzieńca, powiadał sobie wracając do nich.
Obłęd go się chwytał; zdawało mu się, że nachylają się do siebie, wymieniają pocałunki, tu, w jego oczach. To niemożliwe, w mojej obecności! powiadał sobie, rozum mi się miesza. Trzeba zachować spokój; jeśli będę niegrzeczny, księżna zdolna jest, jedynie przez urażoną ambicję, pojechać za nim do Belgirate; i tam, lub w czasie podróży, przypadek może wywołać słówko, które określi to, co czują wzajem dla siebie; w jednej chwili wszystko się spełni... Samotność uczyni to słowo rozstrzygającem; zresztą, skoro raz księżna odejdzie, co począć? a jeżeli, zwyciężywszy mnóstwo przeszkód ze strony księcia, pokażę swoją starą i stroskaną twarz w Belgirate, jakąż rolę będę grał wobec tej pary oszalałej szczęściem?
Tutaj nawet, czemże jestem innem niż terzo incomodo (ten piękny włoski język stworzony jest, zaiste, dla miłości)! Terzo lncomodo (trzeci, który zawadza)! Cóż za ból dla rozumnego człowieka czuć że gra tę ohydną rolę a nie móc tego przemóc na sobie aby wstać i odejść!
Hrabia bliski był wybuchu lub przynajmniej zdradzenia swej boleści, tak rysy jego były zmienione. Kiedy, krążąc po salonie, znalazł się blisko drzwi, uciekł wołając życzliwie i serdecznie: Dobranoc, dzieci! — Trzeba unikać krwi, rzekł sobie.
Nazajutrz po tym okropnym wieczorze, po nocy spędzonej to na rozbieraniu zalet Fabrycego, to na wybuchach najpiekielniejszej zazdrości, hrabia wpadł na myśl, aby zawołać młodego lokaja; człowiek ten zalecał się do dziewczyny zwanej Chekina, garderobianej i ulubienicy księżnej. Szczęśliwym trafem, ów młody służący był stateczny i oszczędny i pragnął miejsca odźwiernego przy jednej z publicznych budowli w Parmie. Hrabia kazał mu, aby natychmiast sprowadził Chekinę, swą kochankę. Usłuchał; w godzinę później, hrabia zjawił się niespodzianie w pokoju, gdzie dziewczyna. znajdowała się ze swym przyszłym. Hrabia przeraził, ich oboje mnogością złota które im dał, poczem ozwał się do Ghekiny, patrząc jej prosto w oczy:
— Czy księżna romansuje z monsignorem?
— Nie, rzekła po chwili milczenia dziewczyna zbierając odwagę... nie, jeszcze nie, ale on całuje często ręce pani, śmiejąc się coprawda, ale bardzo czule.
Po tem świadectwie, nastąpiło jeszcze sto odpowiedzi na tyleż wściekłych pytań hrabiego; jego niespokojna zazdrość kazała ciężko zapracować tym biedakom pieniądze, które im rzucił; w końcu uwierzył w to co mu mówili; doznał niejakiej ulgi. — Jeżeli kiedy księżna dowie się czegoś o tej rozmowie, poślę twego narzeczonego na dwadzieścia lat do twierdzy, i nie ujrzysz go aż z siwemi włosami.
Minęło kilka dni, w ciągu których znowuż Fabrycy postradał, całą wesołość.
— Zaręczam ci, mówił do księżnej, że hrabia Mosca mnie nie lubi.
— Tem gorzej dla Jego Ekscelencji, odpowiadała z pewną zawziętością.
Nie to był istotny powód niepokoju Fabrycego. Położenie, w jakiem los mnie pomieścił, jest wręcz niemożliwe, powiadał sobie. Jestem najpewniejszy że ona się nie zdradzi nigdy; obawiałaby się wymownego słowa niby kazirodztwa. Ale jeżeli pewnego wieczora, po szalonym i nieopatrznym dniu, uczyni rachunek sumienia, jeśli się jej wyda żem odgadł skłonność jaką raczy mieć do mnie, jakąż rolę będę grał w jej oczach? Ściśle rolę casto Giuseppe (przysłowie włoskie, aluzja do pociesznej roli Józefa wobec żony eunucha Putyfara).
Dać jej do poznania, że nie jestem zdolny do miłości? Nie mam dosyć wrodzonego statku, by stwierdzić ten fakt w sposób, któryby nie był jak dwie krople wody podobny do grubiaństwa. Zostaje mi, jako ucieczka, jedynie jakaś wielka miłość zostawiona w Neapolu; w takim razie trzebaby tam wrócić na dwadzieścia cztery godzin: myśl roztropna, ale czy to warto? Pozostałaby jeszcze jakaś niewybredna miłostka w Parmie, co mogłoby jej być przykre; ale wszystko lepsze niż ohydna rola mężczyzny który nie chce się domyślić. Ta droga mogłaby, to prawda, narazić mą przyszłość; trzebaby, zapomocą ostrożności i kupnej dyskrecji, zmniejszyć niebezpieczeństwo. Okrutne w tych wszystkich myślach było to, że w istocie, Fabrycy kochał księżnę o wiele bardziej niż kogobądź w świecie. Trzeba być bardzo niezręcznym, mówił sobie z gniewem, aby się tak lękać, że się nie potrafi przekonać o tem, co jest istotną prawdą! Nie czując się na siłach aby się wyplątać z tej pozycji, stał się posępny i drażliwy. Coby się ze mną stało, wielki Boże! gdybym się poróżnił z jedyną istotą, do której jestem gorąco przywiązany? Z drugiej strony, Fabrycy nie mógł się zdobyć na to, aby popsuć niebacznem słowem tak rozkoszne szczęście. Życie jego było tak pełne uroków! Serdeczna przyjaźń lubej i ładnej kobiety była czemś tak słodkiem! Co się tyczy praktycznych warunków życia, opieka jej stwarzała mu tak miłą porcję przy tym dworze, którego wielkie intrygi, dzięki niej która mu je tłumaczyła, bawiły go jak komedja. Ale lada chwila piorun może mnie obudzić! powiadał sobie. Jeśli te wieczory tak wesołe, tak tkliwe, pędzone prawie sam na sam z kobietą tak uroczą, doprowadzą do czegoś więcej, ona będzie sądziła, że znalazła we mnie kochanka; będzie żądała uniesień, szaleństw, a ja mogę jej zawsze ofiarować przyjaźń ale nie miłość: natura odmówiła mi tego wzniosłego szaleństwa. Ileż wymówek będę musiał znieść w tej mierze! Zdaje mi się, że jeszcze słyszę księżnę d’A***, a wszak ja drwiłem sobie z księżnej! Będzie sądziła, że to brak miłości do niej, gdy to jest brak miłości we mnie; nie zechce tego zrozumieć.Często, pod wrażeniem jakiej dworskiej anegdotki, która w jej ustach ma ten niezrównany wdzięk, pustotę — a zresztą potrzebna jest dla mego wykształcenia! — całuję jej rękę, czasem lica. Co począć, jeśli ta ręka uściśnie moją w pewien znaczący sposób?
Fabrycy pojawiał się codziennie w najznaczniejszych i najmniej wesołych domach w Parmie. Kierowany radami hrabiego, zręcznie nadskakiwał panującemu księciu i jego synowi, księżnej Klarze-Paulinie i arcybiskupowi. Miał pozycję, ale to nie uśmierzało jego śmiertelnej obawy poróżnienia się z ciotką.

VIII

Tak więc, w niespełna miesiąc po przybyciu na dwór, Fabrycy miał wszystkie utrapienia dworaka, a serdeczna przyjaźń, stanowiąca szczęście jego życia, była zatruta. Jednego wieczora, dręczony temi myślami, opuścił salon księżnej, gdzie zanadto wyglądał na urzędowego kochanka; błądząc na oślep po mieście, zaszedł pod teatr. Teatr był oświetlony; wstąpił. Była to pusta lekkomyślność jak na człowieka noszącego jego szaty; takich lekkomyślności postanowił. sobie unikać w Parmie, która, ostatecznie, jest czterdziesto-tysięczną mieściną. Prawda iż, od pierwszych dni, wyzbył się swego urzędowego stroju; wieczorem, kiedy nie puszczał się w najwyższe sfery, był poprostu ubrany czarno, jak człowiek w żałobie.
Wziął lożę na trzeciem piętrzę, aby go nikt nie widział; grano Młodą Gospodynię Goldoniego. Wodził oczami po architekturze sali, ledwie czasem obracając je ku scenie. Ale publiczność parskała raz po raz śmiechem; Fabrycy spojrzał na młodą aktorkę grającą rolę gospodyni: wydała mu się zabawna. Przyjrzał się jej uważnie, była milutka, a zwłaszcza pełna naturalności: była to naiwna dziewczyna, pierwsza śmiała się z ładnych rzeczy, które Goldoni wkłada jej w usta, i wygłaszała je jakby ze zdziwieniem. Spytał jak się nazywa; powiedziano mu: Marjeta Valserra.
A! pomyślał, wzięła moje nazwisko, to osobliwe. Mimo swoich projektów, dosiedział w teatrze do końca sztuki. Nazajutrz wrócił; w trzy dni później znał adres Marjety Valserra.
Tego samego dnia w którym zdobył ten adres z dość wielkim trudem, zauważył wieczorem, że hrabia jest dlań nadzwyczaj czuły. Biedny zazdrosny kochanek, który dokładał starań aby się utrzymać w granicach rozsądku, otoczył młodego człowieka szpiegami, wyprawa teatralna ucieszyła go. Jak odmalować radość hrabiego, kiedy, nazajutrz po dniu w którym wymógł na sobie to aby być miły dla Fabrycego, dowiedział się, że ten, coprawda wpół przebrany w długi niebieski surdut, wdrapał się na nędzne poddasze, jakie Marjeta zajmowała na czwartem piętrze starego domostwa za teatrem. Uciechę jego zdwoiła wiadomość, że Fabrycy przedstawił się pod fałszywym nazwiskiem i że miał zaszczyt obudzić zazdrość hultaja zwanego Giletti, który w mieście grywał role lokajów, a po wsiach tańczył na linie. Szlachetny ten kochanek Marjety wymyślał na Fabrycego i odgrażał się że go zabije.
Trupy operowe składa impresarjo, który zbiera po świecie śpiewaków dostępnych dla jego kasy; wyjątkowo kompanja trzyma się przez jeden sezon, najwyżej przez dwa. Inaczej zespoły aktorskie: goniąc od miasta do miasta i zmieniając miejsce pobytu co parę miesięcy, tworzą mimo to jakgdyby rodzinę, której członkowie kochają się lub nienawidzą. Bywają tam stadła, które miejscowym galantom niełatwo przychodzi rozdzielić. Właśnie to zdarzyło się naszemu bohaterowi: Marjeta patrzyła nań wcale życzliwie, ale bała się straszliwie Gilettiego, który uzurpował sobie nad nią absolutną władzę i pilnował jej ściśle. Krzyczał wszędzie, że zabije monsignora, śledził bowiem Fabrycego i doszedł w końcu jego nazwiska. ów Giletti była to postać nader szpetna i najmniej stworzona do miłości: przesadnie wysoki i chudy, pocentkowany ospą i nieco zezowaty. Chętnie popisując się swemi talentami, zwykł był wchodzić za kulisy między kolegów na rękach lub płatał inne ładne sztuki. Godny rywal Fabrycego miał 32 franków miesięcznej płacy i czuł się bardzo bogaty.
Kiedy szpiegowie hrabiego Mosca upewnili go o tych szczegółach, miał uczucie że zmartwychwstaje. Wdzięk jego odżył; bardziej niż kiedy błyszczał w salonach księżnej wesołością i dowcipem. Nie wspomniał jej oczywiście ani słowa o przygodzie, która wróciła mu życie; poczynił nawet starania, aby jak najpóźniej dowiedziała się o tem. Miał przytem odwagę posłuchać rozsądku, który krzyczał mu próżno od miesiąca, że ilekroć urok kochanka blednie, kochanek powinien wyjechać w podróż.
Ważne sprawy powoływały go do Bolonji; dwa razy na tydzień kurjerzy przywozili mu nietyle papiery ministerjalne, ile nowiny o miłostkach Marjety, o wściekłości groźnego Giletti i o manewrach Fabrycego.
Jeden z agentów hrabiego zażądał kilkakrotnie Arlekina w pasztecie (jeden z tryumfów scenicznych Gilettiego: wychodzi z pasztetu, który rywal jego Brighella właśnie ma napocząć, i grzmoci go kijem); był to pozór aby aktorzynie darować sto franków. Giletti, przytłoczony długami, nie pisnął o tej gratce, ale wbił się w niesłychaną dumę.
Kaprys Fabrycego zmienił się w kwestję miłości własnej: w jego wieku, troski doprowadziły go już do tego, że miewał kaprysy! Próżność zawiodła go do teatru; aktoreczka grała bardzo wesoło i zabawiła go; wychodząc czuł się na godzinę zakochany. Hrabia wrócił do Parmy na wieść iż Fabrycemu grozi istotne niebezpieczeństwo; Giletti, który sługiwał niegdyś w świetnym pułku napoleońskich dragonów, odgrażał się serjo że zabije Fabrycego i przygotowywał sobie zgóry ucieczkę do Romanji. Jeśli czytelnik jest bardzo młody, zgorszy się naszym podziwem dla tego szlachetnego rysu. Był to wszelako niemały heroizm ze strony hrabiego aby wrócić z Bolonji; ostatecznie bowiem, rano, cera jego była mocno zmęczona, Fabrycy zaś miał tyle świeżości, tyle pogody! Komużby przyszło na myśl obwiniać go o śmierć Fabrycego, w jego nieobecności, dla takiego głupstwa! Ale to była jedna z owych rzadkich dusz, czyniących sobie wiekuiste wyrzuty skoro zaniedbają szlachetnego czynu; zresztą nie mógł znieść myśli aby księżna była smutna, i z jego winy.
Zastał ją za powrotem milczącą i przybitą. Oto co się stało. Pokojowa jej, Chekina, dręczona wyrzutami i mierząc rozmiar swej winy ogromem sumy jaką otrzymała w jej odpłatę, zachorowała. Jednego wieczora, księżna, która ją lubiła, zaszła do niej. Dziewczyna nie mogła się oprzeć tej dobroci; zalała się łzami, chciała oddać swej pani wszystko co jej jeszcze zostało z otrzymanych pieniędzy, wreszcie zdobyła się na wyznanie rozmowy z hrabią. Księżna żywo zgasiła lampę, poczem rzekła Chekinie że jej przebacza, pod warunkiem że nigdy, nikomu w świecie, nie powie ani słowa o tej dziwnej scenie. Biedny hrabia, dodała niedbale, lęka się śmieszności; wszyscy mężczyźni są tacy.
Hrabina pobiegła do siebie. Ledwie zamknąwszy się w pokoju, zalała się łzami; myśl o miłostce z Fabrycym, na którego urodzenie patrzyła, wydała się jej czemś okropnem; a wszelako co znaczy jej postępowanie?
Taka była pierwsza przyczyna melancholji w jakiej zastał ją hrabina; po jego powrocie miewała ataki irytacji na niego i niemal na Fabrycego; chciałaby nie widzieć na oczy żadnego z nich; gniewała ją śmieszna — w jej oczach — rola, jaką Fabrycy gra wobec Marjety; hrabia bowiem, jak prawdziwy kochanek niezdolny do utrzymania sekretu, powiedział jej wszystko. Nie mogła się oswoić z tem nieszczęściem; bożyszcze jej miało skazę! Wreszcie, w chwili wylania, spytała hrabiego o radę; była to dla niego rozkoszna chwila, nagroda za odruch wielkoduszności który go sprowadził do Parmy.
— Cóż prostszego! rzekł hrabia, śmiejąc się; chłopiec w tym wieku goni za każdą kobietą, a nazajutrz nie myśli o niej. Czy nie wybierał się do Belgirate, odwiedzić margrabinę del Dongo? Więc dobrze, niech jedzie. W czasie jego nieobecności, poproszę aktorów aby przenieśli gdzie indziej swoje talenty, zapłacę koszta podróży; ale zobaczysz niebawem, że zakocha się w pierwszym ładnym buziaku który traf mu nastręczy... To w porządku, i nie chciałbym aby był inny... jeżeli to potrzebne, postaraj się aby margrabina go wezwała.
Myśl ta, rzucona napozór obojętnie, stała się błyskiem światła dla księżnej; bała się Gilettiego. Wieczorem, hrabia oznajmił, jak gdyby przypadkiem, że ma kurjera, który, udając się do Wiednia, przejeżdża przez Medjolan; w trzy dni później Fabrycy otrzymał list od matki. Pojechał bardzo podrażniony tem, iż wskutek zazdrości Gilettiego, nie mógł jeszcze skorzystać z dobrych chęci, o jakich Marjeta upewniła go przez mamację starszą kobietę, która służyła jej za matkę.
Fabrycy zastał matkę i jedną z sióstr w Belgirate, wiosce piemonckiej na prawym brzegu Lago Maggiore; lewy należy do Medjolanu, temsamem do Austrji. Jezioro to, równoległe do jeziora Como i tak samo biegnące z północy na południe, leży o jakieś dziesięć mil na zachód. Górskie powietrze, majestatyczny widok tego wspaniałego jeziora, przypominającego mu inne, nad którem spędził dzieciństwo, wszystko to sprawiło, iż niehumor Fabrycego, bliski już gniewu, zabarwił się łagodną melancholją. Wspomnienie księżnej łączyło się obecnie z uczuciem nieskończonej tkliwości; zdawało mu się, że z oddalenia rodzi się w nim owa miłość, jakiej nie doświadczył dla żadnej kobiety; myśl, iż mógłby się z nią rozstać na zawsze, była mu nad wyraz bolesna. W tym stanie ducha, gdyby księżna raczyła się uciec do najlżejszej zalotności, byłaby zdobyła to serce: naprzykład przeciwstawiając mu rywala. Ale ona nietylko że nie chwytała się tak energicznego środka, ale doświadczała wyrzutów iż myśl jej wciąż goni za młodym podróżnym. Wyrzucała sobie to, co nazywała jeszcze kaprysem, jak gdyby to była ohyda; zdwoiła względy dla hrabiego, który, omaniony tyloma urokami, nie słuchał zdrowego rozsądku, zalecającego drugą podróż do Medjolanu.
Margrabina del Dongo, wzywana małżeństwem starszej córki, którą wydawała za pewnego księcia z okolic Medjolanu, mogła poświęcić ukochanemu synowi ledwie trzy dni; był dla niej serdeczny i tkliwy jak nigdy. W tej melancholji, która coraz bardziej ogarniała Fabrycego, nastręczała mu się dziwna a nawet śmieszna mysl, którą natychmiast wykonał. Czy odważymy się powiedzieć, ze zapragnął się poradzić księdza Blanes? Zacny ten starzec był zupełnie niezdolny zrozumieć serca szarpanego sprzecznemi namiętnościami, dziecinnemi a niemal równemi co do siły; trzebaby zresztą tygodnia na zapoznanie go z wszystkiemi względami, wśród których Fabrycy musiał lawirować w Parmie; ale, zamierzając się go poradzić, Fabrycy odnajdywał świeżość swoich szesnastu lat. Czy kto uwierzy? pragnął z nim mówić nietylko jak z rozumnym człowiekiem, jak z oddanym przyjacielem; cel tej wyprawy oraz uczucia jakie poruszały naszym bohaterem przez pięćdziesiąt godzin jej trwania są tak niedorzeczne, iż, z pewnością, dla dobra tej opowieści lepiej byłoby je opuścić. Boję się, by łatwowierność Fabrycego nie pozbawiła go sympatji czytelnika; ale, ostatecznie, był taki; czemu oszczędzać raczej jego niż kogo innego? Nie oszczędzałem hrabiego ani księcia.
Fabrycy tedy (skoro mamy wszystko powiedzieć) odprowadził matkę aż do portu Laveno, na lewym, austrjackim brzegu Lago Maggiore, dokąd przybyła około ósmej wieczór. Jezioro uważane jest za teren neutralny; o ile ktoś nie wysiada na ląd nie żądają paszportu. A ledwie zapadła noc, Fabrycy przeprawił się na tenże brzeg austrjacki, w punkcie gdzie mały gaik wrzyna się w wodę. Wynajął sediola, wiejski bardzo chybki wózeczek, dzięki któremu mógł jechać o pięć kroków za powozem matki; przebrany był za służącego casa del Dongo, i żadnemu z urzędników policji i komory nie przyszło na myśl zażądać od niego paszportu. O ćwierć mili przed Como, gdzie margrabina i jej córka miały się zatrzymać na nocleg, skręcił na lewo drogą, która, okrążając wioskę Vico, schodzi się następnie z dróżką świeżo wytyczoną nad samym brzegiem jeziora. Była północ, i Fabrycy mógł liczyć że nie spotka żandarma. Drzewa w gaikach, które dróżka przecinała co chwilę, rysowały się czarnemi konturami liści na niebie gwiaździstem ale przesłonionem lekką mgłą. Na wodzie i na niebie panował spokój; dusza Fabrycego nie mogła się oprzeć tej cudownej piękności; zatrzymał się, potem usiadł na skale, która wcina się w jezioro, tworząc mały przylądek. Ciszę mąciła jedynie lekka fala, rozbijająca się, w regularnych odstępach, o brzeg. Fabrycy miał duszę włoską, przepraszam za niego; wada ta, która zmniejsza jego urok, polega na tem: próżność władała nim jedynie okresami, sam zaś widok cudownej piękności wprawiał go w roztkliwienie i sprawiał iż zgryzota jego stawała się mniej piekąca. Siedząc na samotnej skale, bez obawy przed policją, spowity w noc i w ciszę, uczuł iż słodkie łzy zwilżyły jego oczy i znalazł tam, tanim kosztem, jedną z najszczęśliwszych chwil.
Postanowił nigdy nie kłamać Ginie; dlatego właśnie, że kochał ją w tej chwili do ubóstwienia, przysiągł sobie nigdy nie powiedzieć jej że ją kocha; nigdy nie wymówi przy niej zakląć miłości, skoro uczucie które tak nazywają obce jest jego sercu. W upojeniu szlachetności i cnoty, które napełniało go szczęściem w tej chwili, postanowił przy pierwszej sposobności powiedzieć jej wszystko: serce jego nigdy nie zaznało miłości Raz powziąwszy to męskie postanowienie, uczuł, że spadł mu z piersi ciężar. Napomknie mi może o Marjecie; dobrze więc, nie zobaczę już Marjetki, powiedział sobie wesoło.
Upał, jaki panował przez cały dzień, ustępował pod wpływem rannego wietrzyka. Już świt rysował bladem światłem wierzchołki Alp, na północ i na wschód od jeziora Como. Masy ich, pobielone śniegiem, nawet w czerwcu, odcinają się na lazurze niebios, zawsze czystym na tych wysokościach. Odnoga Alp, wysuwająca się na południe ku szczęsnej Italji, oddziela stoki Como od stoków jeziora Garda. Fabrycy śledził okiem rozgałęzienia tych cudownych gór; świt coraz wyraźniej znaczył doliny, rozświetlając lekką mgłę wznoszącą się z ich czeluści.
Fabrycy puścił się w drogę; przebył wzgórze tworzące półwysep Durini, wreszcie ukazała się jego oczom owa wieża w Grianta, z której tak często badał położenie gwiazd z księdzem Blanes. Jakiż ja byłem ciemny! Nie mogłem zrozumieć, powiadał sobie, nawet kuchennej łaciny astrologicznych traktatów, które przeglądał mój mistrz. Sądzę, że szanowałem je zwłaszcza dlatego, że rozumiałem z nich ledwie piąte przez dziesiąte: wyobraźnia dawała im sens, i to możliwie najromantyczniejszy.
Niebawem dumania jego przybrały inny kierunek. Byłożby coś rzeczywistego w tej wiedzy? Czemu miałaby być gorsza od innych? Pewna ilość głupców i filutów umawia się, że umieją, naprzykład, po meksykańsku; narzucają się w tym charakterze społeczeństwu które ich szanuje i rządom które ich płacą. Obsypuje się ich względami właśnie dlatego, że są tępi i że władza nie potrzebuje się obawiać aby podburzyli lud, grając w dudkę jego szlachetnych uczuć! Naprzykład ksiądz Bari, któremu Ernest IV przyznał świeżo 4000 franków pensji i order za to, że odtworzył dziewiętnaście wierny greckiego dytyrambu!
Ale, wielki Boże! czy mam prawo uważać te rzeczy za śmieszne? Czy mnie przystało na nie narzekać, rzekł nagle przystając; czyż nie ten sam order otrzymał mój guwerner w Neapolu? Fabrycy uczuł głęboki niesmak; piękny i szlachetny zapał, który niegdyś ożywiał jego serce, zmienił się w szpetną przyjemność udziału w kradzieży. Dobrze więc, rzekł wkońcu z przygasłym wzrokiem człowieka niezadowolonego z siebie, urodzenie daje mi prawo korzystania z tych nadużyć, głupstwem byłoby nie brać w nich udziału; nie wypada już złorzeczyć im publicznie. Rozumowanie było wcale trafne; ale zarazem opuściło Fabrycego podniosłe i szczytne szczęście, które go napełniało godzinę wprzódy. Myśl o przywileju wysuszyła tę delikatną roślinę, którą nazywamy szczęściem.
Jeżeli nie trzeba wierzyć w astrologję (podjął starając się zmienić bieg myśli), jeśli ta nauka nie jest, jak trzy czwarte nauk, zebraniem naiwnych głupców oraz zręcznych hipokrytów, skąd pochodzi, że ja tak często i ze wzruszeniem myślę o tej złej wróżbie? Wydostałem się niegdyś z aresztu w B***, ale w mundurze i z marszrutą żołnierza wtrąconego słusznie do więzienia.
Rozumowanie Fabrycego urywało się na tem; kręcił się koło trudności, nie mogąc jej pokonać. Był jeszcze za młody; w chwilach wytchnienia, dusza jego napawała się romantycznemi wrażeniami, jakich wyobraźnia zawsze była gotowa mu dostarczyć. Nie umiał przyglądać się cierpliwie sprawom, aby następnie zrozumieć ich przyczyny. Rzeczywistość zdawała mu się płaska i brudna; pojmuję, że ktoś może nie lubić na nią patrzeć, ale wówczas nie trzeba o niej rozprawiać. Nie trzeba zwłaszcza budować zarzutów z elementów własnej nieświadomości.
Tak, mimo wrodzonej inteligencji, Fabrycy nie zdawał sobie sprawy, że jego mglista wiara we wróżby jest dlań religją, głębokiem wrażeniem odebranem w zaraniu życia. Myśleć o tej wierze znaczyło czuć, znaczyło być szczęśliwym. W jaki sposób mogłaby to być wiedza dowiedziona, istotna, w rodzaju geometrji naprzykład? Przechodził wszystkie okoliczności, w których, po zauważonych wróżbach, nie zjawił się szczęśliwy lub nieszczęśliwy wypadek, jaki zdawały się zapowiadać. Ale, wśród tego rozumowania, uwaga jego zatrzymała się z radością przy wypadku w którym wróżba okazała się trafna; dusza jego wypełniała się czcią i rozrzewnieniem; czułby odrazę do człowieka, któryby przeczył wróżbom, lub odnosił się do nich z ironią.
Fabrycy szedł nie czując przebytej drogi; jeszcze grzęznął w mętnych rozumowaniach, kiedy, podniósłszy głowę, ujrzał mur ojcowskiego ogrodu. Mur ten podtrzymywał piękną terasę, wznoszącą się przeszło na czterdzieści stóp nad drogą. Sznur kamieni ciosowych na samym wierzchu, koło balustrady, dawał mu wygląd monumentalny. Wcale niezłe, rzekł zimno Fabrycy; dobra architektura niemal w stylu rzymskim; rozwijał swoje świeże wiadomości archeologiczne. Niebawem odwrócił głowę ze wstrętem; przypominała mu się ojcowska surowość, a zwłaszcza denuncjacja brata gdy wrócił z Francji.
Ta ohydna denuncjacja stała się zawiązkiem niego obecnego życia; mogę jej nienawidzić, mogę nią gardzić, ale, ostatecznie, ona zmieniła moje losy. Coby się stało ze mną na wygnaniu w Novaro, gdzie ojcowski plenipotent ledwie mnie znosił, gdyby ciotka nie rozkochała w sobie potężnego ministra? gdyby, w miejsce tej gorącej i tkliwej duszy, miała duszę oschłą i pospolitą i nie kochała mnie z oddaniem które zdumiewa mnie nieraz. Coby ze mną dziś było, gdyby księżna miała duszę swego brata, margrabiego del Dongo?
Pochłonięty okrutnemi wspomnieniami, Fabrycy wlókł się chwiejnym krokiem; zaszedł nad fosę, naprzeciw wspaniałej fasady zamku. Ledwie rzucił okiem na ten budynek poczerniały od starości. Szlachetna mowa architektury nie przemówiła doń; wspomnienie brata i ojca zamykało jego duszę na wszelkie piękno; myślał jedynie o tem, aby się mieć na baczności w obliczu obłudnych i niebezpiecznych wrogów. Popatrzał chwilę, ale ze wstrętem, na okno pokoiku, który zajmował przed rokiem 1815. Charakter ojca odarł wspomnienia dzieciństwa z wszelkiego uroku. Nie wróciłem tam, myślał, od siódmego marca o ósmej wieczór. Wyszedłem aby pożyczyć od Vasiego paszportu, a nazajutrz obawa przed szpiegami kazała mi śpiesznie wyjechać. Kiedym wrócił z Francji, nie miałem, czasu tam zajść, nawet aby obejrzeć swoje sztychy, i to dzięki denuncjacji brata!
Fabrycy odwrócił głowę ze wstrętem. Ksiądz Blanes ma przeszło ośmdziesiąt trzy lat, pomyślał ze smutkiem, nie pojawia się już prawie w zamku, jak mówiła mi siostra; starość zrobiła swoje. To dzielne i zacne serce zmroził wiek. Bóg wie, od jak dawna nie chodzi już na wieżę! Schowam się u niego w lamusie, między kadzie albo pod tłocznię, i zaczekam aż się obudzi; nie chcę mącić snu dobrego starca; prawdopodobnie nie pozna mnie nawet: sześć lat, to wiele w tym wieku! zastanę już tylko grób przyjaciela! Istne dzieciństwo, dodał, przybyć tu, aby czuć wstręt, jakim przejmuje mnie zamek ojcowski!
W tej chwili Fabrycy wszedł na placyk przed kościołem; z nieopisanem zdumieniem ujrzał, na drugiem piętrze starej wieżycy, wąskie i długie okno, oświetlone latarką księdza Blanes. Ksiądz miał, zwyczaj stawiać ją tam, ilekroć szedł do klatki z desek tworzącej jego obserwatorjum, iżby jasność nie przeszkadzała mu czytać w planisferze. Ta karta niebios rozłożona była na wielkiej glinianej donicy, w której niegdyś rosła pomarańcza. Na dnie naczynia płonęła maleńka lampka; blaszana rurka odprowadzała z garnka dym, a cień rzucony przez rurę znaczył na karcie północ. Wszystkie te przypomnienia tak prostych rzeczy zalały wzruszeniem duszę Fabrycego i wypełniły ją szczęściem.
Bezwiednie złożył dłonie i gwizdnął w nie zcicha; niegdyś umówiony sygnał. Natychmiast usłyszał, że ktoś pociąga kilkakrotnie za sznur, którym, z wyżyn obserwatorjum, otwierało się rygiel przy drzwiach do dzwonnicy. Drżąc ze wzruszenia, wbiegł na schody, zastał księdza na drewnianym fotelu w zwykłem miejscu, z okiem przylepionem do małej lunety w kwadrancie. Ksiądz skinął lewą ręką, dając znak aby mu nie przerywał; w chwilę później nakreślił na karcie do gry jakąś cyfrę, obracając się na fotelu, otworzył ramiona naszemu bohaterowi który rzucił się w nie, zalewając się łzami. Ksiądz Blanes był jego prawdziwym ojcem.
— Oczekiwałem cię, rzekł Blanes po pierwszym wylewie czułości. Czy ksiądz trzymał się w roli uczonego? czy też, często myśląc o Fabrycym, ujrzał jakiś astrologiczny znak, który czystym przypadkiem obwieścił mu jego powrót?
— Oto śmierć moja nadchodzi, rzekł ksiądz Blanes.
— Jakto! wykrzyknął ze wzruszeniem Fabrycy.
— Tak, odparł ksiądz poważnie ale bez smutku; w półszósta albo półsiódma miesiąca po twoich odwiedzinach, życie moje, nasycone szczęściem, zgaśnie

Come face al mancar dell alimento

(jak lampka, kiedy zbraknie jej oliwy). Przed ostatecznym momentem, będę prawdopodobnie miesiąc lub dwa pozbawiony mowy, poczem przejdę na łono naszego ojca; oczywiście jeśli się okaże, ze spełniłem swój obowiązek na placówce gdzie mnie postawiono.
Ty jesteś wyczerpany, zmęczony, trzeba ci snu. Od chwili gdy cię oczekuję, chowam dla ciebie chleb i butelkę wódki w skrzyni z instrumentami. Pokrzep się i staraj się nabrać tyle sił, aby mnie wysłuchać jeszcze chwilę. Jest w mojej mocy powiedzieć ci różne rzeczy, zanim noc ustąpi miejsca dniowi; obecnie widzę je o wiele wyraźniej może niż będę je widział jutro. Jesteśmy zawsze słabi, moje dziecko, i wciąż trzeba się liczyć z tą słabością. Jutro może stary człowiek, człowiek ziemny, zajmie się we mnie przygotowaniami do śmierci, a jutro wieczór o dziewiątej musisz mnie opuścić.
Skoro Fabrycy usłuchał w milczeniu, jak zwykł niegdyś, starzec rzekł:
— Zatem prawdą jest, iż, kiedy starałeś się dostać pod Waterloo, zrazu znalazłeś się w więzieniu?
— Tak, ojcze, odparł Fabrycy zdziwiony.
— Otóż wiedz, że to było wielkie szczęście; dusza twoja, strzeżona moim głosem, może się przygotować do innego więzienia, twardszego i straszliwszego! Prawdopodobnie wydostaniesz się z niego jedynie przez zbrodnię; ale, dzięki niebu, nie ty popełnisz zbrodnię. Nie posuwaj się nigdy do zbrodni, mimo największych pokus; zdaje mi się, że będzie tu chodziło o zabicie niewinnego, który nieświadomie przywłaszczy sobie twoje prawa; jeśli się przesz gwałtownej pokusie, którą napozór usprawiedliwi honor, twoje będzie bardzo szczęśliwe w oczach ludzi... a w miarę szczęśliwe w oczach mędrca — dodał po chwili namysłu; — umrzesz jak ja, mój synu, siedząc na zydlu drewnianym, zdala od wielkiego zbytku i zmierżony zbytkiem, i jak ja nie mając sobie nic ciężkiego do wyrzucenia.
Obecnie, sprawy przyszłości skończone są między nami; nie umiałbym dodać nic ważnego. Próżno starałem się wyczytać, jak długie będzie to więzienie: pół roku, rok, dziesięć lat? Nie mogłem dojrzeć; widoczniem popełnił jakiś grzech i niebo chciało mnie skarać tą niepewnością. Widzę jedynie, że po więzieniu (ale nie wiem czy w chwili opuszczenia go) stanie się to, co nazywam zbrodnią; ale, na szczęście, jestem niemal pewny, że nie ty ją popełnisz. Jeśli okażesz tę słabość, aby umaczać palce w zbrodni, wówczas reszta moich obliczeń jest jedynie szeregiem omyłek. Wówczas nie umrzesz ze spokojem w duszy, na drewnianej ławce i w białej szacie. — Mówiąc te słowa, ksiądz chciał wstać; wówczas Fabrycy zauważył ruinę czasu: starzec potrzebował blisko minuty na to aby się podnieść i obrócić ku Fabrycemu. Ten przyglądał mu się w milczeniu i bez ruchu. Ksiądz brał go kilka razy w ramiona i ściskał z niewymowną czułością. Po chwili, odzyskał dawną wesołość: Staraj się zrobić sobie legowisko wśród tych narzędzi i przespać się nieco; weź moje futra; jest ich kilka, bardzo wspaniałych: księżna Sanseverina przysłała mi je przed kilku laty. Prosiła mnie o przepowiednię co do ciebie: zachowałem te piękne futra i kwadrant, ale przepowiedni jej nie posłałem. Wszelkie wróżenie przyszłości jest wyłomem w regule i zawiera to niebezpieczeństwo, że może odmienić bieg zdarzeń; wówczas cała wiedza rozsypuje się niby domek z kart. Trzebaby mi zresztą mówić zbyt przykre rzeczy tej uroczej księżnej. Ale, ale: nie przeraź się dzwonów, które będą ci strasznie hałasowały nad uchem, kiedy będzie się dzwoniło na mszę poranną; później, o piętro niżej, puszczają w ruch wielki dzwon, od którego się trzęsie całe moje obserwatorjum. Dziś mamy świętego Giovita, żołnierza i męczennika. Wiesz, mała wioska Grianta ma tego samego patrona co wielkie miasto Brescia, co, nawiasem rzekłszy, bardzo pociesznie zmyliło mego znamienitego mistrza, Jakóba Marini z Rawenny. Nieraz powiadał mi, że mnie czeka ładna karjera; sądził że będę proboszczem wspaniałego kościoła San-Giovita w Brescii: dostałem wioskę o siedemset pięćdziesięciu dymach! Ale wszystko obróciło się najlepiej. Widziałem — może dziesięć lat temu — że, gdybym został proboszczem w Brescii, przeznaczone mi było dostać się do więzienia w Szpilbergu. Jutro przyniosę ci różne smaczne dania, ściągnięte z uczty jaką wydaję dla okolicznych proboszczów, przybyłych odprawiać ze mną sumę. Przyniosę je na dół, ale nie staraj się ze mną widzieć, nie schodź po te smakołyki, aż kiedy usłyszysz żem wyszedł. Nie trzeba, abyś mnie widział w dzień, że zaś słońce zachodzi jutro o siódmej i minut dwadzieścia siedm, przyjdę cię uściskać dopiero koło ósmej, i będziesz musiał odejść, póki godziny liczą się jeszcze dziewiątką, t. j. nim zegar wydzwoni dziesiątą. Uważaj, aby cię nikt nie widział w oknie: żandarmi mają twój rysopis i z pewnością są na żołdzie twego brata, który umie być tyranem! Margrabia jest coraz słabszy, dodał ksiądz Blanes smutno; gdy cię ujrzał, dałby ci coś może ciepłą ręką. Ale te zabiegi wątpliwej czystości nie przystały człowiekowi takiemu jak ty, którego siła tkwi w jego sumieniu. Margrabia nienawidzi syna swego Askaniusza; temu synowi przypadnie pięć czy sześć miljonów które posiada. To słusznie. Ty, po jego śmierci, dostaniesz cztery tysiące franków rocznie i pięćdziesiąt łokci czarnego sukna na żałobę dla twoich ludzi.

IX

Słowa starca, których słuchał z głęboką uwagą, oraz nadmierne zmęczenie wprawiły Fabrycego w stan podniecenia. Z trudem zasnął, i nękały go sny, może wróżące przyszłość. Rano, o dziesiątej, obudziło go drżenie dzwonnicy, straszliwy hałas jak gdyby z zewnątrz. Wstał przerażony, z uczuciem że to koniec świata; później pomyślał że jest w więzieniu: trzeba mu było czasu aby rozpoznać dźwięk wielkiego dzwonu, który czterdziestu chłopów wprawiało w ruch na cześć świętego Giovity; wystarczyłoby dziesięciu.
Fabrycy szukał dobrego miejsca aby widzieć nie będąc widziany: spostrzegł, że z tej wysokości wzrok jego sięga w ogrody a nawet w dziedziniec zamku ojca. Zapomniał o nim. Myśl o ojcu dobiegającym kresu życia odmieniła jego uczucia. Rozróżniał nawet wróble, które szukały okruszyn na balkonie jadalni. To potomstwo tych, które niegdyś obłaskawiałem, pomyślał. Na tym balkonie, jak na wszystkich balkonach w pałacu, znajdowały się liczne drzewa pomarańczowe; widok ten rozczulił go; rzut oka na ten dziedziniec, tak strojny, z ostro zarysowanemi cieniami, był w istocie wspaniały.
Niemoc ojcowska wciąż wracała mu na myśl. To osobliwe, doprawdy, ojciec ma ledwie o trzydzieści pięć lat więcej ode mnie; trzydzieści pięć a dwadzieścia trzy, to dopiero pięćdziesiąt ośm! Oczy jego, utkwione w oknach tego srogiego człowieka, który go nigdy nie kochał, napełniły się łzami. Zadrżał, nagły chłód przebiegł jego żyły; zdawało mu się, że poznaje ojca przechodzącego terasą zdobną pomarańczami, znajdującą się pod oknami jego komnaty; ale to był tylko lokaj. Pod samą dzwonnicą, dzieweczki ubrane biało i podzielone na kilka grup, zajęte były wykreślaniem deseni zapomocą czerwonych, niebieskich i żółtych kwiatów w ulicy którą miała przechodzić procesja. Ale było tam coś, co żywo przemówiło do duszy Fabrycego: oczy jego ogarniały dwie odnogi jeziora na odległość kilku mil; cudowny ten widok kazał mu niebawem zapomnieć o wszystkich innych, obudził w nim najpodnioślejsze uczucia. Wspomnienia dzieciństwa obiegły go tłumnie; dzień ten spędzony w więzieniu w dzwonnicy był jednym z najszczęśliwszych.
Szczęście wzniosło go na wyżyny dość obce jego usposobieniu; rozważał wydarzenia swego życia, on, tak młody, jak gdyby już doszedł jego kresu. Trzeba przyznać, rzekł sobie po kilku godzinach rozkosznych marzeń — że od przybycia do Parmy, nie zaznałem owej spokojnej i doskonałej radości, jakiej kosztowałem w Neapolu galopując po dróżkach Vomero lub uganiając nad brzegami Mizeny. Splot interesów tego mizernego dworu i mnie uczynił mizernym człowiekiem... Nie znajduję rozkoszy w nienawiści, sądzę nawet że byłoby to dla mnie bardzo smutne szczęście upokorzyć wrogów gdybym ich miał; ale nie mam wrogów... Hola! krzyknął nagle: a Giletti!... To szczególne, rzekł sobie, przyjemność, jakąby mi sprawiło wyprawić tego plugawca do wszystkich djabłów, przetrwała lekki kaprys jaki miałem dla Marjety... Ostatecznie, nie umyła się do księżnej d’A*** w Neapolu, którą byłem obowiązany kochać, ponieważ powiedziałem jej raz że jestem w niej zakochany. Wielki Boże! ileż razy umierałem z nudów w czasie schadzek z piękną księżną; nigdy nic podobnego w obdartym pokoju, kuchni raczej, w której Marjeta przyjęła mnie dwa razy, za każdym razem po dwie minuty.
Och, Boże! co ci ludzie jedzą! Litość bierze!... Powinienem był wyznaczyć jej i jej mammacii pensję trzech befsztyków, płatnych każdego dnia... Marjeta, dodał, odrywała mnie od lichych myśli jakie mi nastręczało sąsiedztwo tego dworu.
Byłbym może dobrze uczynił obierając życie kawiarniane, jak powiada księżna; wyraźnie skłaniała się ku temu, a ona ma więcej rozumu odemnie. Dzięki jej dobrodziejstwom, lub bodaj z tą pensją 4000 fr. i kapitałem 40.000 umieszczonych w Ljonie, które przeznacza mi matka, miałbym zawsze konia i parę talarów na kopanie i na gabinet archeologiczny. Skoro — jak się zdaje — nie jest mi przeznaczone poznać miłość, będą to zawsze dla mnie dwa wielkie źródła szczęścia; chciałbym, nim umrę, zobaczyć jeszcze raz pole bitwy pod Waterloo i odszukać łąkę gdzie mnie tak wesoło zdjęto z konia i posadzono na ziemi. Dopełniwszy tej pielgrzymki, wracałbym często nad to cudne jezioro; nic równie pięknego nie może być na świecie, dla mego serca przynajmniej. Poco szukać tak daleko szczęścia! jest tu, przed memi oczami!
Ba! rzekł sobie Fabrycy opamiętując się, policja wypędza mnie z nad Como, ale ja jestem młodszy od ludzi, którzy dowodzą tą policją. Tutaj, dodał śmiejąc się, nie znalazłbym księżnej d’A***, ale znalazłbym którąś z tych małych dziewczynek, które sypią kwiaty, i doprawdy kochałbym ją nie mniej: obłuda mrozi mnie nawet w miłości, a nasze damy silą się na zbyt górne loty. Napoleon zaszczepił im pojęcia obyczajności i stałości.
Tam do licha! rzekł cofając głowę, jak gdyby się nagle zląkł że go poznają, mimo olbrzymiej drewnianej żaluzji mającej chronić dzwony od deszczu; wkraczają, w wielkiej paradzie, panowie żandarmi. W istocie, dziesięciu żandarmów, z tych czterech podoficerów, ukazało się w głównej ulicy. Sierżant rozstawił ich co sto kroków wzdłuż drogi, którą miała przechodzić procesja. Wszyscy mnie znają tutaj; jeśli mnie spostrzegą, dam tylko jednego susa z nad Como do Szpilbergu, gdzie mi przywiążą do każdej nogi po sto dziesięć funtów: a co za rozpacz dla księżnej!
Fabrycy potrzebował parę minut, aby sobie przypomnieć, że przedewszystkiem znajduje się na więcej niż ośmdziesiąt stóp w górze, że miejsce w którem siedzi jest względnie ciemne, że oczy ludzi, którzy mogliby nań patrzeć, są oślepione słońcem,, że wreszcie wszyscy przechadzają się z wytrzeszczonemi oczami po ulicach, gdzie domy wybielono wapnem na cześć Giovity. Mimo tak jasnego rozumowania, włoska dusza Fabrycego byłaby niezdolna kosztować jakiejkolwiek przyjemności, gdyby między żandarmami a sobą nie pomieścił płóciennej szmaty, którą przymocował do okna, zrobiwszy w niej dziury na oczy.
Od dziesięciu minut dzwony wstrząsały powietrze, procesja wychodziła z kościoła, dały się słyszeć mortaretti. Fabrycy zwrócił głowę i poznał skwer opatrzony parapetem i wznoszący się nad jeziorem, gdzie tak często, za młodu, narażał się że mortaretti wypalą mu gdzieś między nogi, co sprawiało że w uroczyste święta matka wolała go mieć przy sobie.
Trzeba wiedzieć, że mortaretti (czyli małe moździerze) są nie czem innem niż lufą od karabinu upiłowaną w ten sposób, że zostaje jej tylko cztery cale; dlatego chłopi zbierają chciwie lufy od strzelb, któremi, od r. 1796, polityka Europy zasiała tak obficie równiny Lombardji. Sprowadziwszy je do czterech cali długości, ładuje się te armatki aż po brzeg prochem, zatyka się je w ziemi pionowo, przyczem smuga prochu biegnie od jednej do drugiej; ustawia się je w liczbie paruset w trzy szeregi jak bataljon, gdzieś opodal drogi, którą ma przechodzić procesja. Kiedy Przenajświętszy Sakrament jest już blisko, zapala się proch, i wówczas zaczyna się rotowy ogień pociesznie nierównych wystrzałów: kobiety szaleją z radości. Nic weselszego, niż hałas tych mortaretti słyszany zdala na jeziorze i złagodzony pluskiem wody; hałas ten, który tak często upajał go w dzieciństwie, spędził zbyt poważne myśli naszego bohatera. Przyniósł lunetę księdza i rozpoznał większość ludzi idących z procesją. Ta i owa z miluchnych dziewcząt, którą Fabrycy zostawił dwunastoletniem dzieckiem, była dziś wspaniałą kobietą; widok ich skrzepił serce w naszym bohaterze: aby z niemi pogwarzyć, byłby chętnie zadrwił z żandarmów.
Procesja weszła do kościoła bocznemi drzwiami, których Fabrycy nie mógł widzieć. Niebawem upał wzmógł się szalenie, nawet na szczycie dzwonnicy; mieszkańcy schronili się do domów, w wiosce zapanowała cisza. Kilka łodzi napełniło się wieśniakami wracającemi do Belagio, Menagio i innych miejscowości nad jeziorem; Fabrycy słyszał uderzenie każdego wiosła: ten prosty szczegół upajał go wręcz; na jego radość składały się wszystkie męki i wszystek przymus, jakich zaznał w sprzykrzonem życiu dworskiem. Z jakąż radością przejechałby się teraz milę po tem spokojnem jeziorze, które odbijało głębię niebios! Usłyszał, że drzwi na dole otwierają się; to stara służąca księdza Blanes przyniosła duży kosz: musiał zadać sobie gwałt aby do niej nie zagadać. Kocha mnie niemal tak samo jak jej pan, powiadał sobie; czyżby mi nie dochowała, bodaj kilka godzin, sekretu? Ale, powiadał sobie Fabrycy, Pogniewałbym mego przyjaciela; mógłbym go narazić wobec żandarmów! — i Fabrycy pozwolił odejść Ghicie, nie odezwawszy się do niej. Zjadł doskonały obiad, poczem ułożył się aby zasnąć na kilka minut; obudził się aż o wpół do dziewiątej wieczór; ksiądz Blanes potrząsnął nim ująwszy go za ramię; była noc.
Ksiądz był bardzo zmęczony, miał o pięćdziesiąt lat więcej niż poprzedniego dnia. Gdy usiadł, nie mówili już o rzeczach poważnych. Uściskaj mnie, rzekł do Fabrycego. Wziął go po dwakroć w ramiona. Śmierć, rzekł wreszcie, która zakończy to długie życie, nie będzie miała nic równie ciężkiego jak to rozstanie. Mam skarbczyk, który zostawię u Ghity, z poleceniem aby czerpała z niego na swoje potrzeby, ale aby ci oddała to co zostanie, jeśli kiedy tego zażądasz. Znam ją; zdolna jest, oszczędzając dla ciebie, nie jadać mięsa ani cztery razy na rok, o ile nie wydasz jej ścisłych rozkazów. Możesz znaleźć się w nędzy, wówczas grosz starego przyjaciela ci się przyda. Nie spodziewaj się od brata niczego prócz łajdactwa; staraj się zdobyć pieniądze pracą, która cię zrobi użytecznym. Przewiduję dziwne przewroty: za pięćdziesiąt lat, może nie zniosą już nierobów. Matki i ciotki może ci zbraknąć; siostry będą musiały słuchać mężów... Idź, idź, uciekaj! wykrzyknął ksiądz żywo usłyszawszy w zegarku lekki szczęk zapowiadający że dziesiąta ma wybić niebawem; nie pozwolił nawet, aby go Fabrycy uściskał ostatni raz.
— Śpiesz się! śpiesz się! przynajmniej minutę schodzi się ze schodów; uważaj żebyś nie upadł, to byłaby okropna wróżba. Fabrycy rzucił się ku schodom; znalazłszy się na ulicy, zaczął biec. Właśnie był pod zamkiem ojca, kiedy zegar wybił dziesiątą, każdy dźwięk rozlegał się w piersi niby uderzenie. Zatrzymał się aby się zastanowić, lub raczej aby się poddać uczuciom jakie budziła w nim kontemplacja tego majestatycznego budynku, któremu w wilję przyglądał się tak obojętnie. Wśród tych dumań, obudziły go męskie kroki; podniósł wzrok i ujrzał czterech żandarmów. Miał parę znakomitych pistoletów, które podsypał był świeżo; szczęk kurka zwrócił uwagę żandarma, który już miał go aresztować. Fabrycy zrozumiał niebezpieczeństwo i gotował się strzelić pierwszy; miał prawo, był to bowiem jedyny sposób stawienia oporu czterem dobrze uzbrojonym ludziom. Szczęściem, żandarmi, którzy obchodzili tego wieczora karczmy aby wyganiać z nich chłopów, nie okazali się nieczuli na grzeczności jakich doznali w tych miłych przybytkach; nie dość szybko namyślili się pełnić swój obowiązek. Fabrycy puścił się pędem; żandarmi uczynili też kilka kroków, wołając: „Łapaj! Trzymaj!“ poczem zaległa cisza. Szczęk moich pistoletów omal mnie nie zgubił; księżna — o ile byłoby ni dane ujrzeć jeszcze kiedy jej piękne oczy — miałaby prawo powiedzieć mi, że dusza moja znajduje przyjemność w oglądaniu tego co się zdarzy za dziesięć lat, a zapomina patrzyć na to, co się dzieje tuż obok.
Fabrycy zadrżał myśląc o niebezpieczeństwie którego uniknął; podwoił kroku, ale niebawem nie mógł się wstrzymać aby nie biegnąć, co nie było zbyt ostrożne: zwrócił na siebie uwagę kilku wieśniaków, którzy wracali do domów. Dopiero w górach, więcej niż o milę od Grianta, zdobył się na to aby się zatrzymać; a nawet zatrzymawszy się oblał się zimnym potem na myśl o Szpilbergu.
Zażyłem ładnego strachu! powiadał sobie: słysząc dźwięk tego słowa, omal że uczuł wstyd. Ale czyż ciotka nie powiedziała mu, iż rzeczą, której najbardziej potrzebuję, jest nauczyć się przebaczać samemu sobie? Porównywam się zawsze z wzorem doskonałym, który nie może istnieć. Dobrze więc, przebaczam sobie swój strach, bo z drugiej strony byłem stanowczo gotów bronić swej wolności, i z pewnością nie zostaliby na nogach wszyscy czterej! gdyby przyszło odprowadzić mnie do więzienia. Ale, dodał, Zachowuję się nie po wojskowemu; zamiast wykonać szybki odwrót, spełniwszy swój cel i może zbudziwszy podejrzenie przeciwnika, zabawiam się fantazjami niedorzeczniejszemi może niż wszystkie przepowiednie zacnego proboszcza.
W istocie, zamiast wykonać odwrót najkrótszą drogą i dobić do Lago Maggiore, gdzie czekała go łódka, czynił ogromne koło, aby zobaczyć swoje drzewo. Czytelnik przypomina sobie miłość, jaką Fabrycy żywił do kasztana, zasadzonego przez jego matkę przed dwudziestu trzema laty. Byłoby godne mego brata, powiadał sobie, gdyby kazał ściąć to drzewo; ale tego rodzaju ludzie nie czują rzeczy subtelnych; pewno ani nie pomyślał o tem. Zresztą, to nie byłaby zła wróżba, dodał z otuchą. W dwie godziny później ujrzał z przerażeniem, że ktoś (psotnicy czy burza?) złamał gałąź młodego drzewa, tak że zwisała uschnięta; Fabrycy obciął ją z szacunkiem i starannie obrobił złamane miejsce, tak aby woda nie mogła sączyć się do pnia. Następnie, mimo że czas był mu drogi, miało bowiem dnieć lada chwila, spędził dobrą godzinę na okopaniu swego ukochanego drzewa. Dopełniwszy tych szaleństw, puścił się żywo ku Lago Maggiore. Ogółem nie był smutny, drzewo chowało się ładnie, tęższe niż kiedykolwiek: w pięć lat urosło go niemal drugie tyle. Gałąź była jedynie wypadkiem bez znaczenia; raz odcięta, nie szkodziła już drzewu, które nawet stało się smuklejsze, ile że jego gałęzie zaczynały się wyżej.
Nie zrobił ani mili, kiedy olśniewająca smuga światła oblała na wschodzie wierzchołki Resegon di Lek, góry sławnej w okolicy. Droga zaludniła się wieśniakami: ale, zamiast hodować wojownicze myśli, Fabrycy roztkliwiał się wzruszającym widokiem lasów w okolicy Como. To może najładniejsze lasy w świecie: rozumie się nie w tem znaczeniu, że dają najwięcej talarków, jakby powiedziano w Szwajcarji, ale że najwięcej mówią do duszy. Słuchać tej mowy w położeniu w którem się znajdował Fabrycy, wystawiony na pościg pp. żandarmów lombardzko-weneckiej prowincji, to było istne dzieciństwo. Jestem o pół mili od Francji, rzekł wreszcie; spotkam celników i żandarmów odprawiających ranny ront: to wykwitne ubranie wyda się im podejrzane, spytają o paszport; otóż ten paszport zawiera najwyraźniej nazwisko przeznaczone do więzienia; i oto znajdę się w miłej konieczności popełnienia morderstwa. Jeżeli, jak zazwyczaj, żandarmi będą szli po dwóch, nie mogę poprostu czekać z daniem ognia aż jeden z nich zechce mnie brać za kołnierz: niech, padając, zatrzyma mnie bodaj na chwilę, już jestem w Szpilbergu. Fabrycy, przejęty grozą, zwłaszcza tem, że będzie musiał strzelać pierwszy do dawnego żołnierza swego wuja, hrabiego Pietranera, ukrył się w spróchniałym pniu olbrzymiego kasztana; podsypał pistolety, kiedy usłyszał człowieka, który szedł przez las, śpiewając rozkoszną melodję Mercadante, modną wówczas w Lombardji.
Dobra wróżba, rzekł Fabrycy. Melodja ta, której wysłuchał z nabożeństwem, rozbroiła podrażnienie, które zaczęło barwić jego myśli. Spojrzał na drogę w obie strony, nie ujrzał nikogo; śpiewak nadchodzi snać boczną dróżką, rzekł sobie. Prawie w tej samej chwili ujrzał lokaja w schludnej angielskiej liberji; siedział na szkapie swojego chowu a wiódł za uzdę rasowego konika, nieco chudego.
Ha! gdybym rozumował jak Mosca! rzekł sobie Fabrycy; powtarza mi zawsze, że niebezpieczeństwo, w jakiem znajduje się człowiek, jest zawsze miarą jego praw nad sąsiadem. W myśl tej zasady palnąłbym w łeb temu pachołkowi i, siadłszy na jego anglika, kpiłbym sobie z żandarmów. Natychmiast po powrocie do Parmy posłałbym pieniądze temu człowiekowi, lub jego wdowie... ale to byłoby okropne!

X

Tak sobie prawiąc morały, Fabrycy wyskoczył na gościniec prowadzący do Szwajcarji: w tem miejscu biegnie on wzdłuż lesistego zbocza. Jeżeli ten chwat się zlęknie, rzekł sobie Fabrycy, wypuści się galopem, a ja zostanę tu jak dudek. W tej chwili, znajdował się o dziesięć kroków od lokaja, który już nie śpiewał. Fabrycy ujrzał w jego oczach lęk: chciał może zawrócić z końmi!
Niezdecydowany jeszcze, Fabrycy dał susa; chwycił angielskiego konia za uzdę.
— Mój przyjacielu, rzekł do lokaja, ja nie jestem zwykłym opryszkiem: zacznę od tego, że ci dam dwadzieścia franków, ale muszę pożyczyć od ciebie konia; zabiją mnie, jeśli coprędzej nie dam nura. Goni mnie czterech braci Riva, sławnych strzelców których zapewne znasz; złapali mnie w pokoju siostry, wyskoczyłem oknem i jestem tutaj. Wyszli do lasu ze strzelbami i psami. Schowałem się w ten spróchniały kasztan, bo widziałem jednego z nich jak przecinał drogę: ale psy wytropią mnie! Siądę na twego konia i pocwałuję milę za Como; jadę do Medjolanu, aby się rzucić do nóg wicekróla. Zostawię ci konia na stacji pocztowej, z dwoma napoleonami dla ciebie, jeśli mi go oddasz dobrowolnie. Ale jeśli stawisz najmniejszy opór, widzisz ten pistolet? gdybyś, po mym odjeździe, nasłał mi na kark żandarmów, kuzyn mój, dzielny hrabia Alari, koniuszy J. C. Mości, postara się, aby ci połamano gnaty.
Fabrycy wygłosił tę improwizowaną przemowę z miną nawskroś pokojową.
— Zresztą, dodał śmiejąc się, nazwisko moje nie jest tajemnicą: jestem marchesino Ascanio del Dongo, zamek mój jest tuż obok, w Grianta. Nuże, hultaju! rzekł podnosząc głos, puść tego konia! Osłupiały lokaj nie rzekł ani słowa. Fabrycy przełożył pistolet do lewej ręki, chwycił cugle, skoczył na konia i pomknął galopem. Skoro się znalazł o jakie trzysta kroków, spostrzegł, że zapomniał dać przyrzeczone dwadzieścia franków; zatrzymał się; wciąż nie było nikogo na gościńcu prócz lokaja który jechał za nim galopem; dał mu chustką znak aby się zbliżył. Kiedy go ujrzał o pięćdziesiąt kroków, rzucił na gościniec garść monet i odjechał. Ujrzał zdaleka, że ów zbiera pieniądze. Rozsądny człowiek, rzekł Fabrycy śmiejąc się; żadnego zbytecznego słowa! Pomknął ku południowi, zatrzymał się w karczemce i w kilka godzin później puścił się znowu w drogę. O drugiej rano znalazł się nad Lago Maggiore; niebawem ujrzał swą łódkę krążącą po wodzie; zbliżyła się na umówiony znak. Nie znalazłszy wieśniaka któremuby mógł oddać konia, puścił szlachetne zwierzę wolno; w trzy godziny później był w Belgirate. Znalazłszy się w przyjacielskim kraju, wytchnął nieco; był wesół, wszystko udało się doskonale. Czy ośmielimy się wskazać istotne przyczyny jego radości? Drzewo jego chowało się wspaniale, a dusza była odświeżona głębokiem wzruszeniem, którego zaznał w objęciach księdza Blanes. Czy on w istocie wierzy, powiadał sobie Fabrycy, w te swoje przepowiednie? czy też, wobec tego że brat zrobił mi reputację jakobina, człowieka bez czci i wiary, zdolnego do wszystkiego, zacny ksiądz chciał mnie jedynie uchronić od pokusy strzaskania głowy jakiemuś bydlakowi, który mi wypłata szpetnego figla? Na trzeci dzień Fabrycy był w Parmie, gdzie ubawił hrabiego i księżnę, opowiadając im z najdrobniejszemu szczegółami, jak czynił zawsze, historję swej podróży.
Skoro Fabrycy przybył, zastał odźwiernego i całą służbę pałacu Sanseverina w najgrubszej żałobie.
— Co za stratę ponieśliśmy? spytał księżnej.
— Zacny człowiek, którego nazywano moim mężem, umarł w Baden. Zostawia mi ten pałac (to była rzecz umówiona), ale na znak swej pamięci dodaje 300.000 franków, czem sprawił mi wielki kłopot; nie mam ochoty się ich zrzec na rzecz margrabiny Raversi, która płata mi codzień obrzydliwe sztuki. Ty, który znasz się na tem, musisz mi znaleźć dobrego rzeźbiarza; zbuduję księciu grobowiec za trzysta tysięcy. Hrabia opowiedział parę anegdot o pani Raversi.
— Próżno starałam się ją ułagodzić dobrodziejstwami, rzekła księżna. Co do bratanków męża, porobiłam ich wszystkich pułkownikami albo generałami. Wzamian, nie upływa miesiąc, aby mi nie przesłali jakiego ohydnego anonimu: musiałam przyjąć sekretarza do czytania tej korespondencji.
— Te anonimy, to jeszcze ich najmniejszy grzech, podjął hrabia Mosca; mają istną fabrykę nikczemnych denuncjacji. Dwadzieścia razy mogłem oddać całą tę klikę pod sąd, a Wasza Ekscelencja może się domyślić — dodał, zwracając się do Fabrycego — czy moi zacni sędziowie byliby ich skazali.
— Otóż to właśnie psuje mi wszystko, odparł Fabrycy z naiwnością bardzo zabawną na dworze; byłbym wolał, aby ich skazali sędziowie sądzący wedle sumienia.
— Ty, który podróżujesz aby się oświecać, zrobisz mi wielką przyjemność, dając mi adres takich sędziów: napiszę do nich jeszcze przed pójściem spać.
— Gdybym był ministrem, ten brak uczciwych sędziów upokarzałby moją ambicję.
— Ale zdaje mi się, że Wasza Ekscelencja, która tak kocha Francuzów i która nawet swego czasu udzielała im pomocy swego niezwalczonego ramienia, zapomina w tej chwili jednej z ich kapitalnych maksym: lepiej zabić djabla, niż żeby djabeł ciebie zabił. Chciałbym widzieć, jakbyś ty rządził gorącemi głowami, które czytają cały dzień historję Rewolucji Francuskiej, gdyby sędziowie uwalniali ludzi których ja oskarżam. Nie chcieliby wkońcu skazywać najoczywistszych łajdaków i uważaliby się za Brutusów. Ale muszę się z tobą podroczyć: czy twoja tak wrażliwa dusza nie ma jakich wyrzutów z przyczyny tego pięknego rasowego konika, któregoś porzucił nad Lago Maggiore?
— Mam zamiar, rzekł Fabrycy najpoważniej, zwrócić co będzie trzeba właścicielowi konia aby go odszkodować za afisze etc., zapomocą których odzyska z powrotem konia od chłopa który go znalazł; będę czytywał uważnie medjolańskie dzienniki, aby znaleźć ogłoszenie zgubionego konia; znam dobrze jego rysopis.
— On jest naprawdę cudownie pierwotny — rzekł hrabia do księżnej. A coby się stało z Waszą Ekscelencją (ciągnął śmiejąc się), gdyby, galopując co koń wyskoczy na tym pożyczonym biegunie, Ekscelencja pozwoliła sobie się potknąć? Byłbyś w Szpilbergu, drogi bratanku, i wszystkie moje wpływy zdołałyby zaledwie zmniejszyć o jakie trzydzieści funtów łańcuch u każdej twojej nogi. Spędziłbyś w tem lubem miejscu z dziesięć lat; może nogi popuchłyby ci i zaczęły gnić; wówczas obciętoby ci je schludnie... — Och, przez litość, nie snuj dalej tak smutnej bajki! wykrzyknęła księżna ze łzami w oczach. Mamy go z powrotem...
— I cieszy mnie to jeszcze więcej niż ciebie, możesz mi wierzyć, ciągnął minister z największą powagą; ale, ostatecznie, czemuż ten okrutny dzieciak nie poprosił mnie o paszport na jakieś przyzwoite nazwisko, skoro miał ochotę puścić się do Lombardji? Na pierwszą wieść o jego uwięzieniu, pojechałbym do Medjolanu, a przyjaciele, których mam w tym kraju, zgodziliby się zamknąć oczy i przyjąć za fakt, że żandarmi przytrzymali poddanego księga Parmy. Opowiadanie twojej wycieczki jest miłe, zabawne, godzę się na to chętnie — odparł hrabia, przechodząc w wesoły ton; — twój wypad z lasu na gościniec jest dosyć w moim guście; ale, mówiąc między nami, skoro ten lokaj miał twoje życie w rękach, miałeś wszelkie prawo wydrzeć mu jego życie. Gotujemy tu Waszej Ekscelencji świetną karjerę, przynajmniej ta oto pani tak mi nakazała, nie sądzę zaś aby największy wróg mnie oskarżył, że kiedykolwiek byłem nieposłuszny jej rozkazom. Cóż za śmiertelna zgryzota dla niej i dla mnie, gdybyś się był potknął w wyścigu! Lepiejby ci już było — dodał hrabia — abyś był z tego konia odrazu kark skręcił.
— Bardzoś tragiczny, mój drogi, tego wieczora, rzekła księżna wzruszona.
— Bo też otoczeni jesteśmy tragicznemi wydarzeniami, odparł hrabia również ze wzruszeniem; nie jesteśmy we Francji, gdzie wszystko kończy się piosenką lub rokiem więzienia. Źle robię doprawdy, że mówię o tem ze śmiechem. A, ba! miły bratanku, przypuszczam, iż kiedyś zdołamy z ciebie zrobić biskupa, bo doprawdy nie mogę zacząć od arcybiskupstwa w Parmie, jak tego pragnie, bardzo rozsądnie, tu obecna księżna pani; otóż, na tym stolcu biskupem, gdzie będziesz daleko od naszych światłych rad, powiedzno mi jaka będzie twoja polityka?
— Zabić djabła raczej niż żeby on remie zabił, jak dobrze mówią moi przyjaciele Francuzi, odparł Fabrycy płonącemi oczyma; zachować wszelkiemi środkami, ze strzałem z pistoletu włącznie, pozycję którą mi wyrobicie. Czytałem w genealogji del Dongów historję owego przodka, który zbudował zamek w Grianta. Na schyłku jego życia, jego serdeczny druh Galeas, książę Medjolanu, wysłał go aby zwiedził warownię na naszem jeziorze; obawiano się nowego najazdu Szwajcarów. — Muszę napisać słówko do komendanta, rzekł książę medjolański, żegnając go. Pisze i oddaje mu list zawierający tylko dwa wiersze; potem prosi go jeszcze raz o list aby go zapieczętować. To będzie grzeczniej, dodaje. Wespazjan del Dongo jedzie; ale, płynąc przez jezioro, przypomina sobie starą grecką powiastkę, jako że był uczony. Otwiera list swego dobrego pana i znajduje rozkaz do komendanta twierdzy, aby go natychmiast uśmiercił. Sforza, zbyt zajęty komedją jaką grał z naszym protoplastą, pozostawił wolne miejsce między ostatnim wierszem a podpisem; Wespazjan del Dongo pisze rozkaz mianujący go gubernatorem wszystkich zamków na jeziorze, i usuwa początek listu. Przybywszy do fortecy i zdobywszy sobie posłuch, wrzuca komendanta do studni, wydaje wojnę Sforzy i, po kilku latach, zamienia swą twierdzę na te olbrzymie posiadłości, które stworzyły fortunę naszej rodziny i które kiedyś dadzą mi 4000 funtów renty.
— Mówisz jak Akademik, wykrzyknął hrabia, śmiejąc się; ładny figiel nam opowiadasz; ale jedynie co dziesięć lat ma się sposobność płatania takich figlów. Człowiek niemal tępy, ale baczny, rozważny na codzień, ma często przyjemność zadrwienia sobie z ludzi o żywej wyobraźni. Przez wyskok wyobraźni Napoleon wydał się w ręce oględnego John Bulla, zamiast się starać zemknąć do Ameryki. John Bull uśmiał się serdecznie w swoim kantorze z listu w którym cytuje Temistoklesa. Po wiek wieków, plugawy Sanszo Pansa będzie miał wkońcu przewagę nad wzniosłym Don Kiszotem. Jeśli zgodzisz się nie czynić w życiu nic nadzwyczajnego, nie wątpię że będziesz biskupem bardzo szanowanym, jeżeli nie bardzo szanownym. Mimo to, nie cofam swego poglądu: Wasza Ekscelencja postąpiła sobie lekkomyślnie w sprawie z koniem i była o dwa cale od dożywotniego więzienia.
Słowo to przejęło Fabrycego dreszczem i pogrążyło go w zdumieniu. Czy to było, mówił sobie, owo więzienie które mi grozi? Czy to jest zbrodnia, której nie powinienem był popełniać? Przepowiednie księdza Blanes, których proroczy ton śmieszył go mocno, przybierały w jego oczach wagę istotnej wróżby.
— Cóż to? co tobie? rzekła księżna zdziwiona; widzę, że hrabia pogrążył cię w posępnych myślach.
Olśniła mnie nowa prawda i, zamiast buntować się, duch mój przyjmuje ją. To prawda, byłem bardzo bliski wiekuistego więzienia! Ale ten lokaj czy był taki ładny w swej angielskiej liberji! szkoda byłoby go zabijać!
Minister był zachwycony jego rozsądkiem.
— Jest bardzo na miejscu pod każdym względem, rzekł, patrząc na księżnę. Powiem ci, drogi chłopcze, żeś zrobił pewną konkietę, może najbardziej upragnioną ze wszystkich.
— Aha, pomyślał Fabrycy, aluzja do Marjetki. Mylił się; hrabia dodał:
— Twoja ewangeliczna prostota zdobyła serce naszego czcigodnego arcybiskupa, ojca Landriani. W najbliższych dniach zrobimy z ciebie wielkiego wikarjusza; ale największy urok tego konceptu stanowi to, że trzej obecni wielcy wikarjusze, ludzie zasłużeni, pracowici (dwaj, jak sądzę, byli wielkimi wikarjuszami przed twojęm urodzeniem), zażądają, w pięknym liście do arcybiskupa, abyś ty był wśród nich najstarszy rangą. Dostojnicy ci uzasadniają to twoją cnotą, a potem tem, że jesteś stryjecznym wnukiem słynnego arcybiskupa Askanja del Dongo. Kiedym się dowiedział o szacunku jaki mają dla twoich cnót, natychmiast mianowałem kapitanem bratanka najstarszego z wielkich wikarjuszów; porucznikiem od czasu oblężenia Tarragony.
— Idź natychmiast w podróżnym stroju, jak stoisz, przywitać się z arcybiskupem! krzyknęła księżna. Opowiedz mu o małżeństwie siostry; kiedy się dowie, że ma być księżną, wydasz mu się jeszcze więcej apostolski. Zresztą nic nie wiesz o tem, co hrabia ci powiedział w sprawie nominacji.
Fabrycy pobiegł do arcybiskupa; był prosty i skromny: był to ton, który przybierał aż nazbyt łatwo, przeciwnie zaś potrzebował wysiłku aby grać wielkiego pana. Słuchając przydługiej gawędy arcybiskupa, powiadał sobie: Czy powinienem był strzelić w łeb lokajowi, który prowadził konika? Rozum powiadał mu że tak, ale serce nie mogło się oswoić z krwawym obrazem ładnego chłopca który spada zeszpecony z konia.
To więzienie, które miało mnie pochłonąć gdyby koń się był potknął, czy to było owo więzienie którem mi grozi tyle wróżb?
Kwestja ta była dlań rzeczą niezmiernej doniosłości: arcybiskup był zachwycony jego głęboką bacznością.

XI

Wyszedłszy z konsystorza, Fabrycy pobiegł do Marjetki; usłyszał zdala gruby głos Gilettiego, który posłał po wino i raczył się z suflerem i ze służbą teatralną. Jedynie mammaccia, która pełniła funkcje matki, odpowiedziała na jego sygnał.
— Mamy nowiny od czasu jak cię nie było, wykrzyknęła; paru naszych aktorów oskarżono, że obchodzili pijatyką dzień wielkiego Napoleona, i nasza biedna trupa, którą nazywają jakobińską, otrzymała rozkaz opuszczenia Stanów; i niech żyje Napoleon! Ale podobno minister wypluł za to nieco grosza. To pewna, że Giletti ma pieniądze: nie wiem ile, ale widziałam u niego garść talarów. Marjetta dostała od naszego dyrektora pięć talarów na koszta podróży do Mantui i Wenecji; a ja talara. Zawsze cię bardzo kocha, ale boi się Gilettiego; niema trzech dni, jak, na ostatniem przedstawieniu, chciał ją koniecznie zabić; wyciął jej dwa siarczyste policzki i, co najobrzydliwsze, podarł jej niebieski szal. Gdybyś zechciał sprawić jej niebieski szal, byłbyś bardzo poczciwy: powiedziałybyśmy, żeśmy go wygrały na loterji. Jutro fechmistrz od karabinierów urządza zapasy szermierskie: porę wyczytasz na rogu każdej ulicy. Zajdź do nas; jeżeli pójdzie na zapasy, tak że będzie można się spodziewać dłuższej nieobecności, będę w oknie i dam ci znak. Staraj się przynieść nam coś ładnego, a Marjeta będzie cię kochała z całej duszy.
Schodząc po kręconych schodkach z tej ohydnej nory, Fabrycy był pełen skruchy. Nie zmieniłem się, powiadał sobie; Wszystkie moje piękne postanowienia powzięte tam, nad jeziorem, kiedy patrzałem na życie okiem tak filozoficznem, ulotniły się. Dusza moja znajdowała się w niezwykłym stanie; wszystko to było snem i znika przed surową rzeczywistością. To byłaby chwila aby działać, rzekł sobie Fabrycy, wracając do pałacu Sanseverina koło jedenastej wieczór. Ale próżno szukał w sercu owej wzniosłej szczerości, która w nocy spędzonej nad jeziorem Como wydawała mu się tak łatwa. Obrażę osobę, którą kocham jak nikogo w świecie; jeżeli powiem to wszystko, będę wyglądał na lichego aktora; wart jestem coś jedynie w chwilach podniecenia.
— Hrabia jest dla mnie cudowny, rzekł do księżnej, zdawszy jej sprawę ze swych odwiedzin w konsystorzu; tem wyżej cenię jego postępowanie, iż, o ile mi się wydaje, nie ma do mnie szczególnej sympatji: toteż, moje zachowanie się wobec niego musi być wzorowe. Hrabia szuka obecnie wykopalisk w Sanguigna i wciąż jest do tego szalenie zapalony, sądząc z jego przedwczorajszej wyprawy; zrobił galopem dwanaście mil, aby zabawić dwie godziny nadzorując robotników. Jeżeli, w starej świątyni, której fundamenty właśnie odkryto, znajdą się ułamki posągów, lęka się aby mu ich nie skradziono; mam ochotę ofiarować mu się że pojadę trzydzieści sześć godzin do Sanguigna. Jutro koło piątej mam jeszcze u arcybiskupa, mógłbym jechać wieczór i skorzystać nocnego chłodu aby odbyć tę drogę.
W pierwszej chwili księżna nie odpowiedziała.
— Rzekłby ktoś, że szukasz pozorów aby się oddalić ode mnie, rzekła wreszcie z niezwykłą tkliwością: ledwieś wrócił z Belgirate, znów chcesz jechać.
Oto sposobność aby powiedzieć wszystko, pomyślał Fabrycy. Ale nad jeziorem byłem trochę nieprzytomny; w szale szczerości, nie zauważyłem że mój komplement obraca się w grubijaństwo. Chodziłoby o to, aby powiedzieć: Kocham cię najoddańszą przyjaźnią etc., ale dusza moja nie jest zdolna do miłości. Czy to nie znaczy poprostu: Widzę, że mnie kochasz, ale uważaj: nie mogę ci odpłacić tą samą monetą? Jeśli księżna mnie kocha, może jej być przykro że ją przejrzałem; jeśli zaś ma dla mnie tylko przyjaźń, będzie oburzona mem zuchwalstwem... a to są zniewagi, których się nie zapomina.
Ważąc te doniosłe myśli, Fabrycy przechadzał się po salonie z twarzą zadumaną i surową, jak człowiek który widzi nieszczęście tuż.
Księżna wodziła za nim oczami z zachwytem: to nie było już owo dziecko na którego urodzenie patrzyła, to nie był już bratanek zawsze jej posłuszny, ale dojrzały mężczyzna, którego miłość byłaby czemś tak rozkosznem... Podniosła się z otomany i rzucając się ze wzruszeniem w jego ramiona, rzekła:
— Chcesz tedy uciekać przede mną?
— Nie, odparł z miną rzymskiego cezara, ale chciałbym być rozsądny.
Słowo to można było rozmaicie tłumaczyć; Fabrycy nie miał odwagi iść dalej i narażać się na to, że może zranić tę czarującą kobietę. Był zbyt młody i zbyt łatwo poddawał się wzruszeniom; nie znajdował w głowie żadnego zwrotu dla wyrażenia tego co chciał powiedzieć. Z naturalnego porywu, wbrew wszelkim rozumowaniom, wziął w ramiona tę lubą kobietę i obsypał ją pocałunkami. W tej chwili dał się słyszeć turkot powozu hrabiego w dziedzińcu, a prawie równocześnie on sam zjawił się w salonie; wydawał się bardzo przejęty.
— Budzisz osobliwe przywiązania, rzekł do Fabrycego, którego słowa te zmięszały.
Arcybiskup miał tego wieczora audjencję której panujący udzielał mu co czwartek; książę opowiedział mi właśnie, że arcybiskup, z miną bardzo wzruszoną, zaczął od wykutej napamięć i wielce uczonej przemowy, z której zrazu książę nic nie zrozumiał. O, Landriani oświadczył wkońcu, jako ważnem dla kościoła w Parmie jest, aby monsignore Fabrycy del Dongo został jego pierwszym generalnym wikarjuszem, następnie zaś, skoro ukończy lat dwadzieścia cztery, jego koadjutorem z przeznaczeniem do następstwa.
— Wyznaję, że to słowo przeraziło mnie, rzekł hrabia: to mi było troszeczkę za szybko, i lękałem się że książę gotów nam wierzgnąć; ale popatrzył tylko na mnie śmiejąc się, i rzekł po francusku: Poznaję twoją rączkę, hrabio!
— Mogę przysiąc przed Bogiem i przed Waszą Wysokością, Wykrzyknął z całem namaszczeniem, że słowa z przeznaczeniem do następstwa były mi zupełnie nieznane. Powiedziałem prawdę, to co powtarzaliśmy tu sami przed kilku godzinami; dodałem z zapałem, że będę to uważał za szczyt łaski Jego Wysokości, jeżeli na początek użyczy jakiej pomniejszej infuły. Musiał mi książę uwierzyć, bo uznał za właściwe silić się na uprzejmość: powiedział mi z możebną prostotą: To jest urzędowa sprawa między arcybiskupem a mną; ty, hrabio, nie grasz tu żadnej roli, poczciwiec przedłożył mi obszerny raport, w którego konkluzji przechodzi do oficjalnej propozycji; odpowiedziałem mu nader chłodno, że dana osoba jest bardzo młoda a zwłaszcza jest od bardzo niedawna na moim dworze; wyglądałoby to prawie na płacenie wierzytelności Cesarza, gdybym dał widoki tak wysokiej godności synowi jednego z dostojników królestwa Lombardji. Arcybiskup zarzekł się, że żadne tego rodzaju polecenie nie miało miejsca. Mówić to mnie, to było kapitalnie głupio. Zdziwiło mnie to ze strony tak wytrawnego człowieka; ale on jest zawsze spłoszony kiedy mówi do mnie, a tego wieczora był bardziej wzruszony niż kiedykolwiek, co mi nasunęło myśl, że gorąco tego pragnie. Odparłem, iż wiem lepiej od niego że nie było żadnego wysokiego wstawiennictwa za panem del Dongo; że nikt na moim dworze nie odmawia mu zdolności, że nie mówią nazbyt źle o jego obyczajach, ale że obawiam się, iż jest zdolny do entuzjazmu, a przyrzekłem sobie nie wynosić nigdy na wybitne stanowiska warjatów, z którymi władca nie jest pewny niczego. Wówczas, ciągnęła Jego Wysokość, musiałem znieść orację prawie równie długą jak pierwsza: arcybiskup sławił przede mną entuzjazm domu bożego. Niezdaro, myślałem sobie, w piętkę gonisz, niszczysz nominację, która była już prawie załatwiona; trzeba było skończyć i podziękować ostentacyjnie. Gdzie tam: rżnął dalej swoje z pociesznem zacietrzewieniem! Szukałem odpowiedzi, która nie byłaby zbyt ujemna dla młodego del Dongo; znalazłem, i to dość szczęśliwą, jak możesz osądzić. Wasza Wielebność, rzekłem, Pius VI był wielkim papieżem i wielkim świętym: wśród wszystkich monarchów, on jeden ośmielił się stawić opór tyranowi, który miał Europę u swych stóp: otóż, był on zdolny do entuzjazmu, co go popchnęło, wówczas gdy był biskupem w Imola, do napisania swego słynnego pasterskiego listu obywatela kardynała Chiaramonti na rzecz republiki cisalpińskiej.
Poczciwy arcybiskup osłupiał; aby go pogrążyć w tem większem osłupieniu, powiedziałem mu z poważną miną: żegnam Waszą Wielebność, trzeba mi dwudziestu czterech godzin zastanowienia się nad jego propozycją. Nieborak dodał jeszcze kilka próśb dość niezgrabnych i dość niewczesnych po mojem żegnam. A teraz, hrabio Mosca della Rovere, polecam ci donieść księżnej, że nie chcę opóźniać o dwadzieścia cztery godzin rzeczy która może jej być miła; siadaj tu i napisz do arcybiskupa bilecik z aprobatą, kończący całą tę sprawę. Napisałem bilecik, książę podpisał i rzekł do mnie: Zanieś go w tej chwili księżnej. Oto bilecik, pani, i oto co mi dostarczyło szczęścia oglądania pani jeszcze dziś wieczór.
Księżna, uszczęśliwiona, odczytała bilecik. Podczas opowiadania hrabiego, Fabrycy miał czas ochłonąć: nie zdziwiony tem wydarzeniem, przyjął rzecz jak wielki pan, który uważał zawsze za bardzo naturalne, że ma prawo do tych nadzwyczajnych awansów, do owych skoków losu, od których mieszczanin straciłby głowę; dał wyraz swej wdzięczności, ale we właściwej formie, poczem rzekł:
— Dobry dworak powinien schlebiać namiętnościom mocarzy: Wczoraj wyraził pan obawę, aby pańscy robotnicy w Sanguigna nie ukradli starożytnych posągów w razie gdyby coś odkryli; ja bardzo lubię kopać: jeśli pozwolisz, hrabio, pojadę doglądać robotników. Jutro wieczór, złożywszy dzięki w pałacu i u arcybiskupa, pojadę do Sanguigna.
— Ale czy ty zgadujesz, hrabio, rzekła księżna, skąd się wzięła ta nagła czułość arcybiskupa do Fabrycego?
— Nie potrzebuję zgadywać; wielki wikarjusz, którego brat jest kapitanem, powiedział mi wczoraj: O. Landriani, wychodząc z bezspornej zasady że arcybiskup wyższy jest od swego koadjutora, nie posiada się z radości, że ma pod swemi rozkazami prawdziwego del Dongo i że mu wyświadczył usługę. Wszystko co podkreśla urodzenie Fabrycego, pomnaża jego szczęście: taki człowiek jest jego adjutantem! Z drugiej strony, polubił Fabrycego, nie czuje się wobec niego onieśmielony; a wreszcie, hoduje od dziesięciu lat serdeczną nienawiść do biskupa Piazenzy, który objawia głośne pretensje zajęcia po nim arcybiskupiego stolca, a który, co więcej, jest synem młynarza. Ze względu na to następstwo, biskup Piazenzy zawiązał ścisłe stosunki z margrabiną Raversi i obecnie stosunki te napełniają arcybiskupa obawą o powodzenie jego ulubionego zamiaru; mianowicie aby mieć del Donga w swoim sztabie i dawać mu rozkazy.
Na trzeci dzień, wcześnie rano, Fabrycy kierował robotami w Sanguigna, naprzeciw Colorno (jest to Wersal książąt Parmy); poszukiwania te odbywały się na równinie tuż obok gościńca prowadzącego z Parmy do Casal-Maggiore, najbliższego miasta austrjackiego. Robotnicy przecinali równinę długim rowem, głębokim na ośm stóp a bardzo wąskim: szukano, wzdłuż dawnej drogi rzymskiej, ruin drugiej świątyni, która, wedle tradycji, istniała jeszcze w wiekach średnich. Mimo rozkazów księcia, chłopi nie bez zawiści patrzyli na te długie rowy tnące ich posiadłości. Cobądźby im powiadać, wyobrażali sobie, że tu chodzi o szukanie skarbu: ledwie obecność Fabrycego zdołała powstrzymać rozruchy. Fabrycy nie nudził się, śledził z zajęciem przebieg prac; od czasu do czasu znajdowano jakiś medal, nie chciał tedy zostawiać robotnikom czasu na porozumienie się między sobą i ukrycie go.
Dzień był piękny, mogła być szósta rano; Fabrycy pożyczył gdzieś starą jednorurkę i strzelał do skowronków; jeden, ranny, spadł na gościniec. Idąc za nim, Fabrycy spostrzegł zdaleka wehikuł jadący ku granicy, do Casal-Maggiore. Nabił właśnie świeżo fuzję, kiedy, w zniszczonym wehikule zbliżającym się wolnym truchtem, poznał Marjetę: obok niej siedzieli dryblas Giletti, oraz staruszka, będąca rzekomo jej matką.
Giletti wyobrażał sobie, że Fabrycy ulokował się na gościńcu z fuzją poto aby go znieważyć, może aby mu porwać Marjetę. Był odważny, wyskoczył z pojazdu; miał w lewej ręce wielki pistolet mocno zardzewiały, w prawej zaś trzymał szpadę jeszcze tkwiącą w pochwie, którą-to szpadą posługiwał się, kiedy się dorwał roli „markiza“.
— Ha, łotrze! wykrzyknął, bardzom rad, że cię znajduję o milę od granicy; ja cię tu oporządzę, tutaj cię nie chronią fioletowe pończochy.
Fabrycy robił miny do Marjety, nie kłopocąc się o wrzaski o o zazdrość Gilettiego, kiedy nagle ujrzał o trzy stopy od piersi lufę pistoletu; miał jedynie czas podbić ten pistolet fuzją jak kijem: pistolet wypalił, ale nie zranił nikogo.
— Stój-że, skur...... — krzyknął Giletti na vetturina; równocześnie zdołał pochwycić lufę adwersarza i uchylić ją od siebie; obaj ciągnęli fuzję co sił. Giletti, o wiele mocniejszy, przekładał naprzemian ręce pomykając je ku zamkowi; już miał owładnąć fuzją, kiedy Fabrycy, chcąc udaremnić ten zamach, pociągnął za cyngiel i wypalił. Rozważył przedtem dobrze, że wylot znajduje się o trzy cale nad ramieniem Gilettiego: strzał rozległ się nad jego samem uchem. Giletti osłupiał, ale opamiętał się rychło.
— A! chciałeś mi strzelić w łeb, kanaljo! już ja się z tobą załatwię. Dobył swojej teatralnej szpady i runął na Fabrycego. Fabrycy nie miał broni, pomyślał że już po nim.
Uskoczył w stronę wehikułu, który zatrzymał się o jakie dziesięć kroków; okręcił się zwinnie dookoła, przebiegając tuż obok drzwiczek, które zostały otwarte. Giletti wypuścił się na swoich długich nogach, że zaś nie przyszło mu na myśl chwycić za resor, pobiegł kilka kroków przed siebie, nim zdołał się zatrzymać. W chwili gdy Fabrycy przebiegł koło drzwiczek, Marjeta szepnęła doń:
— Uważaj; on cię zabije. Masz!
Równocześnie, Fabrycy ujrzał, iż przez drzwiczki wyrzucono wielki nóż myśliwski; schylił się aby go podnieść, ale w tej samej chwili szpada Gilettiego ugodziła go w ramię. Podnosząc się, Fabrycy spotkał się nos w nos z Gilettim, który wymierzył mu w twarz wściekły cios rękojeścią; cios zadany był z taką siłą, że zupełnie ogłuszył Fabrycego. W tej chwili znalazł się w obliczu śmierci. Szczęściem dlań, Giletti był za blisko, aby go mógł pchnąć sztychem. Przyszedłszy do siebie, Fabrycy zaczął umykać co sił; biegnąc, wydobył nóż z pochwy, następnie zaś, obróciwszy się żywo, znalazł się o trzy kroki od Gilettiego, który go ścigał. Giletti był rozpędzony, Fabrycy nastawił mu ostrze; Giletti zdołał podbić szpadą nóż, ale zyskał tylko tyle iż koniec noża przebił mu policzek. Otarł się o Fabrycego, który uczuł że ma przebite udo: był to nóż Gilettiego, który ten zdążył otworzyć. Fabrycy uskoczył w prawo; odwrócił się, i wreszcie dwaj przeciwnicy znaleźli się w odległości sposobnej do walki.
Giletti klął jak potępieniec. Ha! poderżnę ci gardło, klecho przeklęty! powtarzał. Fabrycy był bez tchu, nie mógł mówić: cios w twarz, jaki otrzymał, zadawał mu straszny ból, krwawił też silnie z nosa. Odbił kilka razów swoim myśliwskim nożem i zadał kilka pchnięć nie bardzo wiedząc co czyni; miał mętne uczucie, że jest na publicznym turnieju. Myśl tę zrodziła obecność robotników, którzy, w liczbie dwudziestu pięciu lub trzydziestu, utworzyli krąg dokoła walczących, ale w przyzwoitej odległości; ci bowiem raz po raz rozpędzali się i rzucali na siebie.
Walka zdawała się nieco słabnąć; ciosy następowały po sobie z mniejszą chyżością, kiedy Fabrycy pomyślał nagle: Sądząc z bólu jaki czuję, ten łajdak musiał mnie oszpecić. Opanowany wściekłością na tę myśl, skoczył na przeciwnika, trzymając nóż myśliwski ostrzem ku niemu. Ostrze weszło w prawą pierś Gilettiego i wyszło w okolicy lewego ramienia; w tej samej chwili szpada aktora wniknęła jak długa w ramię Fabrycego, ale prześliznęła się pod skórą, zadając jedynie nieznaczną ranę.
Giletti upadł; w chwili gdy Fabrycy zbliżył się ku niemu, patrząc na jego lewą rękę, w której trzymał nóż, ręka ta otwarła się machinalnie i wypuściła broń.
— Łajdak skończył, rzekł sobie Fabrycy. Spojrzał mu w twarz: Giletti oddawał obficie krew ustami. Fabrycy pobiegł do pojazdu.
— Masz lusterko? krzyknął do Marjety. Marjeta, blada, patrzyła nań bez słowa. Stara kobieta otwarła z zimną krwią woreczek na robótkę i podała Fabrycemu lusterko wielkości dłoni. Fabrycy, patrząc w zwierciadło, obmacywał sobie twarz: oczy są całe, mówił, to już dużo. Spojrzał na zęby; nie były wyłamane. Skądże ten wściekły ból? mówił sobie półgłosem.
Stara odparła:
— Stąd, że policzek zmiażdżony jest rękojeścią szpady. Twarz ma pan straszliwie obrzękłą i siną; niech pan natychmiast przystawi pijawki, a nic panu nie będzie.
— A, ba! natychmiast pijawki! wykrzyknął Fabrycy, śmiejąc się i ochłonął zupełnie. Ujrzał, iż robotnicy otoczyli Gilettiego i patrzą nań, nie śmiejąc go dotknąć.
— Ratujcie tego człowieka! krzyknął; zdejmcie mu ubranie. Chciał jeszcze coś mówić, kiedy, podniósłszy oczy, ujrzał o trzysta kroków na gościńcu kilku ludzi, którzy zbliżali się miarowym krokiem do miejsca wypadku.
To żandarmi, pomyślał; znajdą zabitego człowieka, uwiężą mnie, i będę miał zaszczyt wkroczyć uroczyście do stołecznego miasta Parmy. Cóż za gratka dla przyjaciół margrabiny Raversi a wrogów mojej ciotki!
Natychmiast, z szybkością błyskawicy, rzuca oszołomionym robotnikom wszystkie pieniądze jakie miał w kieszeni, i skacze do powozu.
— Nie dajcie żandarmom mnie ścigać, krzyczy do robotników, a obsypię was złotem; powiedzcie im, że jestem niewinny, ze ten człowiek mnie napadł i chciał mnie zabić.
— A ty, rzekł do vetturina, ruszaj galopem: zarobisz cztery napoleony, jeżeli przejedziesz Pad zanim ci ludzie zdołają mnie dosięgnąć.
— Dobrze, odpowiedział woźnica; ale niechże pan nie ma strachu; toć oni są pieszo; zwykły trucht moich koników wystarczy aby ich stracić z oczu. To mówiąc, puścił się galopem.
Słowo strach, jakiego użył woźnica, uraziło naszego bohatera: bo też w istocie miał chwilę tęgiego strachu, wówczas kiedy otrzymał cios rękojeścią.
Ale możemy się natknąć i na konnych, rzekł vetturino, snać człowiek przezorny i myślący o czterech napoleonach, a ludzie, którzy nas gonią, mogą krzyknąć aby nas przytrzymano... To znaczyło: Niech pan nabije broń.
— Och, jakiś ty dzielny, mój ty złoty księżyku, wykrzyknęła Marjeta, ściskając Fabrycego. Stara wyglądała oknem; po jakimś czasie cofnęła głowę.
— Nikt pana nie ściga, rzekła do Fabrycego spokojnie, i niema nikogo na gościńcu przed panem. Wie pan, jacy urzędnicy policji austrjackiej są formaliści: jeżeli pana ujrzą jadącego w galopie groblą nad Padem, przytrzymają pana, może pan być pewny.
— Truchta, rzekł do woźnicy. Jaki macie paszport? spytał starej.
— Nie jeden ale trzy, odparła, a kosztowały nas każdy po cztery franki: czy to nie zgroza tak obdzierać biednych artystów, którzy są wciąż w podróżach! Oto paszport pana Giletti, artysty: to będzie pan; oto dwa paszporty nasze, niby Mariettiny i mój. Ale Giletti miał wszystkie pieniądze w kieszeni, co się z nimi stanie?
— Ile? spytał Fabrycy.
— Czterdzieści nowiutkich talarów, rzekła stara.
— To znaczy sześć i trochę drobnych, rzekła Marjeta śmiejąc się; nie dam oszukać mojego księżyka.
— Czyż to nie jest zupełnie naturalne, proszę pana, rzekła stara z najzimniejszą krwią, że ja próbuję pana naciągnąć na trzydzieści cztery talary? Cóż to jest trzydzieści cztery talary dla pana, a my straciliśmy naszą podporę. Kto się zajmie tem aby nam znaleźć pomieszczenie, aby się targować z woźnicami w podróży i napędzać strachu wszystkim? Giletti nie był piękny, ale był bardzo poręczny; gdyby ta mała nie była głupią gąską, która odrazu zadurzyła się w panu, Giletti nie byłby się poznał na niczem, a pan byłbyś nam dawał piękne talarki. Wierzaj mi pan, straszna u nas bieda.
Fabrycy wzruszył się; wyjął sakiewkę i dał staruszce kilka napoleonów.
— Widzi pani, rzekł, że mi już zostało tylko piętnaście, na nic się się nie zda dalsze naciąganie.
Marjeta rzuciła mu się na szyję, a stara całowała mu ręce. Powóz posuwał się wciąż truchtem. Kiedy ujrzał zdaleka żółto i czarno prążkowaną rogatkę oznajmiającą dziedziny austrjackie, stara rzekła do Fabrycego:
— Lepiejby panu było wejść pieszo z paszportem Gilettiego w kieszeni; my zatrzymamy się chwilę pod pozorem ogarnięcia się troszkę. Zresztą celnicy będą rewidowali nasze rzeczy. Pan — niechaj mi pan wierzy — przejdzie pan Casal-Maggiore nie śpiesząc się; wstąp pan nawet do kawiarni i wypij kieliszek wódki; raz znalazłszy się za miastem, wyciągaj ostro nogi. Policja austrjacka jest czujna jak djabli; niebawem dowie się że zabito człowieka; pan podróżuje za cudzym paszportem: to wystarczy aż nadto aby załapać dwa lata więzienia. Wyszedłszy z miasta, bierz się pan na prawo w stronę Padu, wynajmij łódkę i zmykaj do Rawenny albo do Ferrary; wydostań się jak najprędzej z ziem austrjackich. Za dwa ludwiki może pan kupić inny paszport od jakiego celnika; ten byłby dla pana zgubą; pamiętaj pan, że zabiłeś człowieka.
Zbliżając się pieszo do mostu pontonowego pod Casal-Maggiore, Fabrycy odczytywał uważnie paszport Gilettiego. Bohater nasz był pełen lęku; przypomniał sobie żywo wszystko co hrabia Mosca mówił o niebezpieczeństwie, jakiem mu grozi pojawienie się w Stanach austrjackich; otóż, o sto kroków widział ów straszny most, wiodący go do państwa, którego stolicą w jego oczach był Szpilberg. Ale jak zrobić inaczej? Księstwo Modeny, które graniczy z księstwem Parmy od południa, wydaje zbiegów na mocy osobnej umowy; górska granica od strony Genui jest zbyt daleko; przygoda jego doszłaby do wiadomości w Parmie zanimby on przekradł się do tych gór; zostawała tedy jedynie Austrja po lewym brzegu Padu. Nim zdołają napisać do władz austrjackich z poleceniem uwięzienia go, minie może półtorej albo i dwie doby. Zastanowiwszy się dobrze, Fabrycy zapalił od cygara własny paszport; na Zziemi austrjackiej lepiej mu być lada włóczęgą niż Fabrycym del Dongo, a możebne że go będą obszukiwać.
Niezależnie od wstrętu z jakim przychodziło mu powierzyć swoje życie paszportowi nieszczęsnego Giletti, dokument ten przedstawiał materjalne trudności: wzrost Fabrycego sięgał co najwyżej pięciu stóp i dziesięciu cali, jak opiewał paszport! miał blisko dwadzieścia cztery lat, i wydawał się jeszcze młodszy; Giletti miał lat trzydzieści dziewięć. Wyznajemy, że nasz bohater przechadzał się dobre pół godziny nad Padem, nim się namyślił wejść na most. Co doradziłbym komuś, ktoby się znalazł na mojem miejscu? rzekł sobie wreszcie. Oczywiście przejść; zostać w Parmie jest niebezpiecznie;, mogą wysłać żandarmów za człowiekiem, który zabił kogoś, nawet we własnej obronie. Fabrycy uczynił przegląd kieszeni, podarł wszystkie papiery zachowując jedynie chustkę do nosa i puzderko na cygara; zależało mu na tem aby skrócić grożącą mu rewizję. Przyszedł mu do głowy fatalny zarzut, na który nie miałby żadnej wymówki: miał powiedzieć, że się nazywa Giletti, a cała jego bielizna znaczona była F. D.
Jak widzimy, Fabrycy był jednym z nieszczęśliwszych męczenników własnej wyobraźni: dość częsta wada inteligentnych ludzi we Włoszech. Żołnierz francuski, równy mu lub nawet niższy odwagą, przebyłby most odrazu, nie myśląc o trudnościach; ale uczyniłby to z całym spokojem; Fabrycy zaś był bardzo odległa od zimnej krwi, kiedy, na końcu mostu, mały, szaro ubrany człowieczek rzekł doń: Proszę do biura, względem paszportu.
Biuro to miało brudne ściany, upstrzone gwoździami, na których wisiały fajki i brudne czapki urzędników. Wielkie biurko z sosnowego drzewa, za którem odbywało się urzędowanie, było całe poplamione atramentem i winem; grube regestry oprawne w zieloną skórę nosiły plamy wszelakiego koloru, brzegi zaś kartek były poczernione rękami. Na tych regestrach, ułożonych w sterty, spoczywały trzy wspaniałe wieńce laurowe, które służyły przedwczoraj na jakieś święto cesarskie.
Fabrycy widział te szczegóły i serce wzbierało mu mdłością; w ten sposób opłacił zbytek jakim lśnił jego apartamencik w pałacu Sanseyerina. Musiał wejść do tego niechlujnego biura i stanąć tam jako podsądny; miał przechodzić indagację!
Urzędnik, który wyciągnął żółtą rękę po paszport, był mały, czarniawy, i miał mosiężną szpilkę w krawatce. To jakiś stetryczały mieszczuch, powiadał sobie Fabrycy. Osobistość ta wydawała się niezmiernie zdumiona przy czytaniu paszportu, a lektura ta zajęła blisko pięć minut.
— Miał pan wypadek, rzekł do przybysza, wskazując spojrzeniem policzek.
Vetturino wysypał nas na grobli nad Padem.
Znów zaległo milczenie; urzędnik obrzucił podróżnego groźnym wzrokiem.
Wpadłem, powiadał sobie Fabrycy, powie mi, że mu przykro iż musi mi udzielić przykrej nowiny i że jestem aresztowany. Najszaleńsze myśli przebiegały przez głowę naszego bohatera, który w tej chwili nie rządził się zbytnią logiką. Myślał naprzykład, aby uciec drzwiami, które zostały otwarte; zrzucam ubranie, skacz§ do Padu, i z pewnością zdołam przebyć go wpław. Wszystko raczej niż Szpilberg. Urzędnik patrzał nań bystro w chwili gdy obliczał szanse tej przeprawy: razem tworzyli dwie wymowne fizjognomje. Poczucie niebezpieczeństwa potęguje władze człowieka rządzącego się rozumem; wznosi go, można rzec, powyżej samego siebie; człowiekowi z wyobraźnią nasuwa romanse, śmiałe, to prawda, ale często niedorzeczne.
Trzeba było widzieć oburzoną minę naszego bohatera pod badawczem okiem urzędniczyny strojnego klejnotem z mosiądzu. Gdybym go zabił, powiadał sobie Fabrycy, skazanoby mnie na dwadzieścia lat galer albo na śmierć, co jest o wiele mniej okrutne Szpilberg ze studwudziestoma funtami u każdej nogi i ośmioma uncjami chleba za całe pożywienie; i to trwa dwadzieścia lat: Wyszedłbym stamtąd dopiero w czterdziestym czwartym roku. W logice swojej Fabrycy zapominał, iż, skoro spalił swój paszport, nic nie zdradzało urzędnikowi policji, że on jest buntownik Fabrycy del Dongo.
Jak widzimy, bohater nasz miał dostatecznego stracha; miałby go o wiele więcej jeszcze, gdyby znał myśli urzędnika policji. Człowiek ten był w przyjaźni z Gilettim, można ocenić jego zdumienie, kiedy ujrzał paszport przyjaciela w rękach innego. Pierwszym jego odruchem było zaaresztować tego sobowtóra; następnie pomyślał, że Giletti mógł łatwo sprzedać swój paszport temu paniczowi, który widocznie spłatał jakiego brzydkiego figla w Parmie. Jeśli go zaaresztuję, myślał, Giletti będzie skompromitowany; dojdą łatwo, że sprzedał swój paszport; z drugiej strony, co powiedzą moi przełożeni, jeżeli sprawdzą, że ja, przyjaciel Gilettiego, zawizowałem jego paszport będący w posiadaniu innego? Urzędnik wstał, ziewając, i rzekł: Niech pan zaczeka; poczem, przez nałóg poliycyjny, dodał: zachodzi pewna trudność. Fabrycy rzeki sobie w duchu: zajdzie ta trudność, że ja drapnę.
W istocie, urzędnik opuścił biuro zostawiając otwarte drzwi, a paszport wciąż leżał na biurku. Niebezpieczeństwo jest oczywiste, pomyślał Fabrycy; ściągnę swój paszport i przejdę z powrotem zwolna most; żandarmowi, gdyby mnie spytał, powiem, że zapomniałem dać zawizować paszport komisarzowi policji w granicznem miasteczku w Parmie. Fabrycy już miał paszport w ręku, kiedy, ku jego zdumieniu, usłyszał jak urzędniczyna z mosiężną szpilką mówi:
— Daję słowo, już nie mogę, ten upał mnie zabija; pójdę napić się czego. Zajrzyj do biura, skoro wypalisz fajkę, jest tam paszport do zawizowania, jakiś obcy czeka.
Fabrycy, który skradał się ku drzwiom, spotkał się nos w nos z przystojnym młodym człowiekiem, który rzekł nucąc: Dalej, prędko, gdzie ten paszport, niech go uświetnię moim zakrętasem.
— Dokąd szanowny pan się udaje?
— Do Mantui, Wenecji i Ferrary.
— Niechże będzie Ferrara, odparł urzędnik gwiżdżąc; wziął pieczęć, wycisnął wizę niebieskim atramentem, wpisał spiesznie słowa Mantua, Wenecja i Ferrara w wolne miejsca, poczem wziął kilkakrotnie rozmach, podpisał i nabrał ponownie atramentu na zakrętas, który wykonał powoli i z niezmierną starannością. Fabrycy śledził każde poruszenie jego pióra; urzędnik spojrzał na swój zakrętas z zadowoleniem, dodał kilka kresek, wreszcie oddał paszport Fabrycemu, mówiąc swobodnie: Szczęśliwej podróży.
Fabrycy oddalał się starając się maskować pośpiech, kiedy uczuł że ktoś chwyta go za ramię. Instynktownie położył dłoń na rękojeści sztyletu i, gdyby nie bliskość domów, byłby może popełnił jakie szaleństwo. Widząc jego przerażenie, człowiek ów, który go ujął za ramię, dodał w formie usprawiedliwienia:
— Wołałem na pana trzy razy, ale pan nic nie odpowiedział; czy pan nie ma czego do oclenia?
— Mam przy sobie tylko chustkę do nosa; idę polować u krewnych, niedaleko stąd.
Byłby w kłopocie, gdyby mu kazano nazwać tych krewnych. Przy tym upale i po tylu wzruszeniach, Fabrycy był tak mokry jak gdyby skąpał się w rzece. Nie brak mi odwagi wobec komedjantów; ale gryzipiórki wyprowadzają mnie z równowagi: ułożę na ten temat humorystyczny sonet dla księżnej.
Ledwie znalazłszy się w Casal-Maggiore, Fabrycy wziął się na prawo uliczką, biegnącą w stronę Padu. Wielce mi potrzeba, powiedział sobie, pomocy Bachusa i Cerery; i wszedł do sklepu, nad którem wisiała brudna szmata przywiązana do kija; na szmacie było napisane: Trattoria. Nędzne prześcieradło rozpięte na dwóch obręczach zwisało na ziemię, chroniąc drzwi od działania promieni słonecznych. Wewnątrz, wpół naga, bardzo ładna kobieta przyjęła naszego bohatera z szacunkiem, co mu sprawiło żywą przyjemność; oznajmił jej skwapliwie, że umiera z głodu. Gdy kobieta przyrządzała śniadanie, wszedł mężczyzna może trzydziestoletni. Wchodząc, nie ukłonił się; naraz zerwał się z ławki, na której położył się bezceremonialnie, i rzekł do Fabrycego: Eccelenza, la riverisco (pozdrawiam Waszą Ekscelencję). Fabrycy był w tej chwili w świetnym humorze i, zamiast tworzyć posępne projekty, odparł śmiejąc się:
— A skąd ty, u djabła, znasz moją Ekscelencję?
— Jakto! Wasza Ekscelencja nie poznaje Lodowica, woźnicy Jaśnie Oświeconej księżnej Sanseverina? W willi w Sacca, dokąd jeździliśmy co roku, dostawałem zawsze febry; poprosiłem jaśnie pani o spensjonowanie i odszedłem. I ot, jestem bogaty; zamiast dwunastu talarów rocznie, do których co najwyżej mogłem mieć pretensję, pani powiedziała mi, że, aby mi dać swobodę składania sonetów — bo ja jestem poetą, pisuję w naszej gwarze — wyznacza mi dwadzieścia cztery talary; a pan hrabia powiedział mi, że, gdybym kiedy miał jakie kłopoty, mam się tylko zgłosić do niego. Miałem zaszczyt wieźć monsignora przez jeden postój, kiedy się udawał, jako dobry chrześcijanin, na rekolekcje do Kartuzów w Velleja.
Fabrycy patrzał na tego człowieka i przypominał go sobie potrosze. Był to jeden z największych wykwintnisiów wśród służby Casa Sanseverina: obecnie, kiedy był bogaty, jak powiadał, miał za całą odzież grubą podartą koszulę i spodnie płócienne, niegdyś czarne, sięgające mu ledwo do kolan; para trzewików i lichy kapelusz dopełniały stroju. Co więcej, niegolony był przeszło od dwóch tygodni. Jedząc omlet, Fabrycy wdał się w gawędę, zupełnie poprostu, jak równy z równym; domyślił się, że Lodovico jest kochankiem gospodyni. Dokończył szybko śniadania, poczem rzekł półgłosem: Mam z tobą do pomówienia.
— Wasza Ekscelencja może mówić swobodnie wobec niej, to z kościami dobra kobieta, rzekł Lodovico z odcieniem tkliwości.
— A więc, moi przyjaciele, rzekł Fabrycy bez wahania, popadłem w nieszczęście i potrzebuję was. Przedewszystkiem, sprawa moja niema nic politycznego; zabiłem poprostu człowieka, który chciał mnie zamordować, bo rozmawiałem z jego kochanką.
— Biedny panicz! rzekła gospodyni.
— Niech Wasza Ekscelencja liczy na mnie! wykrzyknął woźnica z oczami rozpłomienionemi oddaniem; dokąd Wasza Ekscelencja chce się udać?
— Do Ferrary. Mam paszport, ale wolałbym nie natykać się na żandarmów, którzy mogli zasłyszeć o tym wypadku.
— Kiedy pan go zakatrupił?
— Rano o szóstej.
— Czy Wasza Ekscelencja nie ma krwi na ubraniu? rzekła gospodyni.
— Myślałem o tem, podjął woźnica; zresztą te suknie są zbyt wykwintne, nie chodzi się tak u nas na wsi, toby mogło zwrócić uwagę. Kupię panu jakie ubranie u Żyda. Wasza Ekscelencja jest mniej więcej mego wzrostu, ale szczuplejsza.
— Proszę, nie nazywaj mnie ekscelencją, to może ściągnąć uwagę.
— Słucham, Ekscelencjo, rzekł woźnica, wychodząc.
— Hop, hop! krzyknął Fabrycy, a pieniądze? wracajże.
— Co pieniądze! rzekła gospodyni; ma sześćdziesiąt siedm talarów, które są wszystkie do pana usług. Ja sama — dodała zniżonym głosem — mam jakieś czterdzieści talarów, któremi panu służę z całego serca: kiedy się zdarzy taki wypadek, nie zawsze ma się przy sobie pieniądze.
Wchodząc do trattorii, Fabrycy zdjął surdut z przyczyny upału.
— Ta kamizelka — gdyby ktoś wszedł — mogłaby nam narobić kłopotu: ta ładna angielska pika ściągnęłaby uwagę. — To mówiąc, gospodyni dała naszemu zbiegowi czarną płócienną kamizelkę męża. W tej chwili, wysoki młody mężczyzna, ubrany z pewną starannością, wszedł tylnemi drzwiami.
— To mój mąż, rzekła gospodyni. Piotrze, rzekła do męża, Pan jest przyjacielem Lodovika; zdarzył mu się dziś wypadek z tamtej strony rzeki, pragnie się schronić do Ferrary.
— Ba, przeprawimy go, rzekł mąż bardzo uprzejmie, mamy przecież barkę Karola Józefa.
Opowiedzieliśmy o strachu, jaki Fabrycy przeszedł w biurze przy moście; odmalujemy tedy równie naturalnie drugą słabostkę naszego bohatera. Miał łzy w oczach, wzruszyło go serdeczne oddanie wieśniaków; myślał także o owej charakterystycznej dobroci ciotki: byłby chciał zapewnić los tym ludziom. Lodovico wrócił z pakunkiem.
— Załatwi się, rzekł mąż z przyjazną miną.
— Nie o to chodzi, odparł Lodovico wyraźnie zaniepokojony; zaczynają mówić o panu, zauważono twoje wahanie gdyś wchodził do naszego vicolo, zbaczając z ulicy, jak człowiek który chce się ukryć.
— Żywo do pokoju na piętrze, rzekł mąż.
Pokój ten, ładny i duży, miał w oknach szare płótno w miejsce szyb; stały tam cztery łóżka, szerokie na sześć stóp a wysokie na pięć.
— Szybko! szybko! wołał Lodovico, — jest tu od niedawna pewien żandarm, frant, który próbował się zalecać do naszej gospodyni i któremu dałem do zrozumienia, że mógłby się natknąć na kulkę; jeśli ten pies słyszał co o Waszej Ekscelencji, zechce nam spłatać figla: będzie się starał zaaresztować pana tutaj, by podać w osławę trattorię Teodolindy.
Cóżto, ciągnął Lodovico, widząc koszulę Fabrycego zbroczoną krwią i rany przewiązane chustkami; porco się bronił? Ba, to więcej niż trzeba aby się dostać do więzienia: niekupiłem panu koszuli. — Otworzył bez ceremonji szafę męża i dał koszulę Fabrycemu, który przedzierzgnął się w zamożnego młodego wieśniaka. Lodovico zdjął siatkę wiszącą na murze, wrzucił ubranie Fabrycego do koszyka na ryby, zbiegł pędem i wypadł tylnemi drzwiami; Fabrycy za nim.
— Teodolindo! krzyknął mijając sklep, schowaj to co jest na górze, przyślij nam szybko łódź: płacimy dobrze.
Lodovico przegonił Fabrycego conajmniej przez dwadzieścia rowów. Długie i elastyczne deski służyły za most na najszerszych rowach; skoro przeszli, Lodovico wciągnął te deski. Przybywszy do ostatniego kanału, wciągnął skwapliwie deskę. — Odetchnijmy teraz, rzekł; ten pieski żandarm musiałby zrobić więcej niż dwie mile by dopędzić Waszą Ekscelencję. Ależ pan blady! dodał; szczęściem nie zapomniałem o flaszczynie wódki.
— Zjawia się bardzo w porę; rana w lidzie zaczyna mi dolegać; a zresztą najadłem się tęgiego strachu w policji, tam, koło mostu.
— Myślę sobie, odparł Lodovico, z koszulą pełną krwi jak pańska, nie pojmuję jak pan się odważył tam wejść! Co do ran, znam się na tem: zaprowadzę pana w chłodne miejsce, gdzie pan się może przespać godzinkę, łódź przyjedzie tam po nas, o ile wogóle zdobędziemy łódź: inaczej, skoro pan trochę wypocznie, machniemy jeszcze ze dwie milki pieszo; zaprowadzę pana do młyna, gdzie sam wynajmę łódź. Wasza Ekscelencja ma o wiele więcej rozeznania ode mnie: otóż, jaśnie pani będzie w rozpaczy, kiedy się dowie o wypadku; powiedzą jej, że pan jest śmiertelnie ranny, może nawet pan zabił tamtego podstępem. Margrabina Raversi nie omieszka puścić plotek, które mogą zmartwić naszą panią. Wasza Ekscelencja powinnaby napisać list.
— A jak przesłać?
— Młynarczyk we młynie do którego idziemy zarabia dwanaście su dziennie; w półtora dnia można być w Parmie, zatem cztery franki na podróż, dwa franki za zużycie trzewików: gdyby chodziło o biedaka takiego jak ja, toby było sześć franków; ponieważ chodzi o służbę jaśnie pana, dałbym dwanaście franków.
Skoro przybyli do cienistego gaiku zarosłego olchą i wierzbiną, Lodovico poszedł więcej niż o godzinę drogi aby przynieść atrament i papier. — Wielki Boże, jak mi dobrze tutaj! wykrzyknął Fabrycy. Bywaj zdrowa, fortuno, nigdy nie będę arcybiskupem!
Za powrotem, Lodovico zastał Fabrycego w głębokim śnie i nie chciał go budzić. Łódź przybyła aż o zachodzie słońca; skoro Lodovico ujrzał ją zdala, obudził Fabrycego, który napisał śpiesznie dwa listy.
— Wasza Ekscelencja ma więcej rozumu ode mnie, rzekł Lodovico zakłopotany, i boję się, iż, mimo swej dobroci, urazi się, jeśli coś jeszcze powiem.
— Nie jestem takim głupcem jak sądzisz, odparł Fabrycy; cobądźbyś powiedział, zawsze zostaniesz w mych oczach wiernym sługą mojej ciotki i człowiekiem który uczynił co w jego mocy aby mnie ratować.
Trzeba było dalszych zaklęć, aby rozwiązać Lodovicowi język; kiedy się wreszcie zgodził mówić, zaczął od wstępu, który trwał pięć minut. Fabrycy zniecierpliwił się, ale potem rzekł sobie: Czyj aż to wina? naszej próżności, którą ten człowiek dobrze przejrzał z wyżyn swego kozła. Wreszcie, oddanie skłoniło Lodovica do tego, że odważył się wyrazić jasno.
— Ileż nie dałaby margrabina Raversi piechurowi, którego pan wysłał do Parmy, byle dostać te dwa listy! Są pańskiego pióra, stanowią dowód przeciw panu. Wasza Ekscelencja będzie mnie może uważała za wścibskiego; powtóre będzie się może wstydziła przedkładać oczom księżnej pani moje niezdarne stangreckie pismo; ale, ostatecznie, wzgląd na pańskie bezpieczeństwo każe mi mówić, choćby pan mnie miał wziąć za natręta. Czy Wasza Ekscelencja nie mogłaby mi podyktować tych dwóch listów? Wówczas ja sam byłbym skompromitowany, a i to niewiele; powiedziałbym w danym razie, że mnie pan zaskoczył z kałamarzem w jednej ręce a pistoletem w drugiej i że mi pan kazał pisać.
— Podaj mi rękę, drogi Lodovico! wykrzyknął Fabrycy: na dowód, że nie chcę mieć tajemnic dla przyjaciela takiego jak ty, przepisz te dwa listy tak jak są. — Lodovico zrozumiał całą doniosłość tego dowodu zaufania i był niem mile pogłaskany; ale, po kilku wierszach, widząc że łódź się zbliża, rzekł:
— Prędzej skończymy listy, jeśli Wasza Ekscelencja zechce mi je podyktować. Ukończywszy listy, Fabrycy nakreślił w ostatnim wierszu litery A i B, poczem, na skrawku papieru, który potem zgniótł, napisał po francusku: Wierz w A i B. Posłaniec miał ukryć przy sobie ten papier.
Skoro łódź się zbliżyła na odległość głosu, Lodovico zawołał na przewoźników fałszywemu imionami; nie odpowiedzieli i przybili do lądu o pięćset sążni niżej, patrząc na wszystkie strony czy ich nie widzi jaki celnik.
— Jestem na pańskie rozkazy, rzekł Lodovico; chce pan, abym sam zaniósł listy do Parmy? czy też mam panu towarzyszyć do Ferrary?
— Towarzyszyć mi do Ferrary, to przysługa, o którą nie śmiałem cię prosić. Trzebaby wylądować i dostać się do miasta bez pokazania paszportów. Przyznam ci się, że mam wstręt do podróżowania pod nazwiskiem Giletti, a nie widzę prócz ciebie nikogo, ktoby mi się wystarał o inny paszport.
— Czemuż pan nic nie mówił w Casal-Maggiore. Znam szpicla, który byłby mi sprzedał doskonały paszport i nie drogo, za czterdzieści albo pięćdziesiąt franków.
Jeden z przewoźników, który się urodził na prawym brzegu Padu i tem samem nie potrzebował zagranicznego paszportu do Parmy, zobowiązał się zanieść listy. Lodovico, który umiał wiosłować, podjął się kierować barką wraz z drugim.
— Jadąc w dół Padu, rzekł, spotkamy łodzie należące do policji; ale potrafię je wyminąć.
Więcej niż dziesięć razy trzeba im się było kryć na wysepkach porosłych wierzbiną. Lodovico skorzystał z tych chwil wywczasu, by recytować Fabrycemu swoje sonety. Myśl w nich była dość trafna, ale jakby stępiona formą i nie warta aby ją spisywać: osobliwe było, że ten ex-stangret miał uczucia żywe i obrazowe; stawał się zimny i pospolity gdy je chciał wyrazić piórem. Przeciwieństwo naszego świata, rzekł sobie Fabrycy; gdzie umieją wszystko wyrazić z wdziękiem, ale nie mają nic do powiedzenia. Zrozumiał, że największa przyjemność, jaką może zrobić wiernemu słudze, to poprawić błędy ortograficzne w jego sonetach.
— Drwią sobie ze mnie, kiedy pokazuję swój kajet, powiadał Lodovico; ale gdyby Wasza Ekscelencja raczyła mi podyktować ortografję słowo po słowie, zawistni musieliby stulić gęby; ortografja nie stanowi o talencie. Dopiero trzeciego dnia w nocy, Fabrycy mógł bezpiecznie wylądować w olszynce, na milę przed Ponte Lago Oscuro. Cały dzień przesiedział w konopiach, gdy Lodovico udał się przodem do Ferrary; wynajął pokoik u biednego Żyda, który zrozumiał, że można coś zarobić, o ile się będzie trzymało język za zębami. Wieczorem, o zmierzchu, Fabrycy dostał się do Ferrary na małym koniku; potrzebował tej podpory, zmogło go gorąco, rany zaogniły się i sprowadziły gorączkę.

XII

Żyd postarał się o dyskretnego chirurga, który, zwąchawszy pełną sakiewkę, oświadczył Lodovicowi, iż sumienie nakazuje mu zawiadomić policję o ranach młodego człowieka, którego on, Lodovico, mieni swoim bratem.
— Prawo jest jasne, dodał; oczywiste jest, iż brat pański nie zranił się sam, jak opowiada, spadłszy z drabinki w chwili gdy trzymał otwarty nóż w ręce.
Lodovico odpowiedział spokojnie uczciwemu chirurgowi, że, gdyby się ośmielił iść za głosem sumienia, on będzie miał zaszczyt, zanim opuści Ferrarę, upaść dokładnie na niego z otwartym nożem w ręce. Kiedy zdał sprawę z tego zajścia Fabrycemu, ten zganił go mocno, ale nie było już ani chwili do stracenia; trzeba było zmykać. Lodovico oświadczył Żydowi, że chce przewieźć brata na świeże powietrze; poszedł po dorożkę i przyjaciele nasi opuścili dom, aby więcej nie wrócić. Czytelnikowi dłuży się niewątpliwie opowiadanie o tych zabiegach, nieodzownie wynikających z braku paszportu: kłopot ten nie istnieje już we Francji, ale we Włoszech, zwłaszcza w okolicach Padu, o niczem się nie mówi tylko o paszportach. Wydostawszy się z Ferrrary bez przeszkód, niby spacerem, Lodovico odesłał dorożkę, poczem wrócił do miasta inną bramą i wstąpił po Fabrycego z sediolą, którą wynajął na kurs dwunastu mil. Przybywszy w okolicę Bolonji, nasi przyjaciele kazali się zawieść polami na gościniec z Florencji do Bolonji; spędzili noc w najnędzniejszej oberży jaką mogli znaleźć, i nazajutrz — gdy Fabrycy czuł się na siłach aby nieco iść — weszli do Bolonji znów niby spacerem. Paszport Gilettiego spalono; śmierć aktora musiała już być znana, a mniej niebezpieczne było dostać się w ręce władz bez paszportu niż z paszportem zabitego.
Lodovico znał w Bolonji kilku lokajów z wielkich domów; postanowiono, że pójdzie u nich zasięgnąć języka. Opowiedział, że przebywa z Florencji z młodszym bratem; brat, czując potrzebę spoczynku, pozwolił mu wyjechać na godzinę przed wschodem słońca. Mieli się spotkać w wiosce, gdzie Lodovico miał zatrzymać się, aby przeczekać upał. Ale Lodovico, nie mogąc się doczekać brata, wrócił; znalazł go rannego: ludzie jacyś ugodzili go kamieniem i skłuli nożami, a co więcej okradli go. Ów brat jest to ładny chłopak, umie chodzić koło koni i powozić, także czytać 1 pisać, i chce znaleźć miejsce w dobrym domu. Lodovico zachował sobie możność uzupełnienia tej powiastki — w razie potrzeby — tem, złodzieje uciekając unieśli zawiniątko, w którem była bielizna i paszporty.
Przybywszy do Bolonji, Fabrycy, bardzo zmęczony, nie śmiejąc bez paszportu zajść do gospody, wszedł do olbrzymiego kościoła św. Petronjusza. Panował tam rozkoszny chłód; niebawem skrzepił się zupełnie. Ja niewdzięczny, pomyślał nagle, wchodzę do kościoła jedynie aby usiąść, jak do kawiarni! Padł na kolana i podziękował Bogu za oczywistą opiekę, która go otaczała od czasu jak miał nieszczęście zabić Gilettiego. Dotąd drżał, że go mogli poznać w biurze w Casal-Maggiore. Jakim cudem, powiadał sobie, ten urzędnik, którego oczy były tak nieufne i który odczytał mój paszport aż trzy razy, nie spostrzegł że ja nie mam pięciu stóp dziesięciu cali, że nie mam trzydziestu ośmiu lat, że nie jestem zeszpecony ospą? Ileż dziękczynień winien Ci jestem, o Boże! I ja mogłem się ociągać do tej chwili z tem aby rzucić moją nicość pod Twe stopy! Pycha moja chciała wierzyć, że to rozumowi ludzkiemu zawdzięczam ocalenie ze Szpilbergu, który już się otwierał aby mnie pochłonąć!
Fabrycy spędził jeszcze godzinę w tem roztkliwieniu, w obliczu niezmierzonej dobroci Boga. Nie słyszał Lodovica, który stał nawprost niego. Fabrycy, który miał czoło ukryte w dłoniach, podniósł głowę; wierny sługa ujrzał łzy spływające mu po policzkach.
— Wróć za godzinę, rzekł Fabrycy dość oschle.
Lodovico wybaczył ton, przez wzgląd na zbożną pobudkę. Fabrycy odmówił kilka razy siedm psalmów pokutnych, które umiał na pamięć; zatrzymywał się długo przy wersetach, mających związek z jego położeniem.
Fabrycy prosił Boga o przebaczenie za wiele rzeczy, ale, co godne uwagi, nie przyszło mu na myśl liczyć pomiędzy swoje winy chęci zostanie arcybiskupem jedynie dlatego, że Mosca jest ministrem; uważał, że to stanowisko oraz płynące zeń korzyści należą się bratankowi księżnej. Pragnął tego bez namiętności, to prawda, ale, ostatecznie, myślał o tem, ściśle tak samo jak o zostaniu ministrem lub generałem. Nie przyszło mu do głowy aby projekt księżnej mógł dotyczyć jego sumienia. Jest to znamienny rys tego rodzaju religji, jaką winien był wychowaniu jezuitów. Ta religja odejmuje śmiałość myślenia o rzeczach niezwyczajnych; zabrania zwłaszcza samodzielnego dociekania jako najokropniejszego grzechu: jest to krok ku protestantyzmowi! Aby wiedzieć czem się zgrzeszyło, trzeba spytać spowiednika lub odczytać listę grzechów, jaka się znajduje w dziełach pod tytułem: Przygotowanie do Sakramentu Pokuty. Fabrycy umiał na pamięć listę grzechów, której nauczył się po łacinie w Akademji duchownej w Neapolu. Toteż, odmawiając tę listę, doszedłszy do morderstwa, obwinił się jeszcze przed Bogiem że zabił człowieka, ale w obronie życia. Przebiegł szybko, nie zwracając na nie najmniejszej uwagi, artykuły tyczące symonji (uzyskiwania za pieniądze godności duchownych). Gdyby mu zaproponowano aby dał sto ludwików za to by zostać wielkim wikarjuszem, odepchnąłby tę myśl ze zgrozą; ale, mimo że nie zbywało mu inteligencji ani logiki, nie przyszło mu na myśl, aby wpływy hrabiego Mosca, obrócone tu na jego korzyść, była symonją. Oto tryumf jezuickiego wychowania: włożyć człowieka do tego, aby nie zwracał uwagi na rzeczy jaśniejsze niż dzień. Francuz, wychowany w atmosferze interesowności i ironji paryskiej, mógłby snadnie winić Fabrycego o obłudę, w chwili gdy nasz bohater otwierał duszę Bogu zupełnie szczerze i z najgłębszem wylaniem.
Nim Fabrycy opuścił kościół, przygotował się do spowiedzi, do której chciał przystąpić nazajutrz; zastał Lodovica na stopniach kamiennego perystylu, wznoszącego się przed fasadą św. Petronjusza. Jak po burzy powietrze staje się czystsze, tak dusza Fabrycego była spokojna, szczęśliwa i jakby odświeżona.
— Mam się bardzo dobrze, nie czuję już prawie ran, rzekł zbliżając się do Lodovica; ale, przedewszystkiem, muszę cię przeprosić; odpowiedziałem ci szorstko, kiedy mnie zagadnąłeś w kościele: robiłem rachunek sumienia. A więc, jak stoją sprawy?
— Najlepiej: nająłem mieszkanie, co prawda niezbyt godne Waszej Ekscelencji, u żony któregoś z przyjaciół, ładnej i będącej w bliskich stosunkach z jednym z agentów policji. Jutro pójdę oświadczyć, że nam skradziono paszporty; deklarację tę wezmą za dobrą monetę; opłacę tylko porto listu, który policja wyśle do Casal-Maggiore, aby się dowiedzieć czy istnieje w tej gminie niejaki Lodovico San-Micheli, posiadający brata, imieniem Fabrycy, w służbach księżnej Sanseverina w Parmie. Wszystko skończone, siamo a cavallo. (Przysłowie włoskie: jesteśmy ocaleni).
Fabrycy spoważniał; poprosił Lodovica aby zaczekał chwilę, wrócił do kościoła pędem i padł na kolana całując kamienne płyty. To cud, o Boże, wykrzyknął ze łzami; kiedyś ujrzał że dusza moja skłonna jest wrócić na drogę obowiązku, ocaliłeś mnie. Wielki Boże! możebne, iż, któregoś dnia, zabiją mnie w jakiejś przygodzie: pamiętaj w chwili mej śmierci o stanie, w którym dusza moja znajduje się w tej chwili. W uniesieniu radości Fabrycy odmówił na nowo siedm psalmów. Nim wyszedł, zbliżył do staruszki siedzącej koło posągu Matki Boskiej, obok żelaznego trójkąta ustawionego pionowo na nóżce z tego samego metalu. Brzegi trójkąta były najeżone mnóstwem gwoździków, przeznaczonych na świece, które wierni zapalają przed sławną Madonną Cimabuego. W chwili gdy Fabrycy się zbliżył, płonęło tylko siedm świec: wraził sobie w pamięć tę okoliczność, z intencją zastanowienia się nad nią później.
— Po czemu świece? spytał kobiety.
— Po dwa bajoki sztuka.
W istocie były nie grubsze od gęsiego pióra i nie miały ani stopy długości.
— Ile można jeszcze umieścić świec na tym trójkącie?
— Sześćdziesiąt trzy, bo siedm już się pali.
— A, powiedział sobie Fabrycy, sześćdziesiąt trzy a siedm czyni siedmdziesiąt: trzeba to zapamiętać. Zapłacił za świece, sam umieścił i zapalił siedm pierwszych, poczem ukląkł aby dopełnić ofiary i rzekł, wstając, do staruszki:
— To za otrzymaną łaskę.
— Umieram z głodu, rzekł Fabrycy do Lodovica, wracając.
— Nie chodźmy do szynkowni ale do mieszkania; gospodyni kupi panu co trzeba, ściągnie przy tem ze dwadzieścia su i będzie tem życzliwiej nastrojona.
— Czyli że miałbym umierać z głodu godzinę dłużej, rzekł Fabrycy, śmiejąc się z dziecięcą pogodą; wszedł do gospody obok św. Petronjusza. Ku swemu zdumieniu, ujrzał Pepego, zaufanego pokojowca ciotki, tego samego, który niegdyś przybył na jego spotkanie do Genewy. Fabrycy dał mu znak aby milczał; poczem, zjadłszy szybko śniadanie, wstał z uśmieszkiem szczęścia na ustach; Pepe udał się za nim, i po raz trzeci bohater nasz wszedł do św. Petronjusza. Przez dyskrecję, Lodovico zatrzymał się na placu.
— Boże mój, Wasza Dostojność! Jakże rany? Księżna pani jest straszliwie niespokojna; cały jeden dzień myślała że pan nie żyje, opuszczony na jakiej wysepce; natychmiast wyślę do jaśnie pani posłańca. Szukam pana od sześciu dni, trzy dni spędziłem w Ferrarze goniąc po oberżach.
— Masz dla mnie paszport?
— Mam trzy rozmaite: jeden z nazwiskiem i tytułami Waszej Ekscelencji; drugi jedynie z nazwiskiem, a trzeci na fałszywe nazwisko Józefa Bossi; każdy paszport podwójny, wedle tego czy Wasza Ekscelencja zechce przybyć z Florencji czy z Modeny. Chodzi jedynie o podjęcie małej przechadzki za miasto. Pan hrabia radziłby jaśnie panu zamieszkać w gospodzie del Pelegrino, której gospodarz jest jego przyjacielem.
Fabrycy, idąc jak gdyby bez celu, wszedł w prawą nawę, aż do miejsca gdzie płonęły świece; wlepił oczy w madonnę Cimabuego, poczem ukląkł mówiąc do Pepego: muszę złożyć dzięki? Pepe poszedł za jego przykładem. Gdy wychodzili z kościoła, Pepe zauważył, że Fabrycy daje dwadzieścia franków ubogiemu; żebrak jął wydawać okrzyki wdzięczności, które ściągnęły litościwej osobie na kark chmarę nędzarzy, ozdabiających stale plac św. Petronjusza. Wszyscy chcieli mieć swój udział w owym napoleonie. Kobiety, zwątpiwszy aby zdołały przebić ciżbę, która utworzyła się koło pieniądza, rzuciły się na Fabrycego, wmawiając weń krzykliwie, że on rzucił owego napoleona poto, aby go podzielono między wszystkich. Pepe, wymachując laską o złotej gałce, nakazał im, aby zostawili Jego Ekscelencję w spokoju.
— Och, Ekscelencjo, podjął chór bab dyszkantem, wyrzućcie też napołleona dla biednych kobiet! Fabrycy przyśpieszył kroku, kobiety biegły za nim krzycząc, zbiegło się mnóstwo żebraków z sąsiednich ulic. Cały ten tłum, ohydnie brudny i rozjadły: krzyczał: Ekscelencjo! Fabrycy uwolnił się z trudem; scena ta ściągnęła jego wyobraźnię na ziemię. Mam tylko to, na com zasłużył, rzekł; otarłem się o motłoch.
Dwie kobiety ścigały go aż do bram miasta; Pepe zatrzymał je, grożąc laską i rzucając im nieco grosiwa. Fabrycy wstąpił na urocze wzgórze San-Michele in Bosco, obszedł część miasta poza murami, skręcił w małą dróżkę, wyszedł o pięćset kroków dalej na gościniec florencki, poczem wrócił do Bolonji i oddał poważnie urzędnikowi policji paszport, w którym jego rysopis oznaczono bardzo dokładnie. Paszport ten mienił go Józefem Bossi, studentem teologji. Fabrycy zauważył plamkę czerwonego atramentu, strzepniętą niby przypadkiem, u dołu w prawym rogu. W dwie godziny później miał szpiega na karku, z przyczyny tytułu Ekscelencji, jaki jego towarzysz dał mu wobec żebraków pod św. Petronjuszem, podczas gdy paszport nie zawierał nic coby dawało prawo do tego tytułu.
Fabrycy ujrzał szpiega i drwił zeń w duchu; nie myślał już o paszporcie ani o policji, bawił się wszystkiem jak dziecko. Pepe, który miał rozkaz zostać przy nim, widząc że Fabrycy bardzo jest rad z Lodovica, wolał sam zanieść księżnej tak dobrą nowinę. Fabrycy napisał dwa długie listy do osób, które mu były drogie; poczem przyszło mu do głowy napisać trzeci, do czcigodnego arcybiskupa. List ten wywarł cudowny skutek: zawierał ścisły opis walki z Gilettim. Dobry arcybiskup, rozczulony, nie omieszkał odczytać listu księciu, który raczył go wysłuchać, dość ciekawy, w jaki sposób młody monsignore zdoła usprawiedliwić potworne morderstwo. Dzięki przyjaciołom margrabiny Raversi, książę, wraz z całem miastem, sądził że Fabrycy użył dwudziestu czy trzydziestu chłopów, aby zatłuc aktorzynę, który odważył się walczyć z nim o Marjetę. Na despotycznym dworze lada intrygant rozrządza prawdą, jak moda rozrządza nią w Paryżu.
— Ależ, u djaska, mówił książę do arcybiskupa, takie rzeczy załatwia się przez kogoś drugiego; niema zwyczaju robić tego samemu. Przy tem takiego aktorzyny jak Giletti nie zabija się; kupuje się go poprostu.
Fabrycy nie domyślał się ani trochę tego co się działo W Parmie. Faktycznie chodziło o to, czy śmierć tego komedjanta, który za życia zarabiał trzydzieści dwa franki miesięcznie, sprowadzi upadek ministerjum ultra, oraz głowy jego, hrabiego Mosca.
Dowiedziawszy się o śmierci Gilettiego, książę, podrażniony tonami jakie sobie nadawała pani Sanseverina, kazał generalnemu poborcy Rassiemu traktować cały proces tak jakby chodziło o liberała. Fabrycy znowuż sądził, że człowiek jego urodzenia jest ponad prawem; nie brał w rachubę tego, że w kraju, gdzie wielkie nazwiska nie są nigdy karane, intryga może wszystko, nawet przeciw nim. Mówił często do Lodovica o swej niewinności, którą rychło uznają urzędownie; głównym jego argumentem było, że nie jest winny. Na co Lodovico odparł: — Nie rozumiem, poco Wasza Ekscelencja, przy takim rozumie i wykształceniu, mówi takie rzeczy mnie, który jestem jej wiernym sługą. Wasza Ekscelencja jest zbyt ostrożna; takie rzeczy dobre są aby je mówić publicznie albo przed sądem. — Ten człowiek uważa mnie za mordercę, mimo to kocha mnie nie mniej, rzekł sobie Fabrycy spadając z obłoków.
W trzy dni po wyjeździe Pepego, zadziwił się otrzymując olbrzymi list zapieczętowany jedwabnym sznurkiem, jak za Ludwika XIV i zaadresowany do jego Ekscelencji przewielebnego Monsignore Fabrycego del Dongo, pierwszego wielkiego wikariusza djecezji Parmeńshiej, kartonika etc.
Czy ja jestem jeszcze tem wszystkiem? rzekł do siebie, śmiejąc się. List arcybiskupa był arcydziełem logiki i jasności; liczył nie mniej niż dziewiętnaście wielkich stronic i opowiadał wiernie wszystko, co się zdarzyło w Parmie po śmierci Gilettiego.
„Armja francuska, idąca na miasto pod dowództwem marszałka Neya, nie sprawiłaby większego wrażenia, pisał dobry arcybiskup; z wyjątkiem pani Sanseverina i mnie, wszyscy myślą, drogi synu, że dla kaprysu zabiłeś aktora Giletti. Gdyby ci się zdarzyło to nieszczęście, to są rzeczy które można uciszyć dwustoma ludwikami i zniknięciem na pół roku, ale intrygantka Raversi chce tą bronią obalić hrabiego Mosca. Publiczność potępia w twojej sprawie nie ohydny grzech morderstwa, ale jedynie tę niezręczność, lub raczej to zuchwalstwo, że nie raczyłeś się uciec do pomocy bulo (rodzaj podrzędnego zbira). Przytaczam ci wiernie rozmowy jakie słyszę dokoła; bo od czasu tej nieszczęsnej doby, obchodzę co dnia trzy najzacniejsze domy aby cię bronić. I nie sądzę abym kiedy uczynił godniejszy użytek z odrobiny wymowy, jakiej niebo raczyło mi użyczyć“.
Łuska spadła z oczu Fabrycego; listy księżnej, pełne czułości, nie zniżały się nigdy do faktów. Księżna przysięgała mu, że opuści Parmę na zawsze, o ile on rychło tryumfalnie nie wróci. Hrabia uczyni dla ciebie, pisała, wszystko co w ludzkiej mocy. Co do mnie, zmieniłeś cały mój charakter tą awanturą; stałam się skąpa jak bankier Tombone; odprawiłam wszystkich robotników; więcej jeszcze: podyktowałam hrabiemu inwentarz mego majątku, który okazał się o wiele skromniejszy niż przypuszczałam. Po śmierci kochanego Pietranera (którego, nawiasem mówiąc, raczej powinieneś był pomścić, zamiast narażać życie z takim Giletti!) zostałam z tysiącem dwustoma funtami renty i pięciu tysiącami długu; przypominam sobie, między innemi, że miałam półtrzecia tuzina białych safjanowych paryskich pantofelków, a tylko jedną parę trzewików na ulicę. Jestem prawie zdecydowana wziąć trzysta tysięcy franków, które mi zostawił mój małżonek, a które chciałam obrócić na wzniesienie mu grobowca. Zresztą to margrabina Raversi jest główną twoją — to znaczy moją — nieprzyjaciółką; jeśli się będziesz nudził w Bolonji, powiedz słowo, a przyjadę. Przesyłam ci cztery nowe przekazy etc.,.etc.
Księżna nie pisała Fabrycemu ani słowa o opinji panującej w Parmie co do jego sprawy; chciała go przedewszystkiem pocieszyć. W każdym razie, śmierć takiego Giletti nie wydawała się czemś, z czegoby można czynić poważny zarzut panu del Dongo. Iluż takich Gilettich przodkowie nasi wyprawili na tamten świat, mówiła do hrabiego, a nikomu do głowy nie przyszło wytaczać im procesów!
Fabrycy, mocno zdziwiony i pierwszy raz pojmujący istotny stan rzeczy, zaczął studjować list arcybiskupa. Nieszczęściem, i sam arcybiskup uważał go za bardziej świadomego niż był w istocie. Fabrycy zrozumiał, że największym atutem margrabiny Raversi jest brak naocznego świadka nieszczęsnej walki. Lokaj, który pierwszy przyniósł tę wiadomość do Parmy, znajdował się w oberży w Sanguigna wówczas gdy walka się toczyła; Marjetta i rzekoma jej matka znikły. W dodatku margrabina przekupiła vetturina, tak iż zeznania jego brzmiały fatalnie. „Mimo że dochodzenia otoczone są najgłębszą tajemnicą (pisał dobry arcybiskup swoim cycerońskim stylem) i prowadzone przez Rassiego, o którym jedynie chrześcijańska miłość bliźniego nie pozwala mi się źle wyrazić, ale który zrobił karjerę tropiąc nieszczęsne ofiary jak pies myśliwski; mimo iż Rassiemu, powiadam, o którego bezeceństwie i przedajności nie możesz mieć wyobrażenia, powierzył starania o ten proces rozgniewany władca? zdołałem przejrzeć trzy zeznania woźnicy. Szczęściem iście niesłychanem, nędznik ów przeczy sobie. I dodam sam ponieważ mówię do mego generalnego wikarjusza, do tego który ma być po mnie arcypasterzem, iż posłałem po proboszcza parafji, w której mieszka ów zbłąkany grzesznik. Powiem ci, bardzo ukochany synu, ale pod tajemnicą spowiedzi, że ten proboszcz zna już, za pośrednictwem żony vetturina, sumę, jaką ów otrzymał od margrabiny Raversi; nie śmiałbym twierdzić, iż margrabina zażądała od niego aby cię spotwarzył, ale rzecz zdaje się prawdopodobna. Pieniądze wręczył mu ów nieszczęsny ksiądz, który pełni mało godne funkcje przy osobie margrabiny, i którego zmuszony byłem po raz drugi zawiesić w funkcjach kapłańskich. Nie będę cię nużył opowiadaniem innych starań, których mogłeś się po mnie spodziewać i które zresztą, wchodzą w zakres moich obowiązków. Pewien kanonik, zbyt zadufany niekiedy we wpływy płynące z jego rodowego majątku, którego, zrządzeniem bożem, został jedynym spadkobiercą, pozwolił sobie oświadczyć u hrabiego Zurla, ministra spraw wewnętrznych, że uważa tę drobnostkę za rzecz przesądzoną na twoją niekorzyść (mówił o zabiciu nieszczęśliwego Gilettiego). Kazałem go wezwać, i wobec moich trzech generalnych wikarjuszów, wobec mego kapelana i dwóch księży, poprosiłem, aby nas, swoich braci, objaśnił, na jakiej podstawie nabrał tego przeświadczenia obciążającego jednego z jego kolegów. Nieszczęśnik wybąkał jakieś błahe argumenty; wszyscy powstali przeciw niemu. Mimo że ja sam ograniczyłem się do paru słów nagany, rozpłakał się i w naszej obecności przyznał się do błędu. Na co przyrzekłem mu tajemnicę w imieniu swojem oraz wszystkich osób obecnych przy tej konferencji, pod warunkiem, że przyłoży się do prostowania fałszywych pojęć, jakie mógł, w ciągu tych dwóch tygodni, wzbudzić swemi odezwaniami.
„Nie będę ci powtarzał, drogi synu, tego co musisz wiedzieć oddawna, to jest, że z trzydziestu czterech chłopów ryjących ziemię (pani Raversi twierdzi, że opłaciłeś ich, aby ci pomagali w zbrodni!) trzydziestu dwóch było zajętych pracą, wówczas kiedy chwyciłeś za nóż, aby bronić własnego życia przeciw człowiekowi, który cię napadł znienacka. Dwaj, którzy nie byli w rowie, zaczęli krzyczeć na innych: Mordują jaśnie pana! Sam ten krzyk ukazuje twoją niewinność w pełnym blasku. Otóż, generalny poborca Rassi twierdzi, że ci dwaj ludzie znikli; co więcej, odnaleziono ośmiu z tych ludzi którzy byli w rowie; w pierwszem przesłuchaniu, sześciu oświadczyło, że słyszeli krzyk mordują jaśnie pana! Wiem pośrednią drogą, że, na piątem przesłuchaniu wczoraj wieczór, pięciu oznajmiło że nie pamiętają dobrze, czy słyszeli wprost ten krzyk, czy też opowiadał im to któryś z kamratów. Wydano rozkazy, aby mnie powiadomiono o miejscu zamieszkania tych robotników; tamtejszy proboszcz pouczy każdego z nich, że gubią duszę, jeżeli, za kilka talarów, posuwają się do gwałcenia prawdy“.
Jak widzimy, zacny arcybiskup wchodził w najdrobniejsze szczegóły. Poczem pisał jeszcze po łacinie:
„Sprawa ta jest poprostu próbą zwalenia ministerjum. Jeśli cię skażą, mogą cię skazać jedynie na galery lub na śmierć: wówczas wkroczę ja, oświadczając, z wysokości arcybiskupiego stolca, Ze wiem iż jesteś niewinny, żeś bronił poprostu życia przeciw rozbójnikom, i że zabroniłem ci wracać do Parmy, póki twoi wrogowie będą górą. Gotów jestem nawet napiętnować, jak na to zasługuje, generalnego poborcę; nienawiść do tego człowieka jest równie powszechna, jak uznanie dla jego charakteru rzadkie. Ale, bądź co bądź, w wilję dnia w którym ów człowiek wyda tak niesprawiedliwy wyrok, księżna Sanseverina opuści miasto, a może i kraj: w takim razie, nie ulega wątpliwości że hrabia poda się do dymisji. Wówczas, bardzo prawdopodobnie, generał Fabio Conti obejmuje ministerjum i margrabina Raversi zwycięża. Najnieszczęśliwsze w twojej sprawie jest, że żaden człowiek z głową nie zajął się tem, aby wydobyć na jaw twą niewinność i udaremnić próby zniewolenia świadków. Hrabia niby spełnia to zadanie; ale on jest zbyt wielki pan aby zstępować do pewnych szczegółów; co więcej, jako minister policji, musiał wydać w pierwszej chwili najsurowsze rozkazy przeciw tobie. Wreszcie, mamż wyznać? nasz dostojny władca wierzy w twoją winę lub bodaj udaje że wierzy i odnosi się dość niechętnie do tej sprawy“. Wyrazy dostojny władca oraz udaje że wierzy były po grecku: Fabrycy powziął najwyższą cześć dla arcybiskupa za to że odważył się je napisać. Wyciął ten ustęp i zniszczył go natychmiast.
Fabrycy dwadzieścia razy przerywał czytanie, poruszały nim uczucia najwyższej wdzięczności; odpisał natychmiast listem na ośm stronic. Często musiał podnosić głowę, aby łzy nie spadły mu na papier. Nazajutrz, kiedy miał pieczętować list, ton jego wydał mu się zbyt światowy. Napiszę po łacinie, powiedział sobie, to będzie przyzwoiciej wobec zacnego arcybiskupa. Ale, siląc się kleić sążniste zdania w stylu Cycerona, przypomniał sobie, że raz arcybiskup, mówiąc o Napoleonie, nazwał go ostentacyjnie Buonapartem: w jednej chwili pierzchło rozczulenie, które w wilję wzruszało Fabrycego do łez. O, królu Włoch, wykrzyknął, tylu przysięgało ci wierność za życia, ja ci jej dochowam po śmierci. Kocha mnie, niewątpliwie, ale dlatego że jestem del Dongo, a on mieszczański syn. Aby nie zmarnować swego pięknego listu po włosku, Fabrycy zmienił to i owo i zaadresował go do hrabiego Mosca.
Tegoż samego dnia, Fabrycy spotkał na ulicy Marjetę; zaczerwieniła się ze szczęścia i dała mu znak aby szedł za nią zdala. Weszła szybko do pustej bramy; tam, ściągnęła jeszcze czarną koronkę, która, wedle miejscowej mody, okrywała jej głowę tak że nie można było jej poznać; poczem, odwróciwszy się szybko, rzekła:
— Jak to być może, że pan tak swobodnie chodzi po mieście?
Fabrycy opowiedział jej swoje dzieje.
— Wielki Boże! był pan w Ferrarze! Ja pana tam tak szukałam! Wie pan, pokłóciłam się ze starą, bo chciała mnie zawieźć do Wenecji, a ja wiedziałam że pan tam nigdy nie pojedzie, skoro pan jest na czarnej liście austrjackiej. Sprzedałam złoty naszyjnik aby się dostać do Bolonji, przeczucie mówiło mi, że pana spotkam; stara przybyła tu w dwa dni po mnie. Nie zapraszam pana do nas; znówby pana nagabywała o pieniądze, wstyd mi za nią! Żyłyśmy bardzo dostatnio od owego nieszczęsnego dnia co pan wie; nie wydałyśmy ani ćwierci tego, co pan jej dał. Nie chciałabym przychodzić do pana do gospody del Pelegrino; toby było zbyt widoczne. Niech się pan stara wynająć pokoik na odludnej ulicy: po Ave Maria (o zmierzchu) będę czekała tu w tej bramie. — To rzekłszy, uciekła.

XIII

Wszystkie poważne myśli poszły w niepamięć za zjawieniem się miłej osóbki. Fabrycy pędził dni w Bolonji w radości i spokoju. Naiwna radość życia przebijała w listach jego do księżnej; aż zaczęło ją to drażnić. Fabrycy zaledwie to zauważył; zapisał jedynie skróconemi znakami na cyferblacie zegarka: kiedy piszę do G, nie mówić nigdy kiedy byłem prałatem, kiedy byłem duchowną osobą; to ją drażni. Kupił dwa koniki, z których był bardzo rad: zaprzęgał je do najętej karocy za każdym razem kiedy Marjeta chciała jechać za miasto; prawie co wieczór wiózł ją do wodospadu na Reno. Wracając, zatrzymywał się u sympatycznego Crescentini, który się uważał potrosze za ojca Marjety.
Na honor! jeśli to jest owo „życie kawiarniane“, które mi się wydawało tak płaskie, niesłusznie niem gardziłem. Zapominał, że chodził do kawiarni jedynie po to aby czytać Constitutionnel, i że, ponieważ był w Bolonji zupełnie nieznany, próżność nie grała żadnej roli w jego szczęściu. Kiedy nie był z Marjetą, widywano go w Obserwatorjum, gdzie słuchał kursu astronomji; profesor polubił go bardzo, a Fabrycy pożyczał mu w niedzielę koni, aby mógł paradować z żoną na Corso Montagnola.
Nie mógł znieść myśli, aby jakaś istota, choćby najmniej godna szacunku, miała przez niego cierpieć. Marjeta bezwarunkowo nie chciała aby się spotkał ze starą; ale, pewnego dnia kiedy Marjeta była w kościele, zaszedł do mamacci, która na jego widok zaczerwieniła się z gniewu. Oto chwila, aby zagrać pana del Dongo, pomyślał Fabrycy.
— Ile Marjeta pobiera miesięcznie, kiedy jest w teatrze? wykrzyknął z ową miną, z jaką szanujący się młody człowiek wchodzi w Paryżu na balkon do Bouffes.
— Pięćdziesiąt talarów.
— Kłamiesz, jak zawsze; gadaj prawdę, lub, jak mi Bóg miły, nie ujrzysz ani centyma.
— A więc, zarabiała dwadzieścia dwa talary w Parmie, gdy miałyśmy nieszczęście pana poznać; ja zarabiałam dwanaście, każda z nas oddawała trzecią część Gilettiemu, naszemu protektorowi. Z tego, mniej więcej co miesiąc, Giletti kupował Marjecie jakiś prezent wartości dwóch talarów.
— Jeszcze kłamiesz: ty pobierałaś jedynie cztery talary. Ale, jeżeli będziesz dobra dla Marjety, zaangażuję cię jak gdybym był impressariem; co miesiąc dostaniesz dwanaście talarów dla siebie i dwadzieścia dwa dla niej. Jeśli ją ujrzę z czerwonemi oczami, bankrutuję.
— Bawi się pan w dobrodzieja: otóż, wiedz pan, że cała ta pańska hojność tylko nas rujnuje, odparła stara z wściekłością; tracimy amiamento (klientelę). Kiedy będziemy miały nieszczęście postradać łaski Waszej Ekscelencji, wyjdziemy zupełnie z obiegu, wszystkie trapy będą w komplecie, nie znajdziemy miejsca i przez pana zginiemy z głodu.
— Idź do djabła, rzekł Fabrycy, oddalając się.
— Nie pójdę do djabła, plugawy bezbożniku! ale poprostu na policję, która się dowie, że pan jest Monsignore, który powiesił sutannę na kołku i że się pan nazywa Józef Bossi tyle co i ja.
Fabrycy, który już wychodził, wrócił.
— Po pierwsze, policja lepiej wie od ciebie jak ja się naprawdę nazywam; ale, jeśli się poważysz mnie zdenuncjować, jeśli się dopuścisz tego łajdactwa — rzekł poważnie — Lodovieo pomówi z tobą, i nie sześć pchnięć nożem otrzymają twoje stare gnaty ale dwa tuziny, i znajdziesz się na pół roku w szpitalu i bez tabaki.
Stara zbladła i rzuciła się do rąk Fabrycego aby je ucałować.
— Przyjmuję z wdzięcznością los, jaki pan nam zapewnia. Wygląda pan tak poczciwie, że brałam pana za dudka. Niech pan pomyśli, że i inni mogą popełnić tę omyłkę; radzę panu nosić się bardziej z pańska. — Poczem dodała z cudownym bezwstydem: Niech się pan dobrze zastanowi nad tą radą, że zaś zbliża się zima, sprawi pan Marjecie i mnie dwie ciepłe sukienki z pięknej angielskiej materji, którą widziałam na placu św. Petronjusza.
Miłość ślicznej Marjety miała dla Fabrycego wszystkie uroki najtkliwszej przyjaźni, co nasuwało mu myśl o podobnem szczęściu obok księżnej.
Ale czy to nie jest zabawne, powiadał sobie, że ja nie jestem zdolny do tego wyłącznego i namiętnego oddania, które ludzie zwą miłością? Wśród przygodnych miłostek w Nowarze lub w Neapolu, czyż spotkałem kiedy kobietę, której towarzystwo, nawet w pierwszych dniach, byłoby dla mnie bardziej nęcące niż przejażdżka na ładnym nieznanym koniu. To, co nazywają miłością, dodał, byłożby to także kłamstwo? Bezwątpienia kocham tak, jak mam apetyt w porze obiadowej! Czyżby owa pospolita skłonność była tem, z czego ci kłamcy ulepili miłość Otella, miłość Tankreda? lub mamż mniemać, że jestem inaczej stworzony niż inni ludzie? Duszy mojej miałoby brakować jednej namiętności, i czemu? to byłby osobliwy los!
W Neapolu, zwłaszcza w ostatnich czasach, Fabrycy spotykał kobiety, które, pyszne swem urodzeniem, pięknością i pozycją swoich porzuconych dlań wielbicieli, próbowały go tyranizować. Spostrzegłszy taki zamiar, Fabrycy zrywał natychmiast, szybko i rozgłośnie. Otóż, powiadał sobie, jeżeli kiedy dam się uwieść pokusie tkliwszych stosunków z tą uroczą istotą, którą mienią księżną Sanseverina, postąpię tak, jak ów Francuz, który zabił złotodajną kurę. Księżnej winien jestem jedyne szczęście jakiego zakosztowałem; przyjaźń jej, to moje życie; a zresztą czem ja jestem bez niej? biednym wygnańcem, zmuszonym do wegetacji w zrujnowanym zamku koło Nowary. Przypominam sobie, jak, w czasie słot jesiennych, musiałem rozpinać parasol nad łóżkiem. Jeździłem na koniach ojcowskiego plenipotenta, który cierpiał to przez wzgląd na moją błękitną krew, ale któremu pobyt mój zaczynał się dłużyć; ojciec wyznaczył mi pensję tysiąca dwustu franków i uważał że gubi duszę dając jeść jakobinowi. Biedna matka i siostry oszczędzały na sukniach, aby mi dać możność zrobienia czasem drobnego podarku moim kochankom. To mnie gnębiło. Co więcej, zaczynano się domyślać mojej nędzy, okoliczna młodzież patrzyła na mnie z politowaniem. Wcześniej czy później, dudek jakiś dałby wyraz swej wzgardzie dla jakobina biedaka i niedołęgi; tem bowiem tylko byłem w oczach tych ludzi. Byłbym się wplątał w pojedynek, któryby mnie zawiódł do twierdzy, lub musiałbym znów uciekać do Szwajcarji, wciąż z tysiącdwustoma frankami pensji. Księżnej zawdzięczam ocalenie ze wszystkich tych niedoli; co więcej, ona ma dla mnie całą tę tkliwą przyjaźń, jaką ja powinienbym czuć dla niej.
Zamiast tego śmiesznego i płaskiego życia, które byłoby ze mnie zrobiło melancholika i głupca, żyję od czterech lat w dużem mieście, mam doskonały powóz, co mi oszczędza prowincjonalnej zawiści i małostek. Luba cioteczka łaje mnie zawsze, że nie dość korzystam z otwartej kasy bankiera. Mamż na zawsze zniweczyć tę rozkoszną pozycję? Stracić jedyną przyjaciółkę, jaką mam na świecie? Wystarczy kłamstwo, wystarczy powiedzieć tej kobiecie uroczej, może jedynej w świecie, dla której mam najżywszą przyjaźń: Kocham cię, ja, który nie wiem co to jest kochać istotną miłością! Bezustanku wymawiałaby mi brak owych uniesień, które mi są nieznane. Przeciwnie, Marjeta, która nie czyta w mem sercu i która bierze pieszczoty za wylewy duszy, sądzi że szaleję z miłości i uważa się za najszczęśliwszą z kobiet.
W rzeczywistości, ów tkliwy poryw który zowią podobno miłością, poznałem potrosze jedynie przy młodej Aniken w gospodzie opodal belgijskiej granicy.
Z żalem przyjdzie nam tu opowiedzieć jeden z najgorszych postępków Fabrycego; wśród tego spokojnego życia, nędzny wyskok próżności zawładnął owem sercem tak opornem na miłość i zaprowadził go bardzo daleko. Równocześnie z nim, znajdowała się w Bolonji słynna Fausta F..., bezwątpienia jedna z pierwszych śpiewaczek naszej epoki i najkapryśniejsza istota jaka istniała. Znakomity poeta Burati z Wenecji ułożył na nią ów słynny satyryczny sonet, znajdujący się wówczas na ustach zarówno książąt jak uliczników.
„Chcieć i nie chcieć, ubóstwiać i nienawidzić, znajdować szczęście w niestałości, gardzić tem co cały świat wielbi, — oto jakie wady ma Fausta, i wiele innych jeszcze. Unikaj tego węża. Skoro ją ujrzysz, niebaczny, zapomnisz o jej kaprysach, jeśli będziesz miał szczęście ją usłyszeć, zapomnisz o sobie, i miłość wnet zrobi z ciebie to, co Cyrce zrobiła niegdyś z towarzyszów Ulissesa“.
W tej chwili, ów cud piękności był pod urokiem ogromnych bokobrodów i pańskiej arogancji młodego hrabiego M..., tak że nie raziła jej nawet jego szpetna zazdrość. Fabrycy widywał hrabiego na ulicy; drażniła go mina wyższości, z jaką raczył obnosić swoje wdzięki. Ów młody człowiek był bardzo bogaty, sądził że mu wszystko wolno, że zaś jego prepolenza ściągnęła nań pogróżki, nigdy się nie pokazywał inaczej niż w otoczeniu dziesiątka buli (zbirów) odzianych w jego barwy, których sprowadził ze swego majątku w Brescji. Spojrzenia Fabrycego spotkały się parę razy z oczami straszliwego panka, kiedy traf pozwolił mu usłyszeć słynną Faustę. Zdumiała go anielska słodycz tego głosu: nie wyobrażał sobie nic podobnego: zawdzięczał jej wzruszenia, stanowiące bogaty kontrast z letniością jego obecnego życia. Byłażby to wreszcie miłość? powiadał sobie. Bardzo ciekaw poznać to uczucie, ubawiony zresztą myślą o zabawieniu się kosztem hrabiego M..., bohater nasz popełnił to dzieciństwo, iż zaczął się przechadzać zbyt często pod oknami pałacu Tanari, który hrabia wynajął dla Fausty.
Jednego dnia, o zmroku, kiedy Fabrycy starał się zwrócić na siebie uwagę Fausty, powitały go wyraźne śmiechy rębajłów hrabiego, stojących w progu pałacu. Pobiegł do siebie, wziął broń i jeszcze raz przeszedł pod pałacem. Fausta, ukryta za żaluzją czekała tego powrotu i umiała go ocenić. M..., zazdrosny o cały świat, zaczął być osobliwie zazdrosny o Józefa Bossi, pod którego adresem słał pogróżki; w odpowiedzi na to, co rano, bohater nasz przesyłał mu list zawierający jedynie te słowa:
„Józef Bossi niszczy dokuczliwe robactwo, mieszka w Pelegrino, via Larga nr. 79“.
Hrabia M..., przyzwyczajony do szacunku, jaki mu wszędzie zapewniał ogromny majątek, błękitna krew i trzydziestu tęgich lokajów, nie chciał zrozumieć wymowy tego bileciku.
Fabrycy pisywał i do Fausty; M... otoczył szpiegami tego rywala, który może umiał wzbudzić wzajemność; najpierw dowiedział się o tem, jak się naprawdę nazywa, a potem, że na razie nie może się pokazać w Parmie. Za kilka dni, hr. M..., jego bulli, jego wspaniałe konie i Fausta, wszystko ruszyło do Parmy.
Fabrycy, podrażniony, pojechał za nimi nazajutrz. Daremnie go błagał poczciwy Lodovico; Fabrycy posiał go do djabła, Lodovico zaś, sam bardzo dzielny, był tem zachwycony; zresztą podróż ta zbliżała go do pięknej kochanki w Casal-Maggiore. Dzięki staraniom Lodovica, ośmiu czy dziesięciu dawnych żołnierzy napoleońskich przystało do pana Józefa Bossi w charakterze służących. Bylebym, powiadał sobie Fabrycy, czyniąc to szaleństwo że jadę za Faustą, nie stykał się z ministrem policji hrabią Mosca, ani z księżną, narażam jedynie siebie. Powiem później ciotce, że szukałem miłości, owej uroczej rzeczy, której nie spotkałem nigdy. Fakt jest, że myślę o Fauście, nawet kiedy jej nie widzę... Ale czy to wspomnienie jej głosu kocham, czy osobę? Nie myśląc już o karjerze duchownej, Fabrycy zapuścił wąsy i bokobrody prawie równie straszliwe co u hrabiego M...; to go trochę odmieniło. Obrał kwaterę nie w Parmie — to byłoby nieostrożnie — ale w sąsiedniej wiosce, w lasku przy drodze do Sacca, gdzie znajdował się pałacyk ciotki. W myśl rady Lodovica, zameldował się w tej wiosce jako lokaj angielskiego magnata, wielkiego oryginała: magnat ów, wydający sto tysięcy franków rocznie na polowanie, miał niebawem przybyć z nad Como, gdzie go zatrzymał połów pstrągów. Szczęściem, pałacyk, który hrabia M... wynajął dla pięknej Fausty, leżał na południowym krańcu Parmy, właśnie na drodze do Sacca, a okna Fausty wychodziły na aleje rozciągające się pod wieżą cytadeli. Fabrycy nikogo nie znał w tej dzielnicy; śledził kroki hrabiego M... i, pewnego dnia, gdy ten właśnie wyszedł od uroczej śpiewaczki, miał to zuchwalstwo aby się pokazać na ulicy w biały dzień; coprawda na doskonałym koniu i dobrze uzbrojony. Uliczni muzykanci (którzy bywają we Włoszech wyborni) roztasowali się ze swemi gitarami pod oknami Fausty i pobrzękując odśpiewali kantatę na jej cześć. Fausta wyjrzała oknem i zauważyła dwornego młodzieńca, stojącego konno na środku ulicy: skłoniwszy się, zaczął ją prażyć niedwuznacznemi spojrzeniami. Mimo angielskiego kostjumu jaki przywdział Fabrycy, poznała niebawem autora namiętnych listów, które spowodowały jej wyjazd z Bolonji. Szczególny człowiek, rzekła sobie; coś mi się zdaje, że go będę kochała. Mam sto ludwików zapasu, mogę puścić kantem tego piekielnego hrabiego. Trzeba przyznać, że brak mu dowcipu i fantazji; jeżeli jest czasem zabawny, to jedynie dzięki straszliwym minom jego ludzi.
Nazajutrz, Fabrycy dowiedziawszy się, że codziennie, koło jedenastej, Fausta słucha mszy w mieście, w tym samym kościele św, Jana, gdzie się znajdował grobowiec jego stryjecznego dziadka, arcybiskup Askanja del Dongo, ośmielił się iść za nią. Lodovico wystarał mu się o wspaniałą angielską perukę z włosem kołom najpiękniejszej czerwieni. Nawiązując do koloru tych włosów, zarazem koloru płomieni które palą jego serce, ułożył sonet, który Fauście wydał się czarujący; nieznana ręka porzuciła go na jej fortepianie. Oblężenie to trwało ledwie tydzień; ale Fabrycy uważał, iż, mimo swych zabiegów, nie czyni istotnych postępów; Fausta wzdragała się go przyjąć w domu. Przesadził w oryginalności: wyznała mu później, że się go bała. Fabrycego trzymała już tylko resztka nadziei, że dojdzie do poznania tego co nazywają miłością; ale często nudził się.
„Panie, jedźmy stąd, powtarzał Lodovico; pan nie jest zakochany; pański rozsądek i zimna krew są wprost rozpaczliwe. Zresztą, pan nie robi postępów: przez prostą ambicję, zmykajmy”. W pierwszej irytacji Fabrycy miał już odjechać, kiedy dowiedział się, że Fausta ma śpiewać u księżnej Sanseverina, Może ten boski głos zdoła do reszty rozpłomienić moje serce, powiadał sobie; i ośmielił się wślizgnąć w przebraniu do tego pałacu, gdzie go wszyscy znali. Można sobie wyobrazić wzruszenie księżnej, kiedy, pod koniec koncertu, zauważyła strzelca w liberji przy drzwiach do wielkiej sali: przypominał jej kogoś. Odszukała hrabiego Mosca, który dopiero wówczas zdradził jej niewiarygodne szaleństwo Fabrycego. Brał to wesoło. Ta miłość do innej była mu bardzo po myśli; hrabia, poza polityką człowiek nader delikatny, działał w myśl pewnika, że nie może sam znaleźć szczęścia, o ile księżna nie będzie szczęśliwa. Ocalę go przed nim samym, powiadał do przyjaciółki; pomyśl, co za radość dla wrogów, gdyby go uwięziono tutaj! Toteż mam tu z górą setkę swoich ludzi, i dlatego poproszę cię o klucze od rezerwoarów wodnych. Obnosi się z szaloną miłością do Fausty, i nie może jej wydrzeć hrabiemu M..., który stwarza tej warjatce królewską egzystencję. Na twarzy księżnej odbiła się najżywsza boleść; Fabrycy był tedy jedynie urwisem, niezdolnym do poważniejszego uczucia!
— I nie przyjść nas odwiedzić! czy ja mu to kiedy przebaczę! — rzekła wreszcie; a ja pisuję do niego codzień do Bolonji!
— Szanuję jego oględność, odparł hrabia; nie chce nas narazić swoim wybrykiem, a z pewnością opowie nam to bardzo zabawnie.
Fausta była zbyt postrzelona aby umieć coś zmilczeć; nazajutrz po koncercie, w czasie którego oczy jej przesyłały wszystkie arje rosłemu strzelcowi, wspomniała hrabiemu M... o nieznanym wielbicielu. — Gdzie go widujesz? spytał hrabia, wściekły. — Na ulicy, w kościele, odparła Fausta zmieszana. Starała się naprawić swą nierozwagę, lub bodaj usunąć wszystko co mogło przypominać Fabrycego: opisała bardzo obszernie młodego człowieka z rudemi włosami; ma niebieskie oczy; bezwątpienia to jakiś Anglik bardzo bogaty i niezręczny, lub jakiś książę krwi. Na te słowa, hrabia M...., który nie odznaczał się bystrością, uroił sobie (cóż za rozkosz dla jego próżności!) że ów rywal to nie kto inny niż sam następca tronu. Ten biedny melancholijny młodzieniec, strzeżony przez guwernerów, preceptorów etc., którzy odbywali za każdym razem naradę nim pozwolili mu wyjść na ulicę, obejmował namiętnemi spojrzeniami wszelką niebrzydką kobietę, do której wolno mu było się zbliżać. Na koncercie u księżnej, przypadło mu miejsce przed wszystkimi słuchaczami, na osobnym fotelu, o trzy kroki od pięknej Fausty, a sposób, w jaki na nią patrzył, mocno podrażnił hrabiego M... To szaleństwo próżności, aby mieć za rywala księcia krwi, ubawiło Faustę, która, dla zabawki utwierdziła je zapomocą mnóstwa niby to naiwnie zdradzonych szczegółów.
— Czy twój ród, spytała hrabiego, jest równie stary co ród Farnese, do którego należy ten młody człowiek?
— Co ty pleciesz równie stary? Ja nie mam bękartów w rodzinie[4].
Przypadek chciał, że hrabia M... nigdy nie mógł się dobrze przyjrzeć mniemanemu rywalowi, co go utwierdziło w myśli, że ma księcia krwi za współzawodnika. W samej rzeczy, kiedy okoliczności nie wzywały Fabrycego do Parmy, spędzał czas koło Sacca, nad brzegami Padu. Hrabia M... był o wiele dumniejszy, ale też i bardziej ostrożny, odkąd sądził, że trzeba mu walczyć o serce Fausty z osobą krwi monarszej; prosił ją bardzo poważnie, aby się zachowywała najoględniej. Rzuciwszy się do jej kolan jak zazdrosny i namiętny kochanek, oświadczył wręcz, że kwestją jego honoru jest aby się ona nie dała uwieść młodemu księciu.
— Pozwól, nie byłoby tu żadnego uwiedzenia gdybym go kochała; nie widziałam nigdy panującego u swoich stóp.
— Jeśli ulegniesz, odparł wyniośle, może nie będę się mógł zemścić na księciu, ale to pewna, że się zemszczę. Rzekłszy to, wyszedł trzaskając drzwiami. Gdyby Fabrycy był w tej chwili pod ręką, wygrałby sprawę.
— Jeżeli dbasz o życie, rzekł hrabia wieczorem, żegnając się z nią po teatrze, staraj się, abym nigdy nie usłyszał, że młody książę dostał się do twego domu. Nie mogę nic zrobić jemu, do kroćset! ale nie każ mi pamiętać o tem, że mogę wszystko zrobić tobie!
— O mój miły Fabrycy, wykrzyknęła Fausta, gdybym wiedziała, gdzie cię szukać?
Podrażniona próżność może daleko zaprowadzić człowieka bogatego i od kolebki otoczonego pochlebcami. Szczera namiętność, jaką hrabia M... żywił dla Fausty, obudziła się z furją; nie wstrzymało go niebezpieczeństwo walki z synem monarchy w którego państwie się znajdował; z drugiej strony nie przyszło mu do głowy starać się zobaczyć tego księcia lub bodaj go śledzić. Nie mogąc go dosięgnąć inaczej, M... próbował go ośmieszyć. Wygnają mnie na zawsze z Parmy, rzekł sobie: więc cóż, mniejsza! Gdyby się starał rozpoznać pozycję nieprzyjaciela, hrabia byłby się dowiedział, że biedny książę nie wychodzi nigdy bez eskorty kilku starców, stróżów etykiety, i że jedyna dobrowolna przyjemność jakiej mu dozwolono, to była mineralogja. W dzień i w nocy, pałacyk Fausty, gdzie cisnęło się wykwintne towarzystwo parmeńskie, otoczony był przez ciekawych; M... wiedział godzinę po godzinie co ona robi, a zwłaszcza co robią inni w jej pobliżu. Zazdrośnik okazał się godny pochwały w tem jednem: owa tak kapryśna kobieta nie miała zrazu pojęcia o tej zdwojonej czujności. Raporty agentów mówiły hrabiemu, że młody człowiek w rudej peruce zjawia się często pod oknami Fausty, ale wciąż w innem przebraniu. Oczywiście to młody książę, powiadał sobie M...; inaczej, pocóżby się przebierał? Do paralusza! człowiek taki jak ja nie może ustępować. Gdyby nie zamach republiki weneckiej, i ja byłbym panującym.
W dniu św. Stefana, raporty przybrały ciemniejszą barwę; zdawały się wskazywać, że Fausta mile patrzy na zabiegi nieznajomego. Mogę natychmiast wyjechać z tą kobietą, powiadał sobie M..., ale cóż! w Bolonji uciekłem przed del Dongiem, tutaj uciekłbym przed księciem! I coby powiedział ten młokos? Myślałby, że go się zląkłem! Do kroćset! Jestem z równie dobrego domu co on. M... był wściekły; a, nadomiar niedoli, starał się przedewszystkiem nie narażać na drwiny Fausty, w razie gdyby okazał swą zazdrość. W dzień San Stefano tedy, spędziwszy z nią godzinę i przyjęty z serdecznością, która pachniała mu fałszem, pożegnał ją koło jedenastej, w chwili gdy się wybierała na mszę do św. Jana. Hrabia wrócił do siebie, włożył czarne wytarte ubranie studenta teologji, udał się do św. Jana i przystanął za grobowcem zdobiącym trzecią kaplicę po prawej: widział wszystko w kościele popod ramię kardynała, którego posąg klęczał na grobowcu. Niebawem ujrzał Faustę piękniejszą niż kiedykolwiek; była paradnie wystrojona, a towarzyszyło jej dwudziestu wielbicieli z najwyższego towarzystwa. Radość jaśniała w jej oczach i na jej wargach. Jasne jest, powiadał sobie nieszczęśliwy zazdrośnik, że ona spodziewa się tu zastać człowieka którego kocha i którego oddawna może, dzięki mnie, nie mogła oglądać. Naraz, szczęście trysło z oczu Fausty; rywal jest tuż, powiadał sobie M...; podrażniona próżność sprawiała mu nieznośny ból. Jakże ja wyglądam, dublując rolę książątka, które gdzieś tu tkwi w przebraniu? Ale, mimo wysiłków, nie zdołał odkryć rywala, którego drapieżne jego oczy tropiły na wszystkie strony.
Co chwila, Fausta, obiegłszy oczami cały kościół, zatrzymywała wkońcu brzemienne miłością spojrzenie na ciemnym kącie gdzie M... znajdował się w ukryciu. W sercu przejętem namiętnością, miłość zdolna jest przecenić najlżejsze odcienie i tłumaczyć je najniedorzeczniej; biedny M... był wkońcu przeświadczony, że Fausta go widzi; że, mimo jego wysiłków, spostrzegłszy jego śmiertelną zazdrość, chce ją zganić i równocześnie pocieszyć temi czułemi spojrzeniami!
Grobowiec kardynała, za którym M... się umieścił, wznosił się na kilka stóp nad posadzką kościoła. Msza skończyła się koło pierwszej, większość wiernych odeszła. Fausta odprawiła swoich galantów pod pozorem modlitwy; osunęła się na klęcznik, oczy jej, czulsze i bardziej błyszczące, zwróciły się ku M...; od czasu jak kościół się opróżnił, spojrzenia jej nie zadawały sobie tego trudu aby obiegać cały kościół, nim zatrzymały się z upojeniem na posągu kardynała. Cóż za delikatność, powiadał sobie hrabia, myśląc że ona na niego patrzy. Wreszcie, Fausta wstała i wyszła nagle, wykonawszy parę dziwnych ruchów.
M..., pijany miłością i prawie otrzeźwiony z zazdrości, opuścił swoje miejsce aby biec do kochanki i dziękować jej tysiąc razy, kiedy, mijając grobowiec, spostrzegł młodego człowieka w czerni: ta złowroga postać klęczała wsparta o płytę, tak iż spojrzenia zazdrosnego kochanka mogły przechodzić nad jego głową i nie widzieć go.
Ów młody człowiek wstał i wyszedł szybko; natychmiast otoczyło go kilka dość szczególnych postaci, widocznie będących do jego rozkazów. M... rzucił się za nim, ale, niby to przypadkiem, ludzie chroniący jego rywala zatrzymali go w drewnianym kołowrocie przy wyjściu. Kiedy wreszcie zdołał po nich wyjść na ulicę, ujrzał zamykające się drzwiczki niepozornej kolaski, która, przez osobliwy kontrast, zaprzężona była w dwa wspaniałe konie. W jednej chwili powóz znikł mu z oczu.
Wrócił do siebie, dysząc z wściekłości; niebawem przybyli jego szpiegowie, którzy donieśli mu z zimną krwią, że tego dnia tajemniczy kochanek, przebrany za kleryka, klęczał pobożnie, wsparty o grobowiec, przy wejściu do ciemnej kaplicy. Fausta została w kościele aż się nieco opróżniło, i wówczas wymieniła jakieś znaki z nieznajomym, niby to czyniąc znak krzyża. M... pobiegł do niewiernej; pierwszy raz nie mogła ukryć pomieszania. Opowiedziała z kłamliwą szczerością kobiecą, że, jak zawsze, była u św. Jana, ale że nie spostrzegła tam człowieka który ją prześladował. Na te słowa, M..., nie panując nad sobą, potraktował ją jak ladacznicę, opowiedział wszystko co widział na własne oczy; kiedy zaś śmiałość jej kłamstw rosła z żywością jego oskarżeń, chwycił sztylet i rzucił się na nią. Z najzimniejszą krwią Fausta rzekła:
— A więc, wszystko co mi zarzucasz jest prawdą, ale próbowałam ją kryć, aby cię nie podjudzać do szalonych planów zemsty, które mogłyby zgubić nas oboje; wiedz bowiem wreszcie, iż wedle moich domysłów, człowiek, który mnie prześladuje, nie łatwo ścierpi jakikolwiek opór, przynajmniej w tem Państwie. Napomknąwszy bardzo zręcznie, iż, ostatecznie, on, M..., nie ma do niej żadnych praw, Fausta oświadczyła wkońcu, że prawdopodobnie nie pójdzie już do św. Jana. M... był szalenie zakochany; w sercu młodej kobiety spryt zabarwił się może odcieniem zalotności, dość że uczuł się rozbrojony. Myślał o tem aby opuścić Parmę; młody książę, mimo całej swej potęgi, nie mógłby podążyć za nim, lub, gdyby to uczynił, stałby się już tylko jego równym. Ale duma nasunęła mu znowu, że ten wyjazd wyglądałby jednak na ucieczkę: zabronił sobie myśleć o tem.
— Nie domyśla się istnienia mego złotego Fabrysia, powiadała sobie uszczęśliwiona śpiewaczka, teraz możemy zadrwić sobie z niego w najrozkoszniejszy sposób!
Fabrycy nie odgadł swego szczęścia: znajdując nazajutrz okna śpiewaczki szczelnie zamknięte i nie widząc jej nigdzie, zaczął uważać, że zabawa trwa nieco długo. Miał wyrzuty. W jakiemż położeniu stawiam hrabiego Mosca, ministra policji! wezmą go za mego wspólnika, przybyłem tutaj poto, aby zwichnąć jego karjerę! Ale, jeśli porzucę tak długo ścigany zamiar, co powie księżna, gdy jej opowiem swoje miłosne próby?
Jednego wieczora, kiedy, gotów już poniechać wszystkiego, prawił sobie te morały błądząc pod drzewami między pałacem Fausty a cytadelą, Fabrycy zauważył, że idzie za nim szpieg bardzo małego wzrostu. Próżno, chcąc się go pozbyć, kołował po ulicach; wciąż to mikroskopijne stworzenie zdawało się deptać w jego ślady. Zniecierpliwiony, pośpieszył w samotną ulicę na przedmieściu, gdzie siedzieli zaczajeni jego ludzie; na znak Fabrycego, skaczą na biednego szpiega, który rzuca się im do kolan; była to Bettina, pokojówka Fausty; po trzech dniach nudy i zamknięcia, przebrawszy się za mężczyznę, aby uniknąć sztyletu hrabiego M..., którego i pani jej i ona bardzo się bały, postanowiła udać się do Fabrycego z wiadomością, że pani jej kocha go do szaleństwa i pała chęcią widzenia go; ale nie może się już pojawić u św. Jana. Był już czas, powiedział sobie Fabrycy; niech żyje wytrwałość!
Pokojóweczka była bardzo ładna, co oderwało Fabrycego od rozstrząsań moralnych. Objaśniła go, że promenada i wszystkie ulice któremi przechodził tego wieczora, obsadzone są dyskretnie przez szpiegów hrabiego M.... Najęli pokoje na parterze lub na pierwszem piętrze; ukryci za żaluzją i zachowując głębokie milczenie, śledzą co się dzieje na ulicy i słyszą każde słowo.
Gdyby szpiegowie poznali mój głos, mówiła Bettina, zasztyletowanoby mnie bez pardonu, może i biedną panią.
Strach ten czynił ją w oczach Fabrycego uroczą.
— Hrabia M..., ciągnęła, jest wściekły, a moja pani wie, że on jest zdolny do wszystkiego. Poleciła mi powiedzieć, że chciałaby być o sto mil razem z panem.
Opowiedziała Fabrycemu scenę w kościele i wściekłość M..., który nie stracił ani jednego ze znaków, jakie Fausta, tego dnia szalejąca za Fabrycym, mu przesłała. Hrabia dobył sztyletu, chwycił Faustę za włosy i, gdyby nie jej przytomność, byłaby zgubiona.
Fabrycy zaprowadził Bettinę do mieszkanka, które miał niedaleko. Opowiedział że pochodzi z Turynu, jest synem pewnego wielkiego pana, który chwilowo znajduje się w Parmie, co go zmusza do ostrożności. Bettina odpowiedziała mu ze śmiechem, że jest o wiele większym panem niż chce okazać. Bohater nasz potrzebował sporo czasu, zanim zrozumiał, że śliczna dziewczyna bierze go ni mniej ni więcej tylko za samego następcę tronu. Fausta bała się i kochała już potrosze Fabrycego; przemogła na sobie aby nie zdradzić jego nazwiska przed pokojówką i opowiedzieć jej bajeczkę o księciu. Fabrycy wyznał wreszcie Bettinie, że zgadła: ale, dodał, jeśli moje imię się rozgłosi, wówczas, mimo całej miłości, której dałem twojej pani tyle dowodów, będę musiał przestać ją widywać, i natychmiast ministrowie mego ojca, łajdaki których przepędzę kiedyś, każą Fauście opuścić kraj, który dotąd upiększała swą obecnością.
Nad ranem, układał z pokojóweczką różne sposoby dostania się do Fausty; kazał zawołać Lodovica i paru jeszcze chwatów z pośród swoich ludzi, którzy omawiali szczegóły z Bettiną, gdy on pisał do Fausty najszaleńszy list; sytuacja dozwala teatralnej przesady, jakoż Fabrycy nie darował jej sobie. Dopiero o świcie rozstał się z pokojówką wielce zadowoloną z manier młodego księcia.
Powtórzono sto razy, iż obecnie, skoro Fausta porozumiała się się już z kochankiem, ten nie będzie się pojawiał pod oknami pałacu, aż wówczas kiedy go będzie mogła przyjąć; wtedy da mu sygnał. Ale Fabrycy, zadurzony W Bettinie a bliski tryumfu z Faustą, nie mógł wytrzymać na swem odludziu o dwie mile od Parmy. Nazajutrz, koło północy, przybył na koniu i z dobrą eskortą, aby odśpiewać pod oknami Fausty modną piosenkę, przekształcając okolicznościowo słowa. Czyż nie tak poczynają sobie kochankowie? powiadał.
Od czasu jak Fausta skłoniła się do schadzki, polowanie to dłużyło się Fabrycemu. Nie, nie kocham jej, powiadał, śpiewając dość licho pod oknami; Bettina wydaje mi się sto razy milsza od fausty i raczej chciałbym w tej chwili być przy niej. Fabrycy, dość znudzony, wracał właśnie do swej kwatery, kiedy, o pięćset kroków od pałacyku Fausty, kilkunastu ludzi rzuca się na niego; czterech chwyta konia za uzdę, dwaj inni chwycili go pod ramiona. Lodovico i bravi, również otoczeni, zdołali uciec, wypaliwszy z pistoletów, Wszystko to było dziełem jednej chwili: w mgnieniu oka, jak gdyby czarami, zjawia się na ulicy pięćdziesiąt pochodni: wszystko ludzie dobrze uzbrojeni. Fabrycy, mimo tej przemocy, zdołał zeskoczyć z konia i silił się przebić; zranił nawet jednego draba, który mu trzymał ramię jak kleszczami; ale zdziwił się mocno, kiedy ten ozwał się tonem najgłębszego uszanowania:
— Wasza Wysokość raczy mi wyznaczyć dobrą pensję za tę ranę, co będzie dla mnie o wiele korzystniejsze, niż popełniać obrazę majestatu, dobywając szpady przeciw memu władcy.
— Ot, kara za moje głupstwo, rzekł sobie Fabrycy, zgubię duszę za grzech, który mnie wcale nie nęcił.
Zaledwie się skończyła ta potyczka, pojawiło się kilku lokajów w paradnej liberji, niosąc złoconą i dziwacznie pomalowaną lektykę: była to jedna z owych komicznych lektyk, jakiemi maski posługują się w karnawale. Sześciu ludzi, ze sztyletami w dłoni, zaprosiły Jego Wysokość do lektyki, powiadając że chłód wieczorny mógłby Jej zaszkodzić na głos; udawano formy pełne najwyższego uszanowania, wykrzykując co chwila tytułu książęce. Pochód ruszył; Fabrycy doliczył się przeszło pięćdziesięciu ludzi niosących pochodnie. Mogła być pierwsza rano; ludzie zaczęli wyglądać ze wszystkich okien, zwabieni tą uroczystością. Obawiałem się puginału hrabiego M..., powiadał sobie Fabrycy; poprzestaje na tem, że sobie drwi ze mnie; nie posądzałem go o tyle smaku. Ale czy on istotnie myśli, że ma do czynienia z księciem? jeśli wie, że jestem tylko Fabrycym, puginał gotów być w robocie!
Owych pięćdziesięciu ludzi z pochodniami oraz dwudziestu uzbrojonych, zatrzymawszy się długo pod oknami Fausty, udało się w paradzie pod najświetniejsze pałace w mieście. Marszałkowie dworu, idący po obu stronach lektyki, zapytywali od czasu do czasu Jego Wysokość, czy nie raczy dać jakich rozkazów. Fabrycy nie stracił głowy; przy blasku pochodni dojrzał, że Lodovico i jego ludzie zdążają za pochodem możliwie blisko. Fabrycy powiadał sobie: Lodovico ma ledwie jakiś dziesiątek ludzi, i nie śmie szukać walki. Z głębi lektyki, Fabrycy widział, że ludzie, których użyto do tego niesmacznego figla, uzbrojeni są od stóp do głów. Udawał, że śmieje się wraz z marszałkami dworu, przydzielonymi do jego usług. Po dwóch godzinach tryumfalnego pochodu, spostrzegł, że kierują się w stronę pałacu Sanseverina.
Kiedy skręcili w ulicę, która tam prowadzi, Fabrycy otwiera drzwiczki na przodzie, skacze przez drążek, obala ciosem sztyletu draba, który mu świecił pochodnią w nos, otrzymuje sam pchnięcie w ramię; drugi zbir osmala mu brodę łuczywem; wreszcie Fabrycy dociera do Lodovica krzycząc: Bij, zabij wszystkich co niosą pochodnie! Lodovico macha rapirem i uwalnia go od dwóch ludzi, którzy próbują go ścigać. Fabrycy dobija pędem do pałacu Sanseverina; przez ciekawość, odźwierny otworzył drzwiczki w dużej bramie i patrzył oszołomiony na tę mnogość pochodni, Fabrycy wpada jednym susem i zatrzaskuje drzwiczki; biegnie do ogrodu i wymyka się furtką wychodzącą na boczną ulicę. W godzinę później był za miastem; o świcie przebył granicę Modeny, gdzie był bezpieczny. Wieczorem dostał się do Bolonji. To mi wyprawa! rzekł sobie; nie mogłem nawet mówić z moją lubą, Czemprędzej napisał do hrabiego i do księżnej listy z przeprosinami, listy nader ostrożne, które, malując to co się działo w jego sercu, nie mogły dać wrogowi żadnej broni. Kochałem się w miłości, pisał do księżnej; robiłem wszystko aby ją poznać; ale zdaje się, że natura odmówiła mi daru kochania i melancholji; nie mogę wznieść się ponad przyjemność etc.
Trudno opisać, ile hałasu zdarzenie to narobiło w Parmie. Tajemnica pobudziła powszechną ciekawość: mnóstwo ludzi widziało pochodnie i lektykę. Ale kto był ów porwany, którego otaczano najgłębszym szacunkiem? Żadnej znanej osobistości nie brakło nazajutrz w mieście.
Ludek zamieszkały na ulicy z której się jeniec wymknął, opowiadał iż widział trupa; ale rano, kiedy mieszkańcy ośmielili się wyjść z domów, nie znaleźli śladów walk, prócz krwi obficie rozlanej na bruku. Więcej niż dwadzieścia tysięcy ciekawych odwiedziło w ciągu dnia ulicę. Włoskie miasta przyzwyczajone są do osobliwych widowisk, ale zawsze wiedzą czemu i jak. Parma była oburzona tem, iż, nawet w miesiąc później, kiedy przestano wyłącznie mówić o przechadzce z pochodniami, nikt, dzięki przezorności hrabiego Mosca, nie mógł się domyślić nazwiska rywala, który chciał odbić Faustę hrabiemu M... On sam, zazdrosny i mściwy kochanek, zemknął z początkiem ceremonji. Z rozkazu hrabiego zamknięto Faustę w cytadeli. Pani Sanseerina uśmiała się serdecznie z małej niesprawiedliwości na jaką hrabia musiał sobie pozwolić aby osadzić w miejscu ciekawość panującego księcia, który inaczej mógłby dotrzeć do śladów Fabrycego del Dongo.
Zjawił się wówczas w Parmie uczony człowiek, przybyły z północy dla pisania historji średniowiecza; badał rękopisy w bibljotekach, do których hrabia dał mu wszystkie upoważnienia. Ale ten uczony, bardzo jeszcze młody, okazywał szczególną drażliwość; myślał naprzykład, że wszyscy w Parmie chcą zeń sobie żartować. Prawda, że ulicznicy gonili za nim niekiedy z przyczyny olbrzymiej i dumnie rozwianej rudej grzywy. Uczony ów sądził, że w gospodzie liczą mu wszystko podwójnie i nie zapłacił najmniejszego drobiazgu nie sprawdziwszy ceny w Podróży pani Starke, która uzyskała dwadzieścia wydań, ponieważ poucza roztropnego Anglika o cenie jabłka, indyka, szklanki mleka etc.
Otóż, tego samego wieczora kiedy Fabrycy odbył swoją przymusową przejażdżkę, uczony z rudą grzywą zrobił awanturę w gospodzie i wydobył kieszonkowe pistoleciki aby skarać cameriere, żądającego dwa soldy za lichą brzoskwinię. Uwięziono go, ponieważ noszenie kieszonkowych pistoletów liczy się za zbrodnię!
Ponieważ ów gniewliwy uczony był długi i chudy, hrabia wpadł nazajutrz na myśl aby go podać w oczach księcia za owego śmiałka, który próbował wykraść Faustę hrabiemu M... z którego tak zadrwiono. Za noszenie kieszonkowych pistoletów należą się w Parmie trzy lata galer; ale kary tej nigdy się nie stosuje. W ciągu dwóch tygodni więzienia, nawiedzał uczonego pewien adwokat, który napędził mu strachu, malując srogość praw, jakiemi tchórzostwo ludzi będących przy władzy ściga właścicieli ukrytej broni. Następnie, odwiedził go inny adwokat i opowiedział mu przejażdżkę, jaką hrabia M.... zgotował rywalowi nieznanemu dotąd z nazwiska. Policja nie chce się przyznać przed księciem, że nie wie kto jest ów rywal: wyznaj pan, że chciałeś zdobyć Faustę; że pięćdziesięciu zbirów porwało pana kiedyś śpiewał pod jej oknami; że przez godzinę obnoszono cię w lektyce, obchodząc się z panem zresztą jak najuprzejmiej. W wyznaniu tem niema nic upokarzającego; wystarczy jedno słowo. Skoro tylko zeznaniem swojem wybawisz policję z kłopotu, wsadzą pana do kolaski pocztowej i odprowadzą do granicy, życząc dobrej nocy.
Uczony opierał się miesiąc, parę razy miał go już książę sprowadzić do ministerjum i sam chciał być obecny przy śledztwie. Wreszcie zapomniał już niemal o tem, kiedy historyk, znudzony, zgodził się przyznać do wszystkiego, poczem odprowadzono go do granicy. Książę został w przeświadczeniu, że rywal hrabiego M... posiada olbrzymią rudą czuprynę.
W trzy dni po owej słynnej przejażdżce, kiedy Fabrycy, kryjący się w Bolonji, obmyślał z wiernym Lodowikiem sposoby znalezienia hrabiego M..., dowiedział się, że i on kryje się w górskiej wiosce na drodze do Florencji. Hrabia miał z sobą tylko trzech buli; nazajutrz, w chwili gdy wracał z przechadzki, porwało go zamaskowanych ośmiu ludzi, którzy przedstawili się jako zbiry z Parmy. Zaprowadzono go, przewiązawszy mu oczy, do gospody o dwie mile w górach, gdzie otoczono go wszystkiemi względami i uraczono obfitą wieczerzą. Do stołu podano najlepsze wina hiszpańskie i włoskie.
— Jestem tedy więźniem Stanu? spytał hrabia.
— Ani odrobiny, odparł grzecznie zamaskowany Lodovico. Obraził pan prywatnego człowieka, pozwalając sobie obnosić go w lektyce; otóż, jutro rano, człowiek ów pragnie się bić z panem. Jeśli go zabijesz, znajdziesz dwa dobre konie, pieniądze i pocztę przygotowane na drodze do Genui.
— Jak się nazywa ten rębajło? rzekł hrabia podrażniony.
— Nazywa się Bombacy. Będzie pan miał wybór broni i dobrych uczciwych świadków, ale jeden z was dwóch musi zginąć!
— Więc to morderstwo! rzekł hrabia M... przestraszony.
— Ani trochę! to poprostu pojedynek na śmierć i życie z młodym człowiekiem, którego pan oprowadzał w nocy po ulicach Parmy i który czułby się zbezczeszczony, gdybyś pan został przy życiu. Jeden z was jest zbyteczny na ziemi; toteż staraj się pan go zabić; będziesz miał szpady, pistolety, szable, wszelką broń jaką można było zgromadzić w kilka godzin, bo musieliśmy się śpieszyć; policja bolońska jest, jak panu wiadomo, bardzo czujna, a nie trzeba aby przeszkodziła temu pojedynkowi, nieodzownemu dla honoru młodego człowieka, z którego pan sobie zadrwił.
— Ale, jeżeli ten młody człowiek jest z rodu panujących...
— Jest prywatny człowiek jak pan i nawet o wiele uboższy od pana; ale chce się bić na śmierć, i zmusi pana abyś się bił, ostrzegam.
— Nie lękam się niczego w świecie! wykrzyknął M...
— Tego właśnie pragnie pański przeciwnik najgoręcej, odparł Lodovico. Jutro, wcześnie rano, gotuj się pan bronić swego życia; zaatakuje je człowiek, który ma przyczynę być mocno rozgniewany i który nie będzie pana oszczędzał; powtarzam panu, że będziesz miał wybór broni; — i rób testament.
Nazajutrz, koło szóstej, podano śniadanie hrabiemu M..., otworzono drzwi od pokoju gdzie był pod strażą i wypuszczono go na dziedziniec; dziedziniec otoczony był żywopłotem i dość wysokim murem, a brama była szczelnie zamknięta.
W jednym rogu, na stole do którego zaproszono hrabiego, znalazła się butelka wina i wódki, dwa pistolety, dwie szable, dwie szpady, papier i atrament; ze dwudziestu chłopów znajdowało się w oknach gospody, które wychodziły na dziedziniec. Hrabia zaczął błagać o litość. — Chcą mnie zamordować, wołał, ratujcie mnie!
— Jesteś pan w błędzie albo chcesz wprowadzić w błąd, krzyknął Fabrycy, który znajdował się w przeciwnym rogu dziedzińca, obok stołu zastawionego bronią. Zrzucił surdut: twarz była zasłonięta drucianą maską, taką jakiej używa się przy lekcjach fechtunku.
— Wzywam pana, dodał Fabrycy, abyś zechciał włożyć maskę, którą masz pod ręką, poczem stań naprzeciw mnie ze szpadą lub pistoletem; jak panu oznajmiono, masz wybór broni.
Hrabia M... robił niezliczone trudności i wyraźnie nie miał ochoty do pojedynku; z drugiej strony Fabrycy obawiał się przybycia policji, mimo iż znajdował się w górach o dobrych pięć mil od Bolonji. Zaczął wkońcu obrzucać rywala zniewagami; wreszcie zdołał doprowadzić go do furji: hrabia M... wziął szpadę i ruszył na Fabrycego. Walka rozpoczęła się dość miękko.
Po kilku minutach przerwał ją wielki hałas. Bohater nasz czuł, że popełnia czyn, który na całe życie mógłby się dlań stać przedmiotem zarzutów lub conajmniej potwarzy. Wysłał Lodovica na wieś, aby mu sprowadził świadków. Lodovico najął za pieniądze obcych wieśniaków, którzy pracowali w pobliskim lesie; przybiegli z krzykiem, myśląc że chodzi o zabicie wroga owej osoby, która dała im pieniądze. Skoro przybyli, Lodovico wezwał ich, aby patrzyli bacznie, dla stwierdzenia, czy który z walczących nie działa podstępnie i czy nie ma nad drugim niedozwolonej przewagi.
Walka, którą na chwilę przerwały groźne okrzyki chłopstwa, nawiązywała się leniwo. Fabrycy starał się pobudzić próżność hrabiego. — Panie hrabio, wołał, kiedy się jest bezczelnym, trzeba być odważnym. Czuję, że to dla pana ciężki warunek: pan woli opłacać ludzi aby byli odważni za pana. Hrabia, doprowadzony do wściekłości, zaczął krzyczeć że długo się uczył fechtunku u słynnego Battistiniego w Neapolu i że skarze to zuchwalstwo: wpadłszy w gniew, bił się dość tęgo, co nie przeszkodziło, że Fabrycy przejechał mu ślicznie szpadą przez pierś, kładąc hrabiego do łóżka na kilka miesięcy. Lodovico, udzielając rannemu pierwszej pomocy, szepnął mu: Jeżeli pan zdradzi ten pojedynek przed policją, zakłuję pana w łóżku.
Fabrycy umknął do Florencji; ponieważ w Bolonji trzymał się w ukryciu, dopiero we Florencji otrzymał listy z wymówkami od księżnej: nie mogła mu darować, że był u niej na koncercie a nie starał się z nią widzieć. Fabrycy był oczarowany listami hrabiego Mosca, oddychał szczerą i szlachetną przyjaźnią. Odgadł, że hrabia pisał do Bolonji, aby uśmierzyć podejrzenia jakie mogły ciążyć na nim co do pojedynku. Policja okazała się idealnie sprawiedliwa: stwierdziła, że dwaj cudzoziemcy — z których jeden tylko, mianowicie ranny (hrabia M...) był wiadomy — bili się na szpady, w obecności przeszło trzydziestu chłopów, wśród których znalazł się pod koniec walki miejscowy proboszcz, czyniący daremne wysiłki aby rozdzielić walczących. Ponieważ nikt nie wymienił Józefa Bossi, w niespełna dwa miesiące później Fabrycy ośmielił się wrócić do Bolonji, bardziej niż kiedykolwiek przeświadczony, że los odmówił mu poznania szlachetnej i duchowej strony miłości. Wytłumaczył to obszernie księżnej; był znużony samotnością i pragnął odnaleźć urocze wieczory pędzone między hrabią a ciotką. Od czasu rozstania z nimi, nie zaznał słodyczy dobrego towarzystwa.
„Tak się wynudziłem miłością, którą siliłem się w sobie obudzić, pisał do księżnej, że obecnie, choćby kaprys Fausty trwał jeszcze, nie zrobiłbym ani dwudziestu mil aby ją wziąć za słowo; toteż niesłusznie się obawiasz że pognam do Paryża, gdzie, jak słyszę, śpiewa teraz z szalonem powodzeniem. Zrobiłbym natomiast nieskończoną ilość mil, aby spędzić wieczór z tobą i z kochanym hrabią, tak dobrym dla swych przyjaciół“.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.



XIV

Podczas gdy Fabrycy polował w sąsiedztwie Parmy na miłość, generalny poborca Rassi, który nie wiedział, że go ma tak blisko, w dalszym ciągu prowadził jego sprawę tak jakgdyby chodziło o liberała: udawał, że nie może znaleźć świadków na jego korzyść, lub raczej terroryzował ich; wreszcie, po umiejętnej niemal całorocznej pracy, blisko w dwa miesiące po ostatnim pobycie Fabrycego w Bolonji, pewnego piątku, margrabina Raversi, upojona radością, oświadczyła publicznie w swoim salonie, że wyrok wydany przed godziną na młodego del Dongo będzie nazajutrz przedłożony księciu i zyska jego podpis. W kilka minut później, księżna wiedziała już o tem odezwaniu się jej nieprzyjaciółki.
— Agenci hrabiego źle coś pełnią swoje obowiązki, powiedziała sobie; dziś rano jeszcze sądził, że wyrok nie może być wydany przed tygodniem. Może nie byłby on nierad oddalić z Parmy mego młodego monsignore; ale, dodała nucąc, wróci do nas, wróci, i kiedyś będzie naszym arcybiskupem. Księżna zadzwoniła:
— Zwołaj całą służbę do sali czekalnej, rzekła do pokojowca, nawet kucharzy; idź poproś komendanta placu o pozwolenie na cztery konie pocztowe, i do pół godziny niech zaprzęgną do mego landa. Cały fraucymer zajęty był pakowaniem: księżna wdziała śpiesznie strój podróżny, wszystko bez wiedzy hrabiego; myśl, aby zeń zadrwić trochę, przepełniała ją radością.
„Moje dzieci, rzekła do zgromadzonej służby, dowiaduję się, że biednego bratanka mają skazać zaocznie za to, że miał odwagę bronić swego życia przeciw szaleńcowi: Giletti chciał go zabić. Każdy z was mógł się przekonać, jaki Fabrycy jest dobry i łagodny. Oburzona tą zniewagą, wyjeżdżam do Florencji i zostawiam każdemu z was jego zasługi przez dziesięć lat; gdybyście byli w niedostatku, piszcie do mnie; póki będę miała bodaj cekina, znajdzie się i dla was“.
Księżna mówiła to zupełnie szczerze, toteż, przy ostatnich jej słowach, służący zalali się łzami, ona też miała wilgotne oczy: dodała wzruszona: — „Módlcie się za mnie i za Jego Wielebność Fabrycego del Dongo, wielkiego wikarjusza djecezji, którego jutro skażą na galery, lub, coby było mniej głupie, na śmierć“.
Płacz służby wzmógł się i stopniowo przeszedł niemal w krzyki. Pani Sanseverina wsiadła do karety i kazała się zawieźć na zamek. Mimo niemożliwej godziny, poprosiła o audjencję przez generała Fontanę, służbowego adjutanta; nie była w dworskim stroju, co przejęło adjutanta głębokiem zdumieniem. Co się tyczy księcia, nie okazał zdumienia, ani tem mniej niezadowolenia z przyczyny tej audjencji. Ujrzymy łzy płynące z pięknych oczu, powiadał sobie zacierając ręce. Przychodzi prosić o łaskę; wreszcie ta dumna piękność upokorzy się! bo też była już nieznośna ze swoją lekceważącą minką! Te wymowne oczy zdawały się mówić do mnie przy wszystkiem, co ją raziło: Neapol lub Medjolan byłby o wiele milszym pobytem niż twoja mizerna Parma! To prawda, nie jestem władcą Neapolu ani Medjolanu; ale wreszcie ta dama przychodzi mnie prosić o coś, co zależy jedynie ode mnie a czego ona gorąco pragnie; zawsze miałem przeczucie, iż z przybyciem tego siostrzeńca i mnie coś kapnie.
Uśmiechając się do swych myśli i oddając się lubym przewidywaniom, książę przechadzał się po gabinecie, u którego drzwi generał Fontana stał wyprężony niby żołnierz na warcie. Widząc błyszczące oczy księcia i przypominając sobie podróżny strój pani Sanseverina, miał uczucie, że monarchja się wali. Osłupienie jego nie miało granic, kiedy książę rzekł: Proś pan księżnę, aby zaczekała kwadransik. Generał-adjutant zrobił w lewo zwrot jak żołnierz na paradzie; książę znów się uśmiechnął: Fontana nie przywykł, powiedział sobie, widzieć tę dumną panią wyczekującą u drzwi: zdumiona mina, z jaką powie jej o tym kwadransiku czekania, przygotuje przejście do wzruszających łez, któremi zrosi gabinet. Ten kwadransik był rozkoszny dla księcia: przechadzał się stanowczym i równym krokiem, panował. Chodzi o to, aby nie powiedzieć nic niestosownego; jakiekolwiek są moje uczucia dla księżnej, nie trzeba zapominać, że to jest jedna z największych dam mego dworu. Jakże to Ludwik XIV przemawiał do swoich córek, kiedy był z nich niezadowolony? i oczy jego zatrzymały się na portrecie wielkiego króla.
Najzabawniejsze jest, iż księciu nie przyszło do głowy zadać sobie pytanie, czy udaruje Fabrycego łaską, i jaka będzie ta łaska. Wreszcie, po dwudziestu minutach, wiemy Fontana zjawił się znowu w drzwiach, nic nie mówiąc. — Księżna Sanseverina może wejść, zawołał książę z teatralną miną. Zaczną się łzy, powiedział sobie, i jakby gotując się do tego widowiska, wydobył chustkę.
Nigdy księżna nie była tak zwinna i tak ładna; nie miała ani dwudziestu pięciu lat. Widząc jej chyży krok, zaledwie dotykający dywanu, biedny adjutant omal nie stracił głowy.
— Trzeba mi gorąco prosić Waszą Najdostojniejszą Wysokość o przebaczenie, rzekła księżna swoim lekkim i wesołym głosikiem. Pozwoliłam sobie zjawić się przed Nią w stroju nie zupełnie właściwym; ale Wasza Wysokość tak mnie przyzwyczaiła do swej dobroci, iż śmiem spodziewać się, że raczy mi użyczyć i tej łaski.
Księżna mówiła dostatecznie wolno, aby dać sobie czas nacieszenia się fizjognomią swego władcy; na fizjognomji tej rozkosznie mięszało się głęboko zdumienie z resztkami pompy widnej jeszcze w pozycji głowy i ramion. W księcia jakgdyby piorun strzelił; ostrym i drżącym głosem bąkał tylko raz po raz: Jakto! jakto! Księżna, jakgdyby przez uszanowanie, skończywszy swoją przemowę, zostawiła mu czas na odpowiedź; poczem dodała:
— Śmiem żywić nadzieję, że Wasza Najdostojniejsza Wysokość raczy mi wybaczyć niestosowność stroju. — Ale, gdy tak mówiła, drwiące jej oczy lśniły tak żywo, że książę nie mógł ich znieść; spojrzał na sufit, co było u niego ostatecznym znakiem zakłopotania.
Jakto! jakto! powtórzył, poczem udało mu się szczęśliwie znaleźć zdanie: — Księżno, zechciej pani usiąść; — to mówiąc, przysunął sam fotel, wcale zręcznie. Grzeczność ta ujęła księżnę, która złagodziła nieco blask swoich oczu.
Jakto! jakto! powtórzył jeszcze raz książę kręcąc się na fotelu, jakgdyby nie mógł znaleźć sobie miejsca.
— Korzystam z nocnego chłodu, aby się puścić w drogę, podjęła księżna; że zaś moja nieobecność może potrwać jakiś czas, nie chciałam opuścić Stanów Waszej Najdostojniejszej Wysokości, nie podziękowawszy Jej za dobroć, jaką mi raczyła od pięciu lat okazywać. — Na te słowa, książę zrozumiał wreszcie; zbladł: był to człowiek nie znoszący wręcz tego aby się mógł omylić w przewidywaniach; następnie przybrał wyniosłą minę, godną portretu Ludwika XIV, który miał przed oczami. — Brawo! — rzekła sobie księżna — to mi mężczyzna.
— I cóż jest przyczyną tego nagłego wyjazdu? spytał książę dość spokojnie.
— Miałam ten projekt oddawna, odparła księżna, a drobna zniewaga, jakiej ofiarą stał się monsignore del Dongo, którego jutro skażą na śmierć lub na galery, każe mi przyśpieszyć ten wyjazd.
— I dokąd się pani udaje?
— Do Neapolu, jak sądzę. — Poczem dodała, wstając: Pozostaje mi już tylko pożegnać Waszą Najdostojniejszą Wysokość i podziękować bardzo pokornie za jej minioną dobroć. — Te słowa ona znowuż wyrzekła tonem tak stanowczym, iż książę zrozumiał dobrze, że za dwie sekundy wszystko będzie skończone; skoro wyjazd wyjazd raz stanie się głośny, wiedział, że wszelkie układy byłyby daremne; to nie była kobieta, która cofa swe postanowienia. Pobiegł za nią.
— Księżno, rzekł biorąc ją za rękę, pani wie, że zawsze miałem dla pani przyjaźń, której jedynie od ciebie zależało nadać inne miano. Popełniono morderstwo, temu nie da się zaprzeczyć; powierzyłem proces najlepszym sędziom....
Na te słowa, księżna wyprostowała się: pozory szacunku, nawet grzeczności, pierzchły w mgnieniu oka: została jedynie obrażona kobieta, mówiąca do człowieka, o którego złej wierze jest przekonana. Z wyrazem najżywszego gniewu, a nawet wzgardy, rzekła, kładąc nacisk na każde słowo.
— Opuszczam na zawsze Stany Waszej Najdostojniejszej Wysokości, aby nigdy nie słyszeć o poborcy Rassim i o zbrodniarzach, którzy skazali na śmierć mego bratanka i tylu innych; jeśli Wasza Wysokość nie chce zaprawić goryczą ostatnich chwil, które spędzam w towarzystwie władcy miłego i rozumnego, o ile nie daje się oszukiwać, proszę Ją pokornie, aby mi nie przypominała bezczelnych sędziów, których można kupić za tysiąc talarów albo za order.
Cudowny a zwłaszcza szczery akcent tych słów przyprawił księcia o drżenie; lękał się chwilę, aby godności jego nie wystawiły na szwank jakieś bezpośrednie zarzuty; ale naogół wrażenie jego roztopiło się niebawem w uczuciu przyjemnem: podziwiał księżnę, cała jej osoba osiągnęła w tej chwili wzniosłe piękno. — Boże! jaka ona cudna! powiadał sobie; trzeba coś wybaczyć kobiecie jedynej, która może nie ma równej sobie w całych Włochach... Hm, przy odrobinie dyplomacji, może dałoby się zrobić z niej kiedyś moją kochankę: cóż za przepaść między nią a tą lalą Balbi, która w dodatku okrada co rok moich biednych poddanych na trzysta tysięcy franków... Ale czy ja dobrze słyszałem? pomyślał nagle; ona powiedziała: „skazali mego bratanka i tylu innych“; — zaczem gniew wziął górę, i z dumą godną swego majestatu książę rzekł po chwili: — I cóż trzebaby uczynić, aby pani nie odjechała?
— Coś, do czego Wasza Wysokość nie jest zdolna, odparła księżna z akcentem ironji i wzgardy.
Książę miał wybuchnąć, ale praktyka samowładztwa rozwinęła w nim siłę opierania się odruchom. Trzeba mieć tę kobietę, myślał; to jestem winien sam sobie, a potem trzeba ją zabić wzgardą... Jeśli wyjdzie z tego gabinetu, nie ujrzę jej już. Ale, pijany w tej chwili gniewem i nienawiścią, gdzież miał znaleźć słowo, które mogłoby zarazem ochronić jego dumę i zatrzymać księżnę? Nie można, powiadał sobie, ani powtarzać się, ani narazić się na śmieszność. Stanął pomiędzy księżną a drzwiami. Niebawem usłyszał skrobanie do tych drzwi.
— Cóż za błazen, zaklął na cały głos, cóż za błazen ośmiela się mnie nękać? — Biedny generał Fontana pokazał swoją wybladłą i zmienioną fizjognomję i z miną człowieka w agonji wyjąkał: — Jego Ekscelencja hrabia Mosca prosi o ten zaszczyt aby mógł wejść.
— Niech wejdzie! wrzasnął książę. Ot, rzekł do hrabiego, który się kłaniał, oto pani Sanseverina, która zamierza natychmiast opuścić Parmę aby się osiedlić w Neapolu, i w dodatku gada mi grubijaństwa.
— Jakto? rzekł Mosca blednąc.
— Co? pan nie wiedział...?
— Ani słóweczka; pożegnałem panią o szóstej wesołą i doskonale usposobioną.
Słowa te wywarły na księciu nieopisany skutek. Popatrzył na hrabiego, bladość jego świadczyła, że mówi prawdę i że nie jest wspólnikiem wybryku księżnej. W takim razie, powiadał sobie, tracę ją na zawsze: przyjemność, zemsta, wszystko mi się wymyka. W Neapolu będzie sobie dworować, wraz ze swym Fabrycym, z wielkiego gniewu małego książątka. Spojrzał na księżnę: wzgarda i gniew ścierały się w jej sercu; oczy jej były utkwione w tej chwili w hrabi Mosca, a delikatny zarys pięknych ust wyrażał bezmierny niesmak. Cała twarz mówiła: podły dworak! Tak więc, myślał książę przyglądając się jej, tracę i ten sposób sprowadzenia jej zpowrotem. Jeśli wyjdzie z mego gabinetu, stracona jest dla mnie; Bóg wie co będzie opowiadała w Neapolu o moich sędziach... Z tym rozumkiem i tym boskim darem czarowania, jaki niebo jej dało, sprawi iż wszyscy jej uwierzą. Opisze mnie jako pociesznego tyrana, który wstaje w nocy aby zaglądać pod łóżka... Zręcznym manewrem, nibyto przechadzając się aby rozprószyć swe wzburzenie, książę znów stanął przed drzwiami gabinetu; hrabia znajdował się po prawej, o trzy kroki blady, zmieniony, drżący tak, że musiał się oprzeć o fotel, który księżna zajmowała z początkiem audjencji a który władca w przystępie gniewu odepchnął daleko. Hrabia był zakochany. Jeżeli ona wyjedzie, jadę za nią, powiedział sobie; ale czy ona mnie zechce? oto pytanie.
Po lewej, księżna, wyprostowana, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, patrzała nań ze wspaniałym gniewem: bladość zajęła miejsce kolorów, które wprzód ożywiały tę cudną głowę.
Książę, przeciwnie, był bardzo czerwony i niespokojny; lewa ręka igrała konwulsyjnie krzyżem u wielkiej wstęgi orderu, którą nosił pod frakiem; prawą gładził się po podbródku.
— Co robić? rzekł do hrabiego, nie bardzo wiedząc co czyni i nawykły radzić go się o wszystko.
— Nie wiem, doprawdy, Wasza Wysokość, odparł hrabia jak człowiek, który wydaje ostatnie tchnienie. Zaledwie zdolny był wyrzec te słowa. Dźwięk jego głosu dał księciu pierwsze zadośćuczynienie, jakie duma jego znalazła w ciągu tej audjencji a ta drobna satysfakcja nastręczyła mu zdanie, dość szczęśliwe dla jego ambicji:
— Więc dobrze, rzekł, jestem najrozsądniejszy ze wszystkich: chcę zapomnieć o swojej pozycji. Będę mówił jak przyjaciel: — i, dodał z łaskawym uśmiechem, zaczerpniętym ze szczęśliwej epoki Ludwika XIV, jak przyjaciel do przyjaciela. — Zatem, księżno, dodał, co trzeba zrobić, aby pani zapomniała o swem niewczesnem postanowieniu?
— W istocie, nie wiem, odparła księżna z westchnieniem; w istocie nie wiem, taki wstręt budzi we mnie Parma. Nie było w tem złej intencji, czuć było, że jedynie szczerość mówi przez jej usta.
Hrabia obrócił się żywo; dusza dworaka nie posiadała się ze zgorszenia; spojrzał błagalnie na księcia. Z godnością i zimną krwią książę odczekał chwilę, poczem zwrócił się do hrabiego.
— Widzę, rzekł, hrabio, że twoja urocza przyjaciółka jest zupełnie nieprzytomna; to bardzo naturalne: ubóstwia swego siostrzeńca. I, zwracając się do księżnej z najmilszem spojrzeniem, a równocześnie z miną jaką się przybiera cytując frazes z komedji, dodał: Co trzeba uczynić, aby rozjaśnić te piękne oczy?
Księżna miała czas się namyślić: poważnie i stanowczo, jakgdyby dyktując swoje ultimatum, odparła:
— Wasza Wysokość napisze do mnie miły list, jak to wybornie umie; powie w nim, że, nie będąc przekonany o winie Fabrycego del Dongo, wielkiego wikarjusza djecezji, nie podpisze wyroku, który Jej przedłożą, i że ten niesprawiedliwy sąd nie będzie miał następstw na przyszłość.
— Jakto niesprawiedliwy! wykrzyknął książę oblewając się ponsem i znów wpadając w gniew.
— To nie wszystko, odparła księżna z dumą iście rzymską, dziś wieczór jeszcze, a — dodała spoglądając na zegar — jest już trzy kwadranse na dwunastą, dziś wieczór Wasza Wysokość prześle margrabinie Raversi wiadomość, iż radzi jej udać się na wieś dla odpoczynku po trudach jakie musiał jej sprawić pewien proces, o którym mówiła dziś w swoim salonie.
Książę przechadzał się po gabinecie wściekły.
— Widział kto podobną kobietę?... wykrzyknął; ona mi uchybia.
Księżna odparła z wdziękiem:
— Nie postało mi w myśli uchybiać Waszej Wysokości; Wasza Wysokość raczyła łaskawie oznajmić, że mówi jak przyjaciel da przyjaciół. Nie mam zresztą najmniejszej ochoty zostać w Parmie — dodała spoglądając na hrabiego z bezgraniczną wzgardą. To spojrzenie zdecydowało księcia, dotąd bardzo niezdecydowanego, mimo że słowa jego jakgdyby zawierały zobowiązanie; drwił sobie ze słów!
Wymieniono jeszcze kilka zdań; ale wreszcie hrabia Mosca otrzymał rozkaz napisania uprzejmego liściku żądanego przez księżnę. Opuścił zdanie: ten niesprawiedliwy sąd nie będzie miał następstw na przyszłość. Wystarczy, powiedział sobie hrabia, że książę przyrzeknie nie podpisać wyroku, który mu przedłożą. Kładąc podpis, książę podziękował mu spojrzeniem.
Hrabia strzelił bąka; książę był zmęczony i byłby podpisał wszystko. Sądził, że wybrnął z sytuacji, a nad całą sprawą górowała ta myśl: „Jeśli ona odjedzie, w ciągu dwóch tygodni dwór stanie mi się nudny nie do wytrzymania”. Hrabia zauważył, że jego pan poprawia datę, kładąc jutrzejszą. Spojrzał na zegarek: była prawie północ. Minister widział w tej poprawce jedynie pedantyczną chęć dokładności i porządku. Co do wygnania margrabiny Raversi, ani mrugnął; książę miał szczególne upodobanie w wypędzaniu ludzi.
— Generał Fontana! krzyknął otwierając drzwi.
Generał zjawił się z twarzą tak zdziwioną i ciekawą, że hrabia z księżną wymienili wesołe spojrzenie, będące niejako przypieczętowaniem zgody.
— Generale Fontana, rzekł książę, wsiądzie pan do mego powozu, który czeka pod kolumnadą; pojedzie pan do margrabiny Raversi i każe się oznajmić. Jeśli jest w łóżku, dodasz, że przybywasz z mego zlecenia. Znalazłszy się w jej pokoju, powiesz ściśle słowa te a nie inne: „Pani margrabino, Jego Najdostojniejsza Wysokość prosi panią, abyś jutro przed ósmą rano udała się do swego zamku w Velleja; Jego Wysokość zawiadomi panią, kiedy pani będzie mogła wrócić do Parmy“
Książę poszukał oczami oczu księżnej, która, nie dziękując jak się tego spodziewał, złożyła uniżony ukłon i szybko wyszła.
— Co za kobieta! rzekł książę do hrabiego Mosca.
Ten, uszczęśliwiony z wygnania margrabiny Raversi, które ułatwiało działalność ministra, przemawiał pół godziny jak wytrawny dworak; chciał ugłaskać miłość własną swego pana i pożegnał go nie wprzód, aż weń wmówił, że anegdotyczna historja Ludwika XIV nie miała piękniejszej karty, niż ta, której on właśnie dostarczył przyszłym dziejopisom.
Wróciwszy, księżna kazała zamknąć drzwi dla wszystkich, nawet dla hrabiego. Chciała być sama i podumać o scenie, która się rozegrała. Działała naoślep, dla sprawienia sobie satysfakcji; ale do jakiegokolwiek kroku by się posunęła, byłaby się go trzymała niezłomnie. Nawet ochłonąwszy, nie byłaby sobie czyniła wymówek, ani tem mniej żałowała: taki już miała charakter, któremu zawdzięczała to, że była jeszcze, w trzydziestym szóstym roku, najładniejszą kobietą na dworze.
Dumała w tej chwili nad tem, co mogłaby znaleźć przyjemnego w Parmie, z uczuciem jakby wróciła z dalekiej podróży: tak bardzo, od dziewiątej do jedenastej, była pewna, że opuszcza ten kraj na zawsze.
Biedny hrabia miał pocieszną minę, kiedy się dowiedział o mym wyjeździe w obecności księcia... W gruncie, to bardzo kochany człowiek, niepospolite serce. Byłby cisnął swoje godności, aby jechać za mną... Ale też, w ciągu pięciu lat, nie miał mi do wyrzucenia najmniejszej zdrady. Ileż kobiet zaślubionych przy ołtarzu mogłoby to samo powiedzieć swemu panu i władcy? Trzeba przyznać, że nie jest nadęty, nie jest pedant; nie budzi chętki oszukania go; wobec mnie zawsze jakby się wstydził swej potęgi. Zabawną miał minę w obliczu księcia; gdyby tu był, uściskałabym go... Ale za nic nie podjęłabym się zabawiać ministra, który postradał tekę; to choroba, z której leczy jedynie śmierć i... która uśmierca. Cóż za nieszczęście byłoby zostać ministrem zamłodu! Muszę mu to napisać; niech wie o tem urzędownie, nim zerwie ze swoim panem... Ale zapomniałam o mej poczciwej służbie.
Zadzwoniła. Garderobiane wciąż pakowały kufry, powóz zajechał, ładowano go; służący którzy nie byli zajęci otaczali powóz ze łzami w oczach. Chekina, która, w ważnych okolicznościach, wchodziła do księżnej sama, doniosła jej o wszystkich tych szczegółach.
— Każ im wejść, rzekła księżna.
W chwilę później, przeszła do sali.
— Przyrzeczono mi, rzekła, że wyrok na mego siostrzeńca nie uzyska podpisu monarchy (tak mówi się we Włoszech); zawieszam tedy wyjazd. Zobaczymy, czy moi wrogowie będą mieli natyle wpływu, aby zmienić to postanowienie.
Po krótkiem milczeniu, służba zaczęła krzyczeć: Niech żyje księżna pani! i klaskać z zapałem. Księżna, która znajdowała się w sąsiednim pokoju, zjawiła się wreszcie niby oklaskiwana aktorka, skłoniła się lekko służbie i rzekła: — Moje dzieci, dziękuję wam. — Gdyby rzekła słowo, wszyscy w tej chwili ruszyliby szturmować do zamku. Na znak księżnej, pocztyljon, dawny przemytnik i człowiek oddany jej całą duszą, udał się za nią.
— Przebierzesz się za wieśniaka, wyśliźniesz się z Parmy jak zdołasz, najmiesz wózek i ruszysz do Bolonji. Wejdziesz pieszo florencką bramą i oddasz panu Fabrycemu, w gospodzie Pelegrino, paczkę którą wręczy ci Chekina. Fabrycy kryje się tam pod mianem Józefa Bossi; nie zdradź go, nie daj poznać, że go znasz; wrogowie może poślą szpiegów za tobą. Fabrycy odeśle cię tu w kilka godzin albo w kilka dni; wracając zwłaszcza trzeba podwoić ostrożność, aby go nie zdradzić.
— Ba! ludzie margrabiny Raversi! wykrzyknął pocztyljon; czekamy ich; gdyby pani pozwoliła, rychłobyśmy ich wytłukli.
— Może kiedyś; ale strzeżcie się, na życie wasze, czynić coś bez mego rozkazu.
Pani Sanseverina pragnęła posłać Fabrycemu kopię listu księcia; nie mogła się oprzeć chęci zabawienia go i dodała słówko o scenie, która spowodowała bilecik monarchy; słówko to stało się listem na dziesięć stron. Kazała odwołać pocztyljona.
— Możesz ruszyć, rzekła, dopiero o czwartej rano, po otwarciu bram.
— Myślałem się wymknąć wielkim kanałem; miałbym wody po szyję, ale wydostałbym się...
— Nie, rzekła księżna, nie chcę narażać na febrę mego najwierniejszego sługi. Czy znasz kogo u arcybiskupa?
— Młody stangret jest moim przyjacielem.
— Oto list do świątobliwego prałata; dostań się tam pocichu, każ się zaprowadzić do pokojowca, nie chciałabym, aby budzono Jego Wielebność. Jeżeli już będzie w sypialni, zostań przez noc w pałacu; że zaś jest tam w zwyczaju wstawać o świcie, rano o czwartej każ się oznajmić w mojem imieniu, poproś arcybiskupa o błogosławieństwo, oddaj mu tę kopertę i weź listy, które da ci może do Bolonji.
Księżna przesłała arcybiskupowi oryginał listu monarchy; ponieważ list ten odnosił się do wielkiego wikarjusza djecezji, prosiła, aby go złożyć w archiwach konsystorza, gdzie miała nadzieję, że wielcy wikarjusze i kanonicy, koledzy siostrzeńca, zechcą rychło zapoznać się z jego treścią; wszystko pod pieczęcią najgłębszej tajemnicy.
Księżna pisała do J. Wielebności O. Landriani w poufnym tonie, którym poczciwy mieszczanin musiał być oczarowany. Sam podpis miał trzy wiersze; list, bardzo przyjacielski, kończył się: Angelina Cornelja Izolta Valserra del Dongo, księżna Sansererina.
— Nie wypisałam tego wszystkiego, o ile mi się zdaje — rzekła do siebie księżna, śmiejąc się — od czasu niego kontraktu ślubnego z poczciwym księciem, ale na tych ludzi można działać jedynie takiemi rzeczami: dla mieszczan tylko przesada stanowi piękno. Na zakończenie wieczoru nie mogła się oprzeć pokusie napisania drwiącego bileciku do biednego hrabiego: oświadczyła mu urzędownie, dla jego orjentacji (powiadała) w stosunkach z koronowanemi głowami, że nie czuje się zdolna zabawiać dymisjonowanego ministra. „Czujesz strach przed księciem; kiedy jego ci zbraknie, czyż jabym musiała cię straszyć?“ I kazała odnieść list.
O siódmej rano, książę Ernest kazał wezwać hrabiego Zurla, ministra spraw wewnętrznych. „Na nowo, rzekł, wydaj pan najsurowsze rozkazy wszystkim podestom, aby starali się uwięzić imć Fabrycego del Dongo. Donoszą nam, że może się ośmieli pojawić w naszych Stanach. Ponieważ zbieg znajduje się w Bolonji, gdzie, jak mniema, może drwić z pościgu naszych trybunałów, umieść pan zbirów znających go osobiście: l-o w kilku wsiach na drodze z Bolonji do Parmy; 2-o w okolicach pałacu księżnej Sanseverina w Sacca oraz domu jej w Castelnovo; 3-o wpobliżu pałacu hrabiego Mosca. Śmiem liczyć na twą roztropność, panie hrabio, iż zdołasz ukryć te rozkazy swego władcy przed hrabią Mosca. Wiedz, że chcę, aby uwięziono imć Fabrycego del Dongo“.
Skoro minister wyszedł, wpuszczono do księcia tajemnemi drzwiczkami generalnego poborcę Rassi, który zbliżył się zgięty we dwoje, kłaniając się za każdym krokiem. Minę tego łajdaka warto było malować; oddawała całe bezeceństwo jego roli. Podczas gdy szybkie i niespokojne spojrzenia zdradzały, iż posiada świadomość swoich zalet, zuchwały i sarkastyczny wyraz ust okazywał, że umie walczyć przeciw wzgardzie.
Ponieważ człowiek ten będzie miał duży wpływ na losy Fabrycego, można rzec o nim słówko. Wysoki, miał piękne i wyraziste oczy, ale twarz zeszpeconą ospą. Był to człowiek niepospolitej bystrości i inteligencji; przyznawano mu gruntowną znajomość prawa; ale zwłaszcza był nieporównany w krętactwie. Jakkolwiek się przedstawiała sprawa, miał zawsze pod ręką doskonałe motywy do skazania lub uniewinnienia; nie miał równego w sztuczkach prokuratorskich.
Człowiek ten, którego wielu monarchów zazdrościłoby księciu Parmy, miał jedną namiętność: żyć blisko możnych i zabawiać ich błazeństwami. Mało mu ważyło, czy potentat śmieje się z tego co on mówi czy z jego osoby; czy wreszcie pozwala sobie na ohydne koncepty na temat pani Rassi; byleby się śmiał i traktował go poufale, już był zadowolony. Czasem książę, nie wiedząc już jak sponiewierać wielkiego sędziego, kopał go; jeżeli kopnięcie było bolesne, Rassi zaczynał płakać. Ale natura błazna była w nim tak silna, że salon ministra, gdzie go poniżano, wolał od własnego salonu, gdzie władał despotycznie armją togi i peruki. Rassi uczynił sobie niejako pozycję z tego, iż najpyszniejszemu magnatowi niepodobna go było upokorzyć; zemstą jego za zniewagi, jakie cierpiał cały dzień, było to, że opowiadał je księciu, wobec którego wyrobił sobie przywilej mówienia wszystkiego; prawda, iż często odpowiedzią był celny i bolesny policzek, ale o takie rzeczy się nie obrażał. Obecność tego najwyższego sędziego rozrywała księcia w chwilach złego humoru: bawił się tem, aby go poniewierać. Widzimy, że Rassi był niemal ideałem dworaka: bez czci i bez urazy.
— Przedewszystkiem trzeba tajemnicy — zawołał książę, nie witając się z nim i traktując go jak sługusa, on, tak grzeczny dla całego świata! — Kiedy datowany jest wyrok?
— Wczoraj rano, Wasza Najdostojniejsza Wysokość.
— Ilu sędziów podpisało?
— Wszyscy pięciu.
— A kara?
— Dwadzieścia lat twierdzy, jak Wasza Wysokość mi mówiła.
— Kara śmierci wywołałaby wzburzenie, rzekł książę, jakby do siebie: szkoda! Ale to del Dongo; nazwisko otoczone w Parmie czcią: trzech arcybiskupów, niemal kolejno po sobie... Powiadasz dwadzieścia lat...?
— Tak, Wasza Wysokość, odparł Rassi wciąż zgięty we dwoje; przedtem akt publicznej skruchy przed portretem Waszej Wysokości; post o chlebie i wodzie co piątek i w wilje wielkich świąt, ile że podsądny jest znanym bezbożnikiem. To na przyszłość, aby skręcić kark jego karjerze.
— Pisz, rzekł książę: — Jego Najdostojniejsza Wysokość, wysłuchawszy łaskawie pokornych błagań margrabiny del Dongo, matki przestępcy, oraz księżnej Sanseverina jego ciotki, które powoływały się na to, że w epoce zbrodni winowajca był bardzo młody i obłąkany miłością do żony nieszczęśliwego Giletti, Jego Najdostojniejsza Wysokość, mimo oburzenia na takie morderstwo, raczył zmienić karę Fabrycego del Dongo na dwadzieścia lat twierdzy.
— Daj, niech podpiszę.
Książę podpisał i położył datę wczorajszą, poczem, oddając wyrok Rassiemu, rzekł: — Napisz tuż pod moim podpisem: „Ponieważ księżna Sanseverina rzuciła się jeszcze raz do kolan Jego Wysokości, książę zezwolił, aby co czwartek skazańcowi dozwolono godzinnej przechadzki na platformie, tak zwanej wieży Famese“.
— Podpisz, rzekł książę, a zwłaszcza gęba na kłódkę, cobądźbyś słyszał że mówią. Powiesz rajcy del Capitani, który głosował za dwoma latami twierdzy i nawet przemawiał w obronie tej niedorzecznej opinji, że radzę mu odczytać prawa i paragrafy. Zatem milcz, i dobranoc. — Rassi wykonał bardzo powoli trzy głębokie ukłony, na które książę nie zwrócił uwagi.
To się działo o siódmej rano. W kilka godzin później, wiadomość o wygnaniu margrabiny Raversi rozeszła się po mieście; wszyscy mówili tylko o tem. Wygnanie margrabiny wypędziło na jakiś czas z Parmy nieubłaganą plagę małych miast i małych dworów; nudę. Generał Fabio Conti, który już się miał za ministra, udał atak podagry i przez kilka dni nie wychodził ze swej twierdzy. Mieszczaństwo, a za niem lud, wyciągnęły z tych faktów wniosek, iż jasne jest, że książę postanowił posadzić monsignora del Dongo na stolcu arcybiskupim. Kawiarniani politycy utrzymywali zgoła, że skłoniono już ojca Landriani, obecnego arcybiskupa, aby udał chorobę i przedłożył dymisję: wiedzieli już, że otrzymał sutą pensję w monopolu tytoniowym. Pogłoski te doszły arcybiskupa, który się niemi wielce przestraszył; przez kilka dni zapał jego dla naszego bohatera mocno osłabł. W dwa miesiące później, nowina ta pojawiła się w dziennikach paryskich, z tą małą zmianą, że to hrabia Mosca, siostrzeniec księżnej Sanseverina, miał zostać arcybiskupem.
Margrabina Raversi szalała w wściekłości w Velleja; nie była ona z tych kobieciątek, którym się zdaje, że się mszczą, kiedy miotają obelgi na wrogów. Nazajutrz po jej niełasce, kawaler Riscara i trzej inni zjawili się z jej rozkazu u księcia i poprosili o pozwolenie odwiedzenia jej w zamku. Jego Wysokość przyjął tych panów bardzo łaskawie, a przyjazd ich do Velleja stał się wielką pociechą dla margrabiny. Przed upływem drugiego tygodnia miała w zamku trzydzieści osób: wszystkich, którzy związali swe nadzieje z losami stronnictwa liberalnego. Co wieczór, margrabina odbywała sekretną naradę z wtajemniczonymi. Pewnego dnia, w którym otrzymała sporo listów z Parmy i z Bolonji, udała się wcześnie do siebie: garderobiana wprowadziła najpierw obecnego kochanka, hrabiego Baldi, ślicznego młodego człowieka o twarzy bez wyrazu, a później kawalera Riscara, jego poprzednika; był to mały człowieczek, czarny moralnie i fizycznie, który zaczął karjerę od tego, że był repetytorem geometrji w kolegjum w Parmie; obecnie był radcą stanu i kawalerem licznych orderów.
— Mam dobre przyzwyczajenie, rzekła do nich margrabina, aby nie niszczyć żadnego papieru, i bardzo sobie to chwalę. Oto dziewięć listów, które pisała do mnie Sanseverina w różnych okolicznościach. Pojedziecie do Genui, poszukacie wśród galerników ex-rejenta zwącego się Burati, jak wielki poeta wenecki, czy też Durati. Ty, hrabio Baldi, siadaj i pisz, co ci podyktuję.
„Przyszło mi coś do głowy, siadam tedy i piszę do ciebie. Jadę do mojej willi kolo Castelnovo; jeśli chcesz tam spędzić ze mną kilka godzin, będę bardzo szczęśliwa. Po tem co zaszło, niema, jak sądzę, niebezpieczeństwa: horyzont się wyjaśnia. Mimo to, zatrzymaj się, nim wjedziesz do Castelnovo; zastaniesz na gościńcu jednego z moich ludzi: kochają cię wszyscy do szaleństwa. Odbędziesz, oczywiście, tę wycieczkę jako pan Bossi. Powiadają, że masz wspaniałą brodę godną kapucyna, w Parmie zaś nikt nie widział cię inaczej niż ze skromną twarzyczką wielkiego wikarjusza“.
— Rozumiesz, Riscara?
— Doskonale; ale podróż do Genui to niepotrzebny zbytek; znam w Parmie człowieka, który, coprawda, nie jest jeszcze na galerach, ale niechybnie się tam znajdzie. Podrobi cudownie pismo Sanseveriny.
Na te słowa, hrabia Baldi otworzył szeroko śliczne oczy: dopiero zrozumiał.
— Jeśli znasz owego godnego mieszkańca Parmy, którego chcesz zaszczycić tem zleceniem, zapewne i on zna cię również: jego kochanka, spowiednik, przyjaciel, mogą być na żołdzie Sanseveriny: wolę raczej opóźnić tę małą przyjemność o kilka dni, a nie narażać się na kłopot. Jedźcie za dwie godziny, jak dwa niewinne jagniątka, nie pokazujcie się w Genui nikomu i wracajcie szybko. Kawaler Riscara umknął, śmiejąc się i wołając przez nos jak Poliszynel: Trzeba spakować tobołek. Chciał zostawić Baldiego sam na sam z jego damą. W pięć dni później, Riscara odwiózł margrabinie jej lalusia całego odparzonego: aby zyskać sześć mil, kazał mu przebyć góry na grzbiecie muła; Baldi przysięgał, że już go nie złapią na taką podróż. Baldi oddał margrabinie trzy egzemplarze listu, który mu podyktowała i kilka innych listów tem samem pismem, ułożonych przez Riscarę od wypadku. Jeden z tych listów zawierał dowcipne żarciki na temat strachów księcia w nocy, oraz na temat żałosnej chudości margrabiny Balbi, jego kochanki, zostawiającej jakoby ślady uszczypnięcia na poduszce, na której siądzie na chwilę. Można było przysiąc, że wszystkie listy pisane są ręką pani Sanseverina.
— A teraz, wiem, ponad wszelką wątpliwość, rzekła margrabina, że jej gagatek znajduje się w Bolonji lub wpobliżu...
— Jestem chory, przerwał Baldi; błagam, aby mnie zwolniono od tej podróży, lub bodaj prosiłbym o kilka dni dla podratowania zdrowia.
— Przemówię za tobą, rzekł Riscara.
Wstał i poszeptał z margrabiną.
— Więc dobrze, zgadzam się, odparła z uśmiechem. — Uspokój się, nie pojedziesz, rzekła do Baldiego ze wzgardliwą minką.
— Dziękuję, wykrzyknął z wdzięcznością. Istotnie Riscara wsiadł sam jeden do kolaski pocztowej. Zaledwie dwa dni bawił w Bolonji, ujrzał Fabrycego z Marjetą w powozie. Tam do licha! mruknął, zdaje się, że nasz przyszły arcybiskup nie żałuje sobie; trzeba to donieść księżnej, będzie uszczęśliwiona. Riscarze wystarczyło poprostu jechać za Fabrycym, aby się dowiedzieć, gdzie mieszka; nazajutrz rano Fabrycy otrzymał kurjerem liścik genueńskiej fabrykacji; wydał mu się nieco krótki, ale pozatem nie obudził w nim podejrzeń. Na myśl, że ujrzy księżnę i hrabiego, nie posiadał się ze szczęścia; mimo perswazyj Lodowika, najął konia i pomknął golopem. Nie wiedział, że tuż za nim jechał kawaler Riscara, który, o sześć mil przed Parmą, na jedną stację od Castelnovo, z przyjemnością ujrzał zbiegowisko przed miejscowem więzieniem. Odprowadzono tam właśnie naszego bohatera; kiedy zmieniał konia na poczcie, poznali go dwaj siepacze, wysłani przez hrabiego Zurla.
Małe oczki kawalera Riscara błysnęły radością; stwierdził sumiennie wszystko co zaszło w wiosce, poczem wyprawił kurjera do margrabiny Raversi. Następnie, przechadzając się po ulicach, jakgdyby dla obejrzenia bardzo ciekawego kościoła, a potem dla wyszukania obrazu Parmezana, który rzekomo znajdował się w okolicy, spotkał wreszcie podestę, który skwapliwie powitał radcę Stanu. Riscara wyraził zdziwienie, że nie odesłano natychmiast do cytadeli w Parmie spiskowca, którego udało się szczęśliwie pojmać.
— Zachodzi też obawa, dodał Riscara z pozorną obojętnością, aby jego liczni przyjaciele, którzy szukali go przedwczoraj, chcąc mu ułatwić przejazd przez Stany Jego Wysokości, nie zaczepili konwoju: było tych buntowników ze dwudziestu lub piętnastu.
Inteligenti pauca! wykrzyknął podesta z domyślną miną.

XV

W dwie godziny później, biedny Fabrycy, z rękami w kajdankach, przywiązany łańcuchem do bryczki, do której go wsadzono, jechał do cytadeli w Parmie, pod eskortą ośmiu żandarmów. Ci mieli rozkaz brać z sobą wszystkich żandarmów stojących po wsiach, przez które przejeżdżał konwój; sam podesta jechał ztyłu, w ślad tego ważnego jeńca. Około siódmej popołudniu, sediola, eskortowana przez uliczników z całej Parmy, oraz przez trzydziestu żandarmów, minęła promenadę, pałacyk, w którym kilka miesięcy wprzódy mieszkała Fausta, wreszcie stanęła przed bramą cytadeli, w chwili gdy generał Fabio Conti i jego córka mieli wyjeżdżać. Powóz gubernatora zatrzymał się przed mostem zwodzonym, aby wpuścić bryczkę, do której przywiązany był Fabrycy; generał krzyknął, aby zamknięto bramy, i wysiadłszy z powozu, udał się do furty zobaczyć, co się dzieje. Zdziwił się niepomału, poznawszy jeńca, który zdrętwiał zupełnie przywiązany do bryczki przez tak długą drogę; czterech żandarmów ujęło go i zaniosło do furty. Mam tedy w swojej mocy, powiadał sobie próżny człowiek, słynnego del Dongo, którym, można rzec, od roku zajmował się cały wielki świat Parmy!
Ze dwadzieścia razy generał spotkał go na dworze, u księżnej i gdzieindziej, ale nie zdradził się, że go zna; lękałby się narazić.
— Niech ściągną, krzyknął na pisarza więziennego, szczegółowy protokół z jeńca dostawionego mi przez godnego podestę z Castelnovo.
Barbone, pisarz, osobistość straszliwa rozmiarami swej brody oraz marsowym wyglądem, przybrał minę jeszcze ważniejszą niż zazwyczaj: istny profos niemiecki. Wiedząc cośniecoś, że to zwłaszcza księżna Sanseverina przeszkodziła gubernatorowi, jego panu, zostać ministrem wojny, był dla jeńca niegrzeczniejszym niż zazwyczaj; odzywał się do niego przez voi, jak we Włoszech mówi się tylko do służby.
— Jestem prałatem świętego kościoła rzymskiego, rzekł Fabrycy z siłą, i wielkim wikarjuszem djecezji; samo urodzenie daje mi prawo do względów.
— Nic mi o tem nie wiadomo! odparł grubiańsko pisarz: dowiedź swoich twierdzeń, przedstawiając papiery, dające ci prawo do tych tytułów.
Fabrycy nie miał papierów i nie odpowiedział. Generał stał obok swego skryby, patrząc jak pisze, i nie podnosił oczu na jeńca, aby nie musieć stwierdzić, że to jest w istocie del Dongo.
Naraz, Klelja, która czekała w powozie, usłyszała straszliwy zgiełk w strażnicy. Pisarz Barbone, sporządzając grubijański i bardzo długi opis osoby jeńca, kazał mu się rozebrać, iżby można było sprawdzić i stwierdzić skaleczenia otrzymane w rozprawie z Gilettim.
— Nie mogę, odparł Fabrycy uśmiechając się z goryczą; niepodobna mi usłuchać pańskich rozkazów, kajdanki mi tego bronią.
— Jakto! wykrzyknął generał z udanem zdumieniem, więzień ma kajdanki! w obrębie twierdzy! to jest przeciw regulaminowi, trzeba szczególnego rozkazu ad hoc; zdejmcie mu kajdanki.
Fabrycy spojrzał nań. Pocieszny jezuita! pomyślał; od godziny widzi te kajdanki, które mi zadają nieznośną mękę, i udaje zdziwionego!
Żandarmi zdjęli mu kajdanki; dowiedzieli się, że Fabrycy jest siostrzeńcem księżnej Sanseverina i okazywali mu uprzedzającą grzeczność, stanowiącą kontrast z grubiaństwem pisarza; ów zdawał się tem dotknięty i rzekł do Fabrycego, który stał nieruchomo:
— Dalej, prędko, pokaż nam te draśnięcia, któreś otrzymał z ręki biednego Gilettiego wówczas, gdyś go mordował. — Jednym skokiem Fabrycy rzucił się na skrybę i dał mu policzek taki, że Barbone spadł z krzesła na nogi generała. Żandarmi chwycili Fabrycego za ręce; sam generał i żandarmi pośpieszyli podnieść pisarza, któremu krew spływała po twarzy. Dwaj agenci podbiegli, sądząc że jeniec chce się wymknąć. Dowodzący nimi sierżant opamiętał się, że młody del Dongo nie może serjo kusić się o ucieczkę z cytadeli; mimo to, przez instynkt żandarma, zbliżył się do okna, aby powstrzymać zamęt. Naprzeciw tego otwartego okna, o dwa kroki, stał powóz generała; Klelja wtuliła się w kąt powozu, aby nie być świadkiem smutnej sceny odbywającej się we furcie. Usłyszawszy zgiełk, podniosła głowę.
— Co się dzieje? spytała brygadjera.
— Proszę panienki, to młody del Dongo wyciął policzek bezczelnikowi Barbone.
— Jakto! to pana del Dongo prowadzą do więzienia?
— No, tak, rzekł sierżant; niby z przyczyny wysokiego urodzenia tego biednego chłopca robi się tyle ceremonji; myślałem, że panienka wie o wszystkiem. — Klelja nie cofnęła już głowy:, skoro ludzie otaczający stół rozstąpili się nieco, ujrzała więźnia. Ktoby powiedział, myślała, wówczas gdy go spotkałam na gościńcu z Como, że go ujrzę po raz drugi w tej smutnej sytuacji?... Podał mi rękę, aby mnie wsadzić do karety swej matki... Już wtedy był z księżną! Czy ich miłość sięga owej epoki?
Trzeba powiadomić czytelnika, że liberalne stronnictwo, którem powodowała margrabina, udawało, że nie wątpi o tkliwych stosunkach, łączących Fabrycego z księżną. Mosca, znienawidzony przez liberałów, był, dla swej rzekomej ślepoty, przedmiotem ciągłych żarcików.
Jest tedy więźniem, i więźniem swoich wrogów? bo w grancie, myślała Klelja, hrabia Mosca, choćby go uważać za anioła, będzie uszczęśliwiony z tego obrotu.
Hałaśliwy wybuch śmiechu rozległ się w strażnicy.
— Jacopo, rzekła do sierżanta zdławionym głosem, co się tam dzieje?
— Generał spytał surowo jeńca, czemu uderzył Barbona; monsignore Fabrycy odparł spokojnie: nazwał mnie mordercą, niech pokaże dokumenty i papiery, upoważniające go do tego; i z tego się śmieją.
Dozorca, który umiał pisać, zastąpił Barbona; Klelja ujrzała pisarza jak wychodził, ocierając chustką krew, która spływała mu po twarzy; klął straszliwie: ten za Fabrycy, mówił na cały głos, umrze tylko z mojej ręki. Odbiję go katowi etc., etc. Przystanął między oknem a powozem, aby spojrzeć na Fabrycego, i klął coraz gwałtowniej.
— Ruszaj swoją drogą, rzekł sierżant, nie będziesz tu klął przy panience.
Barbone podniósł głowę, oczy jego spotkały się z oczami Klelji, której wydarł się okrzyk grozy; nigdy jeszcze nie widziała tak okropnej twarzy. Zabije Fabrycego, powiadała sobie, muszę ostrzec don Cezara. Był to jej stryj, jeden z najczcigodniejszych księży w mieście; generał Conti, jego brat, wyrobił mu miejsce gospodarza więzienia i naczelnego kapelana więziennego.
Generał wsiadł z powrotem do powozu.
— Czy chcesz wrócić do domu, spytał córki, lub czekać na mnie, może dość długo, w dziedzińcu zamkowym? muszę zdać sprawę księciu.
Fabrycy wyszedł z furty pod eskortą trzech żandarmów; prowadzili go do celi, którą mu przeznaczono. Klelja wyglądała z karety, jeniec znalazł się bardzo blisko niej. W tej chwili odpowiadała na pytanie ojca temi słowami: Chcę być z tobą. Fabrycy, słysząc te słowa tuż koło siebie, podniósł oczy i spotkał wzrok młodej dziewczyny. Jak ona wyładniała, pomyślał, od czasu spotkania niedaleko Como! co za myślący i głęboki wyraz!... Słusznie porównują ją z księżną; anielska fizjognomia! Barbone, zakrwawiony skryba, który przystanął koło powozu nie bez intencji, zatrzymał gestem żandarmów i, okrążywszy powóz aby dotrzeć do generała, spytał:
— Ponieważ więzień dopuścił się gwałtu wewnątrz cytadeli, nie wiem czy, na podstawie 57-go paragrafu, nie należałoby mu włożyć kajdanków na trzy dni.
— Idź do djabła! wrzasnął generał, dla którego to uwięzienie było, bądź co bądź, kłopotliwe. Myślał o tem, aby nie doprowadzać do ostateczności księżnej ani hrabiego Mosca; zresztą jak hrabia weźmie tę sprawę? W gruncie rzeczy, zabicie Gilettiego było drobnostką i jedynie intryga zdołała nadać mu wagę.
W czasie tego djalogu, Fabrycy był wspaniały w otoczeniu swoich stróżów: twarz dumna i szlachetna, delikatne rysy, uśmiech wzgardy na ustach, tworzyły cudowny kontrast z pospolitością otaczających go żandarmów. Ale wszystko to, to była, można rzec, jedynie zewnętrzna strona jego fizjognomji; oczarowany był pięknością Klelji, a oczy jego zdradzały zdumienie. Ona, zadumana, nie cofnęła głowy z okna karety; Fabrycy skłonił się jej z uśmiechem pełnym najgłębszego szacunku, poczem rzekł:
— Zdaje mi się, że niegdyś, w okolicach jeziora, miałem już zaszczyt panią spotkać, także w otoczeniu żandarmów.
Klelja zaczerwieniła się; była tak zmięszana, że nie znalazła odpowiedzi. Cóż za szlachetne zjawisko! powiadała sobie w chwili gdy Fabrycy zwrócił się do niej. Głęboka litość, niemal — powiedzmy — rozczulenie, odjęły jej przytomność umysłu: zauważyła swoje milczenie i zarumieniła się jeszcze bardziej. W tej chwili, odciągano gwałtownie rygle u bramy: czyż Jego Ekscelencja nie czekał conajmniej od minuty? Powstał stąd taki hałas, że, gdyby nawet Klelja znalazła słowo odpowiedzi, Fabrycy nie byłby go usłyszał.
Unoszona przez konie, które puściły się galopem skoro tylko przebyto most, Klelja powiadała sobie: musiałam mu się wydać bardzo śmieszna! Poczem dodała: Nietylko śmieszna; musiał mnie wzięć za nikczemną duszę, musiał pomyśleć, że nie odpowiadam na jego ukłon, bo on jest więźniem, a ja córką gubernatora.
Myśl ta stała się nie do zniesienia dla młodej dziewczyny, która miała duszę szlachetną. A co czyni mój postępek jeszcze bardziej nikczemnym, dodała, to iż niegdyś, kiedyśmy się spotkali pierwszy raz, także w otoczeniu żandarmów, jak on mówi, to ja byłam więźniem, a on oddał mi przysługę i wybawił mnie z kłopotu... Tak, trzeba przyznać, moje postępowanie, to szczyt grubijaństwa i niewdzięczności. Biedny chłopiec! teraz, kiedy jest w niedoli, wszyscy okażą się niewdzięczni względem niego. Powiedział wówczas: „Czy pani zapamięta w Parmie moje nazwisko?“ Jak on mną gardzi w tej chwili! Tak łatwo było znaleźć jakieś miłe słówko! Trzeba przyznać, tak, obeszłam się z nim okropnie. Niegdyś, gdyby nie powóz, szlachetnie ofiarowany przez jego matkę, byłabym musiała iść w kurzu za żandarmami, lub, co gorsza, siąść na konia za którymś z nich: wtedy ojciec mój był aresztowany, a ja bez obrony! Tak, trudno się gorzej znaleźć. I jak żywo musiał to odczuć człowiek taki jak on! Co za kontrast między jego szlachetną fizjognomją a moim postępkiem! Co za dostojność! co za pogoda! Jak on bohatersko wyglądał w otoczeniu plugawych wrogów! Rozumiem teraz miłość księżnej: jeśli taki jest w obliczu wypadku, który może mieć straszne następstwa, jakiż musi być wówczas, gdy jest szczęśliwy!
Kareta gubernatora stała więcej niż półtorej godziny w dziedzińcu zamkowym; mimo to, kiedy generał wyszedł wreszcie od księcia, Klelji nie wydawało się, aby czekała zbyt długo.
— Jaka jest wola Jego Wysokości? spytała Klelja.
— Jego słowa mówiły: więzienie! a spojrzenie: śmierć!
— Śmierć! Wielki Boże! krzyknęła Klelja.
— Cicho siedź, burknął generał; głupiec ze mnie, aby się wdawać w rozmowy z dzieckiem.
Przez ten czas, Fabrycy przebywał trzysta ośmdziesiąt stopni wiodących do wieży Farnese, nowego więzienia zbudowanego na platformie grubej wieży, na ogromnej wysokości. Nie pomyślał ani razu, przynajmniej ze świadomością, o zmianie, jaka zaszła w jego losie. Co za wzrok! powiadał sobie; ile rzeczy wyrażał! ile współczucia! Zdawało się, że mówi: „Życie jest pasmem nieszczęść! Nie trap się nadto tem, co cię spotyka! czy nie jesteśmy tu poto, aby cierpieć?“ Jak jej piękne oczy wpatrywały się we mnie, nawet wówczas, gdy konie wjeżdżały z łoskotem pod sklepienie!
Fabrycy zapominał zupełnie być nieszczęśliwym.
Klelja odwiedziła z ojcem kilka salonów; z początkiem wieczoru, nikt nie wiedział jeszcze o uwięzieniu wielkiego przestępcy, takie bowiem miano dawali w dwie godziny później nierozważnemu chłopcu.
Tego wieczora rysy Klelji zdradzały więcej ożywienia, niż zwykle; ożywienie, udział w tem co ją otaczało, to były rzeczy, których zazwyczaj zbywało tej ładnej osobie. Kiedy porównywano jej urodę z urodą księżnej, ten zwłaszcza wyraz obojętności, przepływającej jakgdyby ponad sprawami świata, przeważał szalę na korzyść rywalki. W Anglji, we Francji, krainach próżności, opinja wypadłaby odwrotnie. Klelja Conti była to młoda dziewczyna zbyt szczupła jeszcze, podobna do pięknych postaci Guida; nie będziemy ukrywali, iż, z punktu widzenia piękności greckiej, możnaby zarzucić tej głowie zbytnią wydatność rysów: wargi naprzykład, mimo iż pełne wzruszającego wdzięku, były nieco grube.
Cudowną oryginalnością tej twarzy, na której jaśniał naiwny wdzięk i niebiańska piękność najszlachetniejszej duszy, było to, że mimo swej rzadkiej i odrębnej piękności, nie była w niczem podobna do głów posągów greckich. Przeciwnie, księżna miała zbyt wiele z urzędowego ideału piękności: głowa jej, naprawdę lombardzka, przypominała rozkoszny uśmiech i tkliwą melancholję pięknych Herodjad Leonarda da Vinci. O ile księżna była żywa, iskrząca się dowcipem i sprytem, rzucająca się namiętnie, jeśli można się tak wyrazić, na każdy przedmiot jaki tok rozmowy nasuwał przed oczy jej duszy, tak znów Klelja zdawała się spokojna i niełatwa do wzruszenia, czy to przez wzgardę dla tego co ją otaczało, czy przez tęsknotę za jakąś nieistniejącą chimerą. Długo sądzono, że poświęci się życiu zakonnemu. W dwudziestym roku objawiała wstręt do zabaw i balów, a jeżeli towarzyszyła ojcu, to jedynie przez posłuszeństwo, aby nie szkodzić jego ambicjom.
Niepodobna mi tedy będzie — powtarzała zbyt często niska dusza generała — mimo iż niebo dało mi za córkę najpiękniejszą osobę w Stanach naszego monarchy, niepodobna mi będzie wyciągnąć z niej jakieś korzyści dla mej karjery! Żyję nazbyt odosobniony, mam tylko ją na świecie; trzeba mi koniecznie rodziny, któraby mi dała punkt oparcia i stworzyła mi kilka salonów, gdzie moje talenty, a zwłaszcza moje kwalifikacje na ministra przyjętoby jako coś poza wszelką dyskusją. I ot, moja córka, ładna, rozumna, nabożna, krzywi się, ilekroć jakiś młodzieniec dobrze zapisany na Dworze próbuje jej nadskakiwać. Skoro go przepłoszy, rozjaśnia się i staje się niemal wesoła, póki nie pojawi się nowy konkurent. Najpiękniejszy mężczyzna na dworze, hrabia Baldi, wysunął swą kandydaturę bez powodzenia; najbogatszy człowiek w Stanach Jego Wysokości, margrabia Crescenzi, spróbował szczęścia po nim, i ona twierdzi, że byłaby z nim nieszczęśliwa!
Stanowczo, powiadał sobie innym razem generał, oczy mojej córki piękniejsze są niż oczy księżnej, przez to zwłaszcza, iż, w rzadkich okolicznościach, zdolne są do głębokiego wyrazu; ale kiedyż ona miewa ten wspaniały wyraz? Nigdy w salonie, który mogłaby napełnić blaskiem; ale na przechadzce, kiedy jesteśmy sami i kiedy ją naprzykład wzruszy niedola jakiego wstrętnego żebraka. Zachowaj jaki ślad tego cudownego spojrzenia, mówię jej czasem, na wieczór dla salonów. Gdzietam: skoro raczy iść ze mną, szlachetna jej fizjognomja przybiera mało zachęcający wyraz biernego posłuszeństwa. Jak widzimy, generał nie oszczędzał żadnych środków, aby sobie znaleźć przyzwoitego zięcia, ale to co mówił to była prawda.
Dworacy, którzy nie mają poco zaglądać w swoje dusze, dają baczenie na wszystko: zauważyli, że zwłaszcza w owe dni, kiedy Klelja nie była zdolna się wyrwać z ukochanych marzeń i udawać zainteresowanie czemkolwiek, księżna lubiła siadać przy niej i siliła się ją rozgadać. Klelja miała włosy popielato-blond, odcinające się łagodnie od delikatnej ale zbyt bladej cery. Jedynie czoło mogło zdradzić obserwatorowi, że ten szlachetny wyraz, to wzięcie wyrastające ponad pospolity wdzięk, wypływały z głębokiej obojętności dla wszystkiego co pospolite. Była to nieobecność, a nie niemożliwość zainteresowania się czemkolwiek. Od czasu jak ojciec jej był gubernatorem cytadeli, Klelja w swojem podobłocznem mieszkaniu czuła się szczęśliwa, lub bodaj wolna od zgryzot. Przerażająca liczba stopni, na które trzeba było się wspiąć, aby się dostać do pałacu gubernatora, położonego na platformie wieży, oddalała nudne wizyty: z tej przyczyny, Klelja zażywała iście klasztornej swobody; był to niemal ideał szczęścia, którego, w swoim czasie, zamierzała szukać w życiu zakonnem. Odczuwała jakgdyby wstręt na samą myśl, że miałaby wydać swą drogą samotność i swoje tajemne myśli na łup człowieka, którego tytuł męża uprawniałby do zmącenia jej wewnętrznego życia. Jeżeli w samotności nie znajdowała szczęścia, to przynajmniej oszczędzała sobie przykrych wrażeń.
W dniu, w którym Fabrycego odprowadzano do twierdzy, księżna spotkała Klelję u ministra spraw wewnętrznych, hrabiego Zurla; towarzystwo otaczało ją kręgiem; tego wieczora Klelja gasiła księżnę urodą. Oczy dziewczyny miały wyraz tak osobliwy i głęboki, że były niemal nietaktowne; w spojrzeniach jej była litość, ale było też oburzenie i gniew. Iskrzący się dowcip księżnej przejmował widocznie Klelję bólem bliskim zgrozy. Jakież będą krzyki, jęki tej biednej kobiety, powiadała sobie, skoro się dowie, że jej kochanek, młody człowiek o tak wspaniałem sercu i tak szlachetnej fizjognomji, dostał się do więzienia. A te oczy monarchy, które go skazują na śmierć! O samowładztwo, kiedyż przestaniesz ciążyć nad Włochami! O dusze przedajne i niskie! I ja jestem córką dozorcy więzienia! i nie zaparłam się tego szlachetnego tytułu, nie racząc odpowiedzieć Fabrycemu! a niegdyś on był moim dobroczyńcą! Co on myśli o mnie teraz, sam w swojej celi oświetlonej nędzną lampką? Wstrząśniętą tą myślą, Klelja obejmowała spojrzeniem pełnem zgrozy iluminację salonów ministra.
Nigdy, szeptano w kręgu dworaków, jaki utworzyli dokoła dwóch modnych piękności starając się wmieszać do ich rozmowy, nigdy nie rozmawiały z sobą z takiem ożywieniem a zarazem tak poufale. Czyżby księżna, wciąż starająca się łagodzić nienawiści rozpętane przez pierwszego ministra, układała świetne małżeństwo dla Klelji? Domysł ten wspierał się na okoliczności, która dotąd nie zwróciła uwagi dworu: oczy młodej dziewczyny miały więcej ognia, a nawet, można rzec, więcej namiętności, niż oczy pięknej księżnej. Co się tyczy księżnej, była ona zdziwiona i — powiedzmy to na jej chwałę — zachwycona nowym wdziękiem w cudnej samotnicy; od godziny przyglądała się jej z przyjemnością dość rzadko odczuwaną na widok rywalki. Ale co to znaczy? pytała sama siebie; nigdy Klelja nie była tak piękna i tak wzruszająca: czyżby jej serce przemówiło?... Ale w takim razie to musi być nieszczęśliwa miłość: pod tem ożywieniem kryje się posępny ból... Ale miłość nieszczęśliwa milczy. Czyżby chodziło o to, aby odzyskać zmiennika zapomocą światowych tryumfów? I księżna spoglądała bacznie po otaczającej ją młodzieży. Nie zauważyła nigdzie osobliwego wyrazu, wszędzie mniej lub więcej doskonałe zadowolenie z siebie. Ależ to jest jakiś cud, powiadała sobie księżna, podrażniona tem że nie może zgadnąć. Gdzie jest Mosca, ten człowiek tak przenikliwy? Nie, nie mylę się, Klelja przygląda mi się z uwagą, jakgdybym była dla niej czemś zupełnie nowem. Byłżeby to jaki rozkaz jej ojca, tego podłego dworaka? Myślałam, że ta szlachetna i młoda dusza niezdolna jest zniżyć się do interesu. Czyżby generał miał jakąś ważną prośbę do księcia?
Około dziesiątej, jeden z przyjaciół księżnej podszedł do niej i szepnął parę słów: zbladła straszliwie. Klelja ujęła jej rękę i odważyła się ją uścisnąć.
— Dziękuję ci i rozumiem teraz... masz piękną duszę, rzekła księżna zadając sobie gwałt; zaledwie znalazła siłę aby wymówić te słowa. Uśmiechnęła się z przymusem do gospodyni, która wstała aby ją przeprowadzić do drzwi ostatniego salonu; takie honory należały się jedynie księżniczkom krwi i stanowiły dla księżnej okrutną sprzeczność z jej położeniem. Toteż uśmiechała się wciąż do hrabiny Zurla, ale, mimo wysiłku, nie mogła wycisnąć z siebie ani słowa.
Oczy Klelji napełniły się łzami na widok księżnej wśród tych salonów zaludnionych w tej chwili wszystkiem co było najświetniejszego w stolicy. Co się stanie z tą biedną kobietą, mówiła sobie, skoro się znajdzie sama w powozie? Byłoby natręctwem ofiarować jej swoje towarzystwo, nie śmiem.... Cóżby to była za pociecha dla biednego więźnia, siedzącego w jakiejś norze, gdyby wiedział że jest aż tak kochany! Okropna rzecz, ta samotność w jakiej go pogrążono! a my jesteśmy tutaj, w tych świetnych salonach, cóż za ohyda! Czy byłby sposób, aby mu przesłać jakie słówko? Wielki Boże! to znaczyłoby zdradzić mego ojca; położenie jego między dwoma stronnictwami jest tak trudne. Co się z nim stanie, jeśli się narazi na nienawiść księżnej, która ma w ręku pierwszego ministra, rozstrzygającego niemal o wszystkiem? Z drugiej strony, książę Ernest zajmuje się bezustanku tem co się dzieje w twierdzy i nie zna na tym punkcie żartów: strach czyni go okrutnym... W każdym razie, Fabrycy (Klelja nie mówiła już: pan del Dongo) o ileż jest godniejszy współczucia! chodzi dlań o coś innego niż utrata zyskownej posady!... A księżna!... Jakąż straszliwą namiętnością jest miłość!... mimo to, wszyscy kłamcy świata mówią o niej jako o źródle szczęścia! Ubolewa się nad staremi kobietami, dla tego że nie mogą już czuć lub budzić miłości... Nigdy nie zapomnę tego com widziała; co za zmiana! Te oczy, tak piękne, promienne, jakże stały się martwe, zgasłe, po owej straszliwej wieści, którą przyniósł jej margrabia N... Musi ten Fabrycy być bardzo godny kochania!
Wśród tych dumań, które wypełniały duszę Klelji, komplementy ścigające ją ze wszystkich stron wydały się jej tem bardziej uprzykrzone. Aby się od nich uwolnić, zbliżyła się do otwartego okna, wpół zasłoniętego jedwabną oponą i spodziewała się, że nikt nie ośmieli się tam jej ścigać. Okno wychodziło na mały gaik pomarańczowy zasadzony w ziemi; co zimę trzeba było okrywać go dachem. Klelja wdychała z rozkoszą zapach kwiatów, a przyjemność wracała nieco spokoju jej duszy... Na oko, wydał mi się bardzo szlachetny, myślała: ale obudzić namiętność w tak niepospolitej kobiecie! Toż ona miała zaszczyt odtrącić hołdy panującego i, gdyby raczyła, byłaby tutaj królową... Ojciec powiada, że miłość księcia doprowadziłaby go do małżeństwa, gdyby stał się wolny... I ta miłość do Fabrycego trwa od tak dawna! toż to już pięć lat, jak ich spotkałam opodal Como... Tak, pięć lat, powtórzyła po chwili. Uderzyło mnie to nawet wówczas, gdy tyle rzeczy uchodziło moim oczom dziecka. Z jakim podziwem te panie patrzały na Fabrycego!...
Klelja zauważyła z radością, że żaden z młodych ludzi, którzy nadskakiwali jej tak wytrwale, nie ośmielił się zbliżyć. Jeden, margrabia Crescenzi, uczynił kilka kroków, poczem zatrzymał się koło graczy. Gdybym, powiadała sobie, pod mojem oknem w twierdzy, jedynem które ma cień, miała bodaj te pomarańcze, myśli moje byłyby mniej smutne; ale za cały widok ciosowe kamienie wieży Farnese... Ach! wykrzyknęła zrywając się, może to tam go zamknęli! Jak mi pilno pomówić z don Cezarem! będzie mniej surowy od generała. Ojciec nie powie mi z pewnością nic, ale dowiem się wszystkiego przez don Cezara... Mam pieniądze, będą mogła kupić kilka drzewek pomarańczowych, które pomieszczę pod swojem okienkiem, przesłonią mi te grube mury wieży. O ileż będzie mi wstrętniejsza jeszcze, odkąd znam jedną z istot, które kryje światłu!... Tak, to trzeci raz go widziałam; raz na balu w dniu urodzin księżnej, — dziś w otoczeniu żandarmów, gdy ohydny Barbone żądał dlań kajdanów; — wreszcie tam, nad Como... Jest już pięć lat... Na jakiego urwisa wyglądał wówczas! jak patrzył na żandarmów, i jak dziwnie spoglądały nań matka i ciotka! Z pewnością musiał być tego dnia jakiś sekret między nimi; dawniej myślałam, że i on się bał żandarmów! (Klelja zadrżała). Ale jakaż ja byłam naiwna! Bez wątpienia już wtedy księżna była nim zajęta. Jak on nas doskonale bawił po jakimś czasie, kiedy te panie, mimo widocznego pomieszania, oswoiły się z obecnością obcej!... a dziś nie umiałam nic odpowiedzieć, kiedy do mnie przemówił... O, nieśmiałość, niezręczność! jak często podobne są do najszpetniejszych rzeczy! I taka jestem, mając dwadzieścia lat!... Miałam słuszność wybierając się do klasztoru; stworzona jestem do tego, aby żyć w zamknięciu. Godna córka stróża więziennego! — musiał sobie powiedzieć. Gardzi mną: skoro będzie mógł pisać do księżnej, wspomni jej o mojej nieczułości. Księżna będzie mnie uważała za dziewczynę z gruntu fałszywą, bo dziś wieczór mogła przypuszczać, że współczuję z jej nieszczęściem.
Klelja spostrzegła, że ktoś się zbliża; podrażniło ją to, mimo że sobie wyrzucała ten odruch; dumania, z których ją wyrwano, nie były wolne od słodyczy. Dam temu natrętowi dobrą nauczkę, pomyślała. Już zwracała głowę z dumnem spojrzeniem, kiedy ujrzała wylękłą twarz arcybiskupa, który zbliżał się nieznacznie. Ten święty człowiek nie ma taktu, myślała Klelja. Poco mu nękać biedną dziewczynę. Mój spokój, to wszystko co posiadam. Skłoniła mu się z szacunkiem ale wyniośle zarazem, prałat zaś rzekł:
— Czy pani wie już tę straszną nowinę?
Oczy dziewczyny zmieniły wyraz; ale, w myśl wiecznych przestróg ojca, odparła z nieświadomą minką, której sprzeciwiała się wymowa oczu.
— Nic nie wiem, Wasza Wielebność.
— Mego wielkiego wikarjusza, biednego del Dongo, który winien jest śmierci łotra Gilettiego tyle co ja, porwano z Bolonji, gdzie żył pod nazwiskiem Józefa Bossi; zamknięto go w cytadeli; przybył przykuty do bryczki, na której go wieziono. Któryś z dozorców, nazwiskiem Barbone, ułaskawiony swego czasu po zamordowaniu brata, chciał znęcać się nad Fabrycym; ale mój młody przyjaciel nie jest człowiekiem, któryby ścierpiał zniewagę. Rzucił o ziemię bezczelnika, za co wtrącono go do lochu, dwadzieścia stóp pod ziemią, nałożywszy mu kajdany.
— Kajdany, nie!
— A! więc pani wie coś, wykrzyknął arcybiskup. I z rysów starca pierzchnął wyraz zniechęcenia. Ale, przedewszystkiem, ktoś może podejść do okna i przerwać nam: czy byłabyś tak miłosierna, aby osobiście oddać don Cezarowi ten mój pasterski pierścień?
Dziewczyna wzięła pierścień, ale nie wiedziała, gdzie go schować dla pewności.
— Włóż go na wielki palec, rzekł arcybiskup; i włożył go jej sam. Mogę liczyć, że oddasz ten pierścień?
— Tak, Wasza Wielebność.
— Zechcesz mi przyrzec tajemnicę co do tego co jeszcze dodam, nawet w razie gdybyś nie chciała się przychylić do mojej prośby?
— Ależ tak, Wasza Wielebność, odparła dziewczyna, drżąc na widok posępnej powagi, jaką starzec przybrał nagle.
— Nasz czcigodny arcybiskup, dodała, może mi dać rozkazy jedynie godne jego i mnie.
— Powiedz don Cezarowi, że mu polecam mego przybranego syna; wiem, że zbiry nie zostawiły mu czasu na wzięcie brewiarza, proszę tedy don Cezara, aby mu dał swój, a jeżeli stryj pani zechce przysłać jutro do konsystorza, obowiązuję się zwrócić mu książkę, której użyczy Fabrycemu. Proszę również don Cezara, aby doręczył panu del Dongo pierścień, znajdujący się obecnie na tej pięknej rączce.
Tu przerwał arcybiskupowi generał Fabio Conti, który przyszedł po córkę, aby ją odprowadzić do powozu: rozmowa zakończyła się w sposób przynoszący zaszczyt zręczności prałata. Nie wspominając ani słowa o więźniu, wtrącił mimochodem ogólne maksymy moralne i polityczne; np. że bywają w życiu dworów chwile przełomowe, rozstrzygające o istnieniu największych dygnitarzy; byłoby nieostrożnością zmieniać w osobistą nienawiść różnice wynikające z przeciwieństwa stanowisk. Arcybiskup, dając się ponieść zgryzocie, w jakiej go pogrążyło to uwięzienie, posunął się do słów, iż trzeba niewątpliwie bronić swojej pozycji, ale że byłoby zbyteczną nieostrożnością ściągać na siebie trwałe nienawiści, przykładając rękę do rzeczy, których się nie zapomina.
Znalazłszy się w karecie z córką, generał rzekł:
— Ależ to istne groźby! groźby wobec człowieka takiego jak ja!
Przez dwadzieścia minut ojciec i córka nie wymienili ani słowa.
Biorąc pierścień arcybiskupa, Klelja obiecywała sobie wspomnieć ojcu, skoro się z nim znajdzie w powozie, o usłudze, jakiej prałat od niej żądał; ale po słowie groźba, wymówionem z takim gniewem, była pewna, że ojciec udaremniłby zlecenie; zakryła pierścień lewą dłonią i ściskała go namiętnie. Przez całą drogę z ministerjum do cytadeli, pytała sama siebie, czy byłoby zbrodnią nie powiedzieć o tem ojcu. Była bardzo pobożna, bardzo nieśmiała, a serce jej, tak spokojne codzień, biło gwałtownie; ale wreszcie kto idzie? straży stojącej pod bramą rozległo się, zanim Klelja znalazła właściwą formę aby nastroić przychylnie ojca, tak bardzo lękała się że jej odmówi. Przebywając trzystasześćdziesiąt schodów wiodących do pałacu, Klelja nie wymyśliła nic.

Czemprędzej pobiegła do stryja, który ją połajał i nie chciał słyszeć o niczem.

XVI

— I cóż? wykrzyknął generał na widok brata swego don Cezara, teraz księżna wyrzuci sto tysięcy talarów, aby sobie zadrwić ze mnie i wykraść więźnia.
Ale, na razie, jesteśmy zmuszeni zostawić Fabrycego w więzieniu, na samym szczycie cytadeli; pilnują go dobrze i może go nieco ten pobyt odmieni. Zajmijmy się dworem, gdzie zawiłe intrygi a zwłaszcza namiętności nieszczęśliwej kobiety będą rozstrzygały o jego losie. Przebywając trzysta dziewięćdziesiąt stopni wieży Farnese na oczach gubernatora, Fabrycy, który tak lękał się tego momentu, zauważył, że nie miał czasu myśleć o swem nieszczęściu.
Wróciwszy do domu po wieczorze u hrabiego Zurla, księżna gestem odprawiła służbę, następnie, osunąwszy się w ubraniu na łóżko, wykrzyknęła: Fabrycy jest w mocy wrogów, i może z mojego powodu otrują go! Jak odmalować chwilę rozpaczy, która nastąpiła po tem ujęciu sytuacji, u kobiety tak mało rządzącej się rozsądkiem, tak podlegającej wrażeniu chwili i — mimo, że nie przyznawała się do tego przed sobą — tak szalenie zakochanej? Krzyki, spazmy, — ale ani jednej łzy. Odprawiła swoje panny aby ukryć te łzy; myślała że wybuchnie płaczem skoro się znajdzie sama; ale łez, tej ulgi w wielkiej boleści, zbrakło jej. Gniew, oburzenie, wściekłość, nadto władały w tej wyniosłej duszy.
— Czyż nie dość upokorzeń! wykrzykiwała co chwila; — znieważają mnie, więcej, grożą życiu Fabrycego, i ja nie miałabym się zemścić! Stój, książę! zabijasz mnie, dobrze, masz władzę, ale kiedyś zapłacisz mi za to życiem. Ach! biedny Fabrycy, i co ci to pomoże? Cóż za różnica z owym dniem, kiedy chciałam opuścić Parmę... a wówczas uważałam się za nieszczęśliwą... co za zaślepienie! Miałam zniszczyć wszystkie przyzwyczajenia miłego życia: niestety! nie wiedząc o tem, zbliżałam się do wydarzenia, które miało na zawsze rozstrzygnąć o mym losie. Gdyby, przez haniebny nałóg dworactwa, hrabia nie był usunął słów niesprawiedliwy wyrok w nieszczęsnym bileciku, który zdobyłam na księciu, bylibyśmy ocaleni. Miałam w tem — trzeba przyznać — więcej szczęścia niż zręczności, iż zdołałam wciągnąć w grę jego ambicję na punkcie ukochanej Parmy. Groziłam mu wyjazdem, byłam wówczas wolna... Boże! jakąż jestem niewolnicą! przygwożdżona do tej haniebnej kloaki, a Fabrycy skuty w cytadeli, w tej cytadeli, która dla tylu znamienitych ludzi była przedpokojem śmierci: — i nie mogę już władać nad tym tygrysem groźbą, że opuszczę jego jaskinię.
Zbyt jest inteligentny, aby nie czuć, że nie oddalę się nigdy od plugawej wieży, do której jest przykute moje serce. Podrażniona próżność tego człowieka może mu podsuwać najdziksze pomysły; niedorzeczność ich i okrucieństwo byłyby jeno podnietą dla jego próżności. Jeśli wróci do dawnych zalotów, jeśli mi powie: Przyjm hołdy twego niewolnika, lub Fabrycy zginie... Stara historja Judyty... Tak; ale jeżeli dla mnie to jest tylko samobójstwo, dla Fabrycego to morderstwo; ten głuptas następca tronu i niecny kat Rassi powieszą Fabrycego jako mego wspólnika.
Księżna wydawała rozpaczliwe krzyki: alternatywa, z której nie widziała wyjścia, dręczyła nieszczęśliwe serce. Znękana głowa nie widziała żadnej możliwości na przyszłość. Dziesięć minut miotała się jak szalona, wreszcie sen przerwał na kilka chwil ten okropny stan, życie wyczerpało się. W kilka minut obudziła się nagle i siadła na łóżku; zdawało się jej, że książę w jej obecności chce uciąć głowę Fabrycemu. Jakimż obłąkanym wzrokiem Gina toczyła wkoło! Kiedy się upewniła, że niema koło niej ani księcia, ani Fabrycego, padła z powrotem na łóżko, omal nie zemdlała. Niemoc ogarnęła ją taka, że nie czuła się na siłach aby zmienić pozycję. — Wielki Boże, gdybym mogła umrzeć! — mówiła sobie. Ale cóż za nikczemność! ja miałabym opuścić Fabrycego w nieszczęściu! Zmysły tracę... Opamiętajmy się, przyjrzyjmy się z zimną krwią okropnemu położeniu, w które pogrążyłam się jakby z umysłu. Cóż za szaleństwo! Osiedlać się na dworze samowładcy! tyrana, który zna wszystkie swoje ofiary; każde ich spojrzenie wydaje mu się obrazą. Niestety! tego ani hrabia ani ja nie wiedzieliśmy, kiedym opuszczała Medjolan: roiłam o urokach dworu, niższego, to prawda, ale czegoś w rodzaju pięknej epoki księcia Eugenjusza.
Zdaleka nie mamy pojęcia o tem, co to jest władza despoty, który zna z widzenia wszystkich poddanych. Napozór, formy despotyzmu są takie same co w innych rządach; są sędziowie, naprzykład, ale tacy jak Rassi; potwór! niczem byłoby mu powiesić własnego ojca, gdyby książę mu kazał... nazwałby to swoim obowiązkiem... Pozyskać Rassiego! ja nieszczęsna nie mam sposobu. Co ja mu mogę ofiarować? może sto tysięcy franków; a twierdzą, że, po ostatniem pchnięciu sztyletem, jakiego zagniewane na ten kraj niebiosy pozwoliły mu uniknąć, książę posłał mu dziesięć tysięcy cekinów ze swojej szkatuły. Zresztą jakaż suma zdołałaby go uwieść? Ta dusza z błota, która zawsze czyta w spojrzeniach jedynie wzgardę, ma teraz tę przyjemność, że widzi w nich lęk, nawet szacunek; może zostanie ministrem policji, czemużby nie? Wówczas, trzy czwarte mieszkańców kraju staną się jego podłemi dworakami i będą drżeć przed nim tak służalczo, jak on sam drży przed swoim panem.
Skoro nie mogę uciec z tego obmierzłego miasta, trzeba być użyteczną Fabrycemu: żyć odludnie, samotna, w rozpaczy? cóż mogłabym wówczas dla Fabrycego? Dalej, idź naprzód, nieszczęsna kobieto! pełń swój obowiązek; bywaj w świecie, udaj, że już nie myślisz o Fabrycym.... Udawać, że cię zapomniałam, drogi aniele! Tu, księżna zalała się łzami, wreszcie mogła płakać. Po godzinie spostrzegła z pociechą, że jej myśli zaczynają się rozjaśniać.
Mieć czarnoksięski dywanik, powiadała sobie, unieść Fabrycego z cytadeli i schronić się z nim w jakimś szczęsnym kraju, gdzieby nas nikt nie mógł ścigać, w Paryżu naprzykład. Żylibyśmy tam zrazu z owych tysiąc dwustu franków, które plenipotent jego ojca przesyła mi z tak ucieszną punktualnością. Mogłabym przecież wycisnąć jakieś sto tysięcy franków z resztek mojej fortuny! Wyobraźnia księżnej czyniła, z momentami niewysłowionej rozkoszy, przegląd wszystkich szczegółów życia, jakie wiodłaby o trzysta mil od Parmy. Tam, powiadała sobie, mógłby wstąpić do wojska pod przybranem nazwiskiem... Dostawszy się do jakiegoś pułku dzielnych Francuzów, młody Valserra zdobyłby rychło reputację: wreszcie byłby szczęśliwy.
Te błogie obrazy sprowadziły ponownie łzy, ale były to łzy słodkie. Zatem szczęście istnieje jeszcze kędyś! Ten stan trwał długo; biedna kobieta drżała z odrazy przed powrotem do okropnej rzeczywistości. Wreszcie, gdy świt zaczynał znaczyć białą linją wierzchołki drzew w ogrodzie, zadała sobie gwałt. Za kilka godzin, powiedziała sobie, będę na polu bitwy; będzie trzeba działać, a jeśli mnie coś podrażni, książę odważy się wspomnieć o Fabrycym, nie jestem pewna czy zdołam zachować zimną krew. Trzeba więc tu, na miejscu, powziąć postanowienie; i to bezzwłocznie.
Jeżeli mnie ogłoszą winną zdrady stanu, Rassi każe zająć wszystko co znajdzie tu w pałacu; przed paru tygodniami spaliliśmy z hrabią, wedle zwyczaju, wszystkie papiery, których policja mogłaby nadużyć: a on sam jest ministrem policji! to najzabawniejsze. Mam trzy djamenty dość wysokiej ceny; jutro, Fulgencjusz, mój dawny przewoźnik z Grianty, pojedzie do Genewy i złoży je w bezpiecznem miejscu. Jeżeli kiedy Fabrycy wymknie się (Boże! bądź mi ku pomocy! — przeżegnała się), niewysłowione tchórzostwo margrabiego del Dongo będzie uważało, że grzechem jest dawać środki do życia człowiekowi ściganemu przez prawego władcę: wówczas będzie miał przynajmniej moje djamenty, będzie miał chleb.
Zerwać z hrabią... w zostać sam na sam z nim, po tem co zaszło, to dla mnie czyste niepodobieństwo. Biedny człowiek nie jest zły, przeciwnie; jest tylko słaby. Ta pospolita dusza nie jest na miarę naszych. Biedny Fabrycy! czemu nie może być tu na chwilę ze mną, aby się naradzić w tem straszliwem położeniu! Małostkowa ostrożność hrabiego krępowałaby mnie; zresztą nie trzeba wciągać go w moją zgubę... Czemużby próżność tyrana nie miała mnie wtrącić do turmy? „Spiskowałam“... cóż łatwiejszego do udowodnienia? Gdyby mnie wysłał do cytadeli, i gdybym mogła, za cenę złota, widzieć się bodaj chwilę z Fabrycym, z jakąż odwagą szlibyśmy oboje na śmierć! Ale zostawmy te szaleństwa; wiemy Rassi poradziłby mu skończyć ze mną zapomocą trucizny; widok mój, wiezionej przez ulice na śmiertelnym wózku, mógłby poruszyć serca drogich Parmeńczyków... Ale co! wciąż romanse! Ach, trzeba przebaczyć te szaleństwa biednej kobiecie, której los jest tak smutny! Książę nie wyśle mnie na śmierć; ale nic łatwiejszego niż wtrącić mnie do więzienia i przetrzymać tam: każe ukryć w jakim zakamarku mego pałacu jakie podejrzane papiery, tak jak zrobiono z biednym hrabią L... Wówczas, trzech sędziów, nawet nie zbytnich łajdaków — będą wszak mieli corpus delicti — oraz tuzin fałszywych świadków wystarczy. Mogę tedy być skazana na śmierć za spisek, a książę, w nieskończonej łagodności, biorąc pod uwagę że niegdyś miałam zaszczyt należeć do dworu, zamieni moją karę na dziesięć lat twierdzy. Ale ja, aby się nie zaprzeć tego gwałtownego charakteru, który kazał mi nieraz nagadać tyle głupstw margrabinie Raversi i innym wrogom, struję się mężnie w więzieniu. Przynajmniej publiczność będzie tak łaskawa aby w to wierzyć; ale założę się, że Rassi zjawi się w mojej kaźni, aby mi uprzejmie przynieść, imieniem monarchy, flakonik strychniny lub opium.
Tak, trzeba mi zerwać ostatecznie z hrabią, nie chcę go ciągnąć z sobą do zguby, toby była nikczemność; kochał mnie z takiem oddaniem! Głupotą moją było, że uwierzyłam iż w prawdziwym dworaku może zostać dość duszy aby go uczynić zdolnym do miłości. Prawdopodobnie książę znajdzie jakiś pozór aby mnie wtrącić do więzienia; będzie się obawiał, abym nie pozyskała opinji dla Fabrycego. Hrabia jest człowiekiem honoru; natychmiast uczyni to, co kreatury dworskie, w swojem zdumieniu, nazwą szaleństwem: opuści dwór. Spoliczkowałam owego wieczoru powagę księcia; mogę oczekiwać wszystkiego po jego zranionej próżności: czyż człowiek zrodzony na tronie zapomni kiedy tego, co przeżył owego wieczora?... Zresztą, po zerwaniu ze mną, hrabia będzie miał większą możność ratowania Fabrycego. Ale gdyby hrabia, którego moje postanowienie przywiedzie do rozpaczy, zemścił się?... Nie, taka myśl nie postanie w nim nigdy; to nie jest dusza do gruntu podła jak ów książę; hrabia może, wzdychając, kontrasygnować haniebny dekret, ale jest człowiekiem honoru! A wreszcie, zaco się mścić? zato że, po pięciu latach, nie dawszy jego miłości przez tych pięć lat cienia powodu do urazy, powiem mu: Drogi hrabio, miałam to szczęście że cię kochałam: otóż ten płomień gaśnie; nie kocham cię już, ale znam twoje serce, zachowam dla ciebie szacunek i będziesz zawsze moim najlepszym przyjacielem.
— Co może odpowiedzieć zacny człowiek na tak szczere wyznanie?
Wezmę nowego kochanka, przynajmniej świat będzie tak myślał. Powiem temu kochankowi: W gruncie, książę ma słuszność, że karze wybryk Fabrycego; ale w dzień swoich imienin bezwątpienia nasz łaskawy monarcha wróci mu wolność. W ten sposób zyskuję pół roku. Nowym kochankiem, którego wskazywałby rozsądek, byłby ten przedajny sędzia, bezecny kat, ten Rassi... czułby się zaszczycony, i w istocie zapewniłabym mu wstęp do towarzystwa. Przebacz, drogi Fabrycy, taki wysiłek jest dla mnie poza granicami możliwości. Jakto! ten potwór, jeszcze zbryzgany krwią patrjotów...! zemdlałabym ze zgrozy gdyby się zbliżył do mnie, lub raczej chwyciłabym nóż i zatopiłabym go w jego bezecnem sercu. Nie żądaj ode mnie niemożliwości!
Tak, przedewszystkiem zapomnieć Fabrycego! i ani cienia gniewu na księcia; wrócić do zwykłej wesołości, która wyda się tem milsza tym duszom z błota; popierwsze bo będzie się zdawało że poddaję się z wdziękiem ich władcy; powtóre bo zamiast drwić sobie z nich, będę się starała podkreślać ich zalety; powinszuję naprzykład hrabiemu Zurla białego pióra na kapeluszu, które sprowadził z Lyonu kurjerem i z którego jest taki szczęśliwy.
Wybrać kochanka w stronnictwie tej Raversi... Jeśli hrabia ustąpi, będzie to stronnictwo ministerjalne: tam przejdzie władza. Któryś z przyjaciół margrabiny będzie panem cytadeli, bo Fabio Conti wejdzie do ministerjum. W jaki sposób książę, nawykły do przemiłej pracy z hrabią Mosca, zdoła konferować z tym tępym wołem, z koronnym głupcem, który całe życie zajmował się tylko tym kapitalnym problemem: czy żołnierze Jego Wysokości powinni mieć u munduru siedm guzików czy dziewięć? To są te bydlęta tak zazdrosne o mnie, i w tem właśnie niebezpieczeństwo dla ciebie, drogi Fabrycy! te bestje będą rozstrzygały o twoim i o moim losie! Zatem, nie trzeba aby hrabia zgłosił dymisję! Niech zostanie, choćby miał znosić upokorzenia! Wyobraża sobie zawsze, że podać się do dymisji jest największem poświęceniem jakie może uczynić pierwszy minister; i, ilekroć zwierciadło mówi mu że się starzeje, ofiaruje mi to poświęcenie. Zatem, zerwanie zupełne, tak; a pojednanie jedynie w tym wypadku, gdyby nie było innego sposobu zapobieżenia jego dymisji. Oczywiście załatwię to w sposób jak najmilszy; ale czuję, że, po tem służalczem opuszczeniu słów niesprawiedliwy wyrok w bileciku księcia, tak, czuję, że, aby go nie nienawidzić, potrzebuję spędzić kilka miesięcy bez jego widoku. Owego rozstrzygającego wieczora, nie potrzebowałam jego rozsądku; trzeba mu było jedynie pisać pod mem dyktandem, trzeba mu było jedynie napisać to słowo, które zdobyłam swoim impetem: nałogi dworactwa zwyciężyły. Powiedział mi nazajutrz, że nie mógł swemu władcy dawać do podpisu niedorzeczności, że trzebaby tutaj ułaskawienia; ech, dobry Boże! z takimi ludźmi, z takimi potworami próżności i złośliwości zwanymi Farnese, bierze się, co się da.
Na tę myśl, gniew jej zawrzał na nowo. Książę mnie oszukał, powiadała sobie, i jak podle!... Ten człowiek jest bez usprawiedliwienia: ma inteligencję, spryt, rozum; nikczemne są w nim jedynie namiętności. Ileż razy zauważyliśmy to z hrabią: staje się bydlęciem, gdy sobie ubrda, że go ktoś chciał obrazić. Otóż, zbrodnia Fabrycego nie ma nic wspólnego z polityką; to zwykłe zabójstwo, jakich się liczy setki na rok w jego szczęśliwych Stanach, a hrabia przysiągł mi, że zebrał najdokładniejsze informacje i że Fabrycy jest niewinny. Ten Giletti nie był tchórz; czując się o dwa kroki od granicy, uległ pokusie pozbycia się rywala, który umiał się spodobać jego damie.
Księżna zastanawiała się długo, czy podobna wierzyć w winę Fabrycego: nie iżby uważała, że to jest grzech, dla człowieka takiego jak jej siostrzeniec, pozbyć się zuchwałego komedjanta; ale, w swojej rozpaczy, zaczynała czuć mglisto, że będzie musiała walczyć o niewinność Fabrycego. Nie, powiedziała sobie wreszcie, oto stanowczy dowód: on jest taki jak mój biedny Pietranera, ma zawsze pełno broni po kieszeniach, a tego dnia miał tylko lichą fuzyjkę i to jeszcze pożyczoną od robotników.
Nienawidzę księcia, bo mnie oszukał, i to najnikczemniej; po swym liście zawierającym przebaczenie, kazał porwać biednego chłopca w Bolonji etc. Ale policzymy się!
Około piątej rano, księżna, złamana tym długim atakiem rozpaczy, zadzwoniła na garderobiane; wydały głośny krzyk. Widząc ją na łóżku, zupełnie ubraną, w djamentach, bladą jak giezło i z zamkniętemi oczami, miały wrażenie, że widzą ją na katafalku. Kilka skąpych łez spływało po martwych policzkach; z gestu jej dworki zrozumiały, że chce się położyć.
Po wieczorze u ministra, hrabia dwa razy zjawił się u księżnej; znajdując wciąż zamknięte drzwi, napisał do niej, że chce się jej poradzić we własnej sprawie. „Czy ma zachować swą pozycję po afroncie jaki mu uczyniono?“ Hrabia dodawał: „Ten młody człowiek jest niewinny; ale gdyby i był winny, czy godziło się go aresztować nie uprzedziwszy mnie, jego protektora?“ Księżna otworzyła ten list nazajutrz.
Hrabia nie był cnotliwy; można dodać, że to co liberały rozumieją przez cnotę (dążenie do szczęścia mas), wydawało mu się głupstwem: sądził że ma obowiązek starać się przedewszystkiem o szczęście hrabiego Mosca della Rovere; ale miał poczucie honoru i był szczery kiedy mówił o dymisji. W życiu swojem nie skłamał księżnej; ona zresztą nie zwróciła najmniejszej uwagi na ten list; powzięła już postanowienie, i to postanowienie bardzo ciężkie, mianowicie udawać że zapomniała o Fabrycym; po tym wysiłku wszystko było jej obojętne.
Nazajutrz w południe, hrabiego, który dziesięć razy zachodził do pałacu Sanseverina, wpuszczono wreszcie; ujrzawszy księżnę przeraził się... Ma czterdzieści lat! powiadał sobie, a wczoraj tak świetna, tak młoda!... Wszyscy mi mówili, że, w czasie rozmowy z Klelją Conti, wyglądała równie młodo i o ileż ponętniej!
Głos, ton księżnej były równie niezwykłe jak jej twarz. Ton ten, wyzuty z wszelkiego uczucia, z wszelkiego ludzkiego zainteresowania, z wszelkiego gniewu, sprawił iż hrabia pobladł; przypomniał mu jednego z przyjaciół, który, parę miesięcy wprzód, mając umrzeć i już przyjąwszy sakramenty, chciał z nim pomówić.
Po kilku minutach, księżna zdolna była mówić. Spojrzała na hrabiego, oczy jej pozostały zgasłe.
— Rozstańmy się, drogi hrabio, rzekła głosem słabym ale wyraźnym i starając się głos ten uczynić miłym: rozstańmy się, tak trzeba! Niebo mi świadkiem, że, od pięciu lat, byłam wobec ciebie bez zarzutu. Dałeś mi świetną egzystencję, w miejsce nudy, która byłaby moim smutnym udziałem w Grianta; bez ciebie byłabym znalazła starość o kilka lat wcześniej... Z mojej strony, jedynem mem staraniem było dawać ci szczęście. Dlatego właśnie że cię kocham, ofiarowuję ci to rozstanie po dobremu, jak mówią we Francji.
Hrabia nie zrozumiał; musiała powtarzać kilka razy. Zbladł i, rzucając się na kolana przy jej łóżku, rzekł wszystko, co zdumienie a później rozpacz mogą nasunąć rozumnemu człowiekowi, zakochanemu bez pamięci. Co chwilę ofiarowywał się podać do dymisji i jechać za swą przyjaciółką na jakieś odludzie o tysiąc mil od Parmy.
— Ty śmiesz mówić mi o wyjeździe, a Fabrycy jest tu! wykrzyknęła wreszcie, zrywając się. Ale, spostrzegłszy że to imię robi przykre wrażenie, dodała po chwili, wytchnąwszy nieco i ściskając lekko rękę hrabiego: — Nie, drogi przyjacielu, nie powiem, że cię kochałam z namiętnością i żarem, których nie doświadcza się już, o ile mi się zdaje, po trzydziestce, a ja już mam ją daleko za sobą. Powiedzą ci, że kochałam Fabrycego; wiem że takie pogłoski obiegały na tym niegodziwym dworze. (Oczy jej zabłysły pierwszy raz gdy wymawiała słowo niegodziwy). Przysięgam ci w obliczu Boga, na życie Fabrycego, że nigdy nie zaszło między nim a mną nic, na coby nie mogło patrzeć oko osoby trzeciej. Nie powiem ci także, że kocham go ściśle tak jak siostra; kochałam go, że tak powiem, z instynktu. Kochałam w nim jego odwagę, tak prostą i doskonałą, iż możnaby rzec że sam o niej nie wie; przypominam sobie, że ten podziw zaczął się za jego powrotem z pod Waterloo. Był jeszcze dzieckiem mimo swoich siedmnastu lat; najwyraźniejszą jego troską było dowiedzieć się czy naprawdę brał udział w bitwie, a w razie jeśli tak, czy może powiedzieć że się bił, on który nie szedł do ataku na żadną nieprzyjacielską baterję ani kolumnę. W czasie wielce poważnych dyskusyj na ten doniosły temat, zaczęłam ulegać jego urokowi. Poznawałam wielkość jego duszy; ileż kłamstw roztoczyłby na jego miejscu młodzieniec dobrze wychowany! Słowem, jeśli on nie jest szczęśliwy, i ja nie mogę być szczęśliwa. Ot, to jest słowo, które maluje stan mego serca; jeśli to nie jest prawda, to jest przynajmniej moje jej poczucie.
Hrabia, ośmielony tym tonem szczerości i przyjaźni, chciał ucałować jej rękę; cofnęła ją jakby ze zgrozą. — Te czasy się skończyły, — rzekła; mam lat trzydzieści siedm, jestem u bram starości, czuję już całe jej zniechęcenie, a może i jestem bliska grobu. Ta chwila ma być straszna, wedle tego co mówią; mimo to zdaje mi się, że jej pragnę. Czuję w sobie najgorszy objaw starości: serce moje jest zgaszone tem nieszczęściem, nie mogę już kochać. Widzę w tobie, drogi hrabio, już tylko cień kogoś kto mi był drogi. Powiem ci więcej: jedynie wdzięczność sprawia, że mówię do ciebie w ten sposób.
— Co się ze mną stanie? powiadał hrabia; czuję, że jestem do ciebie przywiązany bardziej niż w pierwszych naszych dniach w la Scala!
— Muszę ci wyznać, drogi przyjacielu, że rozmowa o miłości nudzi mnie i wydaje mi się czemś nieobyczajnem. No — rzekła, próżno siląc się na uśmiech, — odwagi! bądź człowiekiem rozsądnym, przytomnym, zdającym sobie sprawę z sytuacji. Bądź ze mną tem, czem jesteś w oczach ludzi obojętnych; najzręczniejszym człowiekiem i największym politykiem, jakiego Włochy wydały od wieków.
Hrabia wstał i przechadzał się kilka chwil w milczeniu.
— Niepodobna, droga przyjaciółko, rzekł wreszcie; czuję w sobie rozdarcie najgwałtowniejszej miłości, a ty mi każesz radzić się mego rozsądku? Niema już dla mnie rozsądku!
— Nie mówmy o miłości, proszę, rzekła sucho; pierwszy raz od dwóch godzin głos jej przybrał jakieś zabarwienie.
Hrabia, sam w rozpaczy, starał się ją pocieszyć.
— Oszukał mnie! wykrzyknęła, nie odpowiadając ani słowem na argumenty, któremi hrabia starał się w niej obudzić nadzieję; on mnie oszukał w najpodlejszy sposób!
Śmiertelna bladość ustąpiła na chwilę; ale, nawet w chwili tego podniecenia, hrabia zauważył, że nie miała siły podnieść ręki.
Wielki Boże! byłożby możliwe, pomyślał, aby ona była tylko chora? W takim razie byłby to początek jakiejś poważnej choroby. Zdjęty niepokojem, poddał aby wezwać słynnego Razori, najlepszego lekarza w całych Włoszech.
— Chce pan tedy dostarczyć obcemu tej przyjemności, aby poznał rozmiary mej rozpaczy?... Czy to rada zdrajcy czy przyjaciela? — i spojrzała nań dziwnym wzrokiem.
Stało się, powiedział sobie z rozpaczą, nie kocha mnie już! co więcej, nie stawia mnie już nawet w rzędzie pospolitych ludzi honoru.
— Przyznam ci się, dodał hrabia gorączkowo, że chciałbym przedewszystkiem mieć szczegóły tego nieszczęsnego uwięzienia, i, rzecz szczególna! nie wiem jeszcze nic pewnego. Kazałem przesłuchać żandarmów najbliższego posterunku; widzieli więźnia przybywającego od Castelnovo i otrzymali rozkaz eskortowania wózka. Wyprawiłem natychmiast ponownie Brunona, którego oddanie znasz równie dobrze jak ja; ma rozkaz udać się od stacji do stacji, aby się dowiedzieć, gdzie i jak Fabrycego uwięziono.
Na dźwięk tego imienia Fabrycy, księżnę przebiegł konwulsyjny dreszcz.
— Wybacz, drogi przyjacielu, rzekła do hrabiego z chwilą gdy mogła mówić; te szczegóły interesują mnie bardzo, powiedz mi wszystko, wytłumacz mi dokładnie najdrobniejsze okoliczności.
— Zatem, łaskawa pani, rzekł hrabia, siląc się na ton żartobliwy aby ją orzeźwić nieco, mam ochotę wysłać zaufanego posłańca do Brunona i kazać mu aby dotarł do Bolonji: może to tam porwano naszego młodego przyjaciela. Jaką datę ma jego ostatni list?
— Wtorek, pięć dni temu.
— Czy otwierano go na poczcie?
— Niema żadnego śladu. Muszę objaśnić, że pisany był na najlichszym papierze, adresowany ręką kobiecą, a sam adres opiewa na imię starej praczki, krewnej mojej pokojowej. Praczka myśli, że chodzi tu o miłość, a Chekina zwraca jej porto bez żadnych wyjaśnień.
Hrabia, który przybrał ton ściśle rzeczowy, starał się z księżną dojść, którego dnia mogło nastąpić porwanie w Bolonji. Wówczas dopiero spostrzegł, on, który miał tyle taktu, że to był ton właściwy. Szczegóły te zajmowały nieszczęśliwą kobietę i rozrywały ją nieco. Gdyby hrabia nie był zakochany, byłby wpadł na ten prosty pomysł od samego początku. Księżna wyprawiła go, aby mógł bez zwłoki przesłać nowe rozkazy wiernemu Brunonowi. Kiedy potrącili mimochodem kwestję, czy istniał już wyrok w chwili gdy książę podpisywał bilecik dla pani Sanseverina, chwyciła skwapliwie sposobność aby powiedzieć hrabiemu: Nie będę ci wyrzucała, żeś opuścił słowa niesprawiedliwy wyrok w liście, który napisałeś, a który on podpisał: to instynkt dworaka chwycił cię za gardło; nie zdając sobie sprawy z tego, przełożyłeś interes swego pana nad dobro swojej przyjaciółki. Poddałeś swoje czyny moim rozkazom, drogi hrabio, i to oddawna; ale nie jest w twej mocy zmieniać swoją naturę; masz talenty ministra, ale masz i ducha tego rzemiosła. Usunięcie słowa niesprawiedliwy jest moją zgubą: ale nie pragnę ci tego wyrzucać w żadnym sposobie; to była wina instynktu a nie zamiaru.
— Pamiętaj tyle, dodała, zmieniając ton, głosem rozkazującym: nie jestem zbytnio zmartwiona porwaniem Fabrycego; nie mam najmniejszej chęci opuszczać tego kraju; jestem przejęta szacunkiem dla monarchy. Oto co trzeba mówić, ja zaś powiem ci tyle: Ponieważ pragnę na przyszłość sama kierować swemi postępkami, chcę się rozstać z tobą zgodnie, to znaczy jak dobrzy i starzy przyjaciele. Uważaj, że mam sześćdziesiąt lat, młoda kobieta umarła we mnie, nie potrafię już tworzyć sobie złudzeń, nie potrafię już kochać. Ale byłabym jeszcze nieszczęśliwsza niż jestem, gdyby mi się zdarzyło narazić twoje losy. Może dla moich planów wypadnie mi przybrać pozór że mam młodego kochanka, a nie chciałabym sprawić ci zgryzoty. Mogę przysiąc na szczęście Fabrycego — zatrzymała się chwilę po tem słowie, — że nigdy nie zdradziłam cię, i to przez całe pięć lat. To bardzo długo, rzekła; próbowała się uśmiechnąć! blade policzki zadrgały, ale wargi nie mogły się rozchylić. — Przysięgam ci nawet, że nigdy nie miałam zamiaru ani ochoty. Zatem, rzecz załatwiona; zostaw mnie teraz.
Hrabia opuścił pałac w rozpaczy: czuł u księżnej niewzruszone postanowienie zerwania z nim, a nigdy nie był równie bezpamiętnie zakochany. Jest to jedna z rzeczy, do których trzeba mi wracać często, są bowiem nieprawdopodobne poza Włochami. Wróciwszy do domu, wysłał pojedynczo aż sześciu ludzi na drogę do Castelnovo i do Bolonji, i opatrzył ich listami. Ale to nie wszystko, powiadał sobie nieszczęsny hrabia; księciu może przyjść fantazja stracić to nieszczęsne dziecko, aby się zemścić za ton Giny owego fatalnego wieczora. Czuł, że ona przekroczyła granicę, której nie powinno się przekraczać nigdy; i, aby naprawić rzecz, popełnił niewiarygodne głupstwo, usuwając słowa niesprawiedliwy wyrok, jedyne które wiązały księcia... Ale ba! czyż takich ludzi wiąże cośkolwiek? To jest bez wątpienia największy błąd mego życia; postawiłem na kartę wszystko co może mieć wartość dla mnie: chodzi o to, aby energją i zręcznością naprawić tę omyłkę. Ostatecznie, jeśli nie zdołam nic osiągnąć, nawet poświęcając nieco ze swej godności, rzucam tego człowieka; przy swoich marzeniach o wielkiej polityce, przy swoich pomysłach zostania królem konstytucyjnym Lombardji, zobaczymy jak sobie da rady beze mnie... Fabio Conti jest głupiec, cały zaś talent Rassiego sprowadza się do tego, że nie umie legalnie wyprawić na szubienicę człowieka, który się naraził władzy.
Raz powziąwszy silne postanowienie dymisji w razie gdyby przekroczono wobec Fabrycego granice prostego aresztu, hrabia powiedział sobie: Jeżeli kaprys niebacznie podrażnionej próżności tego człowieka kosztuje mnie moje szczęście, przynajmniej zostanie mi honor... Ale ba, skoro sobie drwię ze swojej teki, mogę sobie pozwolić na różne rzeczy, które, dziś rano jeszcze, wydałyby mi się niemożliwe. Naprzykład spróbować wszystkiego, aby ułatwić Fabrycemu ucieczkę... Wielki Boże! wykrzyknął hrabia, otwierając szeroko oczy jak gdyby na widok nieoczekiwanego szczęścia, księżna nie wspominała mi o ucieczce: czyżby raz w życiu zgrzeszyła brakiem szczerości? miałożby to zerwanie być jedynie chęcią abym zdradził księcia? Na honor, już się stało!
Oko hrabiego odzyskało całą sceptyczną przenikliwość. Ten miły factotum Rassi płatny jest przez swego pana za wszystkie wyroki które okrywają nas hańbą w Europie, ale nie jest człowiekiem, któryby wzgardził moim żołdem za to, aby mi zdradzić tajemnice swego pana. Ten człowiek ma kochankę i spowiednika, ale kochanka jest zbyt plugawa na to abym mógł z nią mówić, nazajutrz rozgadałaby to wszystkim przekupkom. Hrabia, zbudzony do życia błyskiem nadziei, już pędził do katedry: zdumiony lekkością swego chodu, uśmiechał się mimo troski. Co to znaczy, powiadał, nie czuć się już ministrem! Katedra ta, jak wiele kościołów we Włoszech, służy za przejście z jednej ulicy na drugą: wszedłszy, hrabia ujrzał zdaleka w nawie jednego z wielkich wikarjuszów.
— Skoro Waszą Wielebność spotykam, rzekł, czy ksiądz będzie tak łaskaw oszczędzić mej podagrze paru pięter drogi do arcybiskupa, i oznajmić, iż byłbym mu wielce obowiązany, gdyby zechciał się potrudzić do zakrystji. Arcybiskup był uszczęśliwiony z wezwania: miał ministrowi powiedzieć mnóstwo rzeczy w związku z Fabrycym. Ale minister domyślił się, że to będą same frazesy i nie chciał nawet słuchać.
— Co to za człowiek Dugnani, wikary u św. Pawła?
— Mały umysł a wielka ambicja, odparł arcybiskup; mało skrupułów a wiele potrzeb: no i grzeszków bezliku!
— Tam do kata! wykrzyknął minister, Wasza Wielebność maluje jak Tacyt; — i pożegnał arcybiskupa, śmiejąc się. Wróciwszy do ministerjum, natychmiast kazał wezwać księdza Dugnani.
— Pan kierujesz sumieniem mego przyjaciela Rassi, czy on nic nie ma mi do powiedzenia? — Nie dodał nic więcej i odprawił księdza bez ceremonji.

XVII

Hrabia uważał się już za byłego ministra. Rozpatrzmy się nieco, rzekł sobie, ile będziemy mogli trzymać koni po mej niełasce; bo takie miano dadzą mojej dymisji. Hrabia obliczył w myśli swój majątek: wszedł do ministerjum z ośmdziesięcioma tysiącami; ku swemu zdumieniu ujrzał, iż, wszystko policzywszy, jego obecny stan posiadania nie dochodzi pięciuset tysięcy franków: najwyżej dwadzieścia tysięcy renty, powiadał sobie. Niema w Parmie ani jednego łyka, któryby nie myślał, że mam stopięćdziesiąt tysięcy renty; a książę jest na tym punkcie gorszy łyk od innych. Kiedy mnie ujrzą w nędzy, powiedzą, że dobrze umiem ukrywać majątek. Do kroćset! wykrzyknął, jeżeli będę ministrem jeszcze trzy miesiące, trzeba mi podwoić majątek. Ujrzał w tej chwili sposobność napisania do księżnej i chwycił się jej skwapliwie; ale aby, w obecnej ich sytuacji, usprawiedliwić ten list, wypełnił go cyframi i rachunkami. Będziemy mieli (pisał) tylko dwadzieścia tysięcy franków aby żyć, we troje z Fabrycym, w Neapolu. Fabrycy i ja będziemy mieli jednego wierzchowego konia na nas dwóch. Zaledwie minister wysłał list, oznajmiono generalnego poborcę Rassiego: przyjął go wyniośle, niemal wzgardliwie.
— Cóżto, rzekł, pan każesz porywać w Bolonji człowieka którego ja proteguję, co więcej chcesz go pan posłać na rusztowanie, i nic mi nie mówisz? Czy pan zna przynajmniej nazwisko mego następcy? Czy to generał Conti, czy pan sam?
Rassi zmieszał się; zbyt mało był obyty w wielkim świecie, aby zgadnąć czy hrabia mówi serjo; zaczerwienił się, bąknął coś niezrozumiale; hrabia patrzał nań i sycił się jego kłopotem. Nagle Rassi otrząsnął się i wykrzyknął swobodnie z miną Figara schwytanego przez Almawiwę na gorącym uczynku:
— Na honor, hrabio, nie będę kręcił z Waszą Ekscelencją: co mi pan da, abym odpowiedział na wszystkie pytania tak, jakbym odpowiedział swemu spowiednikowi?
— Krzyż św. Pawła, lub pieniądze, jeżeli mi pan zdoła dostarczyć pozoru, pod jakim mógłbym je dać.
— Wolę raczej krzyż św. Pawła, bo daje szlachectwo.
— Jakto, drogi poborco, pan jeszcze sobie coś robi z naszego biednego szlachectwa?
— Gdybym się urodził szlachcicem, odparł Rassi z bezwstydem godnym swego rzemiosła, krewni tych, których wysłałem na szubienicę, nienawidziliby mnie, aleby mną nie gardzili.
— Zatem, ja cię ocalę od wzgardy, a pan mnie wylecz z mej nieświadomości. Co zamierzacie zrobić z Fabrycym?
— Na honor, książę jest w kłopocie: lęka się, iż urzeczony pięknemi oczami Armidy (daruje Ekscelencja ten zwrot nieco swobodny, ale to są słowa księcia), lęka się tedy, iż, urzeczony pięknemi oczami, które podbiły troszkę i księcia samego, puści go pan w trąbę, a pan jeden umiesz lawirować wśród jego spraw lombardzkich. Powiem nawet Ekscelencji, dodał Rassi, zniżając głos, że jest tu dla pana wspaniała gratka, warta krzyża św. Pawła, który mi pan daje. Książę przyznałby panu, jako dar narodowy, majątek wartości sześciuset tysięcy franków, który wykroiłby ze swoich domen, lub trzysta tysięcy talarów gratyfikacji, o ileby się pan zechciał nie zajmować losem imć Fabrycego del Dongo, lub bodaj nie mówić o nim z księciem inaczej niż publicznie.
— Spodziewałem się czegoś lepszego, rzekł hrabia; nie zajmować się Fabrycym, to znaczy poróżnić się z księżną.
— Otóż to właśnie, powiada nasz monarcha: fakt jest, że, mówiąc między nami, strasznie ma na wątróbce panią Sanseverina; zarazem obawia się, aby Ekscelencja, jako rekompensatę za poróżnienie się z tą lubą damą, obecnie, kiedy Ekscelencja jest wdowcem, nie poprosił go o rękę jego kuzynki, starej księżniczki Izoty, która liczy dopiero pięćdziesiąt latek.
— Zgadł, wykrzyknął hrabia; nasz pan jest najsprytniejszy człowiek w całem państwie.
Nigdy hrabia nie miał tego dzikiego pomysłu, aby się chcieć żenić ze starą księżniczką; nic mniej ponętnego dla człowieka, którego ceremonje dworskie nudziły śmiertelnie.
Zaczął się bawić tabakierką na marmurowej płycie stoliczka. W geście tym wyrażającym zakłopotanie, Rassi ujrzał możliwość nowej gratki: oko mu błysło.
— Panie hrabio! wykrzyknął; jeżeli Ekscelencja zechce przyjąć albo owe dobra, albo gratyfikację, proszę nie szukać innego pośrednika niż mnie. Podjąłbym się, — dodał, zniżając głos — wystarać o powiększenie kwoty lub nawet o dołączenie do tych dóbr sporego kawałka lasu. Gdyby Wasza Ekscelencja raczyła okazać księciu nieco wyrozumienia i delikatności w sprawie tego urwisa, który się znalazł pod kluczem, dałoby się może związać tytuł książęcy z majątkiem, który ofiarowałaby Ekscelencji wdzięczność narodowa. Powtarzam Waszej Ekscelencji: w tej chwili książę wściekły jest na panią Sanseverina, ale jest mocno zakłopotany, i to do tego stopnia, iż niekiedy gotów jestem odgadywać jakieś tajemnicze okoliczności, których mi nie śmie wyznać. W gruncie rzeczy, moglibyśmy tu znaleźć kopalnię złota, w ten sposób, że jabym panu sprzedawał jego najtajniejsze sekrety. Nic łatwiejszego; uważają mnie za pańskiego śmiertelnego wroga. Książę, o ile wściekły jest na tę damę, o tyle uważa, jak wszyscy zresztą, że pan jeden mógłby skutecznie poprowadzić sekretne rokowania z Medjolanem. Czy Ekscelencja pozwoli mi powtórzyć dosłownie wyrażenie księcia? rzekł Rassi, rozgrzewając się; słowa mają swoją fizjognomję, której nie umiałby oddać żaden komentarz; z pewnością pan w nich wyczyta więcej ode mnie.
— Pozwalam wszystko, rzekł hrabia wciąż z roztargnieniem pukając w marmur złotą tabakierką; pozwalam wszystko i będę wdzięczny.
— Niech mi Wasza Ekscelencja da szlachectwo z prawem dziedziczności, niezależnie od krzyża, a będę aż nadto zadowolony. Kiedy wspominam księciu o szlachectwie, odpowiada mi: „Łajdak, taki jak ty, szlachcicem! trzebaby od jutra zamknąć sklepik: nikt w całej Parmie nie chciałby już szlachectwa“. Aby wrócić do sprawy z Medjolanem, książę, nie dalej niż trzy dni temu, powiadał mi: „Jedynie ten ladaco potrafi plątać i rozplątywać te intrygi; jeśli go wypędzę lub jeśli wyjedzie za nią, trzeba mi się wyrzec nadziei zostania kiedyś liberalną i ubóstwioną przez całe Włochy głową kraju“.
Na te słowa, hrabia odetchnął. Fabrycy nie umrze, powiedział sobie.
W życiu swojem nie mógł Rassi dobić się poufnej rozmowy z pierwszym ministrem; nie posiadał się ze szczęścia. Widział nadzieję porzucenia swego nazwiska, które stało się synonimem wszystkiego co podłe i szpetne; ludek nazywał Rassi wściekłe psy; niedawno pobiło się dwóch żołnierzy, bo jeden z nich nazwał drugiego Rassi. Wreszcie, nie minął tydzień, aby to nieszczęsne miano nie znalazło się w jakimś jadowitym wierszyku. Syna jego, Bogu ducha winnego szesnastoletniego studenta, wypędzono z kawiarni za to nazwisko.
To palące wspomnienie wszystkich rozkoszy swojej pozycji popchnęło go do nierozwagi.
— Mam majątek, rzekł zbliżając się z krzesłem do ministra, nazywa się Riva; chciałbym być baronem Riva.
— Czemu nie, rzekł minister. Rassi był jak oszalały.
— Zatem, hrabio, pozwolę sobie być niedyskretny, ośmielę się zgadnąć cel pańskich życzeń: pragnie pan ręki księżniczki Izoty; szlachetna ambicja! Raz spokrewniony z dworem, jest pan poza groźbą niełaski, ma pan księcia w ręku. Nie będę Ekscelencji ukrywał, że on się otrząsa na to małżeństwo. Ale, gdyby sprawa dostała się w ręce zręcznego i dobrze opłaconego człowieka, możnaby mieć nadzieję...
— Ja, drogi baronie, nie mam żadnej; wypierani się z góry wszystkiego co mógłbyś powiedzieć w mem imieniu; ale w dniu, w którym tak znakomita parantela ziści moje marzenia zapewniając mi tak wysoką pozycję u Dworu, ofiaruję ci 300.000 franków z własnej szkatuły, lub poddam księciu, aby ci użyczył jakiejś łaski, którąbyś pan sam przełożył nad tę kwotę.
Czytelnikowi dłuży się ta rozmowa; a jednak oszczędziliśmy mu jej więcej niż połowę; ciągnęła się jeszcze dwie godziny. Rassi wyszedł od hrabiego oszalały ze szczęścia; hrabia pozostał z nadzieją ocalenia Fabrycego i bardziej niż kiedykolwiek gotów się podać do dymisji. Uważał iż wpływowi jego zdałoby się, aby go odświeżyło powołanie do władzy ludzi takich jak Rassi i generał Conti; upajał się widokami zemsty na księciu. Może wypędzić Ginę, wykrzyknął, ale, do kroćset, niech się pożegna z nadzieją zostania konstytucyjnym królem Lombardji. (Była to śmieszna chimera; książę był trzeźwy człowiek, ale tak długo o niej marzył, że się w niej rozkochał do szaleństwa).
Hrabia nie posiadał się z radości, biegnąc do księżnej zdać sprawę ze swojej rozmowy z Rassim. Zastał drzwi zamknięte; odźwierny zaledwie śmiał mu powtórzyć ten rozkaz otrzymany z ust samej pani. Hrabia wrócił smutno do pałacu; cios ten zniweczył radość, w jaką go wprawiła rozmowa z książęcym zausznikiem. Nie mając już serca do niczego, hrabia błądził smutno w galerji obrazów, kiedy, w kwadrans później, otrzymał taki bilecik:
„Skoro faktem jest, drogi i dobry przyjacielu, że jesteśmy już tylko przyjaciółmi, nie trzeba mnie odwiedzać częściej niż trzy razy w tygodniu. Za jakiś czas, uszczuplimy te odwiedziny, zawsze tak drogie memu sercu, do dwóch na miesiąc. Jeśli chcesz mi zrobić przyjemność, daj rozgłos temu oziębieniu stosunków; gdybyś chciał mi odpłacić miłość jaką czułam niegdyś dla ciebie, znalazłbyś sobie nową przyjaciółkę. Co do mnie, mam zamiar się bawić; chcę dużo bywać, może nawet znajdę jakiegoś sympatycznego człowieka, który da mi zapomnieć o moich niedolach. Oczywiście, jako przyjaciel, ty będziesz miał zawsze miejsce w mojem sercu; ale nie chcę aby mówiono że to twój rozum kieruje mymi krokami; pragnę zwłaszcza, aby wiedziano że ja straciłam wszelki wpływ na twoje postanowienia. Słowem, drogi hrabio, wierzaj, że zawsze będziesz dla mnie najdroższym przyjacielem, ale niczem więcej, nigdy. Nie chowaj, proszę cię, żadnej nadziei, wszystko jest skończone. Licz zawsze na mą przyjaźń“.
Ten ostatni cios był zbyt silny; hrabia napisał ozdobny list do księcia z prośbą o zwolnienie ze wszystkich urzędów i przesłał go swej przyjaciółce, z prośbą aby go wręczyła w pałacu. W chwilę później, otrzymał swą dymisję przedartą na czworo, na czystej zaś stronie księżna raczyła napisać: Nie, po tysiąc razy nie!
Trudno opisać rozpacz biednego ministra. Ma słuszność, przyznaję, powtarzał sobie co chwila; opuszczenie słów niesprawiedliwy wyrok było strasznem nieszczęściem; spowodowało może śmierć Fabrycego, a ta śmierć spowoduje moją. Ze śmiercią też w duszy, hrabia, który nie chciał się zjawić w pałacu władcy nim ten go zawoła, napisał własnoręcznie motu proprio, mianujące Rassiego kawalerem orderu św. Pawła i nadające mu dziedziczne szlachectwo; hrabia dołączył do tego raport, w którym przedstawił racje Stanu skłaniające go do tego kroku. Z odcieniem melancholijnej radości sporządził z tych dokumentów dwa odpisy i przesłał je księżnej.
Gubił się w domysłach; silił się zgadnąć, jaki będzie plan postępowania drogiej mu kobiety. Ona sama nie wie, powiadał sobie; jedno jest pewne, to że za nic w świecie nie cofnęłaby postanowienia. Mękę hrabiego pomnażało jeszcze to, że nie mógł się dopatrzyć winy w jej postępowaniu. Uczyniła mi łaskę kochając mnie; przestała mnie kochać, po błędzie, mimowolnym, to prawda, ale który może pociągnąć straszne skutki; nie mam prawa się skarżyć. Nazajutrz rano, hrabia dowiedział się, że księżna zaczęła bywać: pokazała się w wilję we wszystkich domach, które przyjmowały tego dnia. Coby się stało, gdybym się zjawił równocześnie w którym z salonów? Jak mówić? jaki ton przybrać? a w jaki sposób nie mówić do niej!
Następny dzień był pod znakiem żałoby; rozeszło się, że Fabrycy ma być stracony; miasto było w poruszeniu. Dodawano, że książę, przez wzgląd na jego urodzenie, raczył zarządzić, że ma być ścięty.
— To ja go zabijam, powiadał sobie hrabia; ani marzyć o tem, abym kiedy oglądał Ginę. Mimo tego rozumowania, nie mógł się wstrzymać aby trzy razy nie zjawić się u jej drzwi; aby nie zwracać uwagi, był pieszo. W rozpaczy, zdobył się nawet na odwagę napisania do niej. Posyłał dwa razy po Rassiego; nie zjawił się. Łajdak zdradza mnie, powiadał sobie hrabia.
Nazajutrz, trzy nowiny poruszyły wielki świat, a nawet mieszczaństwo. Śmierć Fabrycego stawała się coraz pewniejsza; co zaś było bardzo osobliwe wobec tej wieści, księżna nie wydawała się zbyt zbolała. Na oko, okazywała dość słabe współczucie swemu młodemu kochankowi; a przynajmniej wyzyskiwała zręcznie bladość mającą za źródło chorobę, która nawiedziła ją równocześnie niemal z uwięzieniem Fabrycego. Mieszczanie widzieli w tych szczegółach oschłość wielkiej damy. Dla przyzwoitości wszakże i niby przez ofiarę dla cieniów Fabrycego, zerwała z hrabią Mosca. Cóż za niemoralność! wykrzykiwali parmeńscy janseniści. Ale już księżna — rzecz niewiarygodna! — przyjmowała łaskawie hołdy dworskich gładyszów. Zauważono, między innemi, że bardzo wesoło rozmawia z hrabią Baldi, kochankiem margrabiny Raversi i że podżartowuje sobie z jego częstych wycieczek do Velleja. Drobne mieszczaństwo, wraz z ludem, było wielce oburzone śmiercią Fabrycego, którą przypisywano zazdrości hrabiego Mosca. Dwór również zajmował się hrabią, ale jedynie aby się zeń wyśmiewać. Trzecią nowiną było w istocie nie co innego, tylko dymisja hrabiego Mosca; cały świat drwił sobie z pociesznego amanta, który, w pięćdziesiątym szóstym roku, poświęca wspaniałą pozycję pod wpływem strapienia że go porzuca kobieta bez serca, oddawna zdradzająca go z młodym chłopcem. Jeden arcybiskup miał tyle rozumu, lub raczej serca, aby odgadnąć, że honor broni hrabiemu zostać nadal pierwszym ministrem, w kraju gdzie miano uciąć głowę — i to nie poradziwszy się jego, ministra! — chłopcu cieszącemu się jego protekcją. Wieść o dymisji hrabiego miała ten skutek, że wyleczyła podagrę generała Fabia Conti; opowiemy to we właściwem miejscu, kiedy będzie mowa o tem, jak biedny Fabrycy spędzał czas w cytadeli, gdy całe miasto wywiadywało się o godzinę jego stracenia.
Następnego dnia zjawił się Bruno, wierny sługa, którego hrabia wyprawił do Bolonji; widok tego człowieka, wchodzącego do gabinetu, wzruszył go; hrabia przypomniał sobie szczęśliwy nastrój w jakim się znajdował kiedy go posyłał do Bolonji, prawie w porozumieniu z księżną. Bruno wracał z Bolonji, gdzie niczego się nie dowiedział; nie mógł odszukać Lodovica, którego podesta Castelnovo zatrzymał w więzieniu.
— Poślę cię do Bolonji, rzekł hrabia do Brunona; księżnej zależy na tem, aby poznać szczegóły nieszczęść Fabrycego. Zwróć się do sierżanta żandarmerji w Castelnovo...
— Albo nie! przerwał sam sobie hrabia; jedź natychmiast do Lombardji i opłać sowicie naszych korespondentów. Pragnę wydobyć od tych ludzi raporty najbardziej pocieszające. Bruno, zrozumiawszy cel misji, zaczął pisać dla siebie listy uwierzytelniające. Gdy hrabia dawał mu ostatnie zlecenia, otrzymał list wybitnie fałszywy, ale bardzo gładko napisany: — możnaby rzec proszący przyjaciela o przysługę. Piszącym był nie kto inny tylko książę. Usłyszawszy coś o zamiarze dymisji, błagał swego przyjaciela, hrabiego Mosca, aby zatrzymał swój urząd; prosił go o to w imię przyjaźni i niebezpieczeństw ojczyzny, nakazywał mu to jako jego władca. Dodawał, że król *** oddał właśnie do jego rozporządzenia dwie wielkie wstęgi swego orderu, zatrzymuje tedy jedną dla siebie, a posyła drugą swemu drogiemu hrabiemu Mosca.
— To bydlę pcha mnie do nieszczęścia! — wykrzyknął hrabia wściekły wobec zdumionego Brunona. Myśli, że mnie złapie na frazesy, które tylekroć układaliśmy razem, aby wziąć na lep jakiegoś dudka. Odrzucił order i, w odpowiedzi swojej, wspomniał o stanie zdrowia, który niewiele zostawia mu nadziei, aby mógł jeszcze długo sprawować funkcje ministra. Hrabia był wściekły. W chwilę później oznajmiono poborcę Rassiego, którego potraktował jak psa.
— I cóż! dlatego żem pana zrobił szlachcicem, zaczynasz być zuchwały? Czemuś pan nie przyszedł wczoraj podziękować mi, jak to było twoim pierwszym obowiązkiem, chłystku?
Rassi był wyższy ponad obelgi; w tym właśnie tonie przyjmował go codzień książę; świeży szlachcic chciał jeszcze zostać baronem, toteż usprawiedliwiał się zręcznie. Przyszło mu to bardzo łatwo.
— Książę przygwoździł mnie do stołu na cały dzień; nie mogłem wydostać się z pałacu. Jego Wysokość kazała mi mojem koszlawem pismem skopjować mnóstwo aktów dyplomatycznych tak głupich i gadatliwych, iż sądzę, doprawdy, że jedynym celem było niejako uwięzić mnie. Kiedym wreszcie zdołał się uwolnić, około piątej, umierając z głodu, dał mi rozkaz abym się udał wprost do siebie i nie wychodził cały wieczór. W istocie, zauważyłem dwóch jego prywatnych szpiegów, dobrze mi znanych, jak się przechadzali pod memi oknami do północy. Dziś rano, skoro tylko mogłem, kazałem sprowadzić dorożkę, która mnie zawiozła pod samą katedrę. Wysiadłem bardzo wolno, poczem puściłem się pędem przez kościół, i oto jestem. Wasza Ekscelencja jest w tej chwili człowiekiem, któremu najgoręcej pragnąłbym usłużyć.
— A ja, mości francie, nie dam się złapać na te baśnie. Nie chciałeś mi nic powiedzieć o Fabrycym przedwczoraj; uszanowałem pańskie skrupuły i przysięgi, mimo że dla indywiduum takiego jak pan, przysięgi są najwyżej kwestją targu. Dziś chcę wiedzieć prawdę. Co znaczą niedorzeczne pogłoski, wysyłające na śmierć tego chłopca jako mordercę komedjanta Gilletti?
— Nikt lepiej odemnie nie może zdać Ekscelencji sprawy z tych pogłosek, ponieważ ja sam rozpuściłem je z rozkazu władcy. Sądzę nawet, że jeśli mnie trzymał wczoraj cały dzień na uwięzi, to aby mi nie dać udzielić panu tej nowiny. Książę, który nie ma mnie za warjata, nie wątpił, że ja czemprędzej przyniosę Ekscelencji swój krzyż i poproszę, aby mi go pan raczył przypiąć osobiście.
— Do rzeczy! wrzasnął minister, i bez frazesów.
— Bezwątpienia, książę chciałby mieć w ręku wyrok śmierci na pana del Dongo, ale ma, jak panu wiadomo, jedynie dwadzieścia lat kajdanków, zmienionych przezeń, nazajutrz po wyroku, na dwanaście lat twierdzy, z postem o chlebie i wodzie co piątek, oraz inne praktyki religijne.
— Dlatego właśnie, że wiem o wyroku skazującym jedynie na więzienie, byłem przerażony pogłoskami o bliskiem straceniu; przypominam sobie śmierć hrabiego Palanza, którą pan tak sprytnie przemyciłeś.
— Wówczas powinienem był dostać krzyż! wykrzyknął niezmięszany Rassi; trzeba było kuć żelazo póki było gorące i póki nasz łaskawy władca pragnął tej śmierci. Byłem wówczas niezdara; jakoż, uzbrojony tem doświadczeniem, ośmielę się radzić Waszej Ekscelencji, aby mnie nie naśladował dzisiaj. (Porównanie to wydało się hrabiemu wysoce niesmaczne; musiał się powstrzymać aby nie kopnąć Rassiego).
— Przedewszystkiem — podjął ów z logiką prawnika i doskonałą pewnością siebie człowieka, którego żadna zniewaga nie może obrazić — przedewszystkiem nie może być mowy o straceniu pana del Dongo; książę nie śmiałby, czasy się zmieniły! Wreszcie ja, szlachcic i, dzięki panu, mający nadzieję zostać baronem, nie przyłożyłbym do tego ręki. Otóż, jak wiadomo Waszej Ekscelencji, kat księstwa Parmy może otrzymać rozkazy jedynie ode mnie; przysięgam zaś Waszej Ekscelencji, nigdy kawaler Rassi nie wyda rozkazów stracenia imć Dongo.
— I roztropnie uczyni, rzekł hrabia, mierząc go surowem spojrzeniem.
— Trzeba rozróżnić, podjął Rassi z uśmiechem. — Moim wydziałem są jedynie zgony oficjalne; gdyby tedy przypadkiem pan del Dongo umarł z niestrawności, niech mnie Ekscelencja o to nie wini. Książę jest wściekły nie wiem czemu na Sanseverinę (trzy dni temu Rassi byłby powiedział księżnę, ale, jak całe miasto, wiedział o zerwaniu z ministrem). Hrabia zauważył tę poufałość w takich ustach, i można osądzić jak mu ona była miła; objął Rassiego spojrzeniem brzemiennem nienawiścią. Drogi aniele, rzekł w myśli, mogę ci okazać swą miłość jedynie słuchając ślepo twoich rozkazów.
— Wyznam panu, rzekł do poborcy, że ja nie przejmuję się zbytnio kaprysami księżnej; bądź co bądź, ponieważ to ona przedstawiła mi tego urwisa Fabrycego (który lepiejby uczynił, gdyby został w Neapolu i nie mącił nam tutaj wody), zależy mi na tem, aby go nie uśmiercono za moich rządów. Toteż daję panu słowo, że zostaniesz baronem w tydzień po dniu w którym Fabrycy opuści więzienie.
— W takim razie, panie hrabio, będę baronem dopiero za pełnych dwanaście lat, bo książę jest wściekły, a nienawiść jego do pani Sanseverina jest tak żywa, że sili się ją ukrywać.
— Jego Wysokość jest zbyt dobra; nacóż Jej ukrywać nienawiść, skoro pierwszy minister już nie stoi za księżną? Nie chcę jedynie, aby mnie ktoś oskarżył o nikczemność, a zwłaszcza o zazdrość: to ja sprowadziłem księżnę do Parmy, i jeżeli Fabrycy umrze w więzieniu, nie będziesz pan baronem, ale będziesz może zasztyletowany. Ale zostawmy tę drobnostkę: faktem jest, że zrobiłem obliczenie swego majątku, zaledwie doliczyłem się dwudziestu tysięcy renty, z czego zrodził się zamiar przedłożenia pokornej dymisji swemu władcy. Mam niejaką nadzieję, że król Neapolu zechce mnie zatrudnić: ta stolica da mi rozrywki, których potrzebuję w tej chwili, a których nie mogę znaleźć w dziurze takiej jak Parma; zostałbym chyba o tyle, o ileby mi pan zapewnił rękę księżniczki Izoty etc., etc. Rozmowa ciągnęła się w nieskończoność w tym duchu. Kiedy Rassi wstawał, hrabia rzekł bardzo obojętnie:
— Wie pan, mówią że Fabrycy mnie zwodził, w tym sensie że był kochankiem księżnej; nie wierzę w tę bajkę, i aby jej zaprzeczyć, pragnę abyś pan doręczył Fabrycemu tę sakiewkę.
— Ależ, panie hrabio, rzekł Rassi przerażony spoglądając, tu znajduje się olbrzymia suma, a przepisy...
— Dla pana, drogi panie, może być olbrzymia, odparł hrabia z nieskończoną wzgardą: łyk taki jak pan, posyłając pieniądze swemu przyjacielowi w więzieniu, uważa że się zrujnuje jeśli da dziesięć cekinów; ja zaś chcę, aby Fabrycy otrzymał tych sześć tysięcy franków, a zwłaszcza aby w zamku nie wiedziano o tej przesyłce.
Gdy Rassi, przerażony, chciał odpowiedzieć, hrabia zniecierpliwiony zamknął za nim drzwi. Ci ludzie, powiedział sobie, widzą władzę jedynie w brutalności. To rzekłszy, ów wielki minister oddał się zajęciu tak niedorzecznemu, iż z trudnością przychodzi nam je przytoczyć. Podszedł do biurka, wziął miniaturę księżnej i okrył ją namiętnemi pocałunkami. Przebacz, aniele, wykrzyknął, że nie wyrzuciłem własną ręką przez okno chama, który ośmielał się mówić o tobie tak poufale; jeślim okazał tyle cierpliwości, to aby ci być posłuszny! ale co się odwlecze, to nie uciecze.
Po długiej rozmowie z portretem, hrabia, który czuł śmierć w duszy, wpadł na bardzo ucieszny pomysł i wykonał go z dziecinną skwapliwością. Kazał sobie podać galowy strój z orderami i złożył wizytę starej księżniczce Izocie. W życiu nie pojawił się u niej kiedyindziej, niż z okazji nowego roku. Zastał ją w licznem otoczeniu psów, wystrojoną w galowe suknie, nawet we wszystkich djamentach, jakgdyby szła na Dwór. Kiedy hrabia wyraził obawę, że krzyżuje plany Jej Wysokości, która widocznie miała wyjść z domu, Jej Wysokość odpowiedziała ministrowi, że księżniczka Parmy winna jest samej sobie aby zawsze być ubraną w ten sposób. Pierwszy raz od czasu swego nieszczęścia, hrabia uczuł drgnienie wesołości. Dobrzem zrobił, żem się tu zjawił, powiedział sobie; dziś jeszcze trzeba się oświadczyć. Księżna była uszczęśliwiona z odwiedzin człowieka tak głośnego ze swej inteligencji, pierwszego ministra; biedna stara panna nie była przyzwyczajona do podobnych wizyt. Hrabia zaczął od zręcznego wstępu, natrącając o przepaści jaka zawsze będzie dzieliła prostego szlachcica od członka panującego rodu.
— Są w tem odcienie, rzekła księżna: — córka króla Francji naprzykład nie ma żadnej nadziei dojścia kiedyś do korony; ale w rodzinie parmeńskiej rzeczy mają się inaczej. Dlatego to, my, Farneze, musimy zawsze zachować na zewnątrz nieco godności: ja, biedna księżniczka jak mnie pan widzi, nie mogę powiedzieć, że jest zupełnie niemożliwe abyś pan był kiedyś moim premierem.
Pomysł ten, swoim nieoczekiwanym komizmem, dostarczył biednemu hrabiemu drugiej chwili prawdziwej wesołości.
Wychodząc od księżniczki Izoty, która mocno się zarumieniła słysząc wyznanie miłości pierwszego ministra, hrabia Mosca spotkał kurjera pałacowego: książę wzywał go najśpieszniej.
— Jestem chory, odparł minister, uszczęśliwiony że może się okazać niegrzeczny wobec swego pana. — Ha! ha! doprowadzasz mnie do ostateczności i chcesz abym ci służył; ale wiedz, mój książę, że w naszej epoce nie wystarcza już władza dana od Opatrzności: trzeba dużo rozumu i charakteru aby być despotą.
Odprawiwszy kurjera wielce zgorszonego zdrowiem tego chorego, hrabia wpadł na koncept aby odwiedzić dwie osobistości, mające największy wpływ na generała Fabia Conti. Co przejmowało drżeniem ministra i odejmowało mu otuchę, to fakt, że gubernator cytadeli był kiedyś oskarżony o pozbycie się pewnego kapitana, swego osobistego wroga, zapomocą perugjańskiej auetta.

Hrabia wiedział, że od tygodnia księżna wydaje olbrzymie sumy aby sobie zapewnić stosunki w cytadeli; ale, wedle niego, nie miało to widoków powodzenia: wszystkie oczy były jeszcze zbyt otwarte. Nie będę opowiadał czytelnikowi wszystkich usiłowań, jakich chwytała się nieszczęśliwa kobieta: była w rozpaczy, agenci zaś wszelkiego rodzaju, najzupełniej jej oddani, pomagali jej. Ale na dworach małych despotów istnieje może jeden tylko wydział, który jest prowadzony doskonale, mianowicie straż nad politycznymi więźniami. Złoto księżnej nie wywarło innego skutku, prócz tego, że odprawiono z cytadeli dziesiątek funkcjonarjuszy.

XVIII

Tak więc, mimo że oddani więźniowi, księżna i minister niewiele mogli dlań uczynić. Książę był wściekły; zarówno zaś dwór jak i publiczność miały Fabrycego na wątróbce i byli zachwyceni jego katastrofą: zanadto był szczęśliwy! Mimo złota rozrzucanego garściami, księżna nie postąpiła ani kroku w oblężeniu cytadeli: nie minął dzień, aby margrabina Raversi albo kawaler Riscara nie mieli czegoś do zakomunikowania generałowi Fabio Conti. Podtrzymywali jego słabość.
Jak wspomnieliśmy, w dniu uwięzienia, Fabrycego zaprowadzono zrazu do pałacu gubernatora. Jest to ładny budyneczek, wzniesiony w zeszłym wieku wedle rysunków Vanvitelliego, który pomieścił go na wysokości stu ośmdziesięciu stóp, na platformie okrągłej wieży. Z okien tego pałacyku, usadowionego na grzbiecie olbrzymiej wieży niby garb wielbłąda, Fabrycy widział pola, i hen, daleko, Alpy; wodził okiem, u stóp cytadeli, za biegiem rzeczki Parmy, która, skręcając na prawo o cztery mile za miastem, wpada do Padu. Poza tą rzeczką, która tworzy niby szereg olbrzymich białych plam wśród zieleni, zachwycone oko widziało wyraźnie każdy szczyt olbrzymiego muru, jakim Alpy wznoszą się na północ od Włoch. Szczyty te, zawsze okryte śniegiem, nawet w tej chwili, w sierpniu, dają, mocą wyobraźni, uczucie chłodu wśród tych spiekłych pól; oko może śledzić ich najdrobniejsze szczegóły, mimo iż znajdują się przeszło o trzydzieści mil. Ten rozległy widok z pałacyku gubernatora ograniczony jest od południa rogiem wieży Farnese, w której gotowano śpiesznie pokój dla Fabrycego. Tę drugą wieżę, jak czytelnik może sobie przypomina, wzniesiono na platformie dużej wieży, na użytek pewnego następcy tronu, który, bardzo w tem różny od Hipolita syna Tezejowego, nie odtrącił względów młodej macochy. Księżna zmarła w kilka godzin; młody książę odzyskał wolność aż w siedmnaście lat potem, wstępując na tron po ojcu. Ta wieża Farneze, do której, po trzech kwadransach, zaprowadzono Fabrycego, bardzo brzydka, wznosi się na pięćdziesiąt stóp na platformie wielkiej wieży i opatrzona jest licznemi gromochronami. Ów dotknięty w honorze małżeńskim książę, który kazał wznieść tę wieżę widoczną ze wszystkich stron, wpadł na dziki pomysł wmówienia w poddanych, że istniała ona oddawna; dlatego dał jej miano wieży Farneze. Nie było wolno mówić o tej budowli, a ze wszystkich stron Parmy i otaczającej miasto równiny widać było doskonale murarzy, jak kładli kamień po kamieniu tej pięciokątnej architektury. Aby dowieść że wieża jest stara, pomieszczono nad bramą wchodową — dwie stopy szeroką a cztery wysoką — wspaniałą płaskorzeźbę przedstawiającą Aleksandra Farneze, słynnego wodza, jak zmusza Henryka IV aby odstąpił z pod Paryża. Ta wieża Farneze składa się z parterowej izby długiej co najmniej na czterdzieści kroków, odpowiednio szerokiej i wypełnionej grubemi a niskiemi kolumnami: izba ta bowiem, tak niestosunkowo obszerna, ma nie więcej niż piętnaście stóp wysokości. Mieści się w niej posterunek straży; w samym środku wznoszą się schody kręcące się dokoła jednej z kolumn; są to żelazne schodki, szerokie ledwie na dwie stopy, ażurowe. Przez te schody, uginające się pod ciężarem dozorców którzy mu towarzyszyli, Fabrycy dostał się do rozległych komnat więcej niż dwadzieścia stóp wysokich, tworzących wspaniałe pierwsze piętro. Niegdyś umeblowano je z przepychem dla młodego księcia, który spędził tam siedmnaście najpiękniejszych lat życia. Na wstępie do apartamentu pokazano nowemu więźniowi bogatą kaplicę; mury i sklepienia wyłożone są czarnym marmurem; kolumny, również czarne, szlachetne w rysunku, ciągną się szeregiem wzdłuż murów, nie dotykając ich. Same mury ozdobione są mnóstwem trupich główek z białego marmuru, olbrzymich rozmiarów i wykwintnej roboty, każda nad dwiema kośćmi złożonemi na krzyż. Prawdziwy wymysł nienawiści, która nie może zabić, rzekł sobie Fabrycy: cóż za djabelski koncept pokazywać mi to!
Lekkie ażurowe schodki, również kręcące się dokoła kolumny, prowadziły na drugie piętro. W tych pokojach na drugiem piętrze, wysokich mniej więcej na piętnaście stóp, rozwijał od roku generał Fabio Conti cudy genjuszu. Najpierw, pod jego dozorem, zakratowano szczelnie okna w tych pokojach, niegdyś zajmowanych przez służbę księcia, a wznoszących się przeszło na trzydzieści stóp nad płytami tworzącemi platformę wielkiej okrągłej wieży. Do tych pokojów, mających każdy po dwa okna, dochodzi się ciemnym korytarzem umieszczonym w środku budowli; w korytarzu tym, bardzo ciasnym, Fabrycy zauważył troje kolejno po sobie następujących drzwi, utworzonych z olbrzymich belek żelaznych, wznoszących się aż pod sufit. Te właśnie plany, przekroje i rzuty wszystkich tych pięknych wynalazków zapewniły generałowi, przez dwa lata, co tydzień audjencję u jego pana. Spiskowiec pomieszczony w jednym z tych pokojów nie mógłby się skarżyć przed światem na nieludzkie obchodzenie, a mimo to nie mógłby się komunikować z żadną żywą istotą, ani też uczynić ruchu, któregoby nie słyszano. Generał umieścił w każdym pokoju grube tarcice dębowe, tworzące niby ławy na trzy stopy wysokie, i to był jego największy wynalazek, ten który dawał mu prawa do teki ministra policji. Na tych ławach zbudował celę z desek, bardzo akustyczną, wysoką na dziesięć stóp i dotykającą muru jedynie od strony okien. Z trzech innych stron biegł dokoła niej korytarzyk, szeroki na cztery stopy, pomiędzy zewnętrznym murem kaźni z olbrzymich kamieni ciosowych a drewnianemi ścianami celi. Ściany te, utworzone z czterech podwójnych desek z orzechu, dębu i sosny, były silnie spojone żelaznemi klamrami i mnóstwem gwoździ.
Do jednego z tych od roku zbudowanych pokojów, arcydzieła generała Fabio Conti, które otrzymało piękną nazwę Bierne posłuszeństwo, wprowadzono Fabrycego. Pobiegł do okna. Widok z tych zakratowanych okien był cudowny; ledwie mały kącik horyzontu zasłonięty był, ku północnemu zachodowi, dachem pałacyku gubernatora, mającym tylko dwa piętra; parter zajmowały biura generalnego sztabu. Oczy Fabrycego pobiegły ku jednemu z okien na drugiem piętrze, gdzie, w ładnych klatkach, znajdowała się mnogość rozmaitych ptaków. Fabrycy z przyjemnością słuchał ich świegotu, patrząc jak pozdrawiają ostatni promyk słońca, gdy stróże więzienni krzątali się koło swej ofiary. To okno ptaszkami znajdowało się nie dalej niż dwadzieścia pięć stóp od jego okna, a o pięć lub sześć stóp niżej, tak iż wzrokiem obejmował z góry ptaszki.
Tego dnia był księżyc; w chwili gdy Fabrycy wchodził do więzienia, miesiąc wznosił się majestatycznie na widnokręgu po prawej, ponad łańcuch Alp, ku Trewizie. Było dopiero wpół do dziesiątej; na przeciwległym skraju widnokręgu, na zachodzie, pomarańczowy zmierzch rysował kontury Monte-Viso i innych szczytów Alp, wznoszących się od Nicei ku Mont-Cenis i Turynowi. Fabrycy nie myślał o swem nieszczęściu; był wzruszony i zachwycony tym widokiem. Więc w tym czarownym świecie żyje Klelja Conti! dusza jej, poważna i skłonna do zadumy, bardziej niż czyjakolwiek musi sycić się tym widokiem; jest się tu niby w pustkowiu górskiem o sto mil od Parmy. Dopiero po dwóch godzinach, które spędził w oknie, podziwiając ten widnokrąg przemawiający mu do duszy i raz po raz zatrzymując wzrok na pałacyku gubernatora, Fabrycy wykrzyknął nagle: Czyż to doprawdy jest więzienie? czy tego się tak obawiałem? Zamiast spostrzegać na każdym kroku powód do rozpaczy, bohater nasz upajał się słodyczą więzienia.
Naraz, straszliwy łoskot przywołał go do rzeczywistości: izdebka Fabrycego, dość podobna do klatki a zwłaszcza bardzo akustyczna, wstrząsnęła się; szczekanie psa i przenikliwe piski spływały się w najstraszliwszy hałas. Cóż to! Miałżebym tak prędko się wymknąć? pomyślał Fabrycy. W chwilę później śmiał się tak, jak może nikt nie śmiał się w więzieniu. Na rozkaz generała, pomieszczono tam wraz z dozorcą złego angielskiego psa, przełożonego niejako nad strażą, który miał spędzać całą noc w przestrzeni tak przemyślnie stworzonej dokoła klatki Fabrycego. Pies i dozorca mieli sypiać w trzechstopowej przestrzeni między kamieńnemi płytami posadzki a drewnianą podłogą, na której więzień nie mógł uczynić kroku, aby nie być słyszanym.
Otóż, w chwili gdy Fabrycy przybył, pokoik Biernego posłuszeństwa zajęty był przez setkę olbrzymich szczurów, które pierzchły w rozmaitych kierunkach. Pies, bonończyk krzyżowany z foxem, nie był piękny, ale okazał się nader zwinny. Uwiązano go na kamienych płytach pod podłogą; ale kiedy poczuł szczury przebiegające mu przed nosem, zaczął się tak miotać, iż w końcu uwolnił głowę z obroży. Wówczas nastąpiła cudowna bitwa, której hałas obudził Fabrycego z najsłodszych marzeń. Szczury, które zdołały się ocalić przed pierwszem natarciem schroniły się do drewnianej izdebki; pies przebiegł za niemi sześć stopni prowadzących od kamiennej podłogi do szałasu Fabrycego. Wówczas zaczął się zgiełk o wiele przerażliwszy: klatka trzęsła się do fundamentów. Fabrycy śmiał się jak szalony, płakał ze śmiechu; dozorca Grillo, niemniej rozbawiony, zamknął drzwi; pies, goniąc za szczurami, nie spotykał żadnej zapory, gdyż pokój był zupełnie nagi; skoki tego myśliwca mógł krępować jedynie żelazny piec w kącie. Skoro pies pokonał wszystkich wrogów, Fabrycy zawołał go, popieścił, zdołał pozyskać jego sympatję. Jeżeli kiedy ujrzy mnie skaczącego przez mur, pomyślał Fabrycy, nie będzie szczekał. Ale rachuba ta była jedynie pozorem: w obecnym stanie ducha, zabawa z psem sprawiła mu niezmierną przyjemność. Przez jakiś dziwny poryw, nad którym się nie zastanawiał, tajemna radość rozlewała się w jego duszy.
— Jak się nazywasz? spytał Fabrycy dozorcy, nauganiawszy się dosyta z psem.
— Grillo, do usług Waszej Ekscelencji we wszystkiem czego regulamin dozwala.
— Zatem, drogi Grillo, niejaki Giletti chciał mnie zamordować na gładkiej drodze; broniłem się i zabiłem go; zabiłbym go jeszcze raz, gdyby to było możliwe; ale, mimo to, pragnę wieść wesołe życie, dopóki będę twoim gościem. Postaraj się o pozwolenie przełożonych i idź poproś dla mnie o bieliznę w pałacu Sanseverina, a także kup mi kilka flaszek Asti.
Było to wcale dobre musujące wino, które wyrabiają w Piemoncie w ojczystem miejscu Alfierego, bardzo cenione, zwłaszcza w klasie amatorów, do których należą dozorcy więzienni. Kilku z tych panów zajętych było przenoszeniem do izdebki Fabrycego starożytnych bogato złoconych mebli, wziętych z pierwszego piętra, z apartamentu księcia; wszyscy z nabożeństwem wysłuchali wzmianki o Asti. Mimo wszelkich starań, pomieszczenie Fabrycego na tę noc było bardzo smętne; ale wydawał się strapiony jedynie brakiem butelki wina.
— Jakiś dobry chłopiec, orzekli dozorcy odchodząc; trzebaby tylko, aby nasi panowie pozwolili mu dosyłać pieniądze.
Czy to możliwe, aby to było więzienie, powiedział sobie Fabrycy, zostawszy sam, kiedy, ochłonąwszy nieco po tym zgiełku, patrzył na olbrzymi widnokrąg od Trevizy po Monte-Viso, na długi łańcuch Alp, na szczyty okryte śniegiem, na gwiazdy, — i to jeszcze pierwsza noc w więzieniu! Rozumiem, że Klelja może sobie podobać w tej napowietrznej samotności; jest się tu o tysiąc mil ponad małostkami i niegodziwościami, które nas zaprzątają tam w dole. Jeśli te ptaszki pod mojem oknem należą do niej, ujrzę ją... Czy zarumieni się na mój widok? Rozważając tę doniosłą kwestję, więzień zasnął bardzo późno.
Następnego dnia po owej nocy, pierwszej w więzieniu, w czasie której nie zniecierpliwił się ani razu, Fabrycy musiał poprzestać na rozmowie z pieskiem Foxem; dozorca wciąż spoglądał nań bardzo sympatycznie, ale nowy rozkaz czynił go niemym; nie przynosił też bielizny ani wina.
Czy ujrzę Klelję? powiadał sobie Fabrycy, budząc się. Ale czy te ptaszki należą do niej? Ptaki zaczynały krzyczeć i śpiewać; na tej wysokości był to jedyny hałas, jaki było słychać. Owa głęboka cisza na tej wyżynie była dla Fabrycego wrażeniem nowem i pełnem uroku; słuchał z zachwytem bezładnego świegotu, jakim skrzydlate sąsiedztwo witało dzień. Jeżeli należą do niej, niebawem pokaże się w tym pokoiku, tu pod mojem oknem. Oglądając olbrzymi łańcuch Alp, naprzeciw którego wznosiła się cytadela, oczy jego wracały co chwila ku bogatym klatkom mahoniowym, które, opatrzone złoconemi drutami, wznosiły się w jasnym pokoju służącym za ptaszkarnię. Później dopiero Fabrycy dowiedział się, że pokój ten był na drugiem piętrze pałacyku jedynym, który miał cień od jedenastej do czwartej: zasłaniała go wieża Farneze.
Jakiż to będzie smutek dla mnie, myślał Fabrycy, jeżeli, w miejsce tej skromnej i myślącej fizjognomji, której oczekuję i która zarumieni się może na mój widok, ujrzę pospolitą fizys jakiej pokojówki, przybyłej, w zastępstwie pani, aby się zająć ptaszkarnią! Ale, jeśli ujrzę Klelję, czy raczy mnie zauważyć? Na honor, trzeba mi czemś ściągnąć jej uwagę; położenie moje daje mi niejakie przywileje; zresztą jesteśmy tu oboje sami i tak daleko od świata! Jestem więźniem: tem, co generał Conti i inni nędznicy w jego rodzaju nazywają swoją zwierzyną... Ale ona ma tyle rozumu, lub, aby rzec lepiej, tyle duszy, iż, wedle tego co mówi hrabia, gardzi może rzemiosłem ojcowskiem: stąd zapewne jej melancholja. Szlachetne źródło smutku! Ale ja nie jestem dla niej zupełnie obcy. Z jakim pełnym skromności wdziękiem ukłoniła mi się wczoraj! Przypominam sobie, iż, w czasie owego spotkania nad Como, rzekłem: Któregoś dnia przyjadę obejrzeć pani piękne obrazy w Parmie; czy zapamięta pani to imię: Fabrycy del Dongo? Czyżby zapomniała? była tak młoda wówczas!
Ale prawda, rzekł sobie Fabrycy, przerywając nagle bieg swoich myśli, zapominam się wściekać. Byłżebym jedną z owych wielkich dusz, jakich starożytność zostawiła nam kilka przykładów? Byłżebym, nie wiedząc o tem, bohaterem? Jakto, ja, który tak obawiałem się więzienia, jestem w niem i zapominam się smucić! Można śmiało powiedzieć, że obawa była sto razy gorsza od nieszczęścia. Jakto! muszę dopiero rozumem dochodzić do tego, aby się martwić więzieniem, które może trwać równie dobrze dziesięć lat jak dziesięć miesięcy? Czy może oszołomienie całą tą nową atmosferą rozprasza zgryzotę, która powinnaby mnie dręczyć? Może ta wesołość, niezależna od mej woli i tak niedorzeczna, ustanie nagle; może popadnę w czarną zgryzotę, którą powinienem odczuwać...
W każdym razie, dziwne to jest być w więzieniu i musieć sobie rozsądkiem nakazywać smutek. Na honor, wracam do swego przypuszczenia; może ja mam wielki charakter.
Marzenia Fabrycego przerwał stolarz więzienny, który przyszedł brać miarę na abażur do okien; więzienie to miało być pierwszy raz użyte i zapomniano go uzupełnić tym zasadniczym szczegółem.
Tak więc, rzekł Fabrycy, będę pozbawiony tego cudnego widoku. I silił się zasmucić tym zamachem.
— Jakto, rzekł nagle żywo do stolarza, nie zobaczę już tych miłych ptaszków?
— A, ptaszki jaśnie panienki, które tak kocha! rzekł dobrodusznie ów człowiek: schowane, zasłonięte, przepadło, jak wszystko inne.
Stolarz miał równie ściśle zakazaną wszelką rozmowę jak dozorca; ale czuł litość dla młodego więźnia: objaśnił go, że te olbrzymie żaluzje, wsparte ukośnie na futrynie, miały zostawiać więźniom jedynie widok nieba. — Robi się to ze względów moralnych, rzekł, aby pomnożyć w duszy więźniów zbawienny skutek i żądzę poprawy. Generał, dodał stolarz, wpadł również na ten pomysł aby usuwać szyby i zastępować je naoliwionym papierem.
Fabrycemu podobał się uszczypliwy ton tej gawędy, bardzo rzadki we Włoszech.
— Chciałbym bardzo mieć ptaszka dla rozrywki; przepadam za tem: kupcie mi ptaszka od pokojówki panny Klelji.
— Jakto! zna ją pan! wykrzyknął stolarz, że pan ją tak nazywa po imieniu?
— Któż nie słyszał o tej sławnej piękności? Ale miałem też zaszczyt spotkać ją parę razy na dworze.
— Biedna panienka nudzi się tu na umór, dodał stolarz: żyje tylko ze swemi ptaszkami, dziś rano kupiła dwa piękne drzewka pomarańczowe, które, z jej rozkazu, pomieszczono koło bramy pod pańskiem oknem: gdyby nie gzyms, mógły je pan zobaczyć. — Objaśnienie to było dla Fabrycego bardzo cenne: wręczył stolarzowi sztukę monety, dodając parę życzliwych słów.
— Popełniam dwa błędy naraz, rzekł tamten; mówię z Waszą Ekscelencją i biorę pieniądze. Kiedy pojutrze przyjdę zakładać żaluzję, przyniosę ptaszka w kieszeni; jeśli nie będę sam, udam że mi się wymknął przypadkiem. O ile zdołam, przyniosę panu książkę do modlenia: musi panu bardzo dolegać, że pan nie może odmówić wszystkich pacierzy.
Tak więc, myślał Fabrycy zostawszy sam, te ptaki należą do niej, ale za dwa dni już ich nie ujrzę. Na tę myśl, spojrzenia jego przybrały odcień rozpaczy. Wreszcie, ku jego niewysłowionej radości, po tak długiem oczekiwaniu, około południa, Klelja przyszła zajrzeć do swych ptaszków. Fabrycy stał nieruchomo, bez oddechu; znajdował się tuż koło olbrzymich sztab przecinających okno. Zauważył, że ona nie podnosi nań oczu, ale w ruchach jej było jakieś skrępowanie, jak u kogoś, kto czuje, że na niego patrzą. Gdyby nawet chciała, biedna panienka nie mogłaby zapomnieć owego subtelnego uśmiechu, który błądził po ustach więźnia w wilję, w chwili gdy żandarmi wyprowadzali go ze strażnicy.
Mimo iż czuwała bardzo pilnie nad swem zachowaniem, zbliżając się do okna zaczerwieniła się wyraźnie. Pierwszą intencją Fabrycego, przyciśniętego do żelaznych sztab w oknie, było zapukać w te sztaby; ale tuż potem otrząsnął się na samą myśl o takiej niedelikatności. Wart byłbym, aby przez tydzień posyłała do ptaszkarni pokojówkę. Taki subtelny wzgląd nie byłby mu przyszedł do głowy w Neapolu albo w Nowarze.
Śledził ją żarliwie oczyma. Niewątpliwie, powiadał sobie, odejdzie nie raczywszy spojrzeć na to biedne okno, mimo że ma je nawprost siebie! Ale wracając wgłąb pokoju, który Fabrycy z wyżyn swego okna mógł widzieć bardzo dobrze, Klelja nie mogła się wstrzymać aby nań mimochodem nie spojrzeć z pod oka; to wystarczyło aby Fabrycy czuł się w prawie ukłonić. Czyż nie jesteśmy tu sami na świecie, pomyślał aby sobie dodać odwagi. Na ten ukłon, panienka zatrzymała się i spuściła oczy; następnie Fabrycy ujrzał, że je podnosi bardzo wolno; poczem, czyniąc widoczny wysiłek, skinęła więźniowi głową bardzo poważnie i ceremonjalnie; ale nie mogła nakazać milczenia oczom, w których, prawdopodobnie bez jej wiedzy, odbiło się przez chwilę najżywsze współczucie. Fabrycy zauważył jej rumieniec, rozlewający się szybko różanym odcieniem aż na ramiona, z których, wchodząc do ptaszkami, zdjęła, z przyczyny gorąca, czarny koronkowy szal. Mimowolne spojrzenie, którem Fabrycy odpowiedział na jej ukłon, zdwoiło pomieszanie panny. Jakżeby ta biedna kobieta była szczęśliwa, powiadała sobie myśląc o księżnej, gdyby mogła choć przez chwilę widzieć go tak jak ja go widzę!
Fabrycy miał lekką nadzieję ukłonienia się jej raz jeszcze na pożegnanie, ale, aby uniknąć tej grzeczności, Klelja wykonała zręczny odwrót, posuwając się od klatki do klatki, jak gdyby ku końcowi miała coś do czynienia z ptaszkami będącemi najbliżej drzwi. Wyszła wreszcie: Fabrycy stał nieruchomo patrząc na drzwi, któremi znikła: był innym człowiekiem.
Od tej chwili, celem jego jedynym było dociekanie, jak mógłby ją widywać nadal, nawet po założeniu tej okropnej żaluzji przy oknie wychodzącem na pałac gubernatora.
W wilję tego dnia wieczorem, przed pójściem spać, Fabrycy zadał sobie bardzo wiele trudu, aby ukryć złoto które posiadał: ukrył je po rozmaitych szczurzych jamach, które zdobiły jego klitkę. Dziś wieczór muszę schować zegarek. Słyszałem, że, mając cierpliwość i wyszczerbioną sprężynę od zegarka, można ciąć drzewo a nawet żelazo. Będę mógł przepiłować tę okiennicę. Ta praca nad ukryciem zegarka, trwająca dobrych kilka godzin, nie dłużyła mu się; myślał o rozmaitych środkach dojścia do celu oraz o swoich wiadomościach z zakresu stolarki. Jeśli będę umiał wziąć się do rzeczy, powiadał sobie, wytnę poprostu otwór w desce tworzącej tę okiennicę, tuż koło futryny: będę, wedle potrzeby, wyjmował i zakładał deseczkę; oddam Grillowi wszystko co mam aby zechciał nie zauważyć tej sztuczki. Odtąd, całe swoje szczęście wiązał Fabrycy z możliwością wykonania tej pracy i nie myślał o niczem innem. Jeśli zdołam ją bodaj widzieć, będę szczęśliwy... Nie, dodał: trzeba też, aby ona widziała, że ja ją widzę. Całą noc głowę miał pełną wynalazków stolarskich; ani razu chyba nie pomyślał o dworze parmeńskim, o gniewie księcia, etc. Wyznajmy, że tak samo nie pomyślał o rozpaczy, w jakiej musi tonąć księżna. Czekał niecierpliwie ranka; ale stolarz nie zjawił się już; widać uchodził w więzieniu za liberała. Postarano się o innego, mruka 1 gbura, który odpowiadał jedynie złowróżbnym pomrukiem na uprzejmości Fabrycego. Niektóre z usiłowań księżnej, starającej się nawiązać korespondencję z Fabrycym, zostały wytropione przez agentów margrabiny Raversi, która codziennie ostrzegała, straszyła, podniecała generała Fabio Conti. Co ośm godzin, sześciu żołnierzy pełniących straż zmieniało się w sali kolumnowej na parterze: co więcej, gubernator ustawił na straży dozorcę przy każdych żelaznych drzwiach w korytarzu, a biednemu Grillo, jedynemu który widywał więźnia, pozwolono opuszczać wieżę jedynie raz na tydzień, co mu było bardzo nie wsmak. Dał odczuć swoje niezadowolenie Fabrycemu, który miał na tyle taktu że mu odpowiedział jedynie słowami: Asti, dużo Asti, przyjacielu. I dał mu pieniędzy.
— I ot, nawet tego co nas pociesza we wszystkich niedolach — wykrzyknął Grillo oburzony, ale głosem zaledwie na tyle podniesionym, aby go więzień słyszał — i tego zabraniają nam przyjmować! Powinienem odmówić, ale biorę. Zresztą, stracone pieniądze; nie mogę panu powiedzieć o niczem. Już też pan musiał ładne rzeczy zmalować: całą cytadelę wywrócono do góry nogami z pańskiej przyczyny; a figielki księżnej pani sprawiły, że już trzech z nas wydalono.
Czy okiennica będzie gotowa przed południem? Oto pytanie, które przyprawiało o bicie serca Fabrycego przez cały długi ranek; liczył kwadranse bijące na zegarze cytadeli. Kiedy wybiło trzy kwadranse na dwunastą, okiennicy jeszcze nie było, natomiast Klelja zjawiła się w ptaszkami. Okrutna konieczność dodała Fabrycemu tyle śmiałości, a niebezpieczeństwo nieujrzenia jej już tak dalece przeważyło nad wszystkiem innem, iż ośmielił się, patrząc na Klelję, uczynić gest jak gdyby piłował okiennicę: prawda, iż Klelja, spostrzegłszy zuchwały gest więźnia, skłoniła mu się lekko i odeszła.
Jakto! pomyślał Fabrycy zdziwiony, byłażby tak niedorzeczna, aby widzieć naganną poufałość w geście podyktowanym absolutną koniecznością? Chciałem ją prosić, aby, zachodząc do ptaszkami, raczyła zawsze spojrzeć, od czasu do czasu, w okno więzienne, nawet wówczas gdy je ujrzy zasłonięte olbrzymią drewnianą okiennicą; chciałem jej wyrazić, że uczynię wszystko aby ją widzieć. Wielki Boże! miałażby nie przyjść jutro z powodu tego nieopatrznego gestu? Obawa ta, która zmąciła sen Fabrycego, sprawdziła się w zupełności; nazajutrz Klelja nie zjawiła się jeszcze do trzeciej, kiedy skończono umocowywać przed oknami Fabrycego dwie olbrzymie okiennice; rozmaite ich części wywindowano z platformy, zapomocą sznurów i bloków przymocowanych z zewnątrz do żelaznej kraty. Co prawda, ukryta za żaluzją w swem mieszkanku, Klelja śledziła ze zgrozą każdy ruch robotników; widziała śmiertelny niepokój Fabrycego, niemniej jednak miała odwagę dotrzymać danej sobie obietnicy.
Klelja była naiwną adeptką liberalizmu; w pierwszej młodości wzięła serjo wszystkie liberalne frazesy, zasłyszane w otoczemiu ojca, który myślał jedynie o karjerze; stąd jej wzgarda, niemal wstręt, do giętkości dworaków; stąd jej niechęć do małżeństwa. Od przybycia Fabrycego, trawiły ją wyrzuty: Oto, powiadała sobie, moje niegodziwe serce staje po stronie ludzi, którzy są na zdradzie ojcu! on ośmiela mi się pokazywać gestem, że przepiłuje drzwi!... Ale, powiada sobie tuż potem ze ściśnieniem serca, całe miasto mówi o jego bliskiej śmierci! Jutro może nadejść nieszczęsny dzień! z potworami, które nami rządzą, cóż jest niemożliwe? Co za słodycz, co za heroiczna pogoda w tych oczach, które może wnet się zamkną. Boże! jakież męki musi przechodzić księżna! powiadają, że jest w ostatecznej rozpaczy. Jabym zamordowała księcia, jak bohaterska Charlotte Corday.
Przez ten trzeci dzień więzienia, Fabrycy miotał się wściekły, ale tylko o to, że nie może doczekać zjawienia się Klelji. Skoro się już miała pogniewać, trzeba mi było powiedzieć jej, że ją kocham, wykrzyknął; doszedł bowiem do tego odkrycia. Nie, to nie przez wielkość duszy nie myślę o więzieniu i zadaję kłam proroctwu księdza Blanesa: nie zasługuję na tyle zaszczytu. Mimowoli myślę o tem łagodnem i litosnem spojrzeniu, którem Klelja objęła mnie, gdy żandarmi wyprowadzili mnie ze strażnicy; to spojrzenie wymazało całe moje minione życie. Ktoby mi powiedział, że znajdę tak słodkie oczy w takiem miejscu, w chwili gdy moje spojrzenia zbrukane były widokiem fizjognomji Barbone i generał-gubernatora. Niebo objawiło się wśród tych plugawych istot. I jak nie kochać tej piękności i nie starać się jej widzieć? Nie, to nie przez wielkość duszy obojętny jestem na wszystkie utrapienia. Wyobraźnia Fabrycego, przebiegając wszystkie możliwości, doszła do przypuszczenia, że go wypuszczą na wolność. Oddanie księżnej dokaże z pewnością cudów. A ja podziękowałbym jej za wolność z niechęcią; to miejsce nie należy do tych, do których się wraca! raz wyszedłszy z więzienia, żyjąc w innej sferze, nie widziałbym prawie nigdy Klelji! W gruncie rzeczy, co mi złego w tem więzieniu? Gdyby Klelja raczyła mnie nie gnębić swoim gniewem, czegóż mógłbym żądać od niebios?
Wieczorem tego dnia w którym nie widział swej ładnej sąsiadki, Fabrycy powziął myśl: żelaznym krzyżem różańca, który rozdają na wstępie wszystkim więźniom, zaczął — z dobrym skutkiem — wiercić okiennicę. To może nierozwaga, powiadał sobie przed rozpoczęciem dzieła. Wszak stolarze mówili przy mnie, że jutro przyjdą malarze! Co powiedzą, skoro zastaną okiennicę przewierconą? Ale, jeśli się nie puszczę na to, jutro nie będę mógł widzieć Klelji. Jakto! z własnej winy miałbym przeżyć dzień bez Jej widoku, i to wówczas, kiedy mnie opuściła pogniewana! Nierozwaga więźnia spotkała się z nagrodą: po piętnastu godzinach pracy, ujrzał Klelję. Przez nadmiar szczęścia, Klelja, nie domyślając się że on ją widzi, stała długo bez ruchu, z okiem wlepionem w ogromną okiennicę: miał czas wyczytać w jej oczach znaki najtkliwszego współczucia. Pod koniec, zapomniała nawet najwyraźniej o ptaszkach i ich potrzebach, trwając minuty całe z oczami wlepionemi w okno. Klelja była głęboko wzruszona; myślała o księżnej, której nieszczęście obudziło w niej tyle współczucia, a mimo to zaczynała jej nienawidzić. Nie zdawała sobie sprawy z melancholji, która ją owładnęła, gniewna była na samą siebie. Parę razy Fabrycy miał ochotę potrząsnąć okiennicą; miał uczucie, że nie będzie szczęśliwy, póki nie da znaku, że widzi Klelję. Ale, powiadał sobie, gdyby wiedziała że ja ją oglądam tak swobodnie, wówczas ona, tak nieśmiała i wstydliwa, z pewnością umknęłaby się moim spojrzeniom.
O wiele szczęśliwszy był nazajutrz (z jakichż drobiazgów miłość buduje sobie szczęście!); gdy Klelja spoglądała smutnie na okiennicę, Fabrycy zdołał przeprowadzić kawałek drutu przez otwór wydrapany żelaznym krzyżykiem, i dawał jej znaki, które widocznie zrozumiała, przynajmniej o tyle, o ile mówiły: jestem tu, i widzę panią.
Następnych dni nie wiodło się Fabrycemu. Chciał wyciąć z okiennicy kawałek deski wielkości dłoni, któryby można zakładać z powrotem i który pozwoliłby mu widzieć i być widzianym, to znaczy wyrażać, bodaj zapomocą znaków, to co się dzieje w jego duszy; ale okazało się, że hałas mizernej piłki, którą sporządził ze sprężyny od zegarka wyszczerbionej krzyżykiem, niepokoi Grilla, który spędzał długie godziny w jego pokoju. Zauważył wzamian, to prawda, iż srogość Klelji poniekąd słabnie w miarę jak piętrzą się trudności porozumienia; Fabrycy widział, że już nie sili się spuszczać oczu ani nie zajmuje się ptaszkami, kiedy próbował jej sygnalizować swą obecność zapomocą drutu. Widział z przyjemnością, że nigdy nie zaniedba zjawić się w ptaszkami, dokładnie w chwili kiedy bije trzy kwadranse na dwunastą, i niemal gotów był mniemać, że to on jest przyczyną tej punktualności. Czemu? myśl ta nie miała podstawy; ale miłość spostrzega odcienie niewidzialne obojętnemu oku i wyciąga z nich najdalsze konsekwencje. Tak naprzykład, od czasu jak Klelja nie widziała już więźnia, natychmiast prawie po wejściu do ptaszkami spoglądała na jego okno. Było to w owych złowrogich dniach, gdy nikt w Parmie nie wątpił, że Fabrycy będzie niebawem stracony: on jeden nie wiedział o tem, ale ta okropna myśl nie opuszczała Klelji: i jak miałaby sobie wyrzucać sympatję okazywaną Fabrycemu? miał zginąć! i to dla sprawy wolności! zbyt niedorzeczne bowiem byłoby posyłać na śmierć del Donga dlatego, że pchnął szpadą jakiegoś komedjanta. Prawda, że ten luby młodzian zajęty był inną kobietą! Klelja była głęboko nieszczęśliwa, nie przyznawała się wyraźnie przed sobą do rodzaju zainteresowania jakie czuła dla więźnia. To pewna, powiadała sobie, że, jeśli go wyślą na śmierć, ja uciekam do klasztoru i w życiu nie pokażę się w dworskiem towarzystwie, wstręt budzi ono we mnie. Grzeczni mordercy!
Ósmego dnia po uwięzieniu Fabrycego, Klelja miała chwilę wielkiego zawstydzenia. Pochłonięta smutnemi myślami, wlepiała wzrok w okno zasłonięte deską; tego dnia Fabrycy nie dał jeszcze znaku obecności. Naraz, kawałek deski, większy nieco niż dłoń, usunął się; Fabrycy spoglądał na nią wesoło, ujrzała jego oczy które ją pozdrawiały. Nie mogła znieść tej nieoczekiwanej próby, odwróciła się szybko ku ptaszkom i zaczęła się koło nich krzątać; ale drżała tak, że rozlała wodę którą im dawała, i Fabrycy mógł doskonale widzieć jej wzruszenie. Nie mogła znieść tej sytuacji, uciekła pędem.
Ta chwila była, bez żadnego porównania, najpiękniejsza w życiu Fabrycego. Z jakimż zapałem byłby odrzucił wolność, gdyby mu ją ofiarowano w tej chwili!
Następny dzień był dniem rozpaczy księżnej. Całe miasto uważało zgubę Fabrycego za pewną; Klelja nie miała tej smutnej odwagi aby mu okazywać srogość, której nie czuła; spędziła półtorej godziny w ptaszkami, patrzyła na jego znaki i często odpowiadała mu, przynajmniej wyrazem najszczerszej sympatji; chwilami oddalała się aby ukryć łzy. Kobieca jej zalotność odczuwała bardzo żywo niedoskonałość tego języka: gdyby naprawdę rozmawiali z sobą, na ileż sposobów starałaby się przeniknąć, jaki jest właściwie charakter uczuć Fabrycego dla księżnej! Klelja nie mogła już sobie robić złudzeń, nienawidziła pani Sanseverina.
Pewnej nocy Fabrycy myślał nieco uważniej o ciotce: zdumiał się, ledwie że mógł rozpoznać jej obraz; wspomnienie o niej zmieniło się zupełnie; w tej chwili miała dlań pięćdziesiąt lat.
— Wielki Boże! wykrzyknął z zapałem, jakież to szczęście, iż ja jej nie powiedziałem, że ją kocham! Nie mógł już zrozumieć, w jaki sposób wydawała mu się tak ładna. Pod tym względem, Marjeta mniej odmieniła się w jego wspomnieniu: a to dlatego, że nigdy nie wyobrażał sobie, aby dusza jego była w jakiejbądź mierze związana z Marjetą, gdy często myślał, że cała jego dusza należy do Giny. Księżna d‘A... i Marjeta wydawały mu się obecnie niby dwie młode gołębice, których wdzięk polegał na słabości i naiwności, gdy wzniosły obraz Klelji Conti, owładając całą jego duszą, budził w nim niemal grozę. Zbyt dobrze czuł, że szczęście jego życia zmusi go aby się liczył z córką gubernatora, i że w jej mocy jest uczynić go najnieszczęśliwszym z ludzi. Codzień uczuwał śmiertelny lęk, że nagle, przez jej nieodwołalny kaprys, skończy się dziwne i rozkoszne życie, jakie pędził; bądź co bądź, wypełniło już one szczęściem pierwsze dwa miesiące więzienia. Był to okres, w którym, dwa razy w tygodniu, generał Fabio Conti powiadał do księcia: Mogę dać Waszej Wysokości słowo honoru, że więzień del Dongo nie rozmawia z nikim, i pędzi dni w największem przygnębieniu, lub śpi.
Klelja zachodziła parę razy dziennie do ptaszkami, niekiedy na chwilę: gdyby Fabrycy tak jej nie kochał, dostrzegłby łatwo, że jest kochany; ale miał śmiertelne obawy w tej mierze. Klelja kazała pomieścić w ptaszkami klawikord. Trącając klawisze, iżby dźwięk instrumentu mógł zaświadczyć o jej obecności i oszukać straże przechadzające się pod oknem, odpowiadała oczami na pytania Fabrycego. W jednym tylko przedmiocie nie odpowiadała nigdy, a nawet, w krytycznych momentach, ratowała się ucieczką, niekiedy znikając na cały dzień: a to kiedy znaki Fabrycego wyrażały uczucia, których zbyt trudno byłoby jej nie zrozumieć. Na tym punkcie była nieubłagana.
Tak więc, mimo że zamknięty w klatce, Fabrycy miał życie bardzo zajęte: całe było obrócone na rozwiązanie tego ważnego problemu: Czy ona mnie kocha? Rezultatem tysiąca bez przerwy ponawianych, ale też bez przerwy podawanych w wątpliwość spostrzeżeń, było: wszystkie jej rozmyślne gesty mówią nie; ale mimowolne drgnienia oczu jak gdyby wyznają że nabiera do mnie sympatji.
Klelja miała nadzieję, że nigdy nie dojdzie do wyznania: jakoż, aby oddalić to niebezpieczeństwo, odtrąciła z oburzeniem wielokrotną prośbę Fabrycego. Nędza środków używanych przez biednego więźnia powinna była może tchnąć w Klelję więcej litości. Chciał się z nią porozumiewać zapomocą liter, które pisał na dłoni kawałkiem węgla tryumfalnie wygrzebanym z pieca; składałby słowa kolejno, litera po literze. Wynalazek ten byłby wzbogacił konwersację o tyle, że pozwoliłby mówić rzeczy ścisłe. Okno więzienia znajdowało się o dwadzieścia pięć stóp od okna Klelji: cóż za gratka gawędzić z sobą ponad głowami straży przechadzającej się przed pałacem gubernatora. Fabrycy wątpił czy jest kochany; gdyby posiadał nieco doświadczenia, nie miałby żadnej wątpliwości; ale nigdy żadna kobieta nie zaprzątała jego serca. Nie miał zresztą pojęcia o pewnej tajemnicy, która — gdyby ją znał — pogrążyłaby go w rozpaczy: mówiono właśnie szeroko o małżeństwie Klelji z margrabią Crescenzi, najbogatszym człowiekiem na dworze.

XIX

Ambicja generała, rozpalona do białości kłopotami hrabiego Mosca, które zdawały się wróżyć jego upadek, doprowadziła go do tego, iż zaczął robić gwałtowne sceny córce. Powtarzał jej bezustanku, za każdym atakiem furji, że łamie mu los, o ile się nie zdecyduje wreszcie na wybór; że, po dwudziestym roku, jest czas się namyślić; że to okrutne osamotnienie, w jakiem niedorzeczny jej upór pogrąża generała, musi wkońcu ustać, etc.
Chęć uniknięcia tych ciągłych wybuchów była pierwotną przyczyną, dla której Klelja schroniła się do ptaszkami; można się tam było dostać jedynie bardzo niewygodnemi schodkami, do których podagra tamowała generałowi drogę.
Od kilku tygodni, dusza Klelji znajdowała się w takiej rozterce, tak mało wiedziała sama czego ma pragnąć, że, nie dając wyraźnie słowa ojcu, niemal dała się przekonać. Raz, w przystępie gniewu, generał wykrzyknął, że potrafi ją zamknąć w najsmutniejszym klasztorze w Parmie, i pozwoli się jej tam kwasić tak długo, aż wreszcie raczy uczynić wybór.
— Wiesz, że nasz dom, mimo że bardzo starożytny, nie ma, wszystkiego razem, ani sześciu tysięcy funtów renty, gdy fortuna margrabiego sięga stu tysięcy talarów rocznie. Na dworze, margrabia cieszy się opinją najmilszego człowieka; nigdy nikomu nie dał powodu do skargi; jest przystojny, młody, dobrze widziany u księcia: trzeba być skończoną warjatką, aby go odtrącać. Gdyby to była pierwsza odmowa, mógłbym ją znieść; ale ty, głupia gąsko, odtrąciłaś już pięć czy sześć najlepszych partyj. I coby się z tobą stało, pytam, gdyby mnie spensjonowano? co za tryumf dla wrogów, gdyby mnie ujrzano gniotącego się na jakiem drugiem pięterku, mnie, dla którego tyle razy była mowa o ministerjum! Nie, do kroćset, dość długo już, przez zbytnią dobroć, odgrywałem rolę dudka. Albo mi przedstawisz jakiś ważny argument przeciw biednemu Crescenzi, który jest natyle dobry że się kocha w tobie, że cię chce wziąć bez posagu i że ci wyznacza posag w wysokości trzydziestu tysięcy funtów renty, co mi zapewnia bodaj jakiś punkt oparcia: albo tedy będziesz ze mną gadała rozsądnie, albo, do czarta, wyjdziesz za niego do dwóch miesięcy!...
Jedno słowo w całem tem przemówieniu uderzyło Klelję, mianowicie groźba klasztoru, a tem samem oddalenie od cytadeli, i to w chwili gdy życie Fabrycego wisiało na włosku; nie było miesiąca, iżby pogłoska o jego bliskiej śmierci nie obiegała miasta. Mimo wszelkich rozumowań, nie mogła się zdobyć na to ryzyko: rozstać się z Fabrycym, i to w chwili gdy drżała o jego życie! to było w jej oczach największe, a przynajmniej najbardziej bezpośrednie nieszczęście.
Nie znaczy to, aby, nawet w pobliżu Fabrycego, serce jej kosztowało szczęścia; wiedziała o miłości księżnej, a duszę jej rozdzierała śmiertelna zazdrość. Rozbierała w myśli wartość tej kobiety, tak ogólnie podziwianej. Surowość, jaką sobie nakładała wobec Fabrycego, rozmowa na migi jaką go spętała z obawy by nie przekroczyć granic, wszystko utrudniało jej wyjaśnienie jego stosunku do księżnej. Tak więc, z każdym dniem dotkliwiej czuła straszliwe cierpienie że ma rywalkę w sercu Fabrycego, i z każdym dniem mniej miała odwagi dostarczenia mu środków, któremi mógłby wyrazić wszystko co się dzieje w jego sercu. Jakże rozkosznie byłoby usłyszeć wyznanie jego prawdziwych uczuć! Co za szczęście dla Klelji, rozprószyć okropne podejrzenia trujące jej życie!
Fabrycy był płochy; w Neapolu miał opinję, że dość łatwo zmienia kochanki. Mimo całej skromności, jaką formy nakładają pannie, Klelja, od czasu jak została kanoniczką i bywała u Dworu, nie pytała nigdy o nic, ale słuchała uważnie; nauczyła się odcyfrowywać opinję, jaką wyrobili sobie młodzi ludzie kolejno starający się o jej rękę; otóż, w porównaniu z nimi, Fabrycy był właśnie najlekkomyślniejszy w sprawach sercowych. Był w więzieniu, nudził się, robił słodkie oczy do jedynej kobiety którą miał pod ręką; cóż prostszego? cóż pospolitszego nawet? to właśnie gnębiło Klelję. Gdyby nawet, w otwartej rozmowie, Klelja dowiedziała się, że Fabrycy nie kocha już księżnej, jakąż wiarę mogła pokładać w jego słowach? gdyby nawet uwierzyła w ich szczerość, jakąż mogła mieć ufność w trwanie tych uczuć? A wreszcie — ostatni cios dla jej serca! — czyż Fabrycy nie przebiegł szczeblów karjery duchownej? czy nie miał lada dzień złożyć wiekuistych ślubów? Czyż nie czekały go na tej drodze najwyższe godności? Gdyby mi został bodaj błysk rozsądku, powiadała sobie nieszczęśliwa Klelja, czyż nie powinnabym błagać ojca, aby mnie zamknął w najodleglejszym klasztorze? A, na domiar męki, właśnie obawa oddalenia od cytadeli i zamknięcia w klasztorze powoduje mem postępowaniem! Ta obawa każe mi kłamać, zmusza mnie do wstrętnego udawania, że przyjmuję starania i hołdy margrabiego Crescenzi.
Podstawą charakteru Klelji był rozsądek; w całem życiu nie miała sobie do wyrzucenia niebacznego kroku, a oto postępowanie jej obecne było szczytem nierozsądku: można sobie wyobrazić jej cierpienia!... Były one tem okrutniejsze, że nie robiła sobie złudzeń. Zaczynała się przywiązywać do człowieka, za którym szalała najpiękniejsza kobieta na Dworze, kobieta z tylu tytułów wyższa od niej. I sam ten człowiek, gdyby nawet był wolny, nie był zdolny do poważnego przywiązania, gdy ona — czuła to dobrze — potrafiłaby w życiu kochać tylko raz.
Tak więc, Klelja zachodziła codzień do ptaszkami z sercem pełnem wyrzutów; skoro przybyła tam jak gdyby wbrew swej woli, niepokój jej odmieniał charakter i stawał się mniej okrutny, wyrzuty ustawały na chwilę; śledziła z biciem serca chwilę, w której Fabrycy otworzy okienko sporządzone w olbrzymiej żaluzji. Często obecność dozorcy w celi nie pozwalała mu porozumiewać się z przyjaciółką.
Jednego dnia, koło jedenastej, Fabrycy usłyszał w cytadeli niezwykły hałas: kładąc się na oknie i wystawiając głowę przez otwór, zdołał w ciszy nocnej rozróżnić hałasy rozlegające się na wielkich schodach, t. zw. trzystu stopniach: schody te wnętrzem okrągłej wieży prowadziły z pierwszego dziedzińca na platformę, na której wzniesiono pałac gubernatora, oraz więzienie, w którem znajdował się Fabrycy.
W połowie mniej więcej, na stoczterdziestym stopniu, schody te przechodziły od południowej strony obszernego dziedzińca na stronę północną; tam znajdował się lekki i wąski mostek żelazny, na którego środku czuwał zawsze odźwierny. Luzowano tego człowieka co sześć godzin; musiał wstawać i przyciskać się do poręczy, aby można było przejść przez most którego strzegł i przez który jedynie można się było dostać do pałacu gubernatora i do wieży Farneze. Wystarczały dwa obroty klucza, który gubernator zawsze nosił przy sobie, aby spuścić ów żelazny mostek w dziedziniec, głęboki w tem miejscu przeszło na sto stóp; skoro się dopełniło tej prostej ostrożności, ponieważ nie było innych schodów w cytadeli i ponieważ co wieczór o północy adjutant odnosił do gubernatora, do gabinetu za jego pokojem, sznury od wszystkich studzien, był on zupełnie niedostępny w swoim pałacu, a tak samo niepodobna byłoby komukolwiek dostać się do wieży Farrezc. Fabrycy stwierdził to w dniu, w którym przybył do cytadeli; zresztą Grillo, który, jak wszyscy dozorcy, lubił wychwalać swoje więzienie, wytłumaczył mu to niejeden raz: tak więc nie było żadnej nadziei ucieczki. Mimo to, przypominał sobie maksymę księdza Blanesa: „Kochanek częściej myśli o tem aby dotrzeć do ukochanej, niż mąż o tem aby pilnować żony; więzień częściej myśli o ucieczce, niż dozorca o tem aby zamknąć bramę; zatem, jakiebądź byłyby przeszkody, kochanek i więzień powinni wygrać“.
Otóż tego wieczora Fabrycy słyszał wyraźnie gromadę ludzi przechodzącą przez most żelazny, t. zw. most niewolnika, ponieważ niegdyś dalmacki niewolnik zdołał umknąć nim, strąciwszy strażnika w dziedziniec.
Przychodzą kogoś stąd zabierać, może mnie na szubienicę; ale może być jakiś zamęt, chodzi o to aby z niego skorzystać. Chwycił broń, wydobył złoto z paru skrytek, kiedy nagle zatrzymał się.
— Człowiek to, trzeba przyznać, jest zabawne stworzenie! wykrzyknął. Coby powiedział jakiś niewidzialny świadek, patrząc na moje przygotowania? Czyżbym ja przypadkiem chciał uciekać? I cóżbym ja począł z sobą nazajutrz po powrocie do Parmy? czy nie uczyniłbym wszystkiego, aby wrócić w pobliże Klelji? Jeśli będzie zamęt, skorzystam z niego aby się wśliznąć do pałacu gubernatora; może zdołam mówić z Klelją, może w tem zamieszaniu zdołam ucałować jej rękę. Generał Conti, podejrzliwy i próżny, każe strzec swego pałacu pięciu wartom — po jednym żołnierzu na każdym rogu, a piąty u bramy — ale na szczęście noc jest bardzo ciemna. Skradając się na palcach, Fabrycy stwierdził, co robią dozorca Grillo i jego pies: dozorca spał głęboko na wołowej skórze zawieszonej na czterech postronkach i obwiedzionej grubą siatką; pies otwarł oczy i zbliżył się cicho aby polizać Fabrycemu rękę.
Jeniec nasz przebył lekko sześć stopni prowadzących do jego drewnianej izdebki; hałas u stóp wieży Farneze stawał się tak mocny, i to właśnie pod bramą, iż Fabrycy zląkł się, że Grillo może się obudzić. Zgromadził wszystką broń, gotów do działania i myśląc że tej nocy czekają go wielkie rzeczy, kiedy nagle usłyszał, iż zaczyna się najpiękniejsza symfonja w świecie: była to poprostu serenada na cześć generała i jego córki. Zaczął się śmiać jak szalony: i ja brałem się do puginału! jak gdyby serenada nie była czemś nieskończenie pospolitszem niż uprowadzenie więźnia, albo niż rewolucja! Muzyka była wyborna i wydała się czemś rozkosznem Fabrycemu, którego dusza nie miała od tygodnia żadnej rozrywki; wycisnęła mu z oczu słodkie łzy; w upojeniu swojem, przemawiał do pięknej Klelji najbardziej nieodpartemi słowy. Ale nazajutrz w południe ujrzał ją pogrążoną w tak posępnej melancholji, była tak blada, zwracała nań spojrzenia w których czytał chwilami tyle gniewu, że nie miał odwagi spytać o serenadę: lękał się popełnić nietakt.
Klelja miała wielki powód do smutku; serenadę tę wyprawił dla niej margrabia Crescenzi; krok tak publiczny był niejako urzędowem oznajmieniem małżeństwa. Do dnia serenady, do dziewiątej wieczór tego dnia, Klelja stawiała najwytrwalszy opór, ale miała tę słabość, iż uległa pod groźbą natychmiastowego odesłania do klasztoru.
Jakto! miałabym go już nie zobaczyć! powiadała sobie, płacząc. Napróżno rozsądek jej dodawał: nie zobaczyć człowieka, który stanie się, na każdy sposób, mojem nieszczęściem; nie zobaczyć kochanka księżnej; nie zobaczyć zmiennika, który miał dziesięć kochanek w Neapolu i wszystkie zdradzał; nie zobaczyć ambitnego chłopaka, który, jeśli przeżyje ciążący na nim wyrok, przyjmie święcenia! Byłoby z mojej strony zbrodnią spojrzeć nań jeszcze kiedy opuści tę cytadelę, a jego wrodzona niestałość oszczędzi mi tej pokusy; czemże bowiem jestem dla niego? środkiem mniej nudnego spędzenia kilku godzin w tem więzieniu. Wśród tych wyrzekań, Klelja przypomniała sobie uśmiech, z jakim patrzył na żandarmów otaczających go gdy wychodził z furty, aby go zaprowadzić do wieży Farneze. Oczy jej spłynęły łzami: Drogi mój, czegóż nie uczyniłabym dla ciebie! Zgubisz mnie, wiem, taki jest mój los; gubię się sama przyjmując tę ohydną serenadę; ale jutro w południe ujrzę znów twoje oczy!
Właśnie nazajutrz po dniu, w którym Klelja uczyniła takie poświęcenie dla młodego więźnia, budzącego w niej najgorętsze uczucia, nazajutrz po dniu, w którym, znając jego wady, poświęciła mu życie, Fabrycy był zrozpaczony jej chłodem. Gdyby, nawet posługując się niedoskonałą wymową znaków, zadał najlżejszy gwałt duszy Klelji, prawdopodobnie nie zdołałby wstrzymać łez i Fabrycy uzyskałby wyznanie jej uczuć, ale brak mu było odwagi, zbyt lękał się obrazić Klelję, mogła go ukarać zbyt srogo. Innemi słowy, Fabrycy nie miał żadnego doświadczenia w rodzaju wzruszeń jakie budzi kobieta którą się kocha; było to wrażenie którego nigdy nie doznał, nawet w najsłabszym stopniu. Od owej serenady, trzeba mu było tygodnia, aby wrócić z Klei ją do zwykłej serdeczności. Biedna dziewczyna zbroiła się surowością, drżała aby się nie zdradzić, a Fabrycemu zdawało się że codzień traci w jej oczach.
Jednego dnia — minęło już blisko trzy miesiące jak Fabrycy był w więzieniu bez żadnej styczności ze światem, a mimo to nie czuł się nieszczęśliwy — Grillo został rano bardzo długo w pokoju; Fabrycy nie wiedział jak się go pozbyć, był w rozpaczy; wreszcie, wybiło już wpół do pierwszej, kiedy mógł otworzyć dwie klapy, na stopę wysokie, które wyciął w nieszczęsnej okiennicy.
Klelja stała w oknie ptaszkami, z oczami utkwionemi w oknie Fabrycego; rysy jej wyrażały najgłębszą rozpacz. Ledwie ujrzała Fabrycego, dała mu znak, że wszystko stracone; rzuciła się do klawikordu i, udając że śpiewa recitativ z modnej opery, powiedziała mu we frazach przerywanych rozpaczą oraz obawą iż straż pod oknem może ją zrozumieć:
„Wielki Boże! pan jeszcze żyje? Ileż wdzięczności winna jestem niebu! Barbone, ów dozorca, którego zuchwalstwo skarał pan w dniu swego przybycia, znikł, nie było go w cytadeli; przedwczoraj wrócił, a od wczoraj mam powód mniemać, że stara się pana otruć. Kręci się w kuchni, która dostarcza panu posiłków. Nie wiem nic pewnego, ale pokojówka sądzi, że ta złowroga figura zjawia się w kuchni jedynie poto, aby pana zgładzić. Umierałam z niepokoju nie widząc pana, myślałam że pan nie żyje. Niech się pan wstrzyma od wszelkiego pożywienia aż do nowych wiadomości, zrobię co w mej mocy aby panu dostarczyć trochę czekolady. W każdym razie, dziś wieczór o dziewiątej, jeśli łaska niebios pozwoli aby pan miał nitkę lub aby pan mógł sporządzić taśmę z bielizny, niech ją pan spuści ze swego okna na pomarańcze, ja przyniosę sznur, który pan wciągnie i zapomocą tego sznura prześlę panu chleba i czekolady“.
Fabrycy zachował jak skarb kawałek węgla, który znalazł w piecu w swojej izdebce: skwapliwie skorzystał ze wzruszenia Klelji i wypisał na dłoni szereg liter, które kolejno utworzyły te słowa:
„Kocham panią, życie ma dla mnie wartość jedynie dlatego że panią widzę; przedewszystkiem niech mi pani przyśle papier i ołówek“.
Tak jak Fabrycy się spodziewał, groza którą czytał w rysach Klelji nie pozwoliła młodej dziewczynie przerwać rozmowy po tem zuchwałem kochani panią; poprzestała na okazaniu wyraźnego niezadowolenia. Fabrycy miał tyle sprytu, że dodał: Przy tym dzisiejszym wietrze, bardzo licho słyszałem przestrogi, których mi pani raczyła udzielić; klawikord kryje głos. Co to jest, naprzykład, owa trucizna, o której pani mówi?
Na te słowa, przestrach młodej dziewczyny objawił się w całej pełni; śpiesznie zaczęła kreślić wielkie litery atramentem, na kartkach jakiejś książki którą podarła. Fabrycy nie posiadał się z radości, widząc iż, po trzechmiesięcznych staraniach, dotarł wreszcie do środka korespondencji, o który się tak daremnie zabiegał. Trzymał się pilnie niewinnego podstępu który mu się tak dobrze powiódł, marzył o wymianie listów, i udawał co chwila, że nie dobrze rozumie słów które Klelja składała, podsuwając mu kolejno litery przed oczy.
Wreszcie, trzeba jej było opuścić ptaszkarnię, aby się udać do ojca; lękała się nad wszystko aby nie przyszedł po nią; podejrzliwość jego nie byłaby zgoła rada z bliskiego sąsiedztwa ptaszkami z oknem więźnia. Chwilę wprzódy, sama Klelja — wówczas gdy nieobecność Fabrycego grążyła ją w śmiertelnym niepokoju — wpadła na myśl, że możnaby rzucić kamyk zawinięty w kawałek papieru ponad żaluzję: gdyby przypadkiem dozorcy, pełniącego straż przy Fabrycym, nie było w pokoju, byłby to niezawodny środek korespondencji.
Więzień nasz skwapliwie sporządził taśmę z bielizny; wieczorem, nieco po dziewiątej, usłyszał wyraźnie pukanie w donice z pomarańczami, znajdujące się pod oknem; spuścił taśmę, do której przyczepiono długi sznurek; wciągnął zapas czekolady, a potem, ku swej niewymownej radości, zwitek papieru i ołówek. Nap różno spuszczał sznur jeszcze — nie otrzymał nic; widocznie straż zbliżała się do drzewek. Ale był upojony szczęściem. Czemprędzej napisał nieskończenie długi list do Klelji: ukończywszy, przywiązał go do sznurka i spuścił. Więcej niż trzy godziny czekał próżno aby go ktoś odebrał; kilka razy wciągał list aby coś w nim zmienić. Jeżeli Klelja nie przeczyta mego listu dziś wieczorem, gdy jeszcze jest wzruszona wiadomością o truciźnie, powiadał sobie, jutro rano odtrąci może z oburzeniem myśl korespondencji.
W istocie było tak, że Klelja nie mogła się wymówić od towarzyszenia ojcu do miasta; Fabrycy domyślił się niebawem tego, słysząc około wpół do pierwszej wracający powóz generała; znał chód koni. Usłyszał jak generał idzie przez platformę, jak warta prezentuje broń. Jakaż była jego radość, kiedy, w kilka minut potem, uczuł iż sznurek, który wciąż miał owinięty koło ręki, porusza się! Ktoś przywiązywał do sznurka wielki ciężar; dwa lekkie szarpnięcia dały Fabrycemu znak aby go wciągnął. Z trudem przyszło więźniowi przeciągnąć ten pakunek przez wystający gzyms pod oknem.
Przedmiot ten, który z trudnością przyszło mu wywindować, była to karafka pełna wody, zawinięta w szal. Z jakąż rozkoszą biedny chłopiec, który od tak dawna żył w zupełnej samotności, okrył ten szal pocałunakmi. Ale nie będziemy się silili odmalować jego wzruszenia, kiedy, po tylu dniach daremnej nadziei, odkrył kawałek papieru przypięty do szala szpilką.
„Niech pan pije tylko tę wodę, je tylko czekoladę; jutro uczynię wszystko aby panu dostarczyć chleba, poznaczę go ze wszystkich stron krzyżykami nakreślonemi atramentem, To okropne wyznać, ale trzebaż aby pan wiedział: może Barbone ma polecenie otruć pana. Jak pan mógł nie odczuć, że temat, który pan porusza w swoim liście, jest mi niemiły? Toteż nie pisałabym do pana, gdyby nie straszliwe niebezpieczeństwo które nam grozi. Widziałam właśnie księżnę, ma się dobrze, zarówno jak i hrabia, ale bardzo schudła. Niech pan już nie pisze do mnie o tem: czy chciałby mnie pan pogniewać?“
Przedostatni wiersz tego bileciku był wielkiem zwycięstwem Klelji nad sobą. Całe towarzystwo utrzymywało, że pani Sanseverina zaczyna okazywać wiele sympatji hrabiemu Baldi, ślicznemu chłopcu, ex-przyjacielowi margrabiny Raversi. Co było pewne, to iż zerwał w najskandaliczniejszy sposób z margrabiną, która przez sześć lat była dlań niby matka i która stworzyła mu pozycję w świecie.
Klelja musiała napisać drugi raz ten bilecik kreślony w pośpiechu, ponieważ w pierwszem jego brzmieniu przebijała aluzja do miłostki, o którą złośliwy świat pomawiał księżnę.
— Cóż za nikczemność! wykrzyknęła: oczerniać przed Fabrycym kobietę, którą kocha!
Nazajutrz rano, przed świtem, Grillo wszedł do Fabrycego, złożył dość ciężki pakunek i zniknął bez słowa. Pakunek ten zawierał spory bochen, cały poznaczony krzyżykami: Fabrycy okrył go pocałunkami; był zakochany. Wraz z chlebem znajdował się rulon zawinięty kilkakrotnie w papier: zawierał sześć tysięcy franków w cekinach; Fabrycy znalazł tam nowy brewiarz; prócz tego ręka, którą już poznawał, nakreśliła na marginesie te słowa:
„Trucizna! Uważać na wodę, na wino, na wszystko; jeść tylko czekoladę, nietknięty obiad dać psu; nie trzeba okazywać nieufności, wróg poszukałby innego środka. Żadnej nierozwagi, na imię nieba, żadnej lekkomyślności!“
Fabrycy żywo wydarł ukochane litery, które mogły narazić Klelję; wydarł również garść kartek z brewiarza i sporządził z nich czcionki; każda litera była starannie kreślona węglem rozcieńczonym w winie. Litery te wyschły do chwili gdy, o trzy kwadranse na dwunastą, Klelja ukazała się o dwa kroki od okna w ptaszkami. Teraz najważniejsze, powiedział sobie Fabrycy: chodzi o to, aby się zgodziła na tę korespondencję! Ale, na szczęście, okazało się, że miała mnóstwo rzeczy do powiedzenia młodemu więźniowi co do zamierzonego otrucia; kredensowy pies zdechł, zjadłszy potrawę przeznaczoną dla Fabrycego. Klelja nie tylko nie wzdragała się użyć alfabetu, ale sama sporządziła wspaniałe czcionki atramentem. Rozmowa, z początku dość uciążliwa, trwała półtorej godziny, to znaczy cały czas który Klelja mogła zostać w ptaszkami. Kilka razy, kiedy Fabrycy pozwalał sobie na rzeczy zabronione, nie odpowiadała i zajęła się na chwilę klatkami.
Fabrycy uzyskał to, że wieczorem, posyłając mu wodę, Klelja obiecała mu przesłać alfabet nakreślony przez nią i daleko czytelniejszy. Czemprędzej napisał długi list, w którym starał się unikać tkliwych wynurzeń, przynajmniej takich, któreby mogły ją urazić. Powiodło mu się i list został przyjęty.
Nazajutrz, w rozmowie zapomocą alfabetu, Klelja nie czyniła mu wymówek; oznajmiła mu, że niebezpieczeństwo otrucia jest mniejsze; młodzież nadskakująca kuchareczkom z pałacu gubernatora napadła Barbona i niemal go zatłukła; prawdopodobnie nie będzie się już śmiał pokazać w kuchni. Klelja wyznała, że ośmieliła się skraść dla Fabrycego ojcu odtrutkę i posyła ją mu; najważniejsze jest, aby bez wahania odrzucał wszelkie pożywienie, któreby miało jakiś niezwykły smak.
Klelja długo oblegała pytaniami don Cezara, nie mogła dojść skąd pochodzi sześć tysięcy cekinów które otrzymał Fabrycy; w każdym razie był to wyborny znak: surowość zmniejsza się.
Epizod z trucizną niezmiernie posunął sprawy naszego więźnia; wprawdzie nie zdołał uzyskać najlżejszego wyznania, które byłoby podobne do miłości, ale miał szczęście żyć w najpoufalszem zbliżeniu z Klelją. Co rano, a często i wieczór, wiedli z sobą długie rozmowy zapomocą alfabetu; co wieczór, o dziewiątej, Klelja przyjmowała długi list, a niekiedy odpowiadała nań kilkoma słowy; posyłała mu gazety i książki; wreszcie ugłaskała Grilla tak, że przynosił Fabrycemu chleb i wino, które mu doręczała codzień pokojówka Klelji. Dozorca wywnioskował stąd, że gubernator nie był w porozumieniu z ludźmi którzy kazali Barbonowi otruć młodego Monsignora, i bardzo był z tego rad, zarówno jak wszyscy jego towarzysze, ustaliło się bowiem w więzieniu przysłowie: wystarczy spojrzeć na monsignore del Dongo, aby zaraz otworzył sakiewkę.
Fabrycy zrobił się bardzo blady; brak ruchu szkodził jego zdrowiu; poza tem nigdy nie był tak szczęśliwy. Ton rozmów z Klelją był serdeczny, niekiedy bardzo wesoły. Jedynemi momentami, w których nie oblegały Klelji przeczucia i wyrzutu, były te, które spędzała z Fabrycym. Jednego dnia, powiedziała mu niebacznie:
— Podziwiam pańską delikatność: ponieważ jestem córką gubernatora, nie wspomina mi pan nigdy o chęci odzyskania swobody!
— Bo też wcale nie żywię tak niedorzecznej chęci, odparł Fabrycy; gdybym wrócił do Parmy, jakżebym panią widywał? a życie stałoby mi się nie do zniesienia, gdybym nie mógł mówić pani wszystkiego co myślę... nie, nie ściśle tego co myślę, na to pani nie pozwala; ale, ostatecznie, mimo pani niegodziwości, żyć nie widując pani codzień, byłoby dla mnie męką dotkliwszą niż to więzienie! W życiu nie byłem równie szczęśliwy!... Czy to nie zabawne, że szczęście oczekiwało mnie w więzieniu?
— Wieleby można o tem powiedzieć, odparła Klelja, przybierając nagle poważny, prawie posępny wyraz.
— Jakto! wykrzyknął Fabrycy zaniepokojony, czyżby mi groziło, że stracę to tak maleńkie miejsce, które zdołałem zyskać w pani sercu, a które stanowi jedyną mą radość na świecie?
— Tak, rzekła, mam powód mniemać, że pan nie jest ze mną uczciwy, mimo że skądinąd uchodzi pan za dwornego kawalera; ale nie chcę dziś mówić o tem.
To szczególne zwierzenie rzuciło na rozmowę cień zakłopotania: co chwila oboje mieli łzy w oczach.
Generalny poborca Rassi wciąż marzył o zmianie nazwiska; miał dość tego pod którem się wsławił, chciał zostać baronem Riva. Hrabia Mosca znowuż pracował, z całą zręcznością do jakiej był zdolny, nad tem aby wzmocnić u tego przedajnego sędziego namiętność do baronji, tak jak starał się podsycić w księciu niedorzeczną nadzieję zostania królem Lombardji. Były to jedyne środki, jakie zdołał wynaleźć, aby odwlec śmierć Fabrycego.
Książę powiadał do Rassiego:
— Dwa tygodnie rozpaczy i dwa tygodnie nadziei, to dieta, której cierpliwem stosowaniem zdołamy złamać tę dumną kobietę; taką kolejną odmianą łagodności i srogości ujarzmia się wkońcu najnarowistsze rumaki. Przypalaj śmiało!
W istocie, co dwa tygodnie na nowo zaczynały obiegać w Parmie pogłoski o bliskiej śmierci Fabrycego. Pogłoski te grążyły nieszczęsną księżnę w ostatecznej rozpaczy. Wierna postanowieniu nie wciągała hrabiego w swój upadek, widywała go jedynie dwa razy na miesiąc; ale okrucieństwo jej wobec biednego człowieka znalazło karę w atakach rozpaczy, w jakich pędziła życie. Napróżno Mosca, przezwyciężając zazdrość jaką budziły w nim zaloty urodziwego Baldi, pisywał do księżnej, kiedy nie mógł jej widzieć, i udzielał jej wszystkich wiadomości jakie zawdzięczał oddaniu przyszłego barona Riva; aby się oprzeć złowrogim pogłoskom, jakie obiegały bezustanku o Fabrycym, księżna potrzebowałaby pędzić życie obok dzielnego i rozumnego człowieka jak hrabia Mosca; nicość Baldiego, zostawiając ją własnym myślom, czyniła jej egzystencję straszną, a hrabia nie mógł jej udzielić otuchy.
Zapomocą rozmaitych, dość zmyślnych pozorów, minister zdołał nakłonić swego pana, aby, w zaprzyjaźnionym zamku, w samem sercu Lombardji, w okolicach Sarono, złożono archiwa skomplikowanych intryg, przy pomocy których Ranucy Ernest IV żywił szaloną nadzieję zostania konstytucyjnym królem tej pięknej krainy.
Więcej niż dwadzieścia tych kompromitujących dokumentów było pisanych ręką księcia lub przez niego podpisanych; otóż, w razie gdyby życie Fabrycego było poważnie zagrożone, hrabia miał zamiar oznajmić Jego Wysokości, że wyda te dokumenty pewnej wielkiej potencji, która jednem słowem mogła unicestwić parmeńskie książątko.
Mosca czuł się pewny przyszłego barona Riva, lękał się jedynie trucizny; zamach Barbona zaniepokoił go mocno, do tego stopnia, iż postanowił odważyć się na krok pozornie szalony. Pewnego ranka, udał się do bram cytadeli, i kazał wezwać generała Fabia Conti, który zeszedł aż do bastjonu; tam, w czasie przyjacielskiej przechadzki, hrabia nie zawahał się mu powiedzieć, po uprzejmym i słodkawym wstępie:
— Jeżeli Fabrycy zginie w podejrzany sposób, tę śmierć mogliby przypisywać mnie; będę uchodził za zazdrośnika; toby mnie okryło śmiesznością i bezwarunkowo tego nie chcę. Zatem, aby się z tego oczyścić, jeśli on zginie z jakiej choroby, zabiję pana własną ręką; może pan być tego pewny. — Generał Fabio Conti odpowiedział bardzo wyniośle, gadał wiele o swem męstwie, ale wzrok hrabiego utkwił mu w pamięci.
Niedługo potem, jak gdyby zmówiwszy się z hrabią, poborca Rassi pozwolił sobie na nieopatrzność bardzo szczególną u takiego człowieka. Wzgarda, związana z jego imieniem, które stało się obelgą w ustach motłochu, przyprawiała go o chorobę, od czasu jak miał nadzieję uwolnić się od niej. Przesłał generałowi Conti urzędowy odpis wyroku, który skazywał Fabrycego na dwanaście lat twierdzy. Wedle prawa, należało to uczynić zaraz nazajutrz po odesłaniu Fabrycego do więzienia; ale było rzeczą niesłychaną w Parmie, tym kraju tajności, aby władze sądowe, pozwoliły sobie na taki krok bez wyraźnego rozkazu panującego. W istocie, jak tu podsycać co dwa tygodnie obawy księżnej, oraz ujarzmić — wedle wyrażenia władcy — tę hardą naturę, skoro raz urzędowy odpis wyroku opuścił kancelarję? W wilję dnia, w którym generał otrzymał papier od poborcy Rassiego, dowiedział się, że skrybę Barbona obito gdy wracał późną nocą do cytadeli; wyciągnął stąd wniosek, że niema już w pewnych sferach mowy o pozbyciu się Fabrycego. Przez ostrożność, która ocaliła Rassiego od skutków jego szaleństwa, generał nie wspomniał księciu, podczas pierwszej audjencji, którą uzyskał, o doręczonej mu urzędowej kopji wyroku. Szczęściem dla spokoju biednej księżnej, hrabia doszedł, iż niezręczny zamach Barbona był jedynie osobistą zemstą, i polecił udzielić skrybie wspomnianej przestrogi.
Fabrycy zdziwił się przyjemnie, kiedy, po stu trzydziestu pięciu dniach więzienia w dość ciasnej klatce, dobry kapelan don Cezar odwiedził go pewnego czwartku aby się z nim przejść po tarasie: nie upłynęło dziesięć minut, a Fabrycy, odurzony powietrzem, omdlał.
Don Cezar użył tego wypadku za pretekst, aby mu użyczyć codzień półgodzinnej przechadzki. Było to głupstwo: te częste przechadzki wróciły niebawem naszemu bohaterowi siły, których nadużył.
Serenady odbywały się często; służbisty gubernator znosił je dlatego, że wiązały wobec margrabiego Crescenzi Klelję, której charakter niepokoił ojca; miał mętne poczucie, że między nim a córką niema najmniejszego punktu styczności, i wciąż lękał się jakiegoś szaleństwa z jej strony. Mogła uciec do klasztoru, i wówczas byłby bezbronny. Pozatem, generał obawiał się, aby ta muzyka, której dźwięki mogły przenikać do kaźni przeznaczonych dla najczarniejszych liberałów, nie zawierała jakiego sygnału. I sami muzykanci niepokoili go również; tuż po ukończeniu serenady, zamykano ich na klucz w sieniach pałacu, które w dzień służyły za biura dla generalnego sztabu; wypuszczano ich aż nazajutrz, dobrze ku południowi. Sam gubernator, stojąc na moście niewolnika, kazał ich obszukiwać w swojej obecności i, zanim wrócił im wolność, powtarzał po kilka razy, że każe natychmiast powiesić tego, któryby przyjął najmniejsze zlecenie do którego z więźniów. Wiedzieli, że ten strachajło, wciąż drżący przed niełaską, gotów byłby dotrzymać słowa: toteż margrabia Crescenzi zmuszony był potrójnie opłacić muzykantów, bardzo krzywych o tę noc spędzoną w więzieniu.
Wszystko co księżna mogła wymóc, i z wielkim trudem, na tchórzostwie jednego z tych ludzi, to iż weźmie list, aby go oddać gubernatorowi. List był adresowany do Fabrycego: księżna ubolewała nad fatalnością, która sprawiała, iż, w ciągu tych pięciu miesięcy, przyjaciele nie mogli z nim nawiązać porozumienia.
Na wstępie do cytadeli, przekupiony grajek rzucił się do kolan generała i wyznał, że jakiś nieznajomy ksiądz tak nalegał nań aby przyjął list adresowany do pana del Dongo, iż nie śmiał odmówić; ale, wierny swoim obowiązkom, oddaje go bezzwłocznie do rąk Jego Ekscelencji.
Generał był bardzo rad: znał środki jakiemi rozporządzała księżna, i mocno się lękał aby go nie wywiodła w pole. Uszczęśliwiony, pośpieszył pokazać list swemu panu, który był niemniej zachwycony.

— Tak więc, sprawność mojej administracji zdołała mnie pomścić! Ta dumna kobieta cierpi od pięciu miesięcy! Ba, któregoś dnia każę wznieść szubienicę: rozszalała jej wyobraźnia będzie niechybnie przekonana, że to dla tego smarkacza del Dongo.

XX

Jednej nocy, około pierwszej z rana, Fabrycy, leżąc na oknie, wystawił głowę przez otwór w żaluzji i patrzył na gwiazdy, oraz na bezkresny horyzont, którym napawa się oko ze szczytu wieży. Oczy jego, błądzące po równinie Padu, zauważyły przypadkiem małe dość żywe światełko, biegnące jak gdyby z wysokiej wieży. Tego światła nie widać z równiny, zauważył Fabrycy, gruby mur nie pozwala go dojrzeć: to musi być jakiś sygnał na odległość. Naraz zauważył, że to światło pokazuje się i znika w bliskich odstępach. To jakaś dziewczyna rozmawia ze swoim kochankiem z sąsiedniej wsi. Policzył dziewięć błysków: to N; później, znowu po pauzie, jeden: to A; to znaczy razem Ina.
Jakież były jego radość i zdumienie, kiedy te światła, wciąż przerywane pauzami, stworzyły następujące słowa:

INA PENSA A TE

Oczywiście, Gina myśli o tobie!
Odpowiedział natychmiast błyskami lampy w uczynionym przez siebie otworze:

FABRYCY CIĘ KOCHA!

Korespondencja trwała do rana. Była to sto sześćdziesiąta noc jego niewoli; powiedziano mu, że od czterech miesięcy znaki te powtarzają się co noc. Ale każdy mógł je dojrzeć i zrozumieć; spróbowano tedy tej nocy umówić skróty: trzy szybkie błyski oznaczały Ginę; cztery, księcia; dwa hrabiego Mosca; dwa szybkie błyski a po nich dwa wolne znaczyły ucieczka. Przyjęto na przyszołść dawny alfabet alla Monaca, który, iżby go nie odgadli niepowołani, zmienia porządek liter i daje im dowolne liczby: A naprzykład nosi numer 10; B numer 3; to znaczy że trzy migania lampy znaczą B, dziesięć migań A, i t. d. Chwila ciemności rozdziela słowa. Umówiono się na dzień następny na pierwszą po północy, i nazajutrz księżna przybyła do tej wieży o ćwierć mili od miasta. Oczy jej napełniły się łzami na widok sygnałów Fabrycego, którego śmierć tak często opłakiwała. Powiedziała mu sama zapomocą migania lampy: Kocham cię, odwagi, nadziei. Ćwicz swoje siły w celi, trzeba ci będzie całej mocy ramion. Nie widziałam go, powiadała sobie księżna, od czasu koncertu, gdy zjawił się w moim salonie przebrany za strzelca. Kto byłby wówczas przypuszczał los, jaki nas czeka!
Księżna kazała dawać znaki, zwiastujące Fabrycemu, że niebawem będzie uwolniony dzięki dobroci monarchy (znaki mógłby ktoś przejąć); następnie zaczęła mu mówić czułości, nie mogła się od niego oderwać. Jedynie perswazje Lodovica, który, dla swych usług oddanych Fabrycemu, stał się jej prawą ręką, zdołały ją nakłonić, już blisko świtu, do poniechania sygnałów, mogących ściągnąć uwagę jakiegoś nieżyczliwego oka. Ta kilkakrotna zapowiedź oswobodzenia pogrążyła Fabrycego w głębokim smutku. Zauważywszy to nazajutrz, Klelja popełniła tę nierozwagę, że spytała o przyczynę.
— Grozi mi to, że będę musiał mocno zmartwić księżnę.
— I czegóż może żądać księżna, czegoby jej pan odmówił? wykrzyknęła Klelja, zdjęta najżywszą ciekawością.
— Chce abym opuścił więzienie, odparł, a na to nie zgodzę się nigdy.
Klelja nie zdołała odpowiedzieć; spojrzała nań i zalała się łzami. Gdyby mógł z nią mówić zbliska, możeby w tej chwili uzyskał wyznanie uczuć, których niepewność pogrążała go nieraz w głębokim smutku; czuł, że życie bez miłości Klelji byłoby pasmem goryczy i tęsknoty. Miał uczucie, że nie warto żyć poto aby odnaleźć te same uciechy, które miały dlań urok dopóki nie znał miłości. Mimo że samobójstwo nie jest jeszcze w modzie we Włoszech, myślał o niem jako o ucieczce, gdyby los rozdzielił go z Klelją.
Nazajutrz otrzymał od niej długi list.
„Trzeba, drogi przyjacielu, abyś wiedział prawdę: nieraz, od czasu jak jesteś tutaj, sądzono w Parmie, że nadeszła twoja ostatnia godzina. Prawda, że skazano cię jedynie na dwanaście lat twierdzy; ale, niestety, niepodobna wątpić że wszechpotężna nienawiść dybie na twoje losy. Dwadzieścia razy drżałam, aby trucizna nie przecięła twoich dni: chwytaj tedy wszelkie możliwe środki aby się stąd wydostać. Widzisz, że dla ciebie depcę najświętsze obowiązki; osądź grozę niebezpieczeństwa z tego co ważę ci się powiedzieć, a co jest tak niewłaściwe w moich ustach. Jeżeli trzeba koniecznie, jeżeli niema innej nadziei, uciekaj. Każda chwila którą spędzisz w tej twierdzy, może grozić twemu życiu; pomyśl, że jest na dworze stronnictwo, którego nie powstrzymała nigdy perspektywa zbrodni. Czyż nie widzisz, że wszystkie zakusy tego stronnictwa odwraca nieporównana zręczność hrabiego Mosca? Otóż, odkryto niezawodny sposób wygnania go z Parmy, mianowicie rozpacz księżnej, a czyż nie są aż nadto pewni, że wtrąci ją w tę rozpacz śmierć młodego więźnia? To jedno słowo, na które niema odpowiedzi, zdoła ci oświetlić położenie. Mówisz, że masz dla mnie przyjaźń; pomyśl tedy, że niezwyciężone przeszkody bronią, aby to uczucie mogło kiedy utrwalić się między nami. Spotkaliśmy się w młodości, podaliśmy sobie pomocną dłoń w krytycznym momencie; los pomieścił mnie w tem strasznem miejscu, iżbym mogła złagodzić twą niedolę, ale czyniłabym sobie wiekuiste wyrzuty, gdyby złudzenia, których nic nie uprawnia i nie uprawni nigdy, kazały ci poniechać jakiegokolwiek sposobu ocalenia swego życia. Straciłam spokój duszy przez okrutną nierozwagę, jaką popełniłam, wymieniając z tobą znaki sympatji. Jeśli nasze dziecinne igraszki z alfabetem wiodą cię do złudzeń tak mało uzasadnionych a tak zgubnych, napróżno na swoje usprawiedliwienie przypominałabym sobie zamach Barbona. W ten sposób wtrąciłabym cię w niebezpieczeństwo o wiele straszniejsze, o wiele pewniejsze, sądząc że cię ratuję od chwilowej katastrofy; a nierozwaga moja byłaby nie do wybaczenia, jeśli wzbudziła w tobie uczucia zdolne cię skłonić do oporu wobec rad księżnej. Widzisz, do czego mnie zmuszasz, trzeba mi wciąż powtarzać: uciekaj, każę ci...“
List był bardzo długi; niektóre ustępy jak np. owo każę ci, któreśmy właśnie przepisali, przejmowała Fabrycego dreszczem rozkosznej nadziei; zdało mu się, że, o ile wyrażenia są nader ostrożne, o tyle charakter uczuć jest wcale tkliwy. To znów, chwilami, ponosił koszta swego zupełnego niedoświadczenia w tego rodzaju wojnie; widział w liście Klelji jedynie prostą sympatję lub proste współczucie.
Zresztą, to czego się dowiedział, nie zmieniło ani na chwilę jego zamiarów: przypuściwszy nawet że niebezpieczeństwa jakie mu Klelja odmalowała są bardzo realne, czy chwilowe niebezpieczeństwo jest zbyt drogim okupem za szczęście widywania jej codzień? Jakież czekało go życie, gdyby się na nowo schronił do Bolonji lub Florencji, uciekłszy bowiem z cytadeli, nie mógł mieć nadziei aby mu pozwolono żyć w Parmie. A nawet gdyby książę się tak zmienił, żeby go wypuścił na wolność (rzecz mało prawdopodobna, wobec tego, że on, Fabrycy, stał się dla potężnej policji, środkiem obalenia hrabiego Mosca), cóż za życie pędziłby w Parmie rozdzielony z Klelją nienawiścią dwóch stronnictw? Raz lub dwa razy na miesiąc, przypadek sprowadziłby ich może do jednego salonu; ale nawet wówczas jakaż mogła być między nimi rozmowa? Jak odnaleźć tę serdeczną poufałość, którą obecnie każdego dnia cieszył się po kilka godzin? czem była rozmowa w salonie w porównaniu z ich alfabetem? Więc gdyby nawet przyszło mi okupić niebezpieczeństwem to rozkoszne życie i tę jedyną możliwość szczęścia, cóż w tem złego? I czyż to samo nie jest szczęściem móc jej dać w ten sposób dowód swojej miłości?
Fabrycy ujrzał w liście Klelji jedynie sposobność poproszenia jej o schadzkę; był to stały cel wszystkich jego pragnień. Mówił z nią raz i to tylko chwilę, w dniu przyjęcia do więzienia; od tego czasu upłynęło przeszło dwieście dni.
Nastręczał się łatwy sposób widzenia z Klelją: poczciwy don Cezar przyzwalał Fabrycemu pół godziny przechadzki na terasie wieży Farneze, co czwartek w dzień; ale w inne dnie tygodnia, przechadzka ta, którą mogli zauważyć mieszkańcy Parmy i okolic, coby poważnie naraziło gubernatora, odbywała się dopiero z zapadnięciem nocy. Na terasę prowadziły jedynie schodki dzwonnicy, należącej do owej kaplicy tak posępnie przybranej czarnym marmurem, którą czytelnik przypomina sobie może. Grillo prowadził Fabrycego do tej kaplicy i otwierał mu drzwi na schodki: obowiązkiem jego było iść za nim, że jednak wieczory zaczynały być chłodne, dozorca puszczał go samego, zamykał go na klucz w dzwonnicy łączącej się z terasą i wracał grzać się do izby. I ot, któregoś wieczora, czyż Klelja w towarzystwie panny służącej nie mogłaby się znaleźć w kapliczce z czarnego marmuru?
Cały długi list, jakim Fabrycy odpowiedział na pismo Klelji, obliczony był na to, aby uzyskać tę schadzkę. Poza tem, zwierzał się jej otwarcie, jak gdyby chodziło o kogo innego, z racyj, które go skłaniają do pozostania w cytadeli.
Naraziłbym się tysiąc razy na śmierć, aby mieć szczęście rozmowy z panią zapomocą naszego alfabetu, który obecnie idzie nam tak gładko, a pani chce abym popełnił to głupstwo i skazywał się na wygnanie w Parmie lub może w Bolonji albo we Florencji! Żądasz, abym dobrowolnie oddalał się od ciebie! Wiedz, że to jest dla mnie niepodobieństwem: próżno dawałbym słowo, nie mógłbym go dotrzymać.
Rezultatem tej prośby o schadzkę było zniknięcie Klelji, które trwało całe pięć dni; przez pięć dni zachodziła do ptaszkami jedynie w godzinach, w których wiedziała że Fabrycy nie może korzystać z okienka. Fabrycy był w rozpaczy; wywnioskował z tej nieobecności, że, mimo pewnych spojrzeli które rozkołysały w nim szalone nadzieje, nigdy nie budził w Klelji innych uczuć poza prostą przyjaźnią. W takim razie, powiadał sobie, co mi zależy na życiu? niech mi je książę odbierze, zrobi mi łaskę; racja więcej aby nie opuszczać twierdzy. Z uczuciem głębokiej niechęci odpowiadał co noc na sygnały świetlne. Księżna myślała, że zupełnie oszalał, kiedy w biuletynie, który Lodovico przynosił jej co rano, wyczytała te dziwne słowa: Nie chcę uciekać; chcę umrzeć tutaj!
Przez tych pięć dni, tak okrutnych dla Fabrycego, Klelja była jeszcze nieszczęśliwsza; powzięła tę myśl, tak dręczącą dla szlachetnej duszy: obowiązkiem moim jest umknąć do klasztoru zdala od cytadeli; kiedy Fabrycy będzie wiedział, że mnie tu już niema, a każę mu to powiedzieć przez Grilla i innych dozorców, wówczas zdecyduje się na ucieczkę. Ale klasztor, to znaczy wyrzec się na zawsze widoku Fabrycego; a wyrzec się jego widoku, gdy daje tak oczywiste dowody, że uczucia wiążące go niegdyś do księżnej już nie istnieją! jakiż bardziej wzruszający dowód miłości może dać młody człowiek: po siedmiu miesiącach więzienia, które poważnie naraziły jego zdrowie, wzdraga się odzyskać wolność. Człowiek płochy, jakim przedstawiały Fabrycego ploteczki dworskie, poświęciłby dwadzieścia kochanek aby wyjść o dzień wcześniej z cytadeli, a czegóżby nie uczynił aby wyjść z więzienia, gdzie każdy dzień mógł położyć koniec jego życiu?
Klelji zbrakło odwagi; popełniła ten straszny błąd, że nie schroniła się do klasztoru, co dałoby jej zarazem swobodę zerwania z margrabią. Raz popełniwszy ten błąd, jak mogła się oprzeć młodemu człowiekowi tak miłemu, naturalnemu, tkliwemu, który narażał życie na straszne niebezpieczeństwa aby uzyskać proste szczęście ujrzenia jej z okna do okna? Po pięciu dniach okrutnej walki, przerywanej chwilami wzgardy dla samej siebie, Klelja zdecydowała się odpowiedzieć na list, w którym Fabrycy błagał o schadzkę w kaplicy. Prawda, że odmówiła, i to dość surowo; ale od tej chwili straciła spokój; wciąż wyobrażała sobie Fabrycego ginącego od trucizny; raz po raz wpadała do ptaszkami; czuła namiętną potrzebę upewnienia się własnemi oczami że Fabrycy żyje.
Jeśli jest jeszcze w fortecy, powiadała sobie, jeśli grożą mu wszystkie okropności jakie stronnictwo Raversi knuje przeciw niemu dla pozbycia się hrabiego Mosca, to dlatego, że nie miałam odwagi schronić się do klasztoru! Jakiż miałby pozór aby tu zostać jeszcze, gdyby zyskał pewność, że ja znikłam stąd na zawsze?
Ta dziewczyna, tak nieśmiała i dumna, doszła do tego, że naraziła się na możliwość odmowy ze strony dozorcy Grilla; co więcej, wystawiła się na wszystkie komentarze, jakiemi człowiek ten mógł opatrzyć jej osobliwą prośbę. Poniżyła się do tego stopnia, że go wezwała i, głosem, który drżeniem swem zdradzał jej tajemnicę, zwierzyła mu, że Fabrycy niedługo odzyska wolność, że księżna Sanseverina krząta się koło tej sprawy, że często zachodzi potrzeba szybkiego porozumienia z więźniem, i że, słowem, prosi jego, Grilla, aby pozwolił Fabrycemu wykonać otwór w żaluzji zasłaniającej jego okno, iżby mu mogła udzielić wiadomości otrzymywanych kilka razy dziennie od pani Sanseverina.
Ledwie dozorca wyszedł, Klelja dała sygnał umówiony z Fabrycym od ważnego wypadku; wyznała mu wszystko co uczyniła. Chcesz zginąć od trucizny, dodała; otóż, mam nadzieję zdobyć się niebawem na to, aby opuścić ojca i schronić się gdzieś w klasztorze. Oto co panu będę zawdzięczała; wówczas, mam nadzieję, nie będzie się pan opierał planom, które mogą cię stąd wydobyć. Dopóki pan tu jest, przeżywam chwile okropne, szalone; w życiu nie sprawiłam niczyjego nieszczęścia, a mam uczucie, iż ja jestem przyczyną, że pan umrze. Gdyby nawet chodziło o nieznajomego, ta myśl wystarczyłaby aby mnie doprowadzić do rozpaczy; a cóż dopiero kiedy sobie wyobrażę, że przyjaciel, którego nierozwaga sprawia mi wiele przykrości, ale którego, ostatecznie, widuję od tak dawna codzień, wije się w tej chwili w śmiertelnych męczarniach. Niekiedy czuję potrzebę spytania pana samego, czy pan żyje!
Aby się zbyć tej strasznej boleści, poniżyłam się do błagania o łaskę sługi, który mógł mi jej odmówić i który jeszcze może mnie zdradzić. Zresztą, byłoby to może szczęście dla mnie, gdyby mnie oskarżył przed ojcem; natychmiast znalazłabym się w klasztorze, nie byłabym mimowolną wspólniczką pańskiego szaleństwa. Ale niech mi pan wierzy, to nie może trwać; musisz się poddać rozkazom księżnej. Czy jesteś zadowolony, okrutny przyjacielu? to ja, ja błagam cię o to bym mogła zdradzić ojca. Zawołaj Grilla i daj mu pieniądze.
Fabrycy był tak rozkochany, najprostsze życzenie Klelji przyprawiało go o taki lęk, że nawet to niezwykłe wyznanie nie dało mu pewności że ona go kocha. Zawołał Grilla, któremu wynagrodził hojnie minione usługi, na przyszłość zaś powiedział mu, że za każdy dzień, w którym mu pozwoli używać okienka w żaluzji, otrzyma cekina. Grillo przyjął te warunki z wielkiem zadowoleniem.
— Będę z panem mówił z ręką na sercu, Ekscelencjo; czy pogodzi się pan z koniecznością zimnego obiadu? Jest bardzo prosty sposób uniknięcia trucizny. Ale proszę pana o ścisłą dyskrecję; dozorca powinien wszystko widzieć, a niczego się nie domyślać. W miejsce jednego, postaram się panu o kilka psów; nim pan co spożyje, da im pan skosztować. Co się tyczy wina, oddam panu swoje; będzie pan pił tylko z butelek które ja napocznę. Ale, jeśli Wasza Ekscelencja chce mnie zgubić na zawsze, wystarczy aby pan zwierzył te szczegóły panience. Kobieta jest zawsze kobietą; jeżeli jutro się poróżni z panem, pojutrze, aby się zemścić, opowie wszystko ojcu, dla którego największą radością byłoby mieć za co powiesić dozorcę. Po Barbone to może najniegodziwszy człowiek w całej cytadeli; obyty jest z trucizną, może pan być pewny, i nie darowałby mi tego pomysłu z pieskami.
Którejś nocy powtórzyła się serenada. Teraz Grillo odpowiadał na wszystkie pytania Fabrycego: przyrzekł sobie wszelako być ostrożnym i nie zdradzić panny Klelji, która, wedle niego, mając zaślubić margrabiego Crescenzi, najbogatszego człowieka w Parmie, bawiła się mimo to w miłostki — o ile mury pozwalały — z przystojnym monsignorkiem. Ale, odpowiadając na pytania Fabrycego, dodał nieopatrznie: „Mówią, że niedługo ma się z nią ożenić“. Można sobie wyobrazić wrażenie, jakie te proste słowa wywarły na Fabrycym.
W nocy odpowiedział na sygnały jedynie poto, aby oznajmić, że jest chory. Nazajutrz o dziesiątej, kiedy Klelja zjawiła się w ptaszkami, spytał jej ceremonjalnym tonem, bardzo nowym między nimi, czemu mu nie powiedziała poprostu, że kocha margrabiego i że ma niebawem za niego wyjść.
— Dlatego że to nieprawda, odpowiedziała Klelja podrażniona. Trzeba dodać, że reszta odpowiedzi była mniej jasna: Fabrycy podkreślił to i skorzystał ze sposobności aby znów prosić o schadzkę. Klelja, która widziała, że szczerość jej spotyka się z niewiarą, zgodziła się prawie natychmiast, zwracając wszakże uwagę Fabrycego, że gubi ją na zawsze w oczach Grilla. Wieczorem, kiedy było zupełnie ciemno, zjawiła się, w towarzystwie panny służącej, w kaplicy. Zatrzymała się w środku, obok wiecznej lampki; pokojówka i Grillo cofnęli się ku drzwiom. Klelja, cała drżąca, przygotowała piękne przemówienie; postanawiała sobie nie uczynić żadnego kompromitującego wyznania. Ale logika namiętności nie zna paktów; żąda dowiedzenia się prawdy, nie pozwala jej zachować czczych względów, tak jak bezgraniczne oddanie niweczy obawę obrażenia ukochanej osoby. Fabrycy olśniony był pięknością Klelji; od ośmiu miesięcy widział z tak bliska jedynie dozorcę. Ale nazwisko margrabiego Crescenzi zbudziło w nim całą wściekłość, która wzmogła się, skoro spostrzegł że Klelja odpowiada wymijająco; sama Klelja zrozumiała, że pomnaża podejrzenia miast je rozproszyć. Uczucie to było dla niej zbyt okrutne.
— Czy bardzo będzie się pan czuł szczęśliwy — odparła jak gdyby z gniewem i ze łzami w oczach — jeśli mi każesz zdeptać wszystko co jestem winna samej sobie? Do trzeciego września zeszłego roku, czułam jedynie odrazę do mężczyzn, którzy starali mi się nadskakiwać. Żywiłam bezgraniczną, zapewne przesadną wzgardę dla typu dworaka; wszystko, co było szczęśliwe na tym dworze, mierziło mnie. Podbił mnie natomiast urok więźnia, którego, dnia trzeciego września, przyprowadzono do tej cytadeli. Przechodziłam, zrazu nie zdając sobie z tego sprawy, męki zazdrości. Powaby zachwycającej kobiety, którą dobrze znałam, były niby pchnięcia sztyletu dla mego serca, ponieważ sądziłam i sądzę jeszcze potrosze, że ten więzień ją kocha. Niebawem, natarczywość margrabiego Crescenzi, który ubiegał się o moją rękę, wzrosła; margrabia jest bardzo bogaty, a my nie mamy żadnego majątku. Odtrącałam z lekkiem sercem jego zaloty, kiedy ojciec wymówił straszliwe słowo klasztor; zrozumiałam, że jeśli opuszczę cytadelę, nie będę już mogła czuwać nad życiem jeńca, którego los był mi drogi. Arcydziełem mej przemyślności było to, że, aż do tej chwili, jeniec ów nie miał pojęcia o niebezpieczeństwie grożącem jego życiu. Przyrzekłam sobie nie zdradzić ani ojca, ani swojej tajemnicy; ale ta kobieta energiczna, genjalna, o potężnej woli, ofiarowała, jak sądzę, młodemu więźniowi sposoby ucieczki: odepchnął je, chcąc mnie zarazem przekonać, że, jeśli wzdraga się opuścić cytadelę, to aby się nie oddalić ode mnie. Wówczas, popełniłam wielki błąd; walczyłam pięć dni, powinnam była natychmiast schronić się do klasztoru i opuścić twierdzę: był to równocześnie prosty sposób zerwania z margrabią. Nie miałam siły opuścić cytadeli, i dziś jestem zgubioną dziewczyną: oddałam serce człowiekowi płochemu; wiem jak żył w Neapolu; czemuż mam przypuszczać, że się zmienił? Zamknięty w surowem więzieniu, zaczął się zalecać do jedynej kobiety którą widział; ot, rozmowa z nią była połączona z trudnościami, zabawa ta przybrała pozór namiętności. Ponieważ więzień ten zdobył sobie rozgłos przez swą odwagę, wyobraża sobie, iż dowiedzie, że miłość jego jest czemś więcej niż przelotnym kaprysem, narażając się na dość wielkie niebezpieczeństwa aby widywać nadal osobę, którą rzekomo kocha. Ale, z chwilą gdy znajdzie się w dużem mieście, otoczony na nowo pokusami, stanie się tem czem zawsze był, światowcem goniącym za rozrywką, za miłostkami, a jego biedna towarzyszka więzienia dokończy dni w klasztorze, zapomniana przez tego zmiennika i ze śmiertelną zgryzotą że mu otworzyła swe serce.
Orędzie to, z którego podajemy jedynie główne fakty, wywołało, jak można się domyślić, sprzeciwy Fabrycego. Był zakochany bez pamięci; toteż przekonany, że nikogo nie kochał przed ujrzeniem Klelji i że losem jego było żyć jedynie dla niej.
Czytelnik wyobraża sobie piękne rzeczy, które jej rozpowiadał; wreszcie, pokojówka ostrzegła panią, że wybiło wpół do dwunastej i że generał może wrócić lada chwila. Rozstanie było bolesne.
— Widzę pana ostatni raz, rzekła Klelja: zamach, który jest w oczywistym interesie kliki Raversi, może panu dostarczyć okrutnego sposobu dowiedzenia mi, że nie jest pan zmiennikiem — Klelja opuściła Fabrycego dławiąc się od łez i umierając ze wstydu że nie może ich ukryć przed pokojówką ani zwłaszcza przed dozorcą. Druga rozmowa była możliwa aż wtedy, kiedy generał oznajmi, że wybiera się na wieczór do miasta; że zaś od czasu uwięzienia Fabrycego i ciekawości jaką budziło ono na dworze, uważał za bezpieczniejsze prawie ciągle udawać atak podagry, wyprawy jego do miasta, regulowane zasadami wytrawnej polityki, decydowały się często dopiero w chwili wsiadania do powozu.
Od tego wieczora w marmurowej kaplicy, życie Fabrycego było jednem upojeniem. Wielkie przeszkody, to prawda, stały jeszcze na drodze do szczęścia, ale wreszcie miał tę niespodziewaną radość, że posiada miłość boskiej istoty, która pochłaniała wszystkie jego myśli.
Trzeciego dnia po tem widzeniu, sygnały świetlne skończyły się bardzo wcześnie, mniej więcej około północy; w chwili gdy się kończyły, omal nie roztrzaskała Fabrycemu głowy wielka ołowiana kula, która, przeleciawszy ponad górnem skrzydłem żaluzji, przedarła papierowe szyby i wpadła do pokoju.
Ta wielka kula nie była ani w przybliżeniu tak ciężka jakby to wróżyły jej rozmiary. Fabrycy otworzył ją z łatwością i znalazł list od księżnej. Za pośrednictwem arcybiskupa, koło którego chodziła troskliwie, udało się jej pozyskać żołnierza z cytadeli. Człowiek ten, zręczny strzelec z procy, oszukiwał czujność szyldwachów rozstawionych dokoła pałacu gubernatora lub też wchodził z nimi w porozumienie.
„Trzeba ci się wymknąć po linach; drżę cała dając ci tę straszliwą radę, waham się przeszło od dwóch miesięcy wymówić to słowo; ale widoki na przyszłość stają się z każdym dniem ciemniejsze, można się spodziewać najgorszych rzeczy. Proszę cię, daj natychmiast znać lampą, że cię doszedł ten niebezpieczny list; nie odetchnę, póki nie zobaczę sygnału. Jestem na wieży, odpowiem ci. Otrzymawszy odpowiedź, nie dawaj już sygnału i zajmij się jedynie moim listem“.
Fabrycy usłuchał czemprędzej, dał umówione znaki, na które natychmiast otrzymał zapowiedziany sygnał, poczem czytał dalej.
„Można się spodziewać najgorszych rzeczy; oświadczyli mi to trzej ludzie, do których mam zaufanie. Kazałam im wprzódy zaprzysiąc na Ewangelję, że mi powiedzą prawdę, choćby nawet najokrutniejszą. Pierwszy z tych ludzi zagroził chirurgowi-donosicielowi w Ferrarze, że się nań przewróci z otwartym nożem w ręce; drugi powiedział ci, po twoim powrocie z Belgirate, że byłoby może przezorniej strzelić w łeb stajennemu, który szedł z lasu śpiewając i prowadził angielskiego konika; trzeciego nie znasz: to bandyta, mój przyjaciel, gotowy na wszystko, odważny jak ty; dlatego zwłaszcza prosiłam go aby mi powiedział co powinieneś robić. Każdy zosobna orzekł — nie wiedząc że radzę się i dwóch innych — że lepiej narazić się na skręcenie karku, niż spędzić jeszcze jedenaście lat i cztery miesiące w ciągłej obawie wielce prawdopodobnej trucizny.
„Trzeba ci się przez miesiąc ćwiczyć w celi we wchodzeniu i schodzeniu po sznurze. Potem, w dzień świąteczny w którym załoga otrzyma dodatkową porcję wina, puścisz się na wielkie dzieło. Dostaniesz trzy liny z jedwabiu i z konopi, grubości łabędziego pióra: pierwsza na ośmdziesiąt stóp, aby się spuścić trzydzieści pięć stóp z okna do pomarańczowych drzewek; druga na trzysta stóp — i tu jest trudność z przyczyny ciężaru — aby przebyć sto ośmdziesiąt stóp po ścianie wielkiej wieży; trzecia, na trzydzieści stóp, posłuży do przebycia wału. Spędzam dni całe na studjowaniu muru od strony wschodniej, to znaczy od Ferrary: wyłom uczyniony przez trzęsienie ziemi wypełniono szkarpą, która tworzy równię pochyłą. Mój bandyta upewnia mnie, że podjąłby się zejść tamtędy bez zbytnich trudności, jedynie kosztem paru zadraśnięć, zsuwając się po pochyłości tej szkarpy. Pionowo wynosi to dwadzieścia ośm stóp do samego dołu: ta strona jest najmniej strzeżona.
Jednakże, razem wziąwszy, ów bandyta, który trzy razy uciekał z więzienia i któregobyś pokochał gdybyś go znał; mój bandyta, powiadam, lekki i zwinny jak ty, sądzi że lepiej byłoby spuścić się od strony zachodniej, nawprost pałacyku zajmowanego niegdyś przez Faustę, dobrze ci znanego. Ku tej stronie skłania go wzgląd, że mur, mimo iż lekko pochyły, jest prawie cały porośnięty krzem; są tam ździebełka drzewa, grubości małego palca, które mogą podrapać jeśli się nie uważa, ale których można wybornie się chwytać. Dziś rano oglądałam tę stronę przez doskonałą lunetę: najlepsze miejsce jest tuż pod kamieniem, który wstawiono w balustradę przed paru laty. Poniżej tego kamienia znajdziesz nagą przestrzeń długą na dwadzieścia stóp; trzeba się tam posuwać bardzo wolno (czujesz jak moje serce drży, gdy ci daję te straszliwe wskazówki, ale wszak odwaga polega na tem, aby wybrać mniejsze zło, choćby nawet i ono było straszne); po tej nagiej przestrzeni znajdziesz ośmdziesiąt lub dziewięćdziesiąt stóp gęstego krza, potem trzydzieści stóp trawy i ziela. Następnie, bliżej ziemi, dwadzieścia stóp krzów, i wreszcie dwadzieścia pięć lub trzydzieści stóp świeżo pobielonych.
„Coby mnie skłaniało ku tej stronie, to iż tam, wprost pod nowym kamieniem w balustradzie, znajduje się drewniana chałupa, którą żołnierz wybudował w swoim ogródku a którą przydzielony do twierdzy kapitan inżynierji koniecznie chce mu kazać zburzyć; jest siedmnaście stóp wysoka, pokryta słomą, dachem zaś przytyka do muru cytadeli. Ten dach mnie nęci; w razie — okropna rzecz! — jakiego nieszczęścia, złagodziłby twój upadek. Raz się tam znalazłszy, jesteś w obrębie szańców, które są dość niedbale strzeżone; gdyby cię ktoś chciał zatrzymać, wal z pistoletu i broń się kilka minut. Twój przyjaciel z Ferrary i drugi tęgi chwat, ten którego nazywam bandytą, będą mieli drabinki i nie zawahają się wdrapać na szaniec aby ci przyjść z pomocą.
„Szaniec ma tylko dwadzieścia trzy stóp wysokości i jest bardzo pochyły. Będę czekała pod murem z garścią uzbrojonych ludzi.
„Mam nadzieję przesłać ci jeszcze kilka listów tą samą drogą. Będę powtarzała wciąż te same rzeczy innemi słowami, aby się dobrze porozumieć. Zgadujesz, z jakiem sercem donoszę ci, że człowiek z kulą w łeb stajennemu, który, ostatecznie, jest najzacniejszym człowiekiem i który umiera ze zgryzoty, myśli że się z tego wywiniesz kosztem złamanej ręki. Bandyta, który ma więcej doświadczenia w takich wyprawach, sądzi, że jeżeli zechcesz się spuszczać bardzo wolno, nie gorączkując się, wolność będzie cię kosztowała jedynie parę zadraśnięć. Główna trudność, to wystarać się o liny; o tem też myślę całe te dwa tygodnie, przez które ta idea wypełnia wszystkie moje chwile.
„Nie odpowiadam ci na to szaleństwo, jedyną niedorzeczność jaką powiedziałeś w życiu: „Nie chcę uciekać!“ Człowiek z kulą w łeb stajennemu wykrzyknął, żeś oszalał z nudów. Nie ukrywam ci, że obawiamy się bardzo bliskiego niebezpieczeństwa, które przyspieszy może dzień twojej ucieczki. Gdy będzie trzeba oznajmić ci to niebezpieczeństwo, lampa powie ci kilka razy z rzędu:

Ogień w zamku!
Na co odpowiesz:
Czy moje książki spłonęły?“

List zawierał jeszcze kilka stronic szczegółów; pisany był mikroskopijnem pismem na bardzo cienkim papierze.

— Wszystko to jest bardzo piękne i bardzo dobrze obmyślone, powiadał sobie Fabrycy; winien jestem wiekuistą wdzięczność hrabiemu i księżnej; pomyślą może że się boję, ale nie ucieknę. Czy kto kiedy uciekał z miejsca gdzie zażywa najwyższego szczęścia, aby się skazywać na okropne wygnanie, gdzie mu będzie zbywało wszystkiego, nawet powietrza? Cóż jabym robił po miesiącu we Florencji? przebrałbym się, aby krążyć koło bram tej cytadeli i łowić jedno jej spojrzenie!
Nazajutrz, Fabrycy miał chwilę przestrachu; stał w oknie, koło jedenastej, spoglądając na wspaniały krajobraz i czekając szczęsnej chwili, w której będzie mógł ujrzeć Klelję, kiedy Grillo wpadł bez tchu do pokoju.
— Prędko, prędko, Ekscelencjo, niech się pan rzuci na łóżko i udaje chorego; trzej sędziowie idą tutaj! Będą pana przesłuchiwali; niech się pan dobrze namyśli, nim pan coś powie; przychodzą aby pana zamotać.
To mówiąc, Grillo czemprędzej zamknął okiennicę w żaluzji, pchnął Fabrycego na łóżko i narzucił nań parę płaszczów.
— Niech pan powie, że pan bardzo cierpi, i niech pan mało mówi; zwłaszcza każ pan sobie powtarzać pytania, aby zyskać na czasie.
Weszli trzej sędziowie. Trzej galernicy, powiadał sobie Fabrycy widząc te plugawe fizjognomje, a nie trzej sędziowie. Mieli długie czarne suknie; skłonili się poważnie i zajęli bez słowa krzesła znajdujące się w celi.
— Panie Fabrycy del Dongo, rzekł najstarszy, strapieni jesteśmy przykrem poselstwem, którego mamy dopełnić. Przyszliśmy, aby panu oznajmić zgon jego Ekscelencji margrabiego del Dongo, pańskiego ojca, wielkiego ochmistrza królestwa lombardzko-weneckiego, kawalera wielkiej wstęgi etc., etc.
Fabrycy zalał się łzami; sędzia ciągnął:
...Margrabina del Dongo, pańska matka, przesyła panu tę wiadomość umyślnym listem; że jednak fakt ten opatrzyła niewłaściwym komentarzem, trybunał orzekł, iż listu tego udzieli się panu jedynie w wyjątkach, i te właśnie wyjątki odczyta panu szanowny pisarz, imć Bona.
Po ukończeniu czytania sędzia zbliżył się do leżącego wciąż Fabrycego, i dał mu przejrzeć w matczynym liście ustępy, których odpis odczytano. Fabrycy dostrzegł słowa: niesprawiedliwe uwięzienie, okrutna kara za niespełnioną zbrodnię, i zrozumiał co spowodowało te odwiedziny. Zresztą, przepełniony wzgardą dla sędziów bez sumienia, rzekł tylko tyle:
— Jestem chory, panowie, śmiertelnie osłabiony; darujcie mi, że nie mogę wstać.
Po wyjściu sędziów, Fabrycy długo jeszcze płakał, poczem rzekł: Byłżebym obłudnikiem? zdawało mi się, że go nie kocham.
Tego dnia i następnych dni, Klelja była bardzo smutna; wołała Fabrycego kilka razy, ale ledwie miała siłę rzec mu kilka słów. Rano, piątego dnia po pierwszem widzeniu, powiedziała mu, że wieczorem przyjdzie do kaplicy.
— Mogę panu powiedzieć tylko kilka słów, rzekła wchodząc. Drżała tak, że musiała się wesprzeć na pannie służącej. Następnie, wyprawiwszy ją z kaplicy, rzekła: — Da mi pan słowo honoru, dodała ledwie słyszalnym głosem, da mi pan słowo honoru, że będzie pan posłuszny księżnej i że pan spróbuje uciec w dniu, w którym ona panu każe i w sposób, który panu zaleci; — lub też, jutro rano, udaję się do klasztoru i przysięgam, że w życiu nie odezwę się do pana.
Fabrycy milczał.
— Niech pan przyrzeknie, rzekła Klelja ze łzami w oczach, jakby nieprzytomna, lub rozmawiamy z sobą ostatni raz. Życie, do jakiego mnie pan zmusza, jest straszne: jest pan tu z mojej przyczyny, a każdy dzień może się stać ostatnim dniem pańskiego istnienia. — To mówiąc, Klelja osłabła tak, że musiała się oprzeć o ogromny fotel, pomieszczony niegdyś w kaplicy na intencję dostojnego więźnia; była bliska omdlenia.
— Co mam przyrzec? spytał Fabrycy przybity.
— Wie pan co.
— Przysięgam tedy rzucić się świadomie w okropne nieszczęście i skazać się na życie zdala od najdroższej mi istoty.
— Niech pan przyrzeknie ściśle.
— Przysięgam być posłuszny księżnej i uciec w dniu w którym ona zechce i jak zechce. I cóż się ze mną stanie zdala od pani?
— Niech pan przysięgnie, że pan ucieknie, cobądźby się mogło zdarzyć.
— Jakto! gotowa jest pani zaślubić margrabiego Crescenzi, skoro mnie tu już nie będzie?
— O Boże! cóż pan ma za pojęcie o mnie?... Ale niech pan przysięgnie, lub dusza moja nie będzie miała chwili spokoju.
— Więc dobrze, przysięgam, że ucieknę stąd w dniu w którym pani Sanseverina rozkaże, cobądźby się mogło zdarzyć do tej pory.
Uzyskawszy tę przysięgę, Klelja uczuła się tak słaba, iż, podziękowawszy Fabrycemu, musiała się oddalić.
— Wszystko było gotowe do mej ucieczki jutro rano, rzekła, w razie gdyby się pan upierał zostać. Widziałabym pana w tej chwili ostatni raz w życiu, ślubowałam to Madonnie. Teraz, skoro tylko będę mogła wyjść z pokoju, pójdę zbadać ów straszliwy mur pod nowym kamieniem w balustradzie.
Nazajutrz była tak blada, że widok jej sprawił Fabrycemu żywą przykrość. Rzekła mu z okna:
— Nie róbmy sobie złudzeń, drogi przyjacielu; uczucie nasze jest grzeszne i nie wątpię że przyniesie nam nieszczęście. Odkryją cię gdy będziesz próbował uciekać, będziesz zgubiony na zawsze, jeśli nie gorzej; bądź co bądź, trzeba uczynić zadość rozsądkowi ludzkiemu, który nam każe ważyć się na wszystko. Aby się spuścić z wielkiej wieży, trzeba mocnego sznura na dwieście pięćdziesiąt stóp. Mimo starań, jakie rozwinęłam od czasu jak znam projekt księżnej, zdołałam zgromadzić zaledwie jakich pięćdziesiąt stóp. Na rozkaz gubernatora, wszystkie liny, jakie były w fortecy, spalono, a co wieczór zdejmuje się sznury ze studzien, tak słabe zresztą, że często pękają pod tym niewielkim ciężarem. Ale niech pan prosi Boga aby mi przebaczył: zdradzam ojca i pracuję, wyrodna córka, nad tem, aby mu sprawić śmiertelną zgryzotę. Módl się do Boga za mnie, i jeżeli ocalisz życie, złóż ślub, że obrócisz wszystkie chwile ku Jego chwale.
Oto myśl, jaka mi przyszła: za tydzień opuszczę cytadelę, aby być na weselu jednej z sióstr margrabiego Crescenzi. Wrócę wieczór, jak każe przyzwoitość, ale zrobię wszystko aby wrócić bardzo późno; może Barbone nie będzie śmiał rewidować mnie bardzo ściśle. Na tym ślubie będą obecne największe damy, z pewnością i pani Sanseverina. Na imię Boga! postaraj się, aby jedna z tych pań wręczyła mi paczkę sznurów, zwiniętych i sprowadzonych do najmniejszych rozmiarów. Choćbym się miała tysiąc razy narazić na śmierć, użyję nawet najniebezpieczniejszych środków aby przemycić ten sznur do cytadeli, z podeptaniem, niestety, wszystkich obowiązków. Jeśli ojciec mój dowie się o tem, nie ujrzę już pana nigdy; ale jakikolwiek los mnie czeka, będę szczęśliwa w granicach siostrzanej przyjaźni, o ile zdołam się przyczynić do twego ocalenia.
Tegoż wieczora, przy pomocy sygnałów, Fabrycy powiadomił księżnę o jedynej sposobności przemycenia do cytadeli znacznej ilości sznura. Ale błagał ją o tajemnicę, nawet — co wydało się dziwne — wobec hrabiego. Oszalał, pomyślała księżna, więzienie go odmieniło, bierze rzeczy tragicznie. Nazajutrz, ołowiana kula przyniosła więźniowi wiadomość o największem niebezpieczeństwie: osoba, podejmująca się przemycić sznury, ratuje mu — powiadano w liście — dosłownie życie. Fabrycy przekazał natychmiast tę wiadomość Klelji. Ta ołowiana kula przyniosła też Fabrycemu dokładny rysunek zachodniego muru, po którym miał się spuścić z wielkiej wieży w miejscu między dwiema basztami; później łatwo było umknąć, ile że szaniec miał, jak wspomnieliśmy, tylko dwadzieścia trzy stóp wysokości. Na odwrotnej stronie planu wypisany był maczkiem wspaniały sonet: jakaś szlachetna dusza zagrzewała Fabrycego aby uciekał, by nie dał sobie kazić duszy i niszczyć ciała jedenastoma latami niewoli, które miał jeszcze znosić.
Tu musimy przerwać historję tego śmiałego przedsięwzięcia; potrzebny jest szczegół, który częściowo tłumaczy, jak księżna zdobyła się na to, aby doradzać Fabrycemu tę niebezpieczną ucieczkę.
Jak wszystkie stronnictwa, które nie są przy władzy, stronnictwo Raversi nie było bardzo zgodne. Kawaler Riscara nienawidził Rassiego, obwiniając go, że przez niego przegrał ważny proces, w którym, nawiasem mówiąc, Riscara nie miał słuszności. Za sprawą Riscary książę otrzymał anonimową wiadomość, iż wyrok na Fabrycego przesłano urzędownie gubernatorowi cytadeli. Margrabina Raversi, przemądra główka stronnictwa, bardzo wzięła za złe ten fałszywy krok i ostrzegła swego przyjaciela, generalnego poborcę, uważając za bardzo proste, że chciał coś wycisnąć z ministra, dopóki Mosca był przy władzy. Rassi stawił się nieustraszenie w pałacu, myśląc że się wykpi ze sprawy ceną paru kopnięć nogą; książę nie mógł się obejść bez zdatnego prawnika, a Rassi kazał wygnać, jako liberałów, pewnego sędziego i adwokata, jedynych ludzi w kraju, którzy mogliby zająć jego miejsce.
Książę, nieprzytomny z wściekłości, obrzucił go obelgami i ruszył ku niemu, chcąc go bić.
— Ha, trudno, to przeoczenie sekretarza, odparł Rassi z najzimniejszą krwią; litera prawa nakazuje tę formalność, która powinna była być dopełniona nazajutrz po przyjęciu pana del Dongo do cytadeli. Gorliwy sekretarz myślał, że zapomniano o tem i dał mi widocznie do podpisu akt jako rzecz czysto formalną.
— I ty myślisz, że wmówisz we mnie tak niezdarne kłamstwa? wykrzyknął książę wściekły; powiedz raczej, żeś się sprzedał temu ladaco Mosca i że ci za to dał order. Ale, do kroćset, nie skończy się na paru kuksańcach; oddam cię pod sąd, wypędzę cię.
— Niech Wasza Wysokość odda mnie pod sąd, odparł Rassi z flegmą (wiedział, że to jest niezawodny sposób uspokojenia księcia): prawo jest za mną, a Wasza Wysokość nie ma drugiego Rassiego aby je obejść. Nie da mi książę dymisji, ponieważ przychodzą na księcia chwile srogości; wówczas łaknie książę krwi, ale równocześnie chciałby zachować szacunek uczciwych Włochów; ten szacunek jest warunkiem sinc qua non dla ambicji Waszej Wysokości. Słowem, weźmie mnie książę z powrotem przy pierwszem okrucieństwie, którego charakter księcia będzie się domagał, ja zaś, jak zawsze, postaram się o bardzo legalny wyrok wydany przez wystraszonych i dość przyzwoitych sędziów, który to wyroczek uczyni zadość namiętnościom Waszej Wysokości. Niech mi książę znajdzie w całem państwie człowieka równie pożytecznego jak ja!
To rzekłszy, Rassi uciekł; wykpił się ceną jednego kułaka i paru kopnięć. Opuściwszy pałac, udał się do swego majątku w Riva; lękał się nieco jakiegoś pchnięcia sztyletu w pierwszej chwili gniewu, ale nie wątpił, że, nim miną dwa tygodnie, kurjer wezwie go do stolicy. Czas spędzony na wsi zużył na zorganizowanie pewnego sposobu porozumiewania się z hrabią Mosca, był szalenie zakochany w tytule barona, rozumiał zaś, iż książę zbyt wysoko szanuje tę wzniosłą rzecz, szlachectwo, aby mu je nadać kiedykolwiek; podczas gdy hrabia, bardzo dumny ze swego urodzenia, cenił jedynie szlachectwo dające się wywieść dokumentami z przed r. 1400.
Generalny poborca nie omylił się w przewidywaniach: ledwie tydzień spędził w swoim majątku, kiedy przyjaciel księcia, który zajechał tam przypadkiem, poradził mu aby wrócił do Parmy bez zwłoki. Książę przyjął go śmiejąc się, poczem przybrał minę bardzo poważną i kazał mu przysiąc na Ewangelję że zachowa w tajemnicy to co mu książę powie. Rassi przysiągł z wielką powagą, książę zaś, z okiem płonącego nienawiścią, wykrzyknął, że nie będzie się czuł panem u siebie, póki Fabrycy del Dongo będzie żywy.
— Nie mogę, dodał, ani wypędzić księżnej, ani znieść jej obecności; oczy jej urągają mi i nie dają mi żyć.
Pozwoliwszy się księciu wygadać, Rassi, udając zakłopotanie, zawołał wkońcu:
— Wola Waszej Dostojności jest rozkazem, bezwątpienia, ale rzecz jest piekielnie trudna: niema sposobu skazać del Donga na śmierć za zabójstwo jakiegoś Gilettiego; to już była nielada sztuka wycisnąć z tego dwanaście lat twierdzy. Co więcej, podejrzewam księżnę, że wyszukała trzech chłopków, którzy pracowali przy wykopaliskach w Sanguigna i którzy nie siedzieli w rowie w chwili gdy ten Giletti napadł Fabrycego.
— I gdzież są ci świadkowie? rzekł książę wściekły.
— Ukryci w Piemoncie, jak sądzę. Trzebaby sprzysiężenia na życie Waszej Dostojności...
— Ten środek ma swoje niebezpieczeństwa, rzekł książę; nasuwa myśli...
— A jednak, rzekł Rassi z udaną naiwnością, to cały mój urzędowy arsenał.
— Zostaje trucizna...
— Ale kto ją poda? Czy ten dudek Conti?
— Hm, wedle tego co mówią, nie byłaby mu to pierwszyzna...
— Trzebaby go rozjuszyć, odparł Rassi; zresztą wówczas gdy się załatwiał z kapitanem, nie miał trzydziestu lat, był zakochany i o wiele mniejszy tchórz niż dzisiaj. Bezwątpienia, wszystko powinno ustąpić racji Stanu; ale, tak napoczekaniu i na pierwszy rzut oka, widzę, dla wykonania rozkazów monarchy, jedynie niejakiego Barbone, pisarza więziennego, którego imć Dongo obalił na ziemię dając mu policzek w chwili załatwiania formalności przyjęcia.
Skoro raz książę się rozgadał, rozmowa potoczyła się gładko; zakończył ją udzielając generalnemu poborcy miesięca zwłoki; Rassi żądał dwóch miesięcy. Nazajutrz, otrzymał tysiąc cekinów gratyfikacji. Trzy dni namyślał się; czwartego wrócił do rozumowania, które mu się zdawało oczywiste: jeden Mosca będzie miał serce dotrzymać mi słowa, ponieważ, robiąc mnie baronem, daje mi coś, czego nie szanuje; secundo, ostrzegając go, unikam prawdopodobnie zbrodni za którą jestem mniej więcej zgóry zapłacony; tertio, mszczę się za pierwsze upokorzenia, których doznał kawaler Rassi. — Następnej nocy powtórzył hrabiemu Mosca rozmowę z księciem.
Można się domyślić, że hrabia, otrzymawszy straszliwe zwierzenie Rassiego, przesłał natychmiast księżnej umówiony sygnał.
Hrabia nadskakiwał pokryjomu księżnej; prawda, że odwiedzał ją ledwie raz albo dwa razy na miesiąc, ale prawie co tydzień, gdy znalazł sposobność mówienia o Fabrycym, księżna, w towarzystwie Chekiny, przychodziła późnym wieczorem spędzić kilka chwil w ogrodzie hrabiego. Umiała oszukać nawet oddanego woźnicę, który myślał że pani jego bawi z wizytą w sąsiednim domu. Mimo że było po północy, poprosiła go przez Chekinę, aby przybył natychmiast. Hrabia, uszczęśliwiony jak kochanek tym pozorem schadzki, wahał się wszakże wszystko powiedzieć księżnej! lękał się, aby nie oszalała z rozpaczy.
Przygotowawszy półsłówkami złowrogą wiadomość, powiedział jej wkońcu wszystko: nie był zdolny dochować sekretu, gdy ona nalegała. Od dziewięciu miesięcy nieszczęście przepalało tę duszę z płomienia, zahartowało ją: toteż księżna nie wybuchnęła płaczem ani skargami. Nazajutrz wieczór kazała dać Fabrycemu sygnał wielkiego niebezpieczeństwa:
Ogień w zamku.
Odpowiedział natychmiast:
Czy moje książki spłonęły?
Tej samej nocy zdołała mu szczęśliwie przesłać list w ołowianej kuli. Było to w tydzień po weselu siostry margrabiego Crescenzi, gdzie księżna popełniła straszliwą nieopatrzność, z której zdamy sprawę w swojem miejscu.

XXI

W epoce owej katastrofy, już blisko rok temu, zdarzyło się księżnej osobliwe spotkanie: jednego wieczora, kiedy była luna, jak mówi się w tych stronach, udała się niespodzianie do swego pałacyku w Sacca, za Colorno, na wzgórzu rozciągającem się nad Padem. Z przyjemnością upiększała ten zakątek; lubiła las wieńczący wzgórze i przylegający do zamku; wytyczyła w nim ścieżki wijące się malowniczo.
— Porwą panią któregoś dnia zbójcy, piękna pani, rzekł jej raz książę Ernest; niepodobna, aby las o którym wiedzą że pani się po nim przechadza, pozostał bezludny. Książę zerknął na hrabiego, którego zazdrość chciał podrażnić.
— Niczego się nie boję, Wasza Dostojność, kiedy się przechadzam w moich lasach, odparła niewinnie księżna; dodaje mi otuchy ta myśl: nie zrobiłam nikomu nic złego, któż miałby mnie nienawidzić? — Uznano tę odpowiedź za mocno zuchwałą; przypominała docinki miejscowych liberałów, ludzi bardzo bezczelnych.
Podczas wspomnianej przechadzki przyszły pani Sanseverina na myśl słowa książęce, na widok licho odzianego człowieka, który szedł za nią zdaleka. Na jakimś zakręcie, człowiek ten znalazł się tak blisko niej, że się zlękła. Pod pierwszem wrażeniem krzyknęła na gajowego, który został o tysiąc kroków. Nieznajomy miał czas zbliżyć się i rzucił się jej do nóg. Był młody, bardzo przystojny, ale straszliwie obdarty; odzież jego miała dziury na stopę długie; ale oczy tryskały płomieniem.
— Jestem skazany na śmierć, jestem lekarz Ferrante Palla, umieram z głodu wraz z pięciorgiem dzieci.
Księżna zauważyła że był straszliwie chudy; ale oczy jego były tak piękne i pełne tak tkliwego ognia, że odjęły jej wszelką obawę. Pallagi, pomyślała, powinienby dać takie oczy św. Janowi w pustyni, którego właśnie namalował dla katedry. Myśl o świętym Janie zbudziła się w niej na widok straszliwej chudości Ferranta. Księżna dała mu trzy cekiny, które miała w sakiewce, przepraszając, że daje tak mało, ale że właśnie zapłaciła rachunek ogrodnika. Ferrante podziękował z uniesieniem. — Ach, rzekł, niegdyś mieszkałem w mieście, widywałem wykwintne kobiety; od czasu jak, spełniając obowiązek obywatela, ściągnąłem na siebie wyrok śmierci, żyję w lasach! Szedłem za panią nie aby prosić jałmużny lub okraść panią, ale jak dziki urzeczony anielską pięknością. Oddawna już nie widziałem pięknych białych rąk.
— Niechże pan wstanie, rzekła księżna, gdy wciąż klęczał.
— Niech mi pani pozwoli tak zostać, rzekł Ferrante; ta pozycja dowodzi mi, że nie jestem w tej chwili złodziejem; uspokaja mnie; bo trzeba pani wiedzieć, że ja kradnę aby żyć, od czasu jak mi nie pozwalają wykonywać mego rzemiosła. Ale, w tej chwili, jestem jedynie prostym śmiertelnikiem, który ubóstwia cud piękna. — Księżna zrozumiała, że to potrosze warjat, ale nie zlękła się; widziała w oczach tego człowieka gorącą i prawą duszę, dosyć zresztą lubiła niezwykłe fizjonomje.
— Jestem tedy lekarzem i romansowałem z żoną aptekarza w Parmie; zdybał nas i wypędził ją, zarwóno jak troje dzieci, co do których swoje ojcostwo słusznie podejrzewał. Obdarzyła mnie jeszcze dwojgiem dzieci później. Matka i dzieci żyją w ostatecznej nędzy, w szałasie zbudowanym mojemi rękami w lesie, o milę stąd; trzeba mi się strzec żandarmów, a biedna kobieta nie chce się ze mną rozłączać. Skazano mnie na śmierć, i słusznie: spiskowałem. Nienawidzę księcia, który jest tyranem. Nie mogłem uciec z braku pieniędzy. Ale nieszczęście moje sięga o wiele głębiej; powinienem tysiąc razy odebrać sobie życie; nie kocham już nieszczęśliwej, która mi dała pięcioro dzieci i zgubiła się dla mnie; kocham inną. Ale, jeśli się zabiję, dzieci i matka umrą dosłownie z głodu.
Słowa te miały akcent szczerości.
— Ale jak pan żyje? spytała księżna wzruszona.
— Matka tych dzieci przędzie; starsza córka pasie owce u pewnego liberała; ja kradnę na gościńcu między Piazenzą a Genuą.
— Jakże pan godzi kradzież ze swemi zasadami?
— Prowadzę rejestr ludzi których okradani i, jeśli kiedy będę miał coś, zwrócę im. Oceniam, że trybun taki jak ja spełnia pracę, która, z racji swego niebezpieczeństwa, warta jest z pewnością sto franków na miesiąc; toteż nie biorę nigdy więcej niż tysiąc dwieście franków rocznie.
To jest, mylę się: kradnę jeszcze jakąś sumkę ponadto, pokrywam bowiem tym sposobem koszt druku swoich dzieł.
— Jakich dzieł?
„Czy... będzie miała kiedy Izbę i budżet?“
— Jakto, rzekła księżna zdumiona, to pan jest jednym z największych poetów epoki, sławnym Ferrante Palla?
— Sławnym może, ale bardzo nieszczęśliwym z pewnością.
— I człowiek z pańskim talentem zmuszony jest kraść aby żyć!
— Dlatego może mam talent. Dotąd, nasi autorowie, cieszący się rozgłosem, byli to ludzie płatni przez rząd albo przez kler, który chcieli podkopywać. Ja, primo, narażam życie; secundo, niech pani sobie wyobrazi refleksje jakie mną miotają kiedy idę kraść. Czy ja mam prawo? powiadam sobie. Czy praca trybuna oddaje usługi warte sto franków miesięcznie? Mam dwie koszule, ubranie które pani widzi, lichą broń, i jestem pewien że skończę na szubienicy; śmiem mniemać, że jestem bezinteresowny. Byłbym szczęśliwy, gdyby nie ta nieszczęsna miłość, która czyni mi ohydnem życie przy matce moich pięciorga dzieci. Bieda cięży mi przez swoją szpetotę: lubię ładne suknie, białe ręce...
Patrzał na ręce księżnej tak, że strach ją ogarnął.
— Żegnam pana, rzekła, czy mogę panu zdać się na co w Parmie?
— Niech pani pomyśli czasem o tem: zadaniem mojem jest budzić serca i nie dać im usnąć w fałszywem i niskiem szczęściu, jakie daje ustrój monarchiczny. Czy usługi, jakie oddaję rodakom, warte są stu franków miesięcznie? Nieszczęściem mojem jest to, że kocham, rzekł bardzo łagodnie; — od dwóch lat, dusza moja zajęta jest tylko panią, ale dotąd widywałem panią, nie strasząc cię. — To rzekłszy, uciekł z chyżością, która zdumiała księżnę i uspokoiła ją. Żandarmi nie łatwo go dogonią, pomyślała; w istocie, to warjat.
— To warjat, — powiedziała jej służba; wiemy oddawna, że biedaczysko kocha się w jaśnie pani; ilekroć pani jest tutaj, widzimy go jak błądzi po leśnych wzgórzach, skoro zaś pani odjedzie, przychodzi siadać w miejscach w których pani się zatrzymała: zbiera kwiaty które opadły z pani bukietu i przechowuje je długo przypięte do dziurawego kapelusza.
— I wyście mi nie mówili o tych szaleństwach, rzekła księżna niemal z wymówką.
— Baliśmy się, aby jaśnie pani nie powiedziała o tem panu ministrowi Mosca. Biedny Ferrante jest taki dobry! nigdy nie zrobił nikomu nic złego, a na śmierć skazali go za to, że kocha naszego Napoleona.
Nie powiedziała ministrowi o tem spotkaniu, że zaś, od czterech lat, była to pierwsza tajemnica przed nim, dziesięć razy musiała sobie przerywać w ciągu zdania. Wróciła do Sacca z zapasem złota, ale Ferrante nie zjawił się. Wróciła w dwa tygodnie później: Ferrante szedł za nią jakiś czas, przekradając się lasem o sto kroków, poczem spadł na nią z chyżością jastrzębia i rzucił się jej do kolan, jak pierwszym razem.
— Gdzie pan był przed dwoma tygodniami?
— W górach, za Novi; rabowałem mulników wracających z Medjolanu.
— Niech pan weźmie tę sakiewkę.
Ferrante otworzył sakiewkę, wziął cekina, którego ucałował i schował na piersiach, poczem oddał ją.
— Oddaje mi pan tę sakiewkę, a kradnie pan!
— Oczywiście; to moja zasada aby nigdy nie mieć więcej niż sto franków; otóż, obecnie, matka moich dzieci ma ośmdziesiąt franków, a ja mam dwadzieścia pięć, przekroczyłem zasadę o pięć franków i, gdyby mnie powieszono w tej chwili, miałbym wyrzuty. Wziąłem tego cekina, bo pochodzi od pani i ponieważ panią kocham.
Słowo to wymówił z doskonałą prostotą. — Kocha naprawdę, rzekła sobie księżna.
Tego dnia Ferrante wydawał się zupełnie obłąkany. Powiadał, że ma w Parmie kogoś kto mu jest winien sześćset franków, i że za te pieniądze naprawi chatkę, w której obecnie biedne jego dzieci ziębią się.
— Ja panu zaliczę zgóry tych sześćset franków, rzekła księżna wzruszona.
— Ale czy wówczas wrogowie nie będą mogli spotwarzyć mnie, człowieka publicznego, i powiedzieć że się sprzedaję?
Rozczulona księżna ofiarowała mu schronienie w Parmie, jeśli zechce jej przyrzec, że na tę chwilę nie będzie pełnił swego urzędowania w tem mieście, a zwłaszcza że nie wykona żadnego z wyroków śmierci, które ma, jak powiadał, in petto.
— A jeżeli mnie powieszą wskutek mej nierozwagi, rzekł poważnie Ferrante, wszystkie te łajdaki, tak zgubne dla ludu, będą żyć długie lata, i czyja to będzie wina? Co powie mój ojciec, przyjmując mnie tam w górze?
Księżna mówiła doń długo o jego drobnych dzieciach, które wilgoć może przyprawić o śmiertelną chorobę; wkońcu przyjął propozycję.
Książę Sanseverina, w ciągu jedynego dnia, który spędził w Parmie od czasu swego małżeństwa, pokazał księżnej osobliwą kryjówkę znajdującą się w południowym rogu pałacu tego nazwiska. Mur, pochodzący ze średnich wieków, ma ośm stóp grubości; wydrążono go, i tam znajduje się skrytka na dwadzieścia stóp wysoka, ale tylko na dwie szeroka. Tuż obok można podziwiać zbiornik wody cytowany we wszystkich opisach podróży, słynne dzieło z XII w., wykonane w czasie oblężenia Parmy przez cesarza Zygmunta, a później włączone w obręb pałacu Sanseverina.
Wchodzi się do tej skrytki poruszając ogromny kamień na żelaznej osi, pomieszczonej blisko środka tego ciosu. Księżna była tak głęboko wzruszona szaleństwem Ferranta i losem jego dzieci, których imieniem uparcie odtrącał wszelką darowiznę, iż pozwoliła mu dość długo używać tej skrytki. Spotkała go w miesiąc później, znów w lasach koło Sacca, że zaś tego dnia był spokojniejszy, wyrecytował jej sonet, który wydał się księżnej czemś wyższem od wszystkiego co napisano we Włoszech od dwóch wieków. Ferrante uzyskał kilka schadzek; ale miłość jego stała się natarczywa, księżna spostrzegła, że ta namiętność podlega prawom wszelkiej miłości, gdy się jej użyczy bodaj promyczka nadziei. Wyprawiła go z powrotem do lasu, zabroniła mu mówić do siebie; usłuchał natychmiast z zupełną uległością. W trzy dni później, o zmroku, jakiś kapucyn zjawił się u bram pałacu Sanseverina; miał — jak mówił — ważną tajemnicę dla pani domu. Była tak nieszczęśliwa, że kazała go wpuścić; był to Ferrante. — Dzieje się tu nowa niesprawiedliwość, którą trybun ludu musi się zająć, rzekł ten człowiek oszalały z miłości. Z drugiej strony, jako prywatna jednostka, mogę oddać pani Sanseverina jedynie moje życie i przynoszę je jej.
To tak szczere oddanie złodzieja i szaleńca wzruszyło żywo księżnę. Długo rozmawiała z tym człowiekiem, który uchodził za największego poetę północnych Włoch, i płakała długo. Oto człowiek, który rozumie moje serce, powiadała sobie. Nazajutrz zjawił się znowu, wciąż o zmroku, przebrany za lokaja w liberji.
— Nie opuszczałem Parmy; słyszałem ohydę, której usta moje nie powtórzą, ale oto jestem. Niech pani pomyśli, księżno, co pani odtrąca! Człowiek, którego pani widzi przed sobą, to nie lalka dworska, ale człowiek! klęczał, wymawiając te słowa, z wyrazem twarzy, który dodawał im wagi. — Wczoraj, dodał, powiedziałem sobie: Płakała w mojej obecności; jest tedy mniej nieszczęśliwa.
— Ależ niech pan pomyśli o niebezpieczeństwie: pochwycą pana.
— Trybun odpowie: Pani, czemże jest życie, kiedy przemawia obowiązek? Człowiek nieszczęśliwy, który, ku swej boleści, nie płonie już namiętnością cnoty odkąd go pali miłość, doda: Księżno, Fabrycy, dzielny człowiek, może zginie; niech pani nie odtrąca drugiego dzielnego człowieka, który się pani ofiarowuje! Oto ciało z żelaza i dusza która lęka się na całym świecie jedynie twej niechęci.
— Jeżeli mi pan wspomni jeszcze o swoich uczuciach, zamknę panu drzwi na zawsze.
Księżna miała tego wieczora zamiar oznajmić Ferrantemu, że wyznacza pensyjkę dla jego dzieci, ale zlękła się aby mu się to nie stało okazją do odebrania sobie życia!
Zaledwie wyszedł, księżna, pełna złowrogich przeczuć, rzekła sobie: I ja mogę umrzeć, i dałby Bóg aby się to stało, i rychło! gdybym znalazła człowieka godnego tego imienia, któremu mogłabym powierzyć biednego Fabrycego.
Jedna myśl przyszła księżnej: wzięła kawałek papieru i, pismem, w które wplotła znajome sobie terminy prawnicze, stwierdziła, że otrzymała od imć Ferrante Palla dwadzieścia tysięcy franków, pod warunkiem płacenia dożywotniej renty pani Sarasine i jej pięciorgu dzieci. Księżna dodała: Co więcej, zapisuję trzysta franków rocznie dożywotnio każdemu z dzieci, pod warunkiem że Ferrante Palla otoczy opieką lekarską bratanka mego Fabrycego del Dongo i będzie mu bratem. Proszę go o to. Podpisała, położyła datę z przed roku i schowała ten papier.
W dwa dni później, Ferrante zjawił się znowu. Było to w chwili, gdy willą księżnej wstrząsnęła pogłoska o bliskiej egzekucji Fabrycego. Czy ten smutny obrządek odbędzie się w cytadeli, czy pod drzewami promenady? Wiele osób z ludu przechadzało się tego wieczora pod cytadelą starając się dojrzeć rusztowanie: widok ten przejął Ferranta. Zastał księżnę we łzach, niezdolną do rozmowy; pozdrowiła go ręką i wskazała mu krzesło. Ferrante, przebrany tego dnia za kapucyna, był wspaniały; zamiast usiąść, padł na kolana i modlił się żarliwie półgłosem. W chwili gdy księżna uspokoiła się nieco, przerwał na chwilę modlitwę, aby rzec te słowa: Jeszcze raz ofiarowuję swoje życie.
— Zastanów się pan, co mówisz, wykrzyknęła księżna, z owym dzikim wzrokiem, który, po napadzie szlochu, zwiastuje, że gniew bierze górę nad roztkliwieniem.
— Ofiaruję życie, aby ocalić Fabrycego lub aby go pomścić.
Patrzała nań surowo i bystro. Błysk radości zalśnił w jej oczach; wstała i wyciągnęła ramiona ku niebu. Następnie wydobyła papier ze skrytki w orzechowej szafie. — Niech pan czyta, rzekła. Była to wspaniała darowizna na rzecz dzieci.
Łzy nie dały mu dokończyć czytania; upadł na kolana.
— Niech mi pan odda ten papier, rzekła księżna i, w jego obecności, spaliła ów akt przy świecy.
— Nie trzeba, dodała, aby moje nazwisko wchodziło w grę, jeśli pan będzie pojmany i stracony; bo idzie tu o pańską głowę.
— Radością dla mnie jest umrzeć karząc tyrana; o wiele większą radością umrzeć dla pani. Raz to zrozumiawszy, raczy pani nie wspominać już o pieniądzach, widziałbym w tem jedynie obrażającą nieufność.
— Jeśli pan będzie skompromitowany, i ja mogę nią być, i Fabrycy po mnie; dlatego to, a nie dlatego abym wątpiła o pana dzielności, żądam aby człowiek, który mi przeszył serce, zginął od trucizny, nie od sztyletu. Dla tej samej tak ważnej przyczyny, nakazuję panu zrobić wszystko aby się ocalić.
— Wykonam wiernie, dokładnie i ostrożnie. Przewiduję, księżno, że twoja zemsta będzie zarazem i moją; gdyby nawet było inaczej, również usłuchałbym wiernie, dokładnie i ostrożnie. Może mi się nie powieść, ale zrobię co w ludzkiej mocy.
— Chodzi o to, aby otruć mordercę Fabrycego.
— Zgadłem; i, od dwudziestu siedmiu miesięcy, przez które wiodę to straszne i błędne życie, często myślałem o tem na własny rachunek.
— Jeżeli mnie odkryją i skażą jako wspólniczkę, ciągnęła księżna dumnie, nie chcę, aby mnie pomawiali żem pana wciągnęła. Nakazuję panu nie starać się już mnie widzieć przed momentem naszej zemsty; nie można go zabijać wprzód, aż ja dam sygnał. Śmierć jego w tej chwili byłaby dla mnie zgubna a nie pożyteczna. Prawdopodobnie, śmierć ta będzie mogła nastąpić aż za parę miesięcy, ale nastąpi. Żądam aby umarł od trucizny; wolałabym raczej zostawić go przy życiu, niż żeby miał paść od kuli. Dla przyczyn, których nie chcę panu tłumaczyć, żądam abyś uszedł z życiem.
Ferrante był uszczęśliwiony rozkazującym tonem, jakim księżna doń mówiła: oczy jego błyszczały radością. Jak wspomnieliśmy, był straszliwie chudy, ale znać było, że był bardzo piękny w pierwszej młodości, i sądził że jest nim jeszcze. Czym ja szalony, powiadał sobie, lub też czy księżna zechce, pewnego dnia, kiedy dam jej ten dowód poświęcenia, uczynić mnie najszczęśliwszym człowiekiem? Ostatecznie, czemu nie? Alboż nie jestem wart tyle, co ta lala Mosca, który nic nie umiał dla niej zrobić, nawet ułatwić ucieczki Fabrycemu!
— Mogę zażądać jego śmierci choćby jutro, ciągnęła księżna wciąż władczym tonem. Zna pan ten olbrzymi zbiornik wody, tuż koło skrytki, w której pan mieszkał czasem: istnieje tajemny sposób wylania tej wody na ulicę: to będzie sygnał mojej pomsty. Zobaczysz, jeśli będziesz w Parmie, lub usłyszysz, o ile będziesz w lasach, że wielki zbiornik w pałacu Sanseverina pękł. Przystąp natychmiast do dzieła, ale zapomocą trucizny, a zwłaszcza jak najmniej narażaj życie. Niech nigdy nikt się nie dowie, że ja maczałam palce w tej sprawie.
— Słowa są zbyteczne, odparł Ferrante z ledwie powściąganym zapałem: już namyśliłem się, jakich środków użyję. Życie tego człowieka staje mi się jeszcze wstrętniejsze, skoro nie wolno mi się pani pokazać na oczy, póki będzie żył. Będę czekał na sygnał. — Skłonił się gwałtownie i wyszedł.
Kiedy był w drugim pokoju, przywołała go.
— Ferrante! wykrzyknęła, wzniosły człowieku!
Wrócił, jak gdyby zniecierpliwiony że go zatrzymują: cudowny był w tej chwili.
— A pańskie dzieci?
— Och, będą bogatsze ode mnie; wyznaczy im pani może jaką pensyjkę.
— Proszę, rzekła księżna, wręczając mu spore pudełko z oliwnego drzewa, oto wszystkie djamenty które mi zostały, warte są pięćdziesiąt tysięcy.
— Och! pani, upokarzasz mnie!... rzekł Ferrante z gestem odrazy; twarz zmieniła mu się zupełnie.
— Nie ujrzę pana bezwarunkowo przed czynem: proszę wziąć, ja chcę, dodała księżna z dumą, która zmiażdżyła Ferranta; schował puzdro i wyszedł.
Ledwie drzwi zamknęły się za nim, księżna odwołała go znowu; wrócił zaniepokojony; księżna stała na środku salonu; rzuciła mu się w ramiona. Po chwili, Ferrante nieomal omdlał ze szczęścia; księżna oswobodziła się z jego uścisków i oczami pokazała mu drzwi.
— Oto jedyny człowiek, który mnie zrozumiał; tak byłby postąpił Fabrycy, gdyby mnie umiał odgadnąć.
W charakterze księżnej były zawsze dwie rzeczy: chciała zawsze tego, czego raz chciała; nie roztrząsała nigdy tego, co było raz postanowione. Cytowała w tym względzie powiedzenie swego pierwszego męża, sympatycznego generała Pietranera: „Cóż za grubijaństwo wobec samego siebie! powiadał; czemuż przypuszczać, że mam więcej rozumu dziś, niż miałem wówczas kiedym powziął ten zamiar?“
Od tej chwili, usposobienie księżnej znowu przybrało odcień wesołości. Przed tem złowrogiem postanowieniem, na każdym kroku, przy każdym nowym fakcie, miała poczucie swej niższości wobec księcia, swej niemocy i naiwności; jej zdaniem, książę oszukał ją haniebnie, a Mosca, wskutek swego dworactwa, mimo iż niechcący, pomógł księciu. Z chwilą gdy zemsta była postanowiona, uczuła swą siłę, każdy błysk myśli dawał jej szczęście. Zdaje mi się dość prawdopodobne, że to niemoralne szczęście, jakie mieszkańcy Włoch znajdują w zemście, związane jest z siłą wyobraźni tego ludu; ludzie innych narodowości nie przebaczają, ściśle biorąc, ale zapominają.
Księżna ujrzała ponownie Ferranta dopiero w ostatnim okresie więzienia Fabrycego. Jak czytelnik może się domyślić, on to poddał myśl ucieczki. Istniała w lesie, o dwie mile od Sacca, wpółrozwalona średniowieczna wieża, wysoka przeszło na sto stóp; zanim po raz drugi wspomniał księżnej o uciecze, Ferrante błagał ją aby kazała Lodovicowi umocować, przy pomocy pewnych ludzi, łańcuch drabin przy tej wieży. W obecności księżnej wszedł po drabinie, a spuścił się przy pomocy prostego sznura z węzłami; trzy razy ponawiał swój projekt. W tydzień później, Lodovico spróbował też zejść z tej starej wieży przy pomocy sznura z węzłami; wówczas księżna przedłożyła tę myśl Fabrycemu.
W ostatnich dniach, które poprzedziły ten krok mogący się skończyć śmiercią więźnia, i to na rozmaity sposób, księżna nie mogła znaleźć chwili spokoju o ile nie miała Ferranta przy sobie; odwaga tego człowieka elektryzowała ją; ale zrozumiałe jest, że musiała ukrywać przed hrabią to osobliwe towarzystwo. Lękała się nie sprzeciwu z jego strony, ale przykrości, jaką sprawiłyby jej jego zarzuty, zdolne zdwoić jej niepokoje. Jakto! brać za doradcę osławionego warjata, skazańca! I to, dodała księżna do samej siebie, człowieka który na przyszłość może dokonać tak szczególnych rzeczy! Ferrante znajdował się w salonie pani Sanseverina w chwili gdy minister przyszedł jej zdać sprawę z rozmowy, jaką książę odbył z Rassim; kiedy hrabia wyszedł, wiele miała kłopotu z tem, aby powstrzymać Ferranta od natychmiastowego wykonania okropnego zamiaru.
— Jestem teraz mocny! krzyczał szaleniec; nie wątpię już o swem prawie do tego czynu!
— Ale, w chwili wzburzenia, które nastąpi nieuchronnie, Fabrycego poślą na śmierć!
— Wzamian oszczędziłoby mu się niebezpieczeństw ucieczki: jest możliwa, łatwa nawet, dodał; ale temu młodemu człowiekowi brak doświadczenia.
Nadszedł dzień ślubu margrabianki Crescenzi; na balu wydanym z tego powodu, księżna spotkała Klelję i mogła z nią mówić bez obawy niczyich podejrzeń. Księżna oddała sama Klelji pakiet sznurów w ogrodzie, dokąd obie panie udały się aby odetchnąć chwilę. Sznury te, sporządzone z największą starannością, pół z jedwabiu pół z konopi, z węzłami, były bardzo cienkie i dość giętkie; Lodovico wypróbował ich moc i stwierdził, że mogą udźwignąć zupełnie bezpiecznie ośm cetnarów. Ścisnęła je tak, aby z nich uczynić kilka paczek wielkości tomu in quarto; Klelja wzięła je i przyrzekła księżnej, że uczyni wszystko co w ludzkiej mocy, aby przesłać te paczki do wieży Farnese.
— Boję się pani nieśmiałego charakteru; a zresztą, dodała uprzejmie księżna, w jakiej mierze może cię interesować ten nieznajomy?
— Pan del Dongo jest nieszczęśliwy i przyrzekam pani, że ja go ocalę!
Księżna, niewiele licząc na obrotność dwudziestoletniej dziewczyny, powzięła inne środki, o których nic nie wspominała córce gubernatora. Jak można było przypuszczać, gubernator znajdował się na weselu siostry margrabiego Crescenzi. Księżna umyśliła, że, gdyby mu podać silny narkotyk, mogłoby się w pierwszej chwili zdawać, że chodzi o atak apoplektyczny; wówczas, zamiast generała wsadzić do powozu i odwieźć do cytadeli, możnaby, przy pewnej zręczności, podsunąć lektykę, któraby się przypadkiem znalazła pod ręką. Znaleźliby się tam również ludzie inteligentni, przebrani za robotników sprowadzonych do pomocy przy uroczystości, którzy, w zamięszaniu, ofiarowaliby się przenieść chorego aż na górę, do pałacu. Ludzie ci, będący pod komendą Lodovica, mieli na sobie pod ubraniem znaczną ilość lin. Widać z tego, że księżna istotnie była niepoczytalna, od czasu jak medytowała serjo nad ucieczką Fabrycego. Niebezpieczeństwo tej drogiej istoty było czemś zbyt silnem dla jej duszy, a zwłaszcza trwało ono zbyt długo. Przez nadmiar przezorności, omal nie udaremniła tej ucieczki, jak zaraz się pokaże. Wszystko odbyło się tak jak księżna zamierzyła, z tą różnicą, że narkotyk podziałał zbyt silnie; wszyscy, nawet lekarze, myśleli, że generał miał atak apopleksji.
Szczęściem, Klelja, w rozpaczy, nie domyślała się ani trochę (zbrodniczego zamachu księżnej. W chwili gdy lektykę z wpółmartwym generałem wnoszono do cytadeli, zamęt był taki, że Lodovico i jego ludzie przeszli bez trudności: obszukano ich na moście niewolnika jedynie dla formy. Skoro przenieśli generała do łóżka, zaprowadzono ich do kredensu, gdzie służba podjęła ich bardzo uczciwie; ale, po tym poczęstunku, który skończył się nad ranem, wytłumaczono im, iż obyczaj więzienny wymaga, aby resztę nocy spędzili zamknięci w sieniach pałacu, skąd adjutant gubernatora wypuści ich nazajutrz.
Ludziom tym udało się oddać Lodovicowi sznury, które mieli na sobie, ale Lodovico wiele miał kłopotu z tem, aby ściągnąć uwagę Klelji. Wkońcu, w chwili gdy przechodziła tamtędy, pokazał jej, że składa zwój sznurów w ciemnym kącie na pierwszem piętrze. Ten zbieg okoliczności uderzył Klelję: powzięła okrutne podejrzenia.
— Kto jesteś? spytała Lodovica.
Poczem, na jego dwuznaczną odpowiedź, dodała:
— Powinnabym cię kazać uwięzić; ty albo twoi ludzie otruliście mego ojca!... Wyznaj w tej chwili, co za truciznę daliście mu zażyć, aby lekarz forteczny mógł zastosować odpowiednie leki; wyznaj w tej chwili, lub też i ty i twoi wspólnicy, nie wyjdziecie z cytadeli!
— Panienka zbytecznie się niepokoi, odparł Lodovico z wdziękiem; niema mowy o truciźnie; niebacznie dano generałowi laudanum i zdaje się że lokaj użyty do tej zbrodni nalał do szklanki parę kropel za dużo. Jesteśmy niepocieszeni; ale panienka może być pewna, iż, dzięki niebu, niema niebezpieczeństwa. Należy pana generała kurować jak człowieka, który zażył przez pomyłkę zbyt silną dawkę laudanum; ale mam zaszczyt powtórzyć pani, że wykonawca tej zbrodni nie użył prawdziwej trucizny, jak to zrobił Barbone, kiedy chciał otruć naszego monsignore. Nikt nie miał zamiaru mścić się za niebezpieczeństwo pana Fabrycego; powierzono temu famulusowi jedynie fiolkę z laudanum; przysięgam. Ale rozumie się, że gdyby mnie przesłuchiwano urzędownie, zaprzeczyłbym wszystkiemu.
Zresztą jeśli pani wspomni komukolwiek o laudanum i o truciźnie, choćby tylko przezacnemu don Cezarowi, zabije pani Fabrycego własną ręką. Uniemożliwi pani na zawsze projekt ucieczki, a panienka wie lepiej ode mnie, że nie laudanum chcą dać panu Fabrycemu; wie pani równie dobrze jak ja, że ktoś udzielił jedynie miesiąca zwłoki na spełnienie tej zbrodni i że już tydzień upłynął od tego okrutnego rozkazu. Toteż, jeśli pani każe mnie uwięzić lub jeśli powie komukolwiek bodaj słowo, opóźni pani nasze plany o więcej niż miesiąc, i mam prawo powiedzieć, że zabije pani Fabrycego własną ręką.
Spokój Lodovica przejął Klelję do głębi.
— Tak więc, mówiła sobie, pertraktuję z trucicielem ojca, przemawiającym do mnie z wyszukaną grzecznością! I to miłość przywiodła mnie do wszystkich tych zbrodni!
Wyrzuty ledwie pozwoliły jej mówić; wkońcu rzekła:
— Zamknę cię na klucz w tym salonie. Biegnę powiedzieć lekarzowi, że chodzi tylko o laudanum; ale, wielki Boże, jak ja mu wytłumaczę, że wiem o tem? Wrócę później aby cię uwolnić. Ale, rzekła Klelja zawracając w biegu, czy Fabrycy wiedział?
— Ależ nie, pani, nigdy nie byłby się zgodził. A przytem, na coby się zdała świadomość? My działamy z największą ostrożnością. Chodzi o ocalenie życia panu Fabrycemu, który ma być do trzech tygodni otruty; rozkazy w tej mierze wydał ktoś, kto nie zna przeszkód: mówią poprostu, że to straszliwy Rassi otrzymał zlecenie.
Klelja uciekła przerażona; tak liczyła na nieskazitelność don Cezara, iż, z pewnemi ostrożnościami, ośmieliła się mu powiedzieć, że generałowi podano laudanum a nie co innego. Bez odpowiedzi, bez pytań, don Cezar pobiegł do lekarza.
Klelja wróciła niebawem, aby jeszcze wziąć Lodovica na spytki. Nie znalazła go już, zdołał umknąć. Ujrzała na stole sakiewkę pełną cekinów i szkatułkę zawierającą rozmaite trucizny. Widok tych trucizn przejął ją dreszczem. Kto mi zaręczy, pomyślała, że dano ojcu tylko laudanum i że księżna nie zemściła się za zamach Barbone?
Wielki Boże! krzyknęła, ja w konszachtach z trucicielami ojca! I pozwalam się im wymknąć! A może ten człowiek, wzięty na tortury, przyznałby się do czegoś więcej!
Tu Klelja padła na kolana, zalała się łzami i modliła się żarliwie do Madonny.
Przez ten czas, lekarz więzienny, zdziwiony ostrzeżeniem don Cezara, podał choremu lekarstwa, które usunęły niepokojące objawy. O świcie, generał przyszedł nieco do siebie. Pierwszym jego czynem, oznajmiającym powrót świadomości, było obrzucić obelgami pułkownika, swego zastępcę, który ośmielił się wydać kilka najprostszych rozkazów, w czasie gdy generał był nieprzytomny.
Następnie gubernator wpadł w straszliwy gniew na dziewczynę kuchenną, która, przynosząc mu polewkę, ośmieliła się wspomnieć o apopleksji.
— Czy ja jestem w wieku, zawołał, w którym się miewa apopleksję? Tylko moje wrogi mogą znajdować przyjemność w rozpuszczaniu takich bajek. Czy puszczano mi krew, aby nawet potwarz ośmieliła się mówić o apopleksji?
Fabrycy, pochłonięty przygotowaniami ucieczki, nie mógł zrozumieć hałasów które napełniały cytadelę w chwili gdy przyniesiono wpół-martwego generała. Najpierw przyszło mu na myśl że zmieniono wyrok i że mają go prowadzić na śmierć. Widząc że nikt się nie zjawia, pomyślał że Klelję odkryto; że, gdy wracała do twierdzy, odebrano jej sznury i że plany ucieczki przepadły. Nazajutrz o świcie, wszedł do jego pokoju nieznany człowiek, który, nie mówiąc słowa, postawił przed nim kosz owoców: pod owocami ukryty był następujący list:
„Przejęta zgryzotą z powodu tego co się stało, nie z moją zgodą, chwała niebu, ale z przyczyny myśli która mi przyszła do głowy, uczyniłam Najświętszej Pannie ślub, iż, jeżeli, dzięki Jej świętemu wstawiennictwu, ojciec wyzdrowieje, nigdy nie sprzeciwię się jego rozkazom, wyjdę za margrabiego skoro się o mnie oświadczy i nigdy pana nie ujrzę na oczy. Mimo to, sądzę że obowiązkiem moim jest dokończyć tego co zaczęto. Najbliższej niedzieli, za powrotem ze mszy św., dokąd pana zaprowadzą na moją prośbę (niech się pana stara oczyścić duszę, może pan zginąć w tem straszliwem przedsięwzięciu), za powrotem ze mszy, powiadam, niech się pan jak najdłużej ociąga wracając do celi: znajdzie pan w niej wszystko co potrzeba dla zamierzonego planu. Jeśli pan zginie, będę w rozpaczy! Czy będzie pan mógł mnie winić, żem się przyczyniła do pańskiej śmierci? Czyż sama księżna nie powtarzała mi kilkakrotnie, że pani Raversi zwycięża? że chcą związać księcia okrucieństwem, któreby go na zawsze oddaliło od hrabiego Mosca? Księżna, zalewając się łzami, przysięgała mi, że został jedynie ten ratunek; zginiesz, jeśli się nie odważysz na ten krok. Nie będzie mi już wolno patrzyć na pana, uczyniłam ślub; ale, jeśli w niedzielę, nad wieczorem, ujrzy mnie pan odzianą czarno, w tem oknie co zwykle, będzie to znak, że następnej nocy wszystko zastaniesz przygotowane, o ile zdołam tego dokonać przy moich słabych środkach. Po jedenastej, może o dwunastej lub pierwszej, pojawi się w mojem oknie lampka: to będzie moment stanowczy; poleć się swemu świętemu patronowi, weź duchowne suknie które masz pod ręką i ruszaj.
„Żegnaj, Fabrycy, będę się modliła, i to lejąc gorzkie łzy, możesz mi wierzyć, gdy ty będziesz w tak strasznem niebezpieczeństwie! Jeśli zginiesz, ja cię nie przeżyję; Boże! co ja mówię? ale, jeśli ci się powiedzie, nie ujrzę cię już nigdy. W niedzielę, po mszy, znajdziesz w celi pieniądze, truciznę, sznury, wszystko przesłane przez tę straszliwą kobietę, która cię namiętnie kocha i która powtórzyła mi trzy razy, że trzeba obrać tę drogę. Niech cię strzeże Bóg i święta Madonna“.
Fabio Conti był to żandarm wciąż niespokojny, wciąż nieszczęśliwy, rojący nawet we śnie że któryś więzień mu ucieka. Znienawidzony był w całej cytadeli; że jednak nieszczęście jednako urabia wszystkich, biedni więźniowie, nawet ci którzy byli skuci w kaźni na trzy stopy wysokiej, gdzie nie mogli stać ani siedzieć, wpadli na pomysł aby kazać na swój koszt odśpiewać Te Deum, kiedy się dowiedzieli że gubernator wyszedł z niebezpieczeństwa. Paru nieszczęśników napisało sonety na część Fabia Conti. Och! jakże działa nieszczęście na ludzi! Niechaj tego, który ich potępia, los skaże na to, aby spędził rok w jamie na trzy stopy wysokiej, z ośmioma uncjami chleba dziennie i postem co piątek!
Klelja, która opuściła pokój ojca jedynie poto, aby się pomodlić w kaplicy, oznajmiła, że gubernator postanowił, iż uroczystości odbędą się aż w niedzielę. Tego dnia rano Fabrycy był na mszy i na Te Deum; wieczór były ognie sztuczne, w sieniach zaś pałacu rozdano żołnierzom wino, w ilości cztery razy większej niż ta, którą gubernator zezwolił. Nieznajoma ręka podsunęła nawet kilka baryłek wódki, które żołnierze wypróżnili. Żołnierze, którzy pili, nie mogli w szlachetności swojej pozwolić, aby koledzy pełniący wartę byli skrzywdzeni; w miarę jak każdy dochodził do swej budki, przekupiony służący podawał im wino. Niewiadomo z czyjej ręki, ci, którzy objęli wartę o północy i później, dostali też wódki, przyczem za każdym razem zostawiano przez zapomnienie butelkę (jak to wykazał późniejszy proces).
Zamęt trwał dłużej niż Klelja przypuszczała; dopiero koło pierwszej w nocy, Fabrycy, który od tygodnia przepiłowywał dwie sztaby w oknie (w tem, które nie wychodziło na ptaszkarnię) zaczął zdejmować okiennicę; pracował niemal nad głową szyldwachów którzy nie słyszeli nic. Uczynił jedynie kilka dodatkowych węzłów na ogromnym sznurze, potrzebnym aby zejść z tej strasznej wysokości. Przewiesił sobie te sznury przez pierś niby ładownicę: zawadzały mu, zajmowały bowiem masę miejsca, odstawały przeszło na ośmnaście cali od ciała. To wielka przeszkoda, powiedział sobie Fabrycy.
Ułożywszy jakoś ten sznur, Fabrycy wziął linkę, zapomocą której miał przebyć trzydzieści pięć stóp dzielących jego okno od terasy, na której znajdował się pałac gubernatora. Że jednak, mimo iż żołnierze byli pijani, nie mógł im zleźć wprost na głowy, wyszedł, jak rzekliśmy, drugiem oknem, tem które wychodziło na dach strażnicy. Otóż, skoro tylko generał odzyskał mowę, wpadł na myśl, aby sprowadzić dwustu żołnierzy do tej dawnej strażnicy, opustoszałej przeszło od stu lat. Powiadał, że ci, co go otruli, zechcą go zamordować w łóżku: tych dwustu żołnierzy miało go strzec. Można sobie wyobrazić, jak ten nieoczekiwany krok podziałał na Klelję: bogobojna dziewczyna czuła do jakiego stopnia zdradza ojca, i to ojca którego niemal otruto w sprawie jej ukochanego. W niespodzianem przybyciu tych dwustu ludzi ujrzała wyrok Opatrzności, który jej bronił iść dalej.
Ale cała Parma mówiła o bliskiej śmierci więźnia. Poruszano świeżo ten przedmiot na uroczystości weselnej Julji Crescenzi. Skoro dla takiego głupstwa, jak utrupienie jakiegoś komedjanta, człowieka takiego jak Fabrycy nie wypuszczano na wolność po dziesięciu miesiącach więzienia, mimo poparcia pierwszego ministra, znaczyło to, że musi być w tej sprawie polityka. W takim razie, niema się co nim zajmować, powiadano; jeśli władzom nie wypada uśmiercić go na publicznym placu, umrze niebawem z choroby. Ślusarz, wezwany do pałacu przez generała, mówił o Fabrycym jak o kimś straconym oddawna, którego śmierć ukrywa się przez politykę. To skłoniło ostatecznie Klelję.

XXII

W ciągu dnia oblegały Fabrycego przykre refleksje; ale w miarę jak słyszał bicie godzin zbliżających go do chwili działania, czuł się lekki i wesoły.
Księżna ostrzegła go, że upije się świeżem powietrzem, i że, znalazłszy się poza celą, nie będzie mógł iść; w takim razie, lepiej bądź co bądź narazić się na pojmanie, niż rzucać się z muru wysokiego na sto ośmdziesiąt stóp. Jeżeli zdarzy mi się to nieszczęście, powiadał Fabrycy, położę się pod parapetem, prześpię się godzinę, poczem zacznę na nowo. Skoro przysiągłem Klelji, wolę raczej spaść z muru, choćby najwyższego, niż musieć się wciąż zastanawiać nad smakiem więziennego chleba. Cóż za boleści musi doznawać człowiek ginący od trucizny! Fabio Conti nie będzie robił ceremonji, każe mi podać arszenik, którym się truje szczury w cytadeli.
Około północy, gęsta mgła, która wyłania się niekiedy z Padu, spowiła najpierw miasto, następnie podniosła się aż ni terasę i bastjony cytadeli. Fabrycy zauważył, że z parapetu platformy pewnie już nie widać akacyj otaczających ogródki założone przez żołnierzy u stóp olbrzymiego muru. To świetnie, pomyślał.
W kilka chwil po uderzeniu wpół do pierwszej, lampka ukazała się w oknie ptaszkarni. Fabrycy był gotów; przeżegnał się, poczem przywiązał do łóżka linkę przeznaczoną na przebycie trzydziestu pięciu stóp dzielących go od platformy na której znajdował się pałac. Dostał się bez szwanku na dach strażnicy zajętej od wczoraj przez wspomnianych dwustu ludzi, którymi wzmocniono załogę. Nieszczęściem, żołnierze nie spali jeszcze; skradając się jak kot po dachu z wielkich rurkowanych dachówek, Fabrycy słyszał jak mówią że djabeł tłucze się po dachu i że trzebaby doń wygarnąć z fuzji. Ten i ów twierdził, że zamiar to wielce bezbożny; inny znów, że, gdyby wystrzelono z fuzji a nic nie zabito, gubernator wsadziłby ich wszystkich do aresztu, za to, że bez potrzeby niepokoją załogę. Dyskusja ta stała się powodem, że Fabrycy starał się jak najprędzej przebyć dach, co było połączone z wielkim hałasem. Faktem jest, iż, w chwili gdy wisiał na sznurze prześlizgując się tuż przed oknem — na szczęście oddalonem o kilka stóp z przyczyny wystającego okapu — okno to było najeżone bagnetami. Opowiadano później, iż Fabrycy, zawsze pełen fantazji, wpadł na to aby odegrać rolę djabła i że rzucił żołnierzom garść cekinów. Tyle jest pewne, że rozsypał sporo cekinów na podłodze w celi, i że je posiał także na drodze od wieży Farneze do parapetu, aby odwrócić uwagę żołnierzy w razie gdyby go ścigali.
Przybywszy na platformę i otoczony szyldwachami, którzy co kwadrans mieli krzyczeć całe zdanie: Wszystko w porządku koło mego stanowiska, skierował się ku parapetowi od strony zachodniej, szukając nowego kamienia.
Jedno wydaje się nieprawdopodobne i mogłoby obudzić wątpliwość co do samego faktu, gdyby całe miasto nie było świadkiem rezultatu; mianowicie to, iż warty wzdłuż parapetu nie dostrzegły i nie przytrzymały Fabrycego. Prawda iż mgła zaczynała się podnosić; Fabrycy powiadał, że, kiedy był na platformie, miał wrażenie, że doszła już do połowy wieży Fameze. Ale ta mgła nie była gęsta; Fabrycy widział doskonale szyldwachów, z których paru przechadzało się. Dodał, iż, jak gdyby pchany nadnaturalną siłą, przystanął śmiało między dwiema dość bliskiemi wartami. Zdjął spokojnie sznur którym był opasany i który zaplątał się dwa razy; trzeba mu było wiele czasu aby go rozwinąć i wyciągnąć na parapecie. Słyszał głosy żołnierzy ze wszystkich stron; zdecydowany był zasztyletować pierwszego, któryby się zbliżył. Nie czułem wcale lęku, dodawał; miałem uczucie, że dopełniam jakiejś ceremonji.
Rozplątawszy wreszcie sznur, przywiązał go do otworu uczynionego w parapecie dla odpływu wody, wstąpił na sam parapet i pomodlił się żarliwie; poczem, jak bohater z czasów rycerstwa, pomyślał chwilę o Klelji. Jakiż ja jestem różny, powiedział sobie, od płochego i swowolnego Fabrycego, który wszedł tu przed dziesięciu miesiącami! Wreszcie zaczął się spuszczać z tej zdumiewającej wysokości. Działał mechanicznie, opowiadał, tak jakby to czynił w biały dzień, wobec przyjaciół, dla wygrania zakładu. Mniej więcej w połowie drogi uczuł, że ręce mu słabną; zdaje się wręcz że puścił sznur na chwilę, ale niebawem chwycił go znowu; może (powiada) zatrzymał się na krzach po których się zsuwał i które go drapały. Od czasu do czasu doznawał straszliwego bólu między łopatkami; ból dochodził do tego że tamował mu oddech. Sznur kołysał się w sposób bardzo przykry; co chwila Fabrycy bujał się między sznurem a krzami. Potrącił kilka ptaków, które, obudzone, uderzyły go skrzydłami pierzchając. Za pierwszym razem sądził, że to są ludzie, schodzący z cytadeli tą samą drogą aby go ścigać: gotował się do obrony. Wreszcie dostał się do stóp wielkiej wieży bez szwanku; ręce tylko miał we krwi. Opowiada, że, od połowy wieży, szkarpa która stanowi jej ścianę była mu bardzo pomocna; suwał się po murze w dół, a rośliny rosnące między kamieniami trzymały go nader skutecznie. Przybywając na dół do ogródków żołnierskich, trafił na akację, która, widziana z góry, wydawała się kilka stóp wysoka, a w istocie miała ich kilkanaście. Pijak jakiś, śpiący tam, wziął go za złodzieja. Spadając z tego drzewa Fabrycy niemal wywichnął sobie lewe ramię. Zaczął uciekać ku wałom, ale (powiada) nogi miał jak z waty, nie miał w nich żadnej siły. Mimo niebezpieczeństwa, usiadł i wypił trochę wódki. Usnął na kilka minut, tak że nie wiedział już gdzie jest; budząc się, nie mógł zrozumieć, w jaki sposób, będąc w swoim pokoju, widzi drzewa. Wreszcie, straszliwa rzeczywistość stanęła mu w pamięci. Natychmiast ruszył w stronę muru, wszedł nań wielkiemi schodami. Tuż obok, szyldwach chrapał w budce. Natknął się na armatę w trawie; przywiązał do niej trzeci sznur. Sznur okazał się nieco za krótki; Fabrycy wpadł do błotnego rowu, gdzie było może na stopę wody. Gdy się podnosił i starał się rozeznać, uczuł że go chwytają dwaj ludzie: zląkł się przez chwilę, ale niebawem usłyszał nad uchem bardzo cicho: Ach, monsignore! monsignore! Zrozumiał mglisto, że to pomoc z ramienia księżnej; natychmiast omdlał. W jakiś czas, uczuł że go niosą jacyś ludzie idący w milczeniu i bardzo szybko; następnie zatrzymali się, co go mocno zaniepokoiło. Ale nie miał siły mówić, ani otworzyć oczu; czuł że go ktoś ściska; nagle poczuł zapach sukien księżnej. Zapach ten przywołał go do życia: otworzył oczy; zdołał wymówić te słowa: „To ty, droga...“ poczem znów popadł w głębokie omdlenie.
Wierny Bruno z garścią oddanych hrabiemu żandarmów był w rezerwie o dwieście kroków; sam hrabia ukryty był w małym domku, blisko miejsca gdzie czekała księżna. Nie zawahałby się, gdyby trzeba, dobyć szpady, wraz z paroma wiarusami, swemi serdecznymi przyjaciółmi; czuł się niejako obowiązany ocalić życie Fabrycemu, który wydawał mu się poważnie zagrożony, a który byłby dziś na wolności, gdyby on, Mosca, nie popełnił tego głupstwa, iż chciał oszczędzić głupstwa swemu panu.
Od północy, księżna, otoczona ludźmi uzbrojonymi od stóp do głów, błądziła w milczeniu pod murami cytadeli; nie mogła wytrwać w miejscu, myślała że będzie musiała walczyć aby wydrzeć Fabrycego pościgowi. Płomienna jej wyobraźnia podjęła sto ostrożności, zbyt długich do wyszczególnienia i niewiarygodnie szalonych. Obliczono, że przeszło ośmdziesięciu agentów było na nogach tej nocy, przygotowanych na to, że będą musieli się bić dla jakiejś nadzwyczajnej sprawy. Szczęściem, Ferrante i Lodovico objęli komendę, a minister policji nie krzyżował planów; ale sam hrabia podniósł fakt, że księżnej nie zdradził nikt i że on jako minister nie wiedział o niczem.
Na widok Fabrycego, księżna straciła głowę; ściskała go konwulsyjnie, tuliła; wpadła w rozpacz widząc go we krwi: była to krew z rąk Fabrycego, myślała że jest poważnie ranny. Przy pomocy jednego z ludzi, zdejmowała mu ubranie aby go opatrzyć, kiedy Lodovico, który, na szczęście, był przy tem, wsadził przemocą księżnę i Fabrycego do powoziku ukrytego opodal bram miasta. Puścili się co koń wyskoczy, aby przebyć Pad koło Sacca. Ferrante z dwoma dziesiątkami uzbrojonych ludzi tworzył tylną straż i poprzysiągł na głowę, że wstrzyma pościg. Hrabia, sam i pieszo, opuścił pobliże cytadeli aż w dwie godziny później, kiedy ujrzał, że nic się nie rusza. Jestem tedy zdrajcą Stanu, powtarzał sobie pijany radością.
Lodovico miał wyborną myśl aby pomieścić w jednym z wehikułów młodego chirurga, będącego w służbach księżnej, a podobnego nieco do Fabrycego.
— Uciekaj pan, rzekł, w stronę Bolonji, bądź bardzo nieostrożny, staraj się aby cię przytrzymano; wówczas mieszaj się w odpowiedziach i wyznaj wreszcie że jesteś Fabrycy del Dongo; staraj się zwłaszcza zyskać na czasie. Dołóż wszelkich starań aby być niezręczny, wykpisz się miesiącem więzienia, a księżna da panu pięćdziesiąt cekinów.
— Czy może myśleć o pieniądzach ten, kto służy księżnej.
Ruszył i w kilka godzin przytrzymano go, ku pociesznej radości generała i Rassiego, któremu, wraz z niebezpieczeństwem Fabrycego, ulatywała z przed nosa baronja.
W cytadeli spostrzeżono ucieczkę dopiero o szóstej rano, a dopiero o dziesiątej odważono się powiedzieć o niej księciu. Panią Sanseverina obsłużono tak gorliwie, iż, mimo głębokiego snu Fabrycego, który brała za śmiertelne omdlenie, co sprawiło iż trzy razy zatrzymała powóz, przebyła Pad w barce w chwili gdy biła czwarta. Konie czekały na lewym brzegu; zrobiła jeszcze dwie mile z nadzwyczajną chyżością, poczem trzeba się było godzinę zatrzymać dla sprawdzenia paszportów. Księżna miała paszporty wszelakiego rodzaju dla siebie i Fabrycego; ale była tak nieprzytomna, że dała dziesięć napoleonów urzędnikowi austrjackiej policji i ujęła go za rękę zalewając się łzami. Urzędnik przerażony zaczął na nowo badanie. Wzięli pocztę; księżna tak rzucała pieniędzmi, że wszędzie budziła podejrzenia, w kraju gdzie wszelki cudzoziemiec jest podejrzany. Lodovico jeszcze raz przyszedł z pomocą: powiedział, że księżna szaleje z bólu z powodu uporczywej gorączki młodego hrabiego Mosca, syna pierwszego ministra w Parmie, którego wiezie aby się poradzić lekarzy w Pawji.
Dopiero o dziesięć mil za Padem, więzień rozbudził się zupełnie; miał ramię wytknięte i mnóstwo zadrapań. Księżna znowu zachowywała się tak, że oberżysta, u którego zatrzymano się na obiad, myślał że ma przed sobą arcyksiężnę austrjacką i chciał jej oddać honory, kiedy Lodovico oświadczył, że arcyksiężna postara się go niechybnie wtrącić do więzienia, o ile każe bić w dzwony.
Wreszcie, koło szóstej wieczór, przybyli na terytorjum piemonckie. Tam dopiero Fabrycy był zupełnie bezpieczny; przewieziono go do wioski zdala od gościńca, opatrzono mu ręce, i znowu przespał kilka godzin.
W wiosce, księżna ważyła się na czyn nietylko okropny z punktu moralności, ale opłakany dla spokoju jej życia. Na kilka tygodni przed ucieczką Fabrycego, pewnego dnia, kiedy cała Parma udała się pod bramy cytadeli aby oglądać w dziedzińcu rusztowanie jakie wznoszono dla więźnia, księżna pokazała Lodowikowi, który stał się jej prawą rękę, sekret, wedle którego, przy pomocy ukrytej sprężynki, poruszało się kamień, stanowiący dno słynnego zbiornika wody w pałacu Sanseverina, owego dzieła z trzynastego wieku, o którym jużeśmy wspominali. Gdy Fabrycy spał w miejscowej trattoria, księżna kazała wezwać Lodovica. Myślał że oszalała, tak dziwny blask rzucały jej spojrzenia.
— Przypuszczasz pewnie, rzekła, że ja ci dam kilka tysięcy franków; otóż nie; znam cię, jesteś poeta, rychło przepuściłbyś te pieniądze. Daję ci mały folwarczek Ricciarda, o milę od Casal Maggiore. — Lodovico rzucił się do jej stóp oszalały z radości, zaklinając się z całego serca, że nie dla pieniędzy pomagał do ocalenia monsignore Fabrycego, że zawsze był doń osobliwie przywiązany, od czasu jak miał raz szczęście wieźć go w charakterze młodszego stangreta jaśnie pani. Kiedy ten zacny i dzielny człowiek uznał że dość już zajmuje swoją osobą tak wielką damę, chciał odejść; ale ona, z błyszczącemi oczami, rzekła:
— Zostań!
Przechadzała się bez słowa w karczemnej izbie, spoglądając od czasu do czasu na Lodovica niesamowitym wzrokiem. Wreszcie on, widząc że tej przechadzce niema końca, uznał za właściwe przemówić.
— Jaśnie pani obdarowała mnie tak nadmiernie, tak ponad wszelkie oczekiwanie biedaka, tak ponad liche zasługi jakie miałem zaszczyt oddać, iż sądzę, sumiennie, że nie mogę przyjąć tego daru. Mam zaszczyt zwrócić jaśnie pani ten mająteczek i proszę aby mi wyznaczyła czterysta franków pensji.
— Ile razy w życiu, rzekła z posępną dumą, ile razy w życiu słyszałeś, abym poniechała zmiaru który raz objawiłam?
Po tych słowach, księżna przechadzała się jeszcze kilka minut, poczem zatrzymując się nagle, wykrzyknęła:
— To przypadkiem, i dlatego że się umiał spodobać tej dziewczynie, życie Fabrycego ocalone! Gdyby nie był tak uroczy, zginąłby. Czy możesz temu zaprzeczyć? rzekła podchodząc do Lodovica z oczami, w których błyszczała wściekłość.
Lodovico cofnął się o kilka kroków, myśląc że oszalała, co przejęło go niepokojem o los folwarczku Ricciarda.
— Zatem, podjęła księżna pogodnie i wesoło, zupełnie odmieniając ton, chcę aby moi poczciwi ludzie w Sacca mieli dobry dzień, o którymby długo pamiętali. Wrócisz do Sacca; czy masz co przeciw temu? czy sądzisz, że ci to grozi niebezpieczeństwem?
— Drobnostka, proszę pani: żaden z mieszkańców Sacca nie powie, że ja byłem w służbach monsignora. Zresztą, jeżeli mam wyznać pani, palę się aby ujrzeć swój folwarczek w Ricciarda: takie mi się to dziwne wydaje być właścicielem ziemskim!
— Podoba mi się twoja wesołość. Dzierżawca w Ricciarda winien mi jest, jak sądzę, trzy czy cztery lata dzierżawy; darowuję mu połowę, a drugą połowę zaległości daję tobie, ale pod tym warunkiem: udasz się do Sacca; powiesz że pojutrze jest święto jednej z moich patronek, i wieczór po swojem przybyciu każesz iluminować zamek. Nie szczędź pieniędzy ani trudu; pomyśl, że chodzi o szczęście mego życia. Oddawna przygotowałam tę iluminację: przeszło od trzech miesięcy gromadziłam w piwnicach zamkowych wszystko co może się przydać do tego święta: dałam ogrodnikowi do przechowania wszystkie przyrządy do wspaniałego fajerwerku: każesz go puścić na terasie wychodzącej na Pad. Mam w piwnicach ośmdziesiątdziewięć wielkich beczek wina; każesz zrobić ośmdziesiątdziewięć fontann winnych w moim parku. Jeśli jutro zostanie bodaj jedna butelka niewypita, powiem że nie kochasz Fabrycego. Kiedy fontanny, iluminacja i ognie sztuczne będą w pełni, wymkniesz się przezornie, możebne bowiem jest — i mam tę nadzieję! — iż w Parmie cały ten obchód wyda się zuchwalstwem.
— To nietylko możliwe, ale pewne, jak pewnem jest, że poborca Rassi, który podpisał wyrok na monsignora, pęknie z wściekłości. A nawet... dodał Lodovico nieśmiało, gdyby jaśnie pani chciała zrobić swemu biednemu słudze większą przyjemność niż darowując mu połowę zaległych czynszów, pozwoliłaby mi wypłatać psikusa Rassiemu...
— Jesteś dzielny człowiek! wykrzyknęła księżna z zapałem; ale zabraniam ci bezwarunkowo płatać cokolwiek Rassiemu: mam zamiar powiesić go publicznie, ale później. Co do ciebie, nie daj się przychwycić w Sacca; wszystkoby przepadło, gdybym straciła ciebie.
— Ja, pani! kiedy powiem, że święcę pani imieniny, gdyby nawet policja nasłała nam trzydziestu żandarmów i chciała przeszkadzać, może pani być pewna, że, nimby dotarli do czerwonego krzyża we wsi, ani jeden nie siedziałby na koniu. Hoho, mieszkańcy Sacca nie żartują; to wszystko przemytnicy całą gębą i przepadają za panią.
— Otóż, ciągnęła księżna tonem dziwnie lekkim, o ile chcę napoić winem moich dzielnych ludzi w Sacca, chcę zalać wodą mieszkańców Parmy; tego samego wieczora kiedy zamek będzie iluminowany, weź najlepszego konia, pędź do pałacu w Parmie i otwieraj zbiornik.
— Ha! świetna myśl! wykrzyknął Lodovico, śmiejąc się jak szalony: wina dzielnym ludziom w Sacca, wody mieszczuchom parmeńskim, którzy byli już pewni — łajdaki! — że monsignora otrują tak, jak biednego L...
Radość Lodovica nie miała granic; księżna patrzyła z przyjemnością na jego szalone wybuchy; powtarzał bez końca: Wina zacnym ludziom w Sacca, wody łajdakom w Parmie! Jaśnie pani wie z pewnością lepiej ode mnie, że kiedy, przed dwudziestu laty, opróżnił ktoś niebacznie zbiornik, na wielu ulicach w Parmie było na stopę wody.
— Wody łajdakom w Parmie, powtórzyła księżna śmiejąc się. Promenada przed cytadelą byłaby pełna ludzi, gdyby miano ścinać Fabrycego... Nazywali go wielkim zbrodniarzem... Ale zwłaszcza zrób to zręcznie, niech nigdy żywa dusza nie wie, że ta powódź jest z twojej ręki i z mego rozkazu. Fabrycy, sam hrabia nawet, nie powinni nic wiedzieć o tym szalonym koncepcie... Ale zapomniałam o biednych w Sacca: napisz list do mego plenipotenta, a ja podpiszę; powiedz mu, aby, w dzień mojej patronki, rozdał sto cekinów biednym w Sacca i aby ci był posłuszny we wszystkiem co tyczy iluminacji, ogni sztucznych i wina; niech zwłaszcza nie zostanie nazajutrz ani jedna pełna butelka w mojej piwnicy.
— Plenipotent pani będzie miał tylko jeden kłopot: od pięciu lat przez które zamek należy do pani, nie zostało w Sacca ani dziesięciu biednych.
A wody łajdakom w Parmie! podjęła księżna nucąc. W jaki sposób wykonasz ten żarcik?
— Plan mam gotowy: ruszam z Sacca około dziewiątej, o wpół do jedenastej koń mój jest w gospodzie pod trzema ciemięgami, na drodze do Casal-Maggiore i do mojego folwarku Ricciarda; o jedenastej jestem w swoim pokoju w pałacu, a o kwadrans na dwunastą wody łajdakom w Parmie, i więcej niż zechcą, iżby się mogli napić za zdrowie wielkiego zbrodniarza. W dziesięć minut później opuszczam miasto gościńcem bolońskim. Po drodze składam głęboki ukłon cytadeli, którą odwaga monsignora i przemyślność jaśnie pani okryły świeżą hańbą; puszczam się polną ścieżką, dobrze mi znaną, i wkraczam z paradą do Ricciarda.
Lodovico podniósł oczy na księżnę i przeląkł się: patrzyła uparcie w ścianę i, trzeba przyznać, spojrzenie jej miało coś dzikiego. Och, mój biedny folwarczek! pomyślał Lodovico; ani chybi, ona jest szalona! Księżna spojrzała nań i odgadła jego myśl.
— Aha, mości Lodovico, wielki poeto, chciałbyś mieć akt darowizny na piśmie: żywo, przynieś ćwiartkę papieru. — Lodovico nie dał sobie powtarzać; księżna napisała własną ręką szczegółowy akt datowany z przed roku, zaświadczający, że otrzymała od Lodovica San Micheli ośmdziesiąt tysięcy franków, na które dała mu w zastaw folwark Ricciarda. Jeśli po upływie dwunastu miesięcy księżna nie odda Lodovicowi rzeczonych ośmdziesięciu tysięcy, Ricciarda zostaje jego własnością.
Pięknie jest, powiadała sobie księżna, oddać wiernemu słudze prawie trzecią część tego co mi wogóle zostało!
— A, prawda! rzekła do Lodovica; — po figlu z puszczeniem wody, daję ci tylko dwa dni na wywczasy w Casal Maggiore. Iżby sprzedaż była ważna, powiedz, że ta sprawa datuje przeszło z przed roku. Wracaj do Belgirate, i to bez zwłoki; Fabrycy pojedzie do Anglji i weźmie cię z sobą.
Wcześnie rano, księżna i Fabrycy znaleźli się w Belgirate. Rozgoszczono się w tej czarownej wiosce; ale śmiertelna zgryzota czekała księżnę nad Lago Maggiore. Fabrycy był zupełnie zmieniony: od owego letargu, w jaki popadł po swej ucieczce, księżna spostrzegła, że dzieje się w nim coś niezwykłego. Trawiło go dziwaczne uczucie, które zresztą ukrywał troskliwie: rozpacz, że nie jest w więzieniu. Strzegł się przyznać do tej przyczyny smutku; sprowadziłoby to pytania, których chciał uniknąć.
— Jakto! powiadała księżna zdumiona, to okropne wrażenie, kiedy głód i osłabienie zmusiły cię sięgać po ohydną strawę z kuchni więziennej, to pytanie: „Czy niema w tem jakiegoś osobliwego smaku, czy ja się nie truję w tej chwili?“ — czy to nie przejmowało cię wstrętem?
— Myślałem o śmierci, odpowiadał Fabrycy, tak jak myślą o niej żołnierze; jako o rzeczy możliwej, której miałem nadzieję uniknąć swoim sprytem.
Tak więc, co za niepokój, co za ból dla księżnej! Ten Fabrycy ubóstwiany, niezwykły, oryginalny, żywy, był obecnie, w jej oczach, pastwą głębokiej zadumy; wolał nawet samotność od przyjemności mówienia o wszystkiem, otwarcie, z najlepszą przyjaciółką jaką miał w świecie. Zawsze był dobry, serdeczny, wdzięczny wobec księżnej; byłby, jak niegdyś, oddał sto razy życie dla niej, ale dusza jego była gdzieindziej. Robili kilkomilowe spacery po tem cudnem jeziorze nie wymawiając słowa. Rozmowa, ta wymiana chłodnych myśli jedynie możebna odtąd między nimi, wydawała się może przyjemna innym; ale oni — zwłaszcza księżna — pamiętali jeszcze, czem była ich rozmowa przed tem nieszczęsnem zajściem, które ich rozdzieliło. Fabrycy winien był księżnej dzieje dziewięciu miesięcy okropnego więzienia: okazało się, iż w tym przedmiocie ma do powiedzenia jedynie parę słów.
To było nieuniknione, wcześniej czy później, powiadała sobie księżna z posępnym smutkiem. Zgryzota postarzyła mnie, lub też on kocha inną, a ja już mam jedynie drugie miejsce w jego sercu. Zdeptana, zmiażdżona tem największem z nieszczęść, powiadała sobie niekiedy: „Gdyby niebo zechciało aby Ferrante oszalał zupełnie, lub nie zdobył się na odwagę, zdaje mi się, że byłabym mniej nieszczęśliwa“. Od tej chwili, wyrzut ten zatruł szacunek, jaki księżna miała dla własnego charakteru. Tak więc, powiadała sobie z goryczą, żałuję powziętego postanowienia: nie jestem już córą del Dongów!
Niebo tak chciało, powiadała sobie: Fabrycy jest zakochany, i jakim prawem chciałabym aby nie był zakochany? Czy padło kiedy między nami bodaj słowo prawdziwej miłości?
Ta rozsądna myśl odjęła jej sen; faktem jest — co było dowodem, że starość i zniechęcenie opadły ją wraz z nadzieją wspaniałej zemsty — że czuła się sto razy nieszczęśliwsza w Belgirate niż w Parmie. Co do osoby, która mogła być przedmiotem dziwnej zadumy Fabrycego, nie można było mieć wątpliwości: Klelja Conti, ta nabożna dziewczyna, zdradziła ojca, pozwalając upoić załogę, a Fabrycy nigdy nie mówił z Klelją! Ale, dodawała księżna bijąc się z rozpaczą w pierś, gdyby nie upito załogi, wszystkie moje plany, wszystkie starania byłyby daremne; więc to ona go ocaliła!
Z największym trudem księżna wydobyła z Fabrycego szczegóły owej nocy, która (powiadała sobie) niegdyś stanowiłaby przedmiot niewyczerpanych rozmów! W owych szczęśliwych czasach, byłby mówił cały dzień, z niesłabnącą werwą, o najmniejszym szczególe.
Ponieważ trzeba było wszystko przewidywać, księżna pomieściła Fabrycego w porcie Locarno, w mieście szwajcarskiem na krańcu Lago Maggiore. Codziennie jechała po niego statkiem, aby go zabrać na długą przejażdżkę po jeziorze. Otóż, jednego razu, wstąpiwszy do niego, ujrzała pokój wybity mnóstwem widoków Parmy, które Fabrycy sprowadził z Medjolanu lub nawet z samej Parmy, miejscowości do której powinien był mieć wstręt. Salonik, zmieniony na pracownię, założony był przyborami do malowania akwarelą; Fabrycy kończył trzeci widoczek wieży Farneze i pałacu gubernatora.
— Brakuje jedynie, rzekła uszczypliwie, abyś zrobił z pamięci portrecik tego miłego gubernatora, który chciał cię tylko otruć. Ale prawda — ciągnęła księżna — powinienbyś napisać doń list z przeproszeniem, żeś się ośmielił umknąć i okryć śmiesznością cytadelę.
Biedna kobieta nie przypuszczała, że zgaduje tak dobrze: ledwie znalazłszy się w bezpiecznem miejscu, Fabrycy natychmiast napisał do gubernatora Fabia Conti list bardzo ugrzeczniony i poniekąd bardzo śmieszny; przepraszał go, że uciekł, podając, jako usprawiedliwienie, iż miał powody przypuszczać, że jakaś podrzędna figura ma poruczone zadać mu truciznę. Mało mu zależało na tem co pisze: Fabrycy miał nadzieję, że oczy Klelji ujrzą ten list; twarz jego w czasie pisania zwilżyła się łzami. Zakończył bardzo pociesznem zdańkiem: śmiał powiedzieć, iż, będąc na wolności, często żałuje swego pokoiku w wieży Farneze. To był główny sens listu: miał nadzieję, że Klelja go zrozumie. W rozpędzie pisania, wciąż w nadziei że ktoś to przeczyta, Fabrycy napisał z podziękowaniem do don Cezara, zacnego kapelana, który mu pożyczył teologicznych książek. W kilka dni później, Fabrycy poprosił księgarza z Locarno aby się udał do Medjolanu, gdzie tenże księgarz, przyjaciel słynnego bibljomana Reina, kupił najwspanialsze wydania dzieł pożyczonych przez don Cezara. Zacny kapelan otrzymał te książki, oraz piękny list, w którym więzień usprawiedliwiał się, iż w chwilach zniecierpliwienia — które można mu wybaczyć — pokreślił margines książki niedorzecznemi notatkami. Błaga go zatem, aby zastąpił brakujące dzieła temi tomami, które ex-więzień pozwala sobie ofiarować mu z wyrazami najżywszej wdzięczności.
Fabrycy daleki był od nazwania prostem mianem „notatek“ nieskończonych gryzmołów, któremi opatrzył egzemplarz in folio dzieł św. Hieronima. W nadziei że będzie mógł odesłać tę książkę zacnemu kapelanowi i wymienić ją na inną, spisywał na marginesie dzień po dniu dokładny pamiętnik wszystkiego co mu się zdarzyło w więzieniu: wielkiemi wydarzeniami było nie co innego jeno wzloty boskiej miłości (boskiej zastępowało inne słowo, którego nie śmiał napisać). Ta boska miłość to pogrążała więźnia w otchłani rozpaczy, to znów głos dolatujący powietrzem wracał mu nadzieję i wprawiał go w upojenie. Wszystko to, na szczęście, pisane było atramentem więziennym, sporządzonym z wina, czekolady i sadzy: don Cezar ledwie rzucił okiem na książkę, umieszczając w swojej bibljotece tom św. Hieronima. Gdyby przepatrzył te marginesy, ujrzałby iż, jednego dnia, więzień, sądząc że jest otruty, czuł się szczęśliwy, że umrze o czterdzieści kroków od najukochańszej istoty. Ale inne oko niż oko zacnego kapelana odczytało tę stronicę od czasu jego ucieczki. Myśli tej: Umrzeć w pobliżu ukochanej istoty, wyrażonej na sto rozmaitych sposobów, towarzyszył sonet, gdzie dusza, oddzielona, po okrutnych cierpieniach, od tego kruchego ciała w którem mieszkała dwadzieścia trzy lat, parta instynktem szczęścia wrodzonym wszelkiej istocie, nie chce wstąpić do nieba, aby się wmieszać w chóry anielskie, skoro tylko będzie wolna i w razie gdy straszliwy sąd użyczy jej przebaczenia; ale że, szczęśliwsza po śmierci niż była za życia, idzie, o kilka kroków od więzienia, gdzie tak długo jęczała, połączyć się z tem co kochała na świecie. I tak, powiadał ostatni wiersz sonetu, znalazłbym swój raj na ziemi.
Mimo że w cytadeli w Parmie mówiono o Fabrycym jako o niegodziwym zdrajcy, który pogwałcił najświętsze obowiązki, don Cezar zachwycony był widokiem pięknych książek, które przesłał mu jakiś nieznajomy: Fabrycy bowiem wysłał list aż w kilka dni po przesyłce, z obawy aby jego nazwisko nie kazało odtrącić daru. Don Cezar nie wspomniał o tej uprzejmości bratu, który wpadał we wściekłość na samo imię Fabrycego; ale, od czasu ucieczki, odnowił zażyłość z kochaną bratanicą; że zaś nauczył ją niegdyś paru słów po łacinie, pokazał jej piękne dzieła, które otrzymał. Taką właśnie nadzieję żywił ex-więzień. Naraz, Klelja zarumieniła się mocno widząc pismo Fabrycego. W rozmaitych miejscach pomieszczono jako zakładki paski żółtego papieru. I jako prawdą jest, iż, wśród płaskich interesów pieniężnych oraz bezbarwnego chłodu pospolitych myśli wypełniających nasze życie, czyny natchnione szczerą namiętnością rzadko chybiają celu, jakgdyby samo bóstwo raczyło je prowadzić za rękę, Klelja, wiedziona tym instynktem oraz myślą o jedynej rzeczy w świecie, poprosiła wuja, że chce porównać dawny egzemplarz św. Hieronima z tym, który świeżo otrzymał. Jak wyrazić jej upojenie wśród posępnego smutku w jakim pogrążyła ją nieobecność Fabrycego, kiedy na marginesie św. Hieronima znalazła wiadomy sonet, oraz, dzień po dniu, pamiętnik miłości Fabrycego.
Od pierwszego dnia nauczyła się sonetu na pamięć i śpiewała go wsparta o framugę, nawprost pustego dziś okna, przeglądającego niegdyś z poza żaluzji. Żaluzję tę zdjęto aby ją złożyć w sali sądowej jako corpus delicti w pociesznym procesie, jaki Rassi wytoczył Fabrycemu, oskarżonemu o zbrodnię ucieczki, lub, jak poborca powiadał, śmiejąc się sam przy tem, o to, że się umknął łasce wspaniałomyślnego księcia!
Każdy postępek Klelji był dla niej zgryzotą, od czasu zaś jak była nieszczęśliwa, wyrzuty jej były jeszcze żywsze. Starała się i uśmierzyć je nieco, przypominając sobie ślub, że nigdy nie ujrzy Fabrycego, złożony Madonnie w chwili zatrucia generała i ponawiany od tego czasu codzień.
Ojciec jej chory był na ucieczkę Fabrycego; co więcej, groziła mu utrata miejsca wówczas gdy książę, w pierwszym ataku gniewu, usunął wszystkich dozorców z wieży Farneze i kazał ich osadzić w więzieniu. Generał ocalał dzięki wstawiennictwu hrabiego Mosca, który wolał go widzieć na szczycie cytadeli, niż intrygującego w kołach dworskich.
W czasie tych dwóch tygodni zachwiania się generała Fabia Conti, istotnie chorego, Klelja miała odwagę dopełnić poświęcenia, które oznajmiła Fabrycemu. Miała ten spryt aby się rozchorować w dzień uroczystości który był zarazem dniem ucieczki jeńca, jak czytelnik może sobie przypomina; była chora i nazajutrz; słowem, umiała postępować tak zręcznie, iż, z wyjątkiem dozorcy pełniącego specjalną straż przy Fabrycym, nikt nie podejrzewał jej wspólnictwa; a Grillo milczał.
Ale odkąd Klelja ubezpieczyła się z tej strony, jeszcze okrutniej nękały ją wyrzuty. Cóż może, powiadała sobie, złagodzić zbrodnię córki, zdradzającej własnego ojca?
Pewnego wieczora, po dniu spędzonym w kaplicy we łzach, poprosiła wuja swego, don Cezara, aby się udał z nią do generała, którego ataki wściekłości przerażały ją tem więcej, ile że wciąż mieszały się w nie przekleństwa na Fabrycego, tego ohydnego zdrajcę.
Stanąwszy przed obliczem ojca, miała siłę powiedzieć mu, że, jeśli dotąd wzdragała się oddać rękę margrabiemu Crescenzi, to dlatego, że nie czuła doń skłonności i że była pewna iż nie znajdzie szczęścia w tym związku. Na te słowa, generał wpadł w furję; z trudem zdołała Klelja dojść do słowa. Dodała, iż, jeśli ojciec, znęcony olbrzymim majątkiem margrabiego, sądzi, że powinien jej stanowczo nakazać to zamężcie, gotowa jest go usłuchać. Generał zdumiał się konkluzją, której zgoła się nie spodziewał; ucieszył się jednak. W ten sposób, rzekł do brata, nie będę zmuszony gnieść się na drugiem pięterku, jeśli ten łobuz Fabrycy przyprawi mnie o utratę miejsca.
Hrabia Mosca nie omieszkał zdradzać silnego oburzenia po ucieczce tego nicponia Fabrycego; powtarzał przy każdej sposobności wymyślone przez Rassiego zdanie, o szpetnym postępku młokosa, który się umknął łaskawości księcia. Ten misterny frazes, uświęcony na dworze, nie przyjął się wśród ludu. Sądząc zdrowym rozumem i uważając Fabrycego za wielkiego winowajcę, lud podziwiał odwagę, jakiej trzeba było aby się spuścić z takiej wysokości. Ani jedna osoba ze dworu nie uznała tej odwagi. Co się tyczy policji, upokorzonej tą klęską, odkryła ona urzędownie, iż oddział dwudziestu żołnierzy kupionych pieniędzmi księżnej, owej tak ohydnie niewdzięcznej kobiety, której imię wymawiano jedynie z westchnieniem, podał Fabrycemu cztery związane drabiny, każda na czterdzieści pięć stóp długa: Fabrycy spuścił poprostu sznur i miał jedynie tę mizerną zasługę, że wciągnął drabiny na wieżę. Kilku liberałów, znanych ze swej nieopatrzności, między innemi lekarz C..., agent płatny wprost przez księcia, dodawało, narażając się mocno, że ta nieludzka i okrutna policja rozstrzelała ośmiu nieszczęśliwych żołnierzy, którzy ułatwili niewdzięcznikowi ucieczkę. Wówczas potępili go nawet prawdziwi liberałowie, za to, że swoją nierozwagą spowodował śmierć ośmiu biedaków. W ten sposób, mali despoci sprowadzają do zera znaczenie opinji.

XXIII

Wśród tego powszechnego wymyślania, jeden arcybiskup Landriani okazał się wierny swemu młodemu przyjacielowi; śmiał podkreślać, nawet na dworze księżnej, zasadę prawa, wedle której, w każdym procesie, trzeba się chronić od wszelkich uprzedzeń, póki się nie wysłucha nieobecnego.
Nazajutrz po ucieczce Fabrycego, wiele osób otrzymało dość lichy sonet, który sławił tę ucieczkę jako jeden z największych czynów epoki i porównywał Fabrycego z aniołem spływającym na ziemię. Następnego wieczora cała Parma powtarzała inny, wspaniały sonet. Był to monolog Fabrycego zsuwającego się po linie i sądzącego rozmaite wydarzenia swego życia. Sonet ten postawił go w opinji dwoma wspaniałemi wierszami: znawcy odgadli pióro Ferranta Palli.
Ale tu trzebaby mi sięgnąć po styl epicki: gdzie znaleźć kolory, aby odmalować potoki oburzenia, które naraz zalały wszystkie dobrze myślące serca, kiedy posłyszano o tem bezprzykładnem zuchwalstwie, o iluminacji zamku Sacca. Rozległ się jeden krzyk przeciw księżnej; nawet szczerzy liberałowie uważali, że to jest barbarzyństwo narażać biednych podejrzanych, trzymanych w rozmaitych więzieniach, i drażnić bezcelowo monarchę. Mosca oświadczył, że dawnym przyjaciołom księżnej pozostało tylko jedno: zapomnieć o niej. Chór oburzenia był tedy jednomyślny, cudzoziemiec przejeżdżający przez miasto byłby uderzony siłą opinji publicznej. Ale w tym kraju gdzie umieją cenić rozkosz zemsty, iluminacja oraz wspaniała zabawa wydana w parku dla przeszło sześciu tysięcy chłopów miała olbrzymie powodzenie. Wszyscy powtarzali w Parmie, że księżna rozdała chłopom tysiąc cekinów; tem tłumaczono twarde przyjęcie, jakie spotkało trzydziestu żandarmów, których policja w głupocie swojej posłała do wioski, w półtorej doby po wspaniałym wieczorze i powszechnem pijaństwie jakie po nim nastąpiło. Żandarmi, przyjęci gradem kamieni, uciekli; dwóch którzy spadli z koni, wrzucono do Padu.
Co się tyczy pęknięcia wielkiego zbiornika w pałacu Sanseverina, przeszło prawie że niepostrzeżenie; kilka ulic zalała trochę woda, nazajutrz możnaby rzec że deszcz padał. Lodovico był na tyle sprytny, że wybił szyby w jednem z okien pałacowych, tak iż można było przypuszczać złodziei.
Znaleziono nawet drabinkę. Jedynie hrabia Mosca odgadł rękę i ducha swej przyjaciółki.
Fabrycy był zdecydowany wrócić do Parmy, skoro tylko będzie mógł. Posłał Lodovica z długim listem do arcybiskupa; wierny sługa wrócił, aby nadać na granicy Piemontu, w San-Nazaro, łacińską epistołę, którą godny prałat skreślił do swego protegowanego. Dodamy jeden szczegół, który, jak wiele innych, wyda się obojętny w kraju gdzie nie potrzeba już takich ostrożności. Nazwisko del Dongo nie było nigdy wymienione; wszystkie listy adresowano do Lodovica San Micheli, w Locarno w Szwajcarji, lub w Belgirate w Piemoncie. Koperta była z lichego papieru, pieczęć źle odciśnięta, adres ledwie czytelny, z dopiskami godnemi kucharki; wszystkie listy datowane były z Neapolu na sześć dni przed rzeczywistą datą.
Z San Nazaro, Lodovico wrócił najśpieszniej do Parmy: miał zlecenie, do którego Fabrycy przywiązywał największą wagę. Chodziło, ni mniej ni więcej, tylko o doręczenie Klelji jedwabnej chustki, na której wydrukowany był sonet Petrarki. Prawda, że zmieniono w tym sonecie jedno słowo. Klelja znalazła go na stole w dwa dni po przyjęciu margrabiego Crescenzi, który się głosił najszczęśliwszym z ludzi: zbyteczne mówić, jakie wrażenie wywarł na niej ten znak wciąż stałej pamięci.
Lodovico miał się postarać o zebranie wszystkich szczegółów tego co się dzieje w cytadeli. On to przyniósł Fabrycemu smutną nowinę, że małżeństwo margrabiego Crescenzi uchodzi za pewne; nie mijał dzień, aby w obrębie cytadeli nie odbyła się jaka uroczystość na cześć Klelji. Niemylny dowód tego małżeństwa stanowiło to, że margrabia, kolosalnie bogaty i, co za tem idzie, bardzo skąpy, jak jest zwyczajem u zamożnych ludzi w północnych Włoszech, czynił olbrzymie przygotowania, mimo że zaślubiał pannę bez posagu. Prawda, że Fabio Conti, bardzo urażony tem spostrzeżeniem, pierwszem które się nastręczyło jego ziomkom, kupił świeżo majątek w cenie trzystu tysięcy franków, i że, mimo iż sam nie posiadał nic, zapłacił cenę gotówką, prawdopodobnie z kiesy margrabiego. Generał oświadczył, że daje ten majątek w posagu córce. Ale koszta rejentalne, przewyższające dwanaście tysięcy franków, wydały się niedorzeczne margrabiemu Crescenzi, osobie niezmiernie logicznej. On znowuż kazał sporządzić w Lyonie obicia, w wesołych kolorach, ślicznie dobranych przez słynnego Pallagi, malarza z Bolonji.
Obicia te przedstawiały sceny z dziejów rodziny Crescenzi (która, jak wiadomo, pochodzi od słynnego Krescencjusza, konsula w Rzymie w r. 985) i miały zdobić siedmnaście salonów, tworzących parter pałacu margrabiego. Obicia, zegary i świeczniki kosztowały przeszło trzysta pięćdziesiąt tysięcy; cena nowych luster, dokupionych do tych, które już były w domu, sięgała dwustu tysięcy. Z wyjątkiem dwóch salonów — dzieło Parmezana, największego miejscowego malarza po boskim Corregiu — wszystkie sale na pierwszem i drugiem piętrze zajmowali obecnie sławni malarze florenccy, rzymscy i medjolańscy, którzy je zdobili freskami. Fokelberg, wielki rzeźbiarz szwedzki, Tenerani z Rzymu i Marchesi z Medjolanu, pracowali od roku nad płaskorzeźbami, przedstawiającemu znakomite czyny wielkiego Krescencjusza. Większość sufitów, malowanych al fresco, również zawierała aluzje do jego życia. Podziwiano sufit, na którym Hayez z Medjolanu przedstawił Krescencjusza, jak go przyjmują na Polach Elizejskich Franciszek Sforca, Wawrzyniec Wspaniały, król Robert, trybun Kola Rienzi, Machiawel, Dante i inni wielcy ludzie średniowiecza. W podziwie dla tych wybranych dusz dopatrywano się uszczypliwości pod adresem rządu.
Przepychy te pochłaniały w zupełności uwagę szlachty i mieszczan w Parmie i przeszyły serce naszego bohatera, kiedy je wyczytał, odmalowane z naiwnym zachwytem, w długim przeszło na dwadzieścia stronic liście, który Lodovico podyktował celnikowi w Casal-Maggiore.
— A ja jestem taki biedny! powiadał sobie Fabrycy, wszystkiego cztery tysiące franków renty! To doprawdy zuchwalstwo kochać się w Klelji Conti, dla której gotują te cudy.
Jeden ustęp długiego listu Lodovica — ale ten już pisany był własnem kulawem pismem — oznajmiał panu, że spotkał wieczór biednego Grillo, widocznie kryjącego się. Dozorcę Fabrycego najpierw wtrącono do więzienia, później uwolniono go. Człowiek ten prosił przez litość o cekina; Lodovico dał mu cztery, w imieniu księżnej. Dawni dozorcy, w liczbie dwunastu, świeżo wypuszczeni na wolność, gotowali się wyprawić „traktamencik nożowy“ (trattamento di coltellate) swoim następcom, jeśli kiedy zdołają ich dopaść poza cytadelą. Grillo powiadał, że prawie codzień jest w fortecy serenada, że panna Klelja jest bardzo mizerna, często chora, i inne podobne rzeczy. To głupie wyrażenie sprawiło, że Lodovico otrzymał odwrotną pocztą rozkaz powrotu. Wrócił, a szczegóły ustne były jeszcze smutniejsze dla Fabrycego.
Można odgadnąć, jaki był miły dla biednej księżnej; raczej zniósłby tysiąc razy śmierć, niżby wymówił przy niej imię Klelji. Księżna nienawidziła Parmy; dla Fabrycego zaś, wszystko co przypominało to miasto, było wzniosłe i wzruszające.
Księżna mniej niż kiedykolwiek zapominała o swej zemście; była tak szczęśliwa przed zajściem z Gilettim, a teraz cóż za los! żyła w oczekiwaniu straszliwego wydarzenia, o którem nie powiedziałaby ani słowa Fabrycemu, ona, która niegdyś, w dobie układu z Ferrantem, sądziła, że tak ucieszy Fabrycego wieścią, iż będzie pomszczony.
Można sobie teraz wyobrazić, jak miłe były rozmowy Fabrycego z księżną: tępe milczenie panowało między nimi prawie ciągle. W dodatku, księżna uległa chęci wypłatania figla temu nazbyt ukochanemu siostrzeńcowi. Hrabia pisywał do niej codzień; słał kurjerów jak za pierwszych czasów ich miłości. Biedny człowiek smażył sobie głowę aby nie mówić zbyt otwarcie o swych uczuciach i aby składać zabawne listy; zaledwie przeglądała je z roztargnieniem. Cóż znaczy, niestety, wierność kochanka którego się szanuje, kiedy serce jest udręczone chłodem tego którego się ubóstwia?
W ciągu dwóch miesięcy, pani Sanseverina odpowiedziała hrabiemu tylko raz, i to aby prosić o zmacanie gruntu u księżnej i wybadanie, czy, mimo zuchwałego fajerwerku, list od niej byłby mile widziany. List ten, który hrabia miał doręczyć o ile uzna za właściwe, prosił o wakujące od niedawna stanowisko szambelana dla margrabiego Crescenzi, z prośbą aby mu nadano tę godność z racji jego małżeństwa. List pani Sanseverina był arcydziełem; oddychał najpiękniej wyrażonym szacunkiem; dworski ten styl nie zawierał ani jednego słowa, które, nawet w najodleglejszych konsekwencjach, mogłoby być niemiłe. Toteż odpowiedź oddychała przyjaźnią i tęsknotą.
„Mój syn i ja, pisała księżna, nie mieliśmy ani jednego znośnego wieczoru od twego nagłego wyjazdu. Czyż już nie pamiętasz, że to dzięki tobie przywrócono mi głos doradczy w mianowaniu oficerów mego domu? Uważasz za potrzebne prosić o nominację margrabiego, jak gdyby życzenie twoje nie było dla mnie dostateczne? Jeśli mam jakiś głos, margrabia otrzyma kluczyk: w mojem zaś sercu będzie zawsze miejsce, i to pierwsze, dla mej drogiej Giny. Syn każe ci powiedzieć to samo, w tych samych słowach, zbyt śmiałych może w ustach dwudziestoletniego dryblasa, i prosi cię o próbki minerałów z doliny Orta. Możesz przesyłać swoje listy, na które liczę często, przez hrabiego, który nienawidzi cię zawsze i którego lubię za te uczucia. Arcybiskup również pozostał ci wierny. Spodziewamy się wszyscy ujrzeć cię znów: pamiętaj, że trzeba koniecznie. Margrabina Ghisleri, moja wielka ochmistrzyni, gotuje się przenieść na lepszy świat: biedna kobieta wiele mi nadokuczała; znów robi mi na złość, wynosząc się ze świata nie w porę; choroba jej przywodzi mi na myśl nazwisko, które byłabym niegdyś z taką radością wpisała w jej miejsce, o ilebym naturalnie zdołała uzyskać tę ofiarę niezależności od jedynej kobiety, która, uciekając od nas, uniosła z sobą całe wesele mego małego dworu, etc.“
Z poczuciem zatem, iż stara się, o ile to w jej mocy, przyspieszyć małżeństwo grążące Fabrycego w rozpaczy, księżna widywała go codzień. Toteż spędzali niekiedy po kilka godzin bez słowa, żeglując po jeziorze. Fabrycy czuł dla ciotki doskonałą życzliwość; ale myślał o czem innem, a dusza jego, prosta i szczera, nie nastręczała mu przedmiotu do rozmowy. Księżna widziała to, i to była jej męka.
Zapomnieliśmy opowiedzieć, że księżna wynajęła domek w Belgirate, uroczej miejscowości, dotrzymującej wszystkiego co przyrzekało jej miano (piękny zakręt jeziora). Z ganku księżna mogła wskoczyć wprost do barki. Wybrała barkę bardzo skromną, do której wystarczało czterech wioślarzy; najęła dwunastu, w ten sposób, aby mieć człowieka z każdej ze wsi otaczających Belgirate. Za trzecim czy czwartym razem, kiedy się znalazła na środku jeziora z tymi zuchami, kazała im przestać wiosłować.
— Uważam was wszystkich za swoich przyjaciół, rzekła, i powierzę wam tajemnicę. Mój siostrzeniec Fabrycy uciekł z więzienia; może będą go próbowali schwycić podstępem, mimo że znajduje się na waszem jeziorze, w wolnym kraju. Dawajcie bacznie ucha i uprzedzajcie mnie o wszystkiem. Pozwalam wam wchodzić do mego pokoju w dzień i w nocy.
Wioślarze odpowiedzieli z zapałem; kochali ją wszyscy. Ale nie sądziła, aby ktoś myślał o pojmaniu Fabrycego: to dla niej były wszystkie te ostrożności; przed nieszczęsnym rozkazem otworzenia zbiornika w pałacu, nie byłaby pomyślała o tem.
Przezorność kazała jej również nająć mieszkanie w porcie Locarno dla Fabrycego; codziennie odwiedzał ją, lub ona udawała się do Szwajcarji. O uroku ich ciągłego sam na sam można sądzić z tego szczegółu. Margrabina i jej córki odwiedziły ich dwa razy i obecność tych obcych osób sprawiła obojgu przyjemność; mimo bowiem węzłów krwi, można nazwać obcym kogoś, kto nic nie wie o naszych sprawach i kogo widuje się raz na rok.
Księżna bawiła pewnego wieczora u Fabrycego, wraz z margrabiną i jej córkami. Prałat miejscowy i proboszcz przyszli złożyć uszanowanie damom; prałat, który posiadał kapitały w domu handlowym i miewał świeże wiadomości, oznajmił:
— Książę parmeński umarł!
Księżna zbladła; zaledwie miała siłę wyrzec:
— Czy wiadome są szczegóły?
— Nie, odparł prałat; wiadomość ogranicza się do faktu śmierci, która jest pewna.
Księżna spojrzała na Fabrycego. — Zrobiłam to dla niego, powiadała sobie, zrobiłabym tysiąc razy więcej i oto on tu jest przy mnie obojętny, zadumany o innej! Znieść tę okropną myśl było nad siły księżnej; zemdlała. Wszyscy pośpieszyli jej z pomocą; ale, odzyskując przytomność, zauważyła że Fabrycy mniej sobie zadaje trudu niż prałat i proboszcz; dumał jak zazwyczaj.
— Myśli o tem, aby wrócić do Parmy, powiedziała sobie księżna; może aby zerwać małżeństwo Klelji z margrabią; ale ja potrafię temu przeszkodzić. Następnie, przypominając sobie obecność księży, pośpieszyła dodać:
— To był wielki monarcha, którego spotwarzono! Okropna strata!
Księża pożegnali się, a pani Sanseverina, chcąc zostać sama, oznajmiła że się położy.
— Ostrożność, powiadała sobie, każe mi czekać miesiąc lub dwa z powrotem do Parmy, ale czuję, że nie wytrzymam tak długo; zanadto cierpię tutaj. Ta zaduma, to milczenie Fabrycego, są dla mego serca nie do zniesienia. Ktoby mi był powiedział, że się znudzę pływając sam na sam z nim po tem uroczem jeziorze, i to w chwili gdy, aby go pomścić, uczyniłam więcej niż mogę mu wyznać! Po takim widoku, śmierć jest niczem. Płacę wybuchy szczęścia i dziecinnej radości z widoku Fabrycego po powrocie z Neapolu! Gdybym była rzekła słowo, byłoby po wszystkiem; zajęty mną, nie byłby może pomyślał o Klelji; ale dziwną odrazą przejmowało mię to słowo. Teraz ona zwyciężyła. Cóż prostszego? Ma dwadzieścia lat; a ja, zmieniona, chora, mam dwa razy tyle!... Trzeba umrzeć, trzeba skończyć! Kobieta czterdziestoletnia liczy się jedynie dla mężczyzny, który ją kochał za jej młodości! Obecnie znajdę już tylko zadowolenia próżności; czy warto dlatego żyć? Racja więcej aby jechać do Parmy i bawić się. Gdyby rzeczy obróciły się źle, uśmierconoby mnie. Więc cóż? gdzie tu nieszczęście? Miałabym wspaniałą śmierć; nimbym umarła — ale dopiero wówczas — powiedziałabym Fabrycemu: „Niewdzięczny! to dla ciebie!...“ Tak, jedynie w Parmie mogę znaleźć wypełnienie tej resztki życia jaka mi została: będę się bawiła w wielką damę. Cóż za szczęście, gdybym mogła teraz znaleźć przyjemność we wszystkich honorach, które niegdyś stanowiły udrękę tej Raversi! Wówczas, aby dojrzeć swoje szczęście, musiałam patrzeć w oczy zawiści... Moja próżność ma jedną ucieczkę: z wyjątkiem może hrabiego, nikt nie zgadnie, co położyło kres życiu mego serca... Będę kochała Fabrycego, będę pracowała dla jego losu; ale nie trzeba aby zerwał małżeństwo Crescenziego i aby się z nią ożenił... Nie, nie to!
W czasie tego smutnego monologu, księżna usłyszała w domu zgiełk.
— Ślicznie! powiedziała sobie, przychodzą mnie uwięzić; Ferrante dał się ująć i wygadał. Więc dobrze, tem lepiej! będę miała zajęcie, będę walczyła o swoją głowę. Ale primo, nie trzeba się dać wziąć.
Księżna, nawpół ubrana, wpadła w ogród: już miała przebyć niski mur i uciec w pole, kiedy ujrzała, że ktoś wchodzi do pokoju. Poznała Brunona, zaufanego człowieka hrabiego; był sam z jej pokojówką. Podeszła pod balkon. Człowiek ten opowiadał coś garderobianej o ranach które otrzymał. Księżna wróciła. Bruno rzucił się do jej stóp, zaklinając aby nie powiedziała hrabiemu, o której godzinie przybył.
— Natychmiast po śmierci księcia, dodał, pan hrabia wydał rozkaz, aby żadna poczta nie ważyła się wydać koni obywatelowi Parmy. Wskutek tego dotarłem aż do Padu prywatnemi końmi hrabiego; ale, kiedy wysiadałem z barki, powóz mój obalono i połamano, przyczem odniosłem tak poważne rany, że nie mogłem wsiąść na koń, jak to było moim obowiązkiem.
— Dobrze, odparła księżna, jest trzecia rano; powiem żeś przybył w południe, ale nie zdradź mnie.
— Poznaję dobroć jaśnie pani.
Polityka w utworze literackim, to wystrzał z pistoletu w czasie koncertu; coś brutalnego, czego wszelako niepodobna pominąć.
Będziemy mówili o bardzo brzydkich rzeczach, o których, dla wielu powodów, chcielibyśmy zamilczyć; ale musimy przejść do wydarzeń, które należą do naszej dziedziny, skoro teatrem ich jest serce ludzkie.
— Ależ, wielki Boże! w jaki sposób umarł ten wielki władca? spytała księżna.
— Był na polowaniu na kaczki, w błotach nad Padem, o dwie mile od Sacca. Wpadł w dziurę pokrytą gęstą trawą; był spocony i przeziębił się; przeniesiono go do jakiegoś domku, gdzie umarł po kilku godzinach. Inni twierdzą, że Catena i Borone zmarli również, i że cały wypadek pochodzi z miedzianych naczyń u chłopa gdzie wstąpili, które zawierały grynszpan. Jedli śniadanie u tego człowieka. Jakobini, którzy opowiadają to czegoby sobie życzyli, mówią o truciźnie. Wiem, że mój przyjaciel Toto, kurjer dworski, byłby zginął bez szlachetnej pomocy jakiegoś włóczęgi, który okazał się bardzo biegły w medycynie i który mu zalecił szczególne lekarstwa. Ale nie dbają już o śmierć księcia: w gruncie, był to okrutnik. Kiedym wyjeżdżał, lud zbierał się aby utrupić Rassiego: chciano też podłożyć ogień pod cytadelę i oswobodzić więźniów. Ale stwierdzono że Fabio Conti kazałby strzelać z armat. Drudzy upewniali, że kanonierzy w cytadeli zalali proch wodą, nie chcąc mordować ziomków. Ale oto coś ciekawego: kiedy chirurg Sandolaro opatrywał mi ramię, przybył z Parmy człowiek, który opowiedział, że lud, zdybawszy gdzieś na ulicy Barbone, sławnego pisarza więziennego, zatłukł go, a potem powieszono go na drzewie, nawprost cytadeli. Lud ciągnął już, aby rozbić posąg księcia, znajdujący się w ogrodzie; ale pan hrabia wziął bataljon gwardzistów, ustawił go przed posągiem, i kazał powiedzieć ludowi, że kto wejdzie do ogrodu, nie wyjdzie żywy, i lud się zląkł. Ale co osobliwe, a co ten człowiek przybyły z Parmy, ex-żandarm, powtórzył kilka razy, to że pan hrabia kopnął generała P..., komendanta gwardji, i kazał go wygnać za ogród, zdarłszy mu epolety.
— Poznaję hrabiego! — wykrzyknęła Sanseverina z wybuchem radości, którego nie byłaby przewidziała na minutę wprzódy: — nie ścierpi nigdy aby znieważano naszą księżnę; co zaś do generała P..., ten, przez oddanie prawym władcom, nie chciał nigdy służyć uzurpatorowi, gdy hrabia, mniej skrupulatny, odbył wszystkie kampanje hiszpańskie, co mu nieraz na dworze wymawiano.
Pani Sanseverina otwarła list hrabiego, ale przerywała czytanie, aby zasypywać Brunona pytaniami.
List był bardzo zabawny; hrabia używał arcyżałosnych wyrażeń, a mimo to najżywsza radość tryskała z każdego słowa; unikał szczegółów co do śmierci księcia i kończył w te słowa:
„Wrócisz niezawodnie, drogi aniele, ale radzę ci zaczekać dzień lub dwa na kurjera księżnej, co nastąpi, mam nadzieję, dziś lub jutro; trzeba aby twój powrót był tryumfalny, jak wyjazd był odważny. Co do zbrodniarza, który jest z tobą, mam zamiar oddać go pod sąd dwunastu sędziów, powołanych z całego Państwa. Ale, aby ukarać tego potwora tak jak na to zasługuje, trzebaby wpierw, abym mógł zrobić papiloty z pierwszego wyroku, jeżeli istnieje.
Hrabia jeszcze otworzył list, aby dopisać:
„Oto znów inna sprawa: rozdałem przed chwilą naboje dwom bataljonom gwardji; będę się bił i zapracuję sumiennie na przydomek Okrutnego, którym liberałowie uraczyli mnie oddawna. Ta stara mumia, generał P..., ośmielił się wspomnieć w koszarach o tem aby paktować ze zbuntowanym ludem. Piszę do ciebie na ulicy; idę do pałacu, gdzie wejdą chyba po moim trupie. Bądź zdrowa! Jeśli zginę, zginę ubóstwiając cię mimo wszystko, tak jak żyłem. Nie zapomnij odebrać trzystu tysięcy złożonych na twoje nazwisko w Lyonie.
„Nieborak Rassi blady jak śmierć, bez peruki; nie masz pojęcia o tej fizjognomji. Lud koniecznie chce go powiesić; byłaby to wielka niesprawiedliwość, zasłużył na rozerwanie końmi. Chciał się schronić do mego pałacu, gonił za mną przez ulicę; nie bardzo wiem, co z nim począć... nie chcę go wprowadzać do pałacu księcia, toby znaczyło wpuszczać rewolucję z tej strony. F... przekona się, czy mu jestem życzliwy; pierwszem mojem słowem do Rassiego było: oddaj mi wyrok na pana del Dongo i wszystkie, kopje jakie mogą istnieć; i powiedz niegodnym sędziom, którzy są przyczyną tego buntu, że ich powieszę wszystkich, jak i ciebie, drogi przyjacielu, jeżeli pisną słowo o tym wyroku, który nigdy nie istniał. W imieniu Fabrycego posyłam kompanję genadjerów arcybiskupowi. Bądź zdrowa, drogi aniele! pałac mój będzie pewno spalony, postradam twoje urocze portrety. Biegnę do zamku, aby wypędzić z wojska bezecnego generała P..., który narobił ładnych rzeczy: schlebia podle ludowi, jak niegdyś schlebiał nieboszczykowi księciu. Wszyscy ci generałowie mają djabelnego stracha; zdaje się, że każę się mianować naczelnym wodzem“.
Księżna miała tę złośliwość, że nie kazała budzić Fabrycego; czuła dla hrabiego przypływ podziwu, bardzo podobny do miłości. Wszystko zważywszy, rzekła, trzeba mi wyjść za niego. Napisała mu to natychmiast i wysłała jednego ze swoich ludzi. Tej nocy, księżna nie miała czasu być nieszczęśliwą.
Nazajutrz, koło południa, ujrzała barkę o dziesięciu wiosłach, która pruła szybko wody jeziora; oboje z Fabrycym poznali niebawem barwy księcia Parmy; był to w istocie kurjer, który, nim wysiadł na ląd, wykrzyknął: „Bunt uśmierzony!“ Kurjer ten wręczył pani Sanseverina kilka listów hrabiego, niesłychanie uprzejmy list księżnej, oraz dekret Ranucjusza Ernesta Y, na pergaminie, mianujący ją księżną San-Giovani, oraz wielką ochmistrzynią księżnej-matki. Młody książę, uczony mineralog, którego uważała za ciemięgę, zdobył się na wcale zręczny bilecik; ale koniec trącił oświadczynami. Bilecik zaczynał się tak:

„Hrabia oznajmił mi, że rad jest ze mnie; faktem jest, że gwizdnęło mi nad uchem parę kul przy jego boku i że konia mego postrzelono. Zważywszy hałas, jaki robi się dla takiej drobnostki, chciałbym bardzo brać udział w prawdziwej bitwie, byleby nie przeciw swoim poddanym. Zawdzięczam wszystko hrabiemu; wszyscy moi generałowie, którzy nigdy nie wąchali prochu, zachowali się jak zające; zdaje się że paru uciekło aż do Bolonji. Od czasu jak smutne wydarzenie dało mi w rękę władzę, nie zdarzyło mi się podpisać dekretu, któryby mi był równie miły jak ten, którym mianuję panią ochmistrzynią mojej matki. Oboje z matką przypomnieliśmy sobie, iż pewnego razu podziwiała pani widok rozciągający się z pałacyku San-Giovani, który niegdyś należał do Petrarki, przynajmniej tak powiadają; nie wiem, czy pani jest dość uczona, aby wiedzieć, że Sanseverina to jest tytuł rzymski. Dałem wielką wstęgę mego orderu zacnemu arcybiskupowi, który okazał hart nader rzadki u siedmdziesięcioletniego starca. Nie weźmie mi pani za złe, że odwołałem wszystkie damy skazane na, wygnanie. Powiedziano mi, że odtąd nie powinienem kłaść swego podpisu, nie napisawszy wprzód słów wasz oddany: nierad jestem, że mi każą szafować zapewnieniem, które prawdziwe jest jedynie wtedy, kiedy piszę do ciebie, księżno.

Twój oddany,
Ranucjusz Ernest“.
Któżby nie powiedział, sądząc z tego stylu, że księżna będzie się cieszyła największym faworem? Uderzyło ją wszakże coś w listach hrabiego, które otrzymała w dwie godziny później. Nie tłumaczył się bliżej, ale radził, aby opóźniła o kilka dni powrót i aby napisała do księżnej-matki, że jest niezdrowa. Mimo to, pani Sanseverina i Fabrycy wyruszyli natychmiast po obiedzie. Celem księżnej — mimo że nie przyznawała się do tego przed sobą — było przyśpieszyć małżeństwo margrabiego Crescenzi; Fabrycy natomiast oddawał się przez drogę szalonej radości, która niecierpliwiła jego ciotkę. Miał nadzieję ujrzeć niebawem Klelję; spodziewał się ją wykraść, wbrew jej woli nawet, jeśli to będzie jedyny sposób zerwania jej małżeństwa.

Podróż księżnej i jej siostrzeńca była bardzo wesoła. Na stacji przed Parmą Fabrycy zatrzymał się chwilę aby wdziać szaty duchowne; zazwyczaj bywał ubrany jak człowiek w żałobie. Kiedy wszedł do pokoju, księżna rzekła:
— Mam uczucie czegoś mętnego w liście hrabiego Mosca. Posłuchaj mnie i zostań tu kilka godzin; prześlę ci wiadomość, skoro tylko się zobaczę z tym wielkim ministrem.
Bardzo niechętnie Fabrycy poddał się tej rozsądnej radzie. Wybuchy radości, godne piętnastoletniego chłopca, towarzyszyły przyjęciu, jakie hrabia zgotował tej, którą nazywał swoją żoną. Długo nie chciał mówić o polityce; skoro wreszcie odzyskali smutny rozsądek, rzekł tak:
— Dobrześ uczyniła, żeś nie pozwoliła Fabrycemu przybyć urzędownie; przeżywamy tu okres reakcji. Zgadnij tylko, jakiego kolegę przydał mi książę jako ministra sprawiedliwości? Rassi, moja droga, Rassi, którego, w epoce naszej wielkiej sprawy, potraktowałem jak łajdaka! Ale trzeba ci wiedzieć, że postarałem się zatrzeć wszystko co się tu stało. Jeśli zajrzysz do naszej gazety, zobaczysz, że pisarz więzienny, niejaki Barbone, zginął przejechany wozem. Co do sześćdziesięciu hultajów, których kazałem wystrzelać kiedy atakowali posąg księcia w ogrodzie, mają się bardzo dobrze; są jedynie w podróży. Hrabia Zurla, minister spraw wewnętrznych, sam udał się do domu każdego z nieszczęśliwych bohaterów, i wręczył po piętnaście cekinów ich rodzinie lub przyjaciołom, nakazując mówić, że zmarły jest w podróży i grożąc bardzo wyraźnie więzieniem, jeśli ośmielą się dać do zrozumienia że poległ. Innego człowieka z mego własnego ministerjum posłano w misji do gazeciarzy w Medjolanie i w Turynie, iżby nic nie pisali o nieszczęśliwem wydarzeniu: to uświęcone słowo; człowiek ten ma dotrzeć aż do Paryża i Londynu, aby we wszystkich dziennikach niemal urzędownie zaprzeczyć wszystkiemu, coby tam mówiono o naszych zamieszkach. Inny agent puścił się do Bolonji i Florencji. Wzruszyłem ramionami.
Ale co jest zabawne w moim wieku, to że ja miałem chwilę szczerego zapału przemawiając do gwardji i zdzierając epolety temu gamajdzie, generałowi P... W tej chwili byłbym bez wahania oddał życie za księcia: wyznaję, że to byłby głupi sposób rozstania się ze światem. Dziś, ten książę, mimo że poczciwy chłopak, dałby sto talarów abym ja umarł jaką naturalną śmiercią; nie śmie jeszcze zażądać mej dymisji, ale mówimy z sobą jak najrzadziej, i przesyłam mu mnóstwo raportów na piśmie, jak to praktykowałem z nieboszczykiem księciem po uwięzieniu Fabrycego. A, prawda: nie zrobiłem papilotów z wyroku na tego chłopca, dla tej przyczyny, że Rassi mi go nie oddał. Dobrze tedy uczyniłaś, że nie pozwoliłaś Fabrycemu przybyć urzędownie. Wyrok jest wciąż prawomocny; nie sądzę, aby Rassi ośmielił się uwięzić twego siostrzeńca dziś, ale może ośmieli się za dwa tygodnie. Jeśli Fabrycy chce bezwarunkowo wrócić do miasta, niech zamieszka u mnie.
— Ale co za przyczyna tego wszystkiego? wykrzyknęła księżna zdumiona.
— Wytłumaczono księciu, że ja nadaję sobie tony dyktatora, zbawcy ojczyzny, i że go chcę prowadzić na pasku; co więcej, mówiąc o nim, miałem wyrzec to nieszczęsne słowo: dziecko. To może być prawda, byłem podniecony owego dnia: uważałem go naprzykład za wielkiego człowieka, dlatego że nie zanadto wystraszył się pierwszych strzałów, które usłyszał w życiu. Jest niegłupi, ma nawet lepsze wzięcie od ojca, grunt jest uczciwy i dobry; ale to młode serce ściska się kiedy mu opowiadać o jakiem szelmostwie, i uważa, że trzeba mieć samemu bardzo czarną duszę aby spostrzegać takie rzeczy: pomyśl jakie on wychowanie otrzymał!...
— Wasza Ekscelencja powinna była pamiętać, że on kiedyś będzie panował, i przydać mu jakiegoś inteligentnego człowieka.
— Po pierwsze, znamy przykład księdza de Condillac, który, powołany przez margrabiego Felino, mego poprzednika, zrobił ze swego wychowanka koronnego gamonia. Chodził na procesje, i, w r. 1796, nie umiał porozumieć się z generałem Bonaparte, który byłby potroił granice jego Państwa. Powtóre, nie sądziłem nigdy, abym był ministrem dziesięć lat z rzędu. Obecnie, kiedy się rozczarowałem do reszty, i to od miesiąca, chcę zebrać miljon, nim zostawię jej losom tę budę, którą ocaliłem. Gdyby nie ja, Parma byłaby republiką przez dwa miesiące, z poetą Ferrante Palla jako dyktatorem.
Przy tych słowach, księżna zarumieniła się: hrabia nie wiedział o niczem.
— Stoczymy się w zwyczajną monarchię z ośmnastego wieku: spowiednik i kochanka. W gruncie, książę kocha jedynie mineralogję, a może ciebie. Odkąd panuje, lokaj jego, którego brata zrobiłem właśnie kapitanem — ma dziewięć miesięcy służby! — ten lokaj, powiadam, wbił mu w głowę, że musi być szczęśliwszy od innych, ponieważ jego facjata znajdzie się wybita na talarach. W ślad za tą mądrą myślą, przychodzi nuda.
Obecnie trzeba mu adjutanta, jako lekarstwa na nudę. Otóż, choćby mi ofiarowywał ten sławny miljon, który jest nam potrzebny, aby wygodnie żyć w Neapolu lub Paryżu, nie chciałbym być jego lekarstwem na nudę i spędzać codzień kilka godzin z Jego Wysokością. Zresztą, ponieważ jestem inteligentniejszy od niego, po miesiącu miałby mnie za potwora.
Nieboszczyk książę był zły i zawistny, ale bywał na wojnie i dowodził armją, co mu dało pewne obycie; to był władca, a ja mogłem być dobrym albo złym ministrem. Przy tym poczciwym i naprawdę dobrym synalu, muszę być intrygantem. Jestem rywalem lada samiczki w zamku, i to z małemi widokami powodzenia, ponieważ wzgardziłbym tysiącem drobiazgów. Naprzykład, trzy dni temu, jedna z posługaczek zagubiła księciu klucz od angielskiego biurka: zaczem, Jego Wysokość odkłada wszystkie sprawy, których akta znajdują się w tem biurku! Możnaby, za dwadzieścia franków, kazać oderwać deskę lub użyć wytrycha; ale Ranucy Ernest V oświadczył mi, że toby znaczyło pokazać drogę dworskiemu ślusarzowi.
Jak dotąd, niepodobna mu było przez trzy dni z rzędu chcieć tego samego. Gdyby się urodził prostym margrabią, przy majątku, ten młody książę byłby jednym z najszacowniejszych ludzi swego dworu, rodzajem Ludwika XVI; ale w jaki sposób, ze swą pobożną naiwnością, oprze się zasadzkom któremi jest otoczony? Toteż, salon twojej nieprzyjaciółki, margrabiny Raversi, potężniejszy jest niż kiedykolwiek; odkryto tam, że ja, który kazałem strzelać do ludu, który byłem gotów, w razie potrzeby, uśmiercić trzy tysiące ludzi, raczej niż dać znieważyć posąg księcia który był moim panem, że ja jestem zaciekły liberał, że chcę zaprowadzić konstytucję, i tysiąc podobnych niedorzeczności. Temi gadaniami o republice, szaleńcy przeszkodziliby nam cieszyć się najlepszą z monarchij... Słowem, ty jesteś jedyna w obecnem stronnictwie liberalnem (którego wrogowie robią mnie głową), o której książę nie wyraził się dotąd w ujemny sposób; arcybiskup, wciąż nieskazitelny, za to że powiedział rozsądne słowo o tem co robiłem w nieszczęsny dzień, jest w niełasce.
Nazajutrz po dniu, który nie nazywał się jeszcze nieszczęsnym, kiedy było jeszcze prawdą że bunt istniał, książę powiedział arcybiskupowi, że zrobi mnie diukiem, iżbyś, wychodząc za mnie, nie poniosła uszczerbku na tytule. Dziś, sądzę, że to Rassi, uszlachcony przezemnie wówczas gdy mi sprzedawał sekrety nieboszczyka, zostanie hrabię. Wobec takiego awansu, ja odegram głupią rolę.
— I biedny książę wpakuje się w błoto.
— Bez wątpienia; ale w gruncie on jest panem, która to właściwość w niecałe dwa tygodnie usuwa śmieszność. Tak więc, droga księżno, zróbmy jak w triktaku: spasujmy.
— Ale będziemy bardzo niebogaci.
— W gruncie, ani ty ani ja nie potrzebujemy zbytku. Jeśli dasz mi w Neapolu miejsce w loży w San Carlo i konia, będę aż nadto szczęśliwy; trochę więcej czy mniej zbytku, to nie jest rzecz która mnie lub tobie da stanowisko; da go nam przyjemność, jaką wybitni ludzie znajdą może w tem, aby zajść do nas na filiżankę herbaty.
— Ale, podjęła księżna, cóż byłoby się stało, w ów nieszczęsny dzień, gdybyś się był trzymał na uboczu, jak, mam nadzieję, będziesz czynił na przyszłość?
— Wojsko zbratałoby się z ludem, nastałyby trzy dni rzezi i pożaru (bo trzeba jeszcze stu lat, aby republika w tym kraju nie była szaleństwem), potem dwa dni republiki, póki dwa lub trzy pułki, wysłane przez zagranicę, nie przyszłyby robić porządku. Ferrante Palla był wśród ludu, odważny i szalony jak zwykle; miał z pewnością tuzin przyjaciół którzy działali w porozumieniu z nim, z czego Rassi uczyni wspaniałe sprzysiężenie. Tyle jest pewne, iż mając na sobie ubranie niewiarygodnie obdarte, rozdawał złoto garściami.
Pani Sanseverina, olśniona temi nowinami, poszła co żywo podziękować księżnej-matce.
W chwili gdy weszła na komnaty, frejlina dworu wręczyła jej złoty kluczyk, który się nosi na pasku, a który jest znakiem najwyższej władzy w części zamku należącej do księżnej. Klara Paulina oddaliła wszystkich; znalazłszy się sam na sam z przyjaciółką, jakiś czas mówiła jedynie ogólnikami. Pani Sanseverina nie bardzo wiedziała co to znaczy i odpowiada bardzo wstrzemięźliwie. Wreszcie, księżna-matka zalała się łzami i, rzucając się w ramiona przyjaciółki, wykrzyknęła: Wróciły czasy mego nieszczęścia; syn będzie dla mnie jeszcze gorszy niż ojciec!
— Przeszkodzę temu, odparła żywo pani Sanseverina. Ale przedewszystkiem proszę — ciągnęła — aby Wasza Najdostojniejsza Wysokość raczyła przyjąć hołd całej mojej wdzięczności i mego głębokiego szacunku.
— Co ty chcesz powiedzieć? wykrzyknęła księżna-matka, pełna niepokoju i lękająca się jej dymisji.
— Za każdym razem, kiedy Wasza Najdostojniejsza Wysokość pozwoli mi obrócić na prawo drżącą główkę tego oto magota który stoi na kominku, pozwoli mi także nazwać rzeczy ich właściwem mianem.
— Czy tylko to, droga księżno? wykrzyknęła Klara Paulina wstając i biegnąc sama aby nadać magotowi właściwą pozycję; mów tedy zupełnie swobodnie, moja wielka ochmistrzyni — rzekła przymilnym głosem.
— Wasza Wysokość doskonale zrozumiała położenie. Grozi nam obu, pani i mnie, największe niebezpieczeństwo. Wyrok na Fabrycego nie jest odwołany; tem samem, w dniu, w którym zechcą się mnie pozbyć a panią znieważyć, wtrącą go z powrotem do więzienia. Nasze położenie gorsze jest niż kiedykolwiek. Co się tyczy mnie osobiście, wychodzę za hrabiego; osiedlimy się w Neapolu lub w Parmie. Ostatnia niewdzięczność, jakiej hrabia padł ofiarą, w zupełności zbrzydziła mu politykę; ja zaś — poza tem, czego wymagałoby dobro Waszej Wysokości — nie radziłabym mu tkwić w tem bagnie, chyba żeby mu książę dał ogromną sumę. Poproszę Waszej Wysokości o pozwolenie wytłumaczenia Jej, że hrabia, który miał sto trzydzieści tysięcy obejmując urzędowanie, posiada dziś zaledwie dwadzieścia tysięcy renty. Próżno nalegałam nań, aby myślał o sobie. Podczas mojej nieobecności, wytoczył sprawę generalnym dostawcom księcia, którzy byli złodzieje; hrabia zastąpił ich innymi złodziejami, którzy mu dali ośmset tysięcy franków.
— Jakto! wykrzyknęła księżna zdumiona; mój Boże, jakież to okropne!
— Wasza Wysokość, odparła pani Sanseverina z najzimniejszą krwią, czy mam przekręcić magota na lewo?
— Mój Boże, nie! wykrzyknęła księżna; ale przykro mi, że człowiek taki jak hrabia zniżył się do tego rodzaju zysków.
— Bez tej kradzieży, byłby przedmiotem wzgardy wszystkich uczciwych ludzi.
— Wielki Boże! czy to możliwe?
— Pani, odparła pani Sanseverina, z wyjątkiem mego przyjaciela, margrabiego Crescenzi, który ma trzysta lub czterysta tysięcy franków renty, wszyscy tu kradną; i jak nie kraść w kraju, gdzie wdzięczność za najdonioślejsze usługi nie trwa ani miesiąca? Czemś realnem, czemś co przeżywa niełaskę, jest tylko pieniądz. Pozwolę sobie, pani, mówić straszliwe prawdy.
— Pozwalam ci i ja, rzekła księżna z głębokiem westchnieniem; mimo to, są mi one niezmiernie przykre.
— Otóż, pani, twój syn, bardzo porządny człowiek, może cię uczynić o wiele nieszczęśliwszą niż jego ojciec. Nieboszczyk książę miał usposobienie mniej więcej takie jak wszyscy; nasz obecny pan nie jest nigdy pewny że będzie czegoś chciał przez trzy dni z rzędu; tem samem, aby go być zupełnie pewnym, trzeba ustawicznie żyć w jego pobliżu i nie pozwolić mu mówić z nikim. Ponieważ tę prawdę nietrudno jest przejrzeć, nowa partja reakcji, kierowana przez dwie tęgie głowy, Rassiego i margrabinę Raversi, postara się dać księciu kochankę. Kochanka ta będzie miała wolną rękę w robieniu majątku i rozdawaniu podrzędnych posad; ale będzie odpowiadała przed stronnictwem za usposobienie swego pana.
Abym się czuła pewna na dworze Waszej Wysokości, trzebaby aby Rassi był wygnany i okryty hańbą; chcę, co więcej, aby sprawę Fabrycego oddano najuczciwszym sędziom jakich się uda znaleźć: jeżeli ci panowie uznają, jak mam nadzieję, że jest niewinny, naturalną rzeczą będzie użyczyć arcybiskupowi tego, by Fabrycy został jego koadjutorem z prawem następstwa. Jeżeli mi się to nie uda, oboje z hrabią wycofamy się; wówczas, odjeżdżając, zostawię tę radę Waszej Najdostojniejszej Wysokości: nie powinna Wasza Wysokość nigdy przebaczyć Rassiemu i również nigdy nie opuszczać granic Państwa. Z bliska ten dobry syn nie zrobi pani szczególnej krzywdy.
— Wysłuchałam z całą uwagą twoich wywodów, odparła księżna z uśmiechem; trzebaż tedy będzie, abym się ja starała o kochankę dla mego syna?
— Nie, pani; ale niech Wasza Wysokość się postara aby Jej salon był jedynym gdzie się bawią.
Rozmowa ciągnęła się w tym sensie; łuski spadały z oczu nieświadomej a sprytnej monarchini.
Kurjer pani Sanseverina doniósł Fabrycemu że może wrócić do miasta, ale ukradkiem. Zaledwie go zauważono; krył się w mieście przebrany za chłopa, w drewnianej budzie przekupnia, mieszczącej się nawprost cytadeli na promenadzie.

XXIV

Pani Sanseverina zorganizowała świetne wieczory w zamku, który nigdy nie oglądał tyle wesołości; nigdy nie była milsza niż tej zimy, a mimo to żyła w największem niebezpieczeństwie; ale też, w owej krytycznej porze, nie zdarzyło się jej ani razu pomyśleć z bólem o odmianie Fabrycego. Młody książę przybywał bardzo wcześnie na wieczory matki, która powtarzała mu ciągle:
— Idź Wasza Wysokość rządzić; założę się, że na biurku ze dwadzieścia raportów czeka na decyzję. Nie chcę aby Europa obwiniała mnie, że zrobiłam z syna próżniaka, aby panować w jego miejsce.
Przestrogi te miały tę wadę, że się pojawiały w najmniej odpowiedniej chwili; to znaczy, kiedy Jego Wysokość, przezwyciężywszy nieśmiałość, brał udział w jakiej ożywionej grze towarzyskiej. Dwa razy w tygodniu urządzano majówki, do których, pod pozorem zdobywania nowemu władcy miłości ludu, księżna-matka dopuszczała najpiękniejsze kobiety z mieszczaństwa. Pani Sanseverina, która była duszą tego wesołego dworu, miała nadzieję, że piękne mieszczanki, które wszystkie patrzały ze śmiertelną zawiścią na karjerę Rassiego, opowiedzą księciu niezliczone łajdactwa tego ministra. Między innemi dzieciństwami, książę chciał mieć ministerjum moralne.
Rassi miał zbyt wiele rozumu, aby nie czuć, jak bardzo te świetne wieczory na dworze księżnej-matki, organizowane przez jego nieprzyjaciółkę, są dlań niebezpieczne. Nie chciał oddać hrabiemu Mosca zupełnie legalnego wyroku na Fabrycego; trzeba było tedy, aby jedno z dwojga, albo on albo pani Sanseverina, znikło ze dworu.
W dniu owych zamieszek ulicznych, którym obecnie przeczyć należało do dobrego tonu, ktoś rozdawał ludowi pieniądze. Rassi wziął to za punkt wyjścia: jeszcze gorzej ubrany niż zazwyczaj, zachodził do najnędzniejszych domów w mieście i spędzał godziny całe na rozmowach z biedakami. Tyle trudów uzyskało nagrodę: po dwóch tygodniach zyskał pewność, że Ferrante Palla był tajną głową powstania, i co więcej, że ten człowiek, biedny całe życie jak wielki poeta, sprzedał niedawno w Genui ośm czy dziesięć djamentów. Cytowano, między innemi, pięć drogich kamieni, które warte były w istocie więcej niż czterdzieści tysięcy, a które, na dziesięć dni przed śmiercią księcia, oddano za trzydzieści pięć tysięcy, a to, jak powiadano, z potrzeby.
Jak odmalować radość ministra sprawiedliwości po tem odkryciu? Spostrzegł, że codziennie ośmieszano go coraz bardziej na dworze księżnej-matki; nieraz książę, rozmawiając z nim o sprawach państwowych, parskał mu w nos z całą nieopatrznością młodości. Trzeba przyznać, że Rassi miał narowy osobliwie plebejskie; naprzykład kiedy się zapalał w rozmowie, zakładał nogę na nogę i brał trzewik do ręki; w miarę zainteresowania, rozkładał na nodze czerwoną, bawełnianą chustkę etc. Książę serdecznie się śmiał z konceptu jednej z najładniejszych pań z mieszczaństwa, która, wiedząc zresztą że ma bardzo ładną nogę, zaczęła przedrzeźniać wykwintny gest ministra sprawiedliwości.
Rassi zażądał nadzwyczajnego posłuchania u księcia i rzekł:
— Czy Wasza Wysokość zechciałby dać sto tysięcy franków, aby wiedzieć ściśle, jaką śmiercią umarł Jego dostojny ojciec? za tę sumę, policja podjęłaby się zarazem ująć winnych, o ile są winni.
Odpowiedź księcia nie mogła być wątpliwa.
W jakiś czas potem, Chekina ostrzegła księżnę, iż ofiarowano jej wielką sumę za to, aby pozwoliła zbadać jubilerowi djamenty swej pani; oczywiście odmówiła z oburzeniem. Księżna zganiła tę odmowę; w tydzień później, Chekina ofiarowała się pokazać djamenty. W dniu umówionym w tym celu, hrabia Mosca umieścił po dwóch pewnych ludzi opodal każdego jubilera w Parmie, i, koło północy, przyszedł powiedzieć pani Sanseverina, że ciekawym jubilerem jest nie kto inny, tylko brat Rassiego. Księżna była tego wieczora bardzo wesoła: grano w pałacu komedję dell’arte, to znaczy taką, w której każda osoba wymyśla djalog napoczekaniu, a jedynie plan komedji wywieszony jest w kulisach. Księżna, która grała główną rolę, miała za kochanka w sztuce hrabiego Baldi, ex-przyjaciela margrabiny Raversi, która była obecna. Książę Ernest, bardzo nieśmiały, ale ładny chłopiec i obdarzony gorącem sercem, wystudjował rolę hrabiego Baldi i chciał ją grać na drugiem przedstawieniu.
— Mało mam czasu, rzekła pani Sanseverina do hrabiego Mosca, gram w pierwszej scenie drugiego aktu: przejdźmy do sali gwardyjskiej.
Tam, pośród dwudziestu gwardzistów, bacznych na słowa ministra i ochmistrzyni, księżna rzekła, śmiejąc się, do przyjaciela:
— Łaje mnie pan zawsze, kiedy zdradzam tajemnicę bez potrzeby. Mnie zawdzięcza Ernest V wstąpienie na tron; chodziło o to, aby pomścić Fabrycego, którego kochałam o wiele więcej niż dziś, mimo iż zawsze bardzo niewinnie. Wiem, że ty niebardzo wierzysz w tę niewinność, ale mniejsza, skoro mnie kochasz mimo moich zbrodni. Oto moja prawdziwa zbrodnia: oddałam wszystkie swoje djamenty bardzo interesującemu szaleńcowi, zwanemu Ferrante Palla, uściskałam go nawet aby zgładził człowieka, który chciał otruć Fabrycego. Gdzież w tem co złego?
— A! oto więc skąd Ferrante wziął pieniądze na swoje rozruchy! rzekł hrabia zdumiony; i pani mi opowiada to wszystko w gwardyjskiej sali?
— Bo mi się spieszy, a Rassi jest właśnie na tropie zbrodni. Faktem jest, że nigdy nie mówiłam o powstaniu, nienawidzę jakobinów. Zastanów się nad tem; powiesz mi swoje zdanie po komedji.
— Powiem ci zaraz, że trzeba rozkochać w sobie księcia.... Ale, rozumie się, do uczciwych granic, pamiętaj!
Zawołano księżnę na scenę, pobiegła pędem.
W kilka dni potem, pani Sanseverina otrzymała pocztą niezdarny list, podpisany nazwiskiem jej dawnej pokojówki; kobieta ta prosiła o umieszczenie jej przy dworze, ale księżna poznała od pierwszego rzutu oka, że to nie jest jej pismo ani styl. Odwracając kartkę aby przeczytać drugą stronę, księżna ujrzała, iż upadł jej do stóp cudowny obrazek Madonny, zawinięty w kartkę wydartą ze starej książki. Rzuciwszy okiem na obrazek, księżna odczytała kilka wierszy drukowanej stronicy. Oczy jej zabłysły na widok tych słów:
„Trybun brał sto franków na miesiąc, nie więcej; resztą chciał ożywić święty ogień w duszach zmrożonych egoizmem. Lis jest na moim tropie i oto czemu nie starałem się widzieć ostatnim razem ubóstwianej istoty. Powiadałem sobie: ona nie lubi republiki, ona która przewyższa mnie rozumem zarówno jak wdziękami i urodą. Zresztą, jak stworzyć republikę bez republikanów? Czyżbym się mylił? Za pół roku, przebiegnę, z mikroskopem w ręku i pieszo, małe mieściny w Ameryce i zobaczę czy mam jeszcze kochać jedyną rywalkę jaką pani posiada w mem sercu. Jeśli pani otrzyma ten list, pani baronowo, i jeśli żadne niepowołane oko nie czytało go przed panią, niech pani każe złamać młody buk, zasadzony o dwadzieścia kroków od miejsca gdzie ośmieliłem się przemówić do pani pierwszy raz. Wówczas każę zagrzebać, pod wielkim bukszpanem w ogrodzie, który pani zauważyła raz w czasie moich szczęśliwych dni, skrzynkę, gdzie znajdą się te rzeczy, które ściągają potwarze na głowę ludzi z mojemi przekonaniami. Z pewnością nie pozwoliłbym sobie pisać, gdyby lis nie był na moim tropie i gdyby nie mógł dotrzeć do lej niebiańskiej istoty. Zbadać bukszpan za dwa tygodnie“.
Skoro ma drukarnię do rozporządzenia, powiadała sobie księżna, wkrótce będziemy mieli zbiorek sonetów; Bóg wie, co on mi tam za imiona nada!
Zalotność księżnej kazała jej uczynić próbę; przez tydzień była cierpiąca, i dwór nie miał przemiłych wieczorów. Księżna-matka, zawstydzona wszystkiem co strach przed synem kazał jej uczynić w pierwszych dniach wdowieństwa, postanowiła spędzić ten tydzień w klasztorze, przy kościele gdzie pochowano nieboszczyka męża. Ta przerwa w wieczorach przygniotła księcia olbrzymią sumą wolnego czasu i zadała potężny cios wpływom ministra sprawiedliwości. Ernest V zrozumiał nudę, jaka mu grozi, w razie gdyby pani Sanseverina opuściła dwór lub bodaj przestała napełniać go radością. Wieczory zaczęły się na nowo, i książę objawiał coraz większe zainteresowanie komedjami dell’arte. Miał ochotę zagrać, ale nie śmiał przyznać się do tej ambicji. Jednego dnia, rumieniąc się mocno, rzekł do pani Sanseverina: Czemu i ja nie miałbym grać?
— Jesteśmy tu wszyscy na rozkazy Waszej Wysokości; jeśli W. W. raczy mi rozkazać, polecę ułożyć plan komedji, w której najświetniejsze sceny przypadną W. W. ze mną. Że zaś przez pierwsze dwa dni wszyscy są nieco niepewni, jeśli książę raczy mi się przyglądać z niejaką uwagą, pozwolę sobie poddawać mu odpowiedzi.
Wszystko ułożono bardzo zręcznie. Książę, bardzo nieśmiały, wstydził się swej nieśmiałości; trudy, jakie zadała sobie pani Sanseverina, aby mu oszczędzić tych męczarni, zrobiły głębokie wrażenie na młodym monarsze.
W dzień pierwszego występu, przedstawienie zaczęło się o pół godziny wcześniej niż zwykle; w tej chwili znajdowało się w salonie jedynie ośm lub dziesięć starszych pań. Te fizjognomje nie onieśmielały księcia; zresztą, damy owe, wychowane w Monachjum w prawdziwych zasadach monarchicznych, oklaskiwały wszystko. Czyniąc użytek ze swej władzy jako ochmistrzyni, pani Sanseverina zamknęła na klucz drzwi, któremi ciżba dworska wchodziła na widowisko. Książę, który miał zmysł literacki i był ładnym chłopcem, wywiązał się dobrze z pierwszych scen; bardzo sprytnie powtarzał zdania które czytał w oczach księżnej lub które mu poddawała. Gdy nieliczni słuchacze oklaskiwali ze wszystkich sił, pani Sanseverina dała znak, otwarto główne wejście i widownia zapełniła się w jednej chwili wszystkiemi pięknościami dworu, które, widząc uroczą i zadowoloną fizjognomję księcia, zaczęły klaskać; książę zaczerwienił się ze szczęścia. Grał rolę zakochanego w pani Sanseverina. Nietylko nie potrzebowała mu poddawać słów, ale niebawem musiała skracać sceny; mówił o swej miłości z zapałem, który wprawiał aktorkę w zakłopotanie; odpowiedzi jego trwały po pięć minut. Pani Sanseverina nie była już ową olśniewającą pięknością z zeszłego roku: więzienie Fabrycego, a więcej jeszcze pobyt z Fabrycym, chmurnym i milczącym, nad Lago Maggiore, przydały dziesięć lat pięknej Ginie. Rysy jej zaostrzyły się, miały więcej duszy a mniej młodości.
Ale, mimo że fizjognomja jej rzadko już odnajdywała dawną wesołość, na scenie, przy pomocy różu i środków aktorskich, Giną była jeszcze najładniejszą kobietą na dworze. Namiętne tyrady księcia obudziły czujność dworaków; powiedzieli sobie: „Oto pani Balbi tego nowego panowania“. Hrabia burzył się w duchu. Po ukończeniu sztuki, pani Sanseverina rzekła do księcia wobec całego dworu:
— Wasza Wysokość gra za dobrze; powiedzą że książę jest zakochany w trzydziestoośmioletniej kobiecie, co zepsuje moje małżeństwo z hrabią. Nie będę już grywała z Waszą Wysokością, chyba że mi książę przyrzeknie, że będzie się zwracał do mnie tak, jakby to czynił odnośnie do kobiety w pewnym wieku, margrabiny Raversi naprzykład.
Powtórzono trzy razy tę samą sztukę; książę oszalał ze szczęścia. Ale pewnego wieczora, wydał się wielce zachmurzony.
— Albo się bardzo mylę, rzekła ochmistrzyni do księżnej-matki, albo Rassi stara się nam wypłatać figla; radzę Waszej Wysokości naznaczyć przedstawienie na jutro; książę będzie źle grał i, w swojej rozpaczy, wygada się może przed panią.
Książę grał w istocie bardzo źle; ledwie go było słychać, nie umiał wybrnąć z żadnego zdania. Z końcem pierwszego aktu miał prawie łzy w oczach; pani Sanseverina trzymała się w pobliżu, ale zimna i nieruchoma. Znalazłszy się z nią na chwilę sam, w garderobie artystów, książę zamknął drzwi.
— Za nic, rzekł, nie potrafię dograć drugiego i trzeciego aktu; nie chcę aby mnie oklaskiwano przez grzeczność; oklaski, jakiemi mnie darzono dziś wieczór, brzydziły mnie. Niech mi pani poradzi, co czynić?
— Wyjdę na scenę, złożę głęboki ukłon Jej Wysokości, drugi publiczności, jak prawdziwy dyrektor teatru, i powiem, że aktor grający Lelia zasłabł nagle, wobec czego widowisko zakończy się paroma utworami muzycznemi. Hrabia Rosca i mała Ghisolfi będą uszczęśliwieni mogąc przed tam świetnem zgromadzeniem popisać się swemi nikłemi głosikami.
Książę ujął rękę pani Sanseverina i ucałował ją z zapałem.
— Czemu pani nie jest mężczyzną, — rzekł — dałabyś mi dobrą radę. Rassi złożył mi na biurku sto ośmdziesiąt dwa zeznań przeciw rzekomym mordercom ojca. Prócz zeznań, jest akt oskarżenia na więcej niż dwieście stron; trzeba mi przeczytać to wszystko, a co więcej, dałem słowo że nic nie powiem hrabiemu. To wiedzie prostą drogą do egzekucyj; już chce, abym kazał porwać we Francji, blisko Antibes, Ferrante Palla, tego wielkiego poetę, którego tak podziwiam. Mieszka tam jako Poncet.
— W dniu, w którym Wasza Wysokość każe powiesić liberała, Rassi będzie przywiązany do ministerjum żelaznemi łańcuchami, i tego pragnie za każdą cenę; ale W. W. nie będzie mogła oznajmić przejażdżki na dwie godziny zgóry. Nie wspomnę ani księżnej-matce ani hrabiemu o krzyku boleści jaki się wydarł księciu; ale, ponieważ, wedle przysięgi, nie wolno mi mieć wobec mej pani żadnej tajemnicy, byłabym szczęśliwa, gdyby książę zechciał powiedzieć swojej matce to samo, co mu się wymknęło w rozmowie ze mną.
Ta myśl rozprószyła cierpienia aktora po klapie, która gnębiła księcia.
— Niech pani zatem poprosi matki, idę do jej gabinetu.
Książę opuścił kulisy, przeszedł do bocznej sali, odprawił szorstko ochmistrza i adjutanta, którzy szli za nim. Księżna-matka opuściła szybko salę; skoro przybyła do gabinetu, ochmistrzyni złożyła głęboki ukłon matce i synowi i zostawiła ich samych. Można sobie wyobrazić poruszenie dworu; takie rzeczy stanowią jego urok i zabawę. Po godzinie, sam książę ukazał się we drzwiach i zawołał ochmistrzynię; księżna-matka była we łzach; syn miał fizjognomję zupełnie zmienioną.
— Ot, słabi ludzie, powiedziała sobie ochmistrzyni, są w złym humorze i szukają pozoru aby się pogniewać na kogoś. Najpierw matka i syn sprzeczali się o to, kto ma opowiedzieć szczegóły pani Sanseverina, która, w odpowiedziach swoich, strzegła się aby nie wyrazić żadnego zdania. Przez dwie śmiertelne godziny, aktorzy tej nudnej sceny nie wyszli ze swoich ról. Książę poszedł sam po teki, które Rassi złożył na jego biurku; wychodząc od matki, zastał cały dwór, który go oczekiwał. — Idźcie stąd, zostawcie mnie w spokoju! wykrzyknął niegrzecznym tonem, którego nigdy u niego nie słyszano. Książę nie chciał aby go widziano niosącego teki: monarcha nie powinien nic nosić. Dwór rozproszył się w mgnieniu oka. Wracając, książę spostrzegł już tylko lokajów, którzy gasili świece; odprawił ich z wściekłością, zarówno jak biednego Fontanę, służbowego adjutanta, który był natyle niezręczny, iż przez gorliwość został.
— Wszyscy silą się niecierpliwić mnie dziś wieczór, rzekł ze złością do pani Sanseverina, wracając do gabinetu; przypisywał jej wiele rozumu i wściekły był, że wzbrania się wyrazić swoje zdanie. Ona znowuż uparła się nie powiedzieć nic, póki jej nie spytają wyraźniej. Upłynęło dobre pół godziny, zanim książę, który miał poczucie godności, zdecydował się powiedzieć: — Ależ czemu pani nic nie mówi?
— Jestem tu, aby służyć swojej pani i zapominać bardzo szybko to, co się mówi przy mnie.
— A więc, rzekł książę rumieniąc się mocno, nakazuję pani wyrazić swoje zdanie.
— Karze się zbrodnie poto, aby się nie powtarzały. Otruto nieboszczyka księcia? to bardzo wątpliwe; otruli go jakobini? tego właśnie Rassi pragnie dowieść, gdyż wówczas staje się dla W. W. na zawsze nieodzownem narzędziem. W takim razie, W. W., która zaczyna panowanie, może się spodziewać wielu wieczorów takich jak dzisiejszy. Poddani mówią powszechnie, co jest rzetelną prawdą, że książę ma dobry charakter; dopóki książę nie każe powiesić jakiego liberała, będzie się cieszył tą reputacją i z pewnością nikomu nie przyjdzie do głowy zadać mu truciznę.
— Wniosek pani jest jasny! wykrzyknęła księżna podrażniona, nie chce pani, aby skarano morderców mego męża.
— Widocznie łączą mnie z nimi węzły tkliwej przyjaźni.
Pani Sanseverina czytała w oczach księcia, iż przypuszcza, że ona jest w zmowie z matką, aby mu narzucić plan postępowania. Nastąpiła między dwiema kobietami wymiana cierpkich odpowiedzi, w następstwie których ochmistrzyni oświadczyła że nie powie już ani słowa; ale książę, po długiej dyskusji z matką, kazał jej znowu powiedzieć swoje zdanie.
— Przysięgam Waszym Wysokościom, że tego nie uczynię!
— Ależ to istne dzieciństwo! wykrzyknął książę.
— Proszę pani mówić, rzekła księżna-matka z godnością.
— Błagam panią o zwolnienie mnie od tego; ale wszak Wasza Wysokość — dodała pani Sanseverina, zwracając się do księcia — czyta doskonale po francusku; aby uspokoić nasze wzburzone umysły, czy zechciałby nam przeczytać bajkę La Fontaine‘a.
Księżnej-matce wydało się owo nam bardzo nieprzyzwoite, ale przybrała minę zdziwioną i rozbawioną zarazem, kiedy wielka ochmistrzyni, która z najzimniejszą krwią otworzyła szafę bibljoteczną, wróciła z tomem Bajek La Fontaine’a, przerzucała go chwilę, poczem rzekła do księcia, podając mu książkę:
— Błagam Waszą Wysokość o przeczytanie całej bajki.

OGRODNIK I JEGO PAN[5].

Jakiś niby z waszecia, objął kiedyś w spadku,

Wiejską zagrodę, pole i ogród w dodatku;
Skromny sad kmiecy; lecz mu się zdawało,
Że to ogród jakich mało:
Więc żywopłotem otoczył go wszędy,
Warzywa zasadził w grzędy,

Szczepił jabłonie i gruszki.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Wtem, licho wniosło zająca.

Wkradł się między zagony
Gość nieproszony,
Młode listki skubał z rzepy,
Zjadał sałatę, kapustę,
Z kory poogryzał szczepy
I wszelką czynił rozpustę.
Tropił ogrodnik i ścigał natręta;
Lecz, gdy mu wreszcie konceptu nie stało,
Przed Jaśnie Pana rzecz wytoczył całą.
„Ten rabuś, rzecze, ta bestja przeklęta
Już mi kością w gardle stoi;
Jak wąż umyka z pod kija,
Wszystkie zasadzki omija
I kamienia się nie boi:
Istny djabeł nie zając! — Skończą się te psoty,
Odrzekł Jaśnie Pan łaskawie;
Djabeł nie djabeł, ja mu łaźnię sprawię,
Niechno mój Doskocz weźmie go w obroty,
Zje szarak licho, jeśli się wywinie.
Jutro ciebię nawiedzę: zrobim polowanie
I kot, co tyle zbroił, tobie się dostanie“.
Jakoż przybył nazajutrz w porannej godzinie,
Za nim sług cała zgraja, dojeżdżacze, charty.
„Trzeba coś zjeść, Pan rzecze: głodnym nie na żarty,
Zając może poczekać. Wszakże masz kurczęta?

A o koniach i ludziach też niech waść pamięta“.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Dano wreszcie śniadanie: Pan za trzech zajada,

Pije zdrowie Małgosi, ojca jegomości,
A na dziedzińcu hula służalców gromada,
Chrupią owies rumaki, charty gryzą kości.
„Na koń!“ Pan krzyknął; i myśliwców rzesza
Z wrzaskiem i śmiechem do sadu pośpiesza.
Hajże za kotem tędy i owędy:

Tratują krzewy i grzędy.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
...Ogrodnik został sam wśród sadu
I łamiąc ręce oblicza swe straty:
Przepadły grzędy warzyw i sałaty,

Dyń, ogórków ani śladu;
Złamane drzewka, żywopłot wycięty,
Słowem, straszliwe pustkowie,
Więc rzekł, boleścią przejęty:
„Ot jak się bawią panowie!
W jedną godzinę zniszczyli mnie więcej

Niżeli tysiąc zajęcy!“

Z równemi sobie jeżeli masz zwadę,

Własnym rozumem zwalczaj przeciwnika,
Bo gdy mocniejszych poprosisz o radę,

Czeka cię los ogrodnika.

Po tej lekturze, zapadło długie milczenie. Książę przechadzał się po gabinecie, odniósłszy sam książkę na swoje miejsce.
— I cóż, pani, rzekła księżna-matka, czy raczy pani przemówić?
— Nie, pani; z pewnością nie, dopóki W. W. nie zamianuje mnie ministrem; gdybym się odezwała, groziłaby mi utrata stanowiska ochmistrzyni.
Nowe milczenie przez dobry kwadrans; wreszcie, księżna-matka przypomniała sobie rolę, jaką odegrała niegdyś Marja medycyjska, matka Ludwika XIII: przez kilka poprzedzających dni, ochmistrzyni kazała lektorce czytywać doskonałą Historję Ludwika XIII przez pana Bazin. Księżna-matka, mimo że bardzo dotknięta, pomyślała, że pani Sanseverina mogłaby łatwo opuścić Parmę i że wówczas Rassi, przed którym czuła straszny lęk, zechciałby się zabawić w Richelieugo i kazałby ją synowi wygnać. W tej chwili, księżna dałaby wszystko, aby upokorzyć swoją ochmistrzynię; ale nie mogła. Wstała, podeszła z uśmiechem nieco wymuszonym, ujęła panią Sanseverina za rękę i rzekła:
— No, proszę, dowiedź mi swojej przyjaźni i mów.
— Zatem, dwa słowa tylko: spalić, w tym oto kominku, wszystkie papiery zebrane przez tę żmiję Rassiego i nigdy mu się nie przyznać że je spalono.
Dodała bardzo cicho i poufnie do ucha swej pani: — Z Rassiego może wyróść Richelieu!
— Ależ, u djaska! te papiery kosztują mnie przeszło ośmdziesiąt tysięcy franków! wykrzyknął książę ze złością.
— Wasza Wysokość, odparła pani Sanseverina z siłą, oto co kosztije używać zbrodniarzy bez urodzenia. Dałby Bóg, abyś książę mógł stracić miljon, a nigdy nie użyczać ucha łajdakom którzy nie dali twemu ojcu spać przez sześć ostatnich lat jego panowania.
Słowo bez urodzenia spodobało się księżnej-matce, która uważała, że hrabia i jego przyjaciółka mają zanadto wyłączny kult dla rozumu, zawsze spokrewnionego z jakobinizmem.
W krótkiej chwili milczenia, wypełnionego dumaniem księżnej-matki, zegar zamkowy wybił trzecią. Księżna wstała, złożyła głęboki ukłon synowi i rzekła: — Zdrowie moje nie pozwala mi przeciągać dyskusji. Nigdy ministra bez urodzenia; nie wybijesz mi z głowy, że twój Rassi przywłaszczył sobie połowę pieniędzy, które wyłudził na szpiegów. — Księżna wyjęła dwie świece ze świecznika i umieściła je w kominku tak aby nie zagasły; poczem, zbliżając się do syna, rzekła: — Bajka La Fontaine’a przeważa w mym umyśle słuszną chęć pomszczenia małżonka. Czy Wasza Wysokość pozwoli mi spalić te gryzmoły?
Książę stał nieruchomy.
— Cóż za głupia fizjognomja, pomyślała pani Sanseverina; hrabia ma rację: nieboszczyk jego ojciec nie kazałby nam czekać do trzeciej rano aż coś postanowi.
Księżna, wciąż stojąc, dodała:
— Ten kauzyperda byłby bardzo dumny, gdyby wiedział, że jego szpargały, pełne kłamstw i przyrządzone z myślą o własnym awansie, przyprawiły o bezsenną noc dwie największe osobistości w Państwie.
Książę rzucił się jak wściekły na tekę i wsypał jej zawartość do kominka. Masa papierów omal nie zgasiła świec, pokój napełnił się dymem. Księżna ujrzała w oczach syna, że ma pokusę chwycić karafkę i ocalić papiery, które go kosztowały ośmdziesiąt tysięcy franków.
— Otwórz-że okno, krzyknęła ze złością na ochmistrzynię. Pani Sanseverina czemprędzej posłuchała; natychmiast papiery buchnęły płomieniem, rozległ się wielki trzask i niebawem jasne było że się kominek zajął.
Książę był człowiekiem małostkowym we wszystkiem co tyczyło pieniędzy; zdawało mu się, że widzi w płomieniach swój pałac i że wszystkie bogactwa, które zawiera, przepadły; pobiegł do okna i krzyknął zmienionym głosem na straże. Na głos pana, żołnierze tłumnie nadbiegli w dziedziniec; książę wrócił do kominka, który ciągnął powietrze z otwartego okna z trzaskiem istotnie przerażającym; zniecierpliwił się, zaklął, przeszedł się po gabinecie jak człowiek wyprowadzony z równowagi, wreszcie wybiegł pędem.
Księżna-matka i jej ochmistrzyni zostały naprzeciw siebie, stojąc w głębokiem milczeniu.
— Czy gniew wróci jeszcze? powiadała sobie pani Sanseverina; ale ba! mój proces wygrany. — Gotowała się do bardzo szorstkich odpowiedzi, kiedy błysnęła jej myśl: ujrzała drugą tekę nietkniętą. — Nie, proces mój wygrany dopiero w połowie. — Zaczem ozwała się dość chłodno do księżnej-matki:
— Czy pani każe mi spalić resztę tych papierów?
— I gdzie je spalisz? odparła księżna-matka cierpko.
— Na kominku w salonie; skoro się je będzie rzucało kolejno, niema niebezpieczeństwa.
Wzięła pod pachę tekę wyładowaną papierami, świecę, i przeszła do sąsiedniej sali. Sprawdziwszy że ta teka zawiera właśnie zeznania, zgarnęła do szala kilka plik papieru, spaliła starannie resztę, poczem zniknęła nie żegnając się z księżną.
— To mi impertynencja co się zowie, powiadała sobie ze śmiechem; ale ta niepocieszona wdowa omal mnie swemi komedjami nie wyprawiła na rusztowanie.
Słysząc turkot, księżna-matka nieposiadała się z oburzenia na swą ochmistrzynię.
Mimo niemożliwie późnej godziny, pani Sanseverina kazała wezwać hrabiego; był w zamku przy ogniu, ale niebawem wrócił z wiadomością, że wszystko skończone.
— To książątko okazało w istocie wiele odwagi, powinszowałem mu też z całego serca.
— Zbadaj prędko te zeznania i spalmy je jak najprędzej.
Hrabia przeczytał i zbladł.
— Na honor, byli już blisko prawdy; śledztwo bardzo zręcznie prowadzone, są na tropie Ferrante Palla; a jeżeli on coś wygada, będziemy w bardzo trudnem położeniu.
— On nie wygada! wykrzyknęła księżna; to człowiek honoru; palmy, palmy.
— Za chwilę. Pozwól mi wynotować nazwiska kilkunastu niebezpiecznych świadków, a podejmuję się ich usunąć, jeżeli Rassi spróbuje zaczynać na nowo.
— Przypomnę Waszej Ekscelencji, że książę dał słowo nie powiedzieć nic swemu ministrowi o naszej nocnej wyprawie.
— Przez tchórzostwo i przez obawę sceny, dotrzyma.
— A teraz, drogi przyjacielu, ta noc wielce przyśpieszyła nasze małżeństwo; nie byłabym rada wnieść ci w posagu kryminalnego procesu, i to jeszcze za winę popełnioną w interesie kogoś drugiego.
Hrabia był zakochany; wziął ją za rękę z okrzykiem szczęścia, miał łzy w oczach.
— Nim odejdziesz, poradź mi jak się mam zachować wobec księżnej: upadam ze znużenia, grałam przez godzinę komedję na scenie, a pięć godzin w gabinecie księcia.
— Dosyć się pomściłaś za cierpkie słówka księżnej, które były jedynie słabością, przez swój impertynencki odjazd. Wróć z nią jutro do tonu, jaki miałaś dziś rano; Rassi nie jest jeszcze w więzieniu ani wygnany, a my nie podarliśmy jeszcze wyroku na Fabrycego.
Żądałaś od księżnej aby powzięła decyzję, co zawsze wprawia w zły humor panujących, a nawet ministrów; jesteś jej wielką ochmistrzynią, czyli małą służebniczką. Przez reakcję, która jest u ludzi słabych nieuchronna, za trzy dni Rassi będzie bardziej w łasce niż kiedykolwiek; postara się aby kogoś powieszono: dopóki nie uczyni księcia swoim wspólnikiem, nie jest pewnym niczego.
Dzisiejszej nocy był przy pożarze jeden ranny; jakiś krawiec, który, na honor, okazał bajeczną odwagę. Jutro namówię księcia, aby, wsparłszy się na mem ramieniu, odwiedził ze mną tego krawca; będę uzbrojony od stóp do głów i będę miał oko na wszystko; zresztą młody książę jeszcze nie jest znienawidzony. Chcę go przyzwyczaić do przechadzania się po ulicach; wypłatam tego figla Rassiemu, który będzie moim następcą i który nie będzie mógł sobie pozwolić na to. Wracając od krawca, przeprowadzę księcia pod pomnikiem ojca; spostrzeże ślady kamieni, które poobijały rzymską togę, w jaką głupiec rzeźbiarz go przystroił; musiałby być bardzo nierozgarnięty, gdyby nie uczynił tej refleksji: „Oto co się zyskuje wieszając jakobinów“. Na co ja odpowiem: „Trzeba powiesić albo dziesięć tysięcy albo żadnego: noc św. Bartłomieja zniweczyła protestantów we Francji“.
Jutro, droga przyjaciółko, przed naszą przechadzką każ się oznajmić księciu i powiedz mu: Wczoraj wieczór pełniłam przy W. W. funkcje ministra, dawałam Jej rady i z Jej rozkazu naraziłam się na niezadowolenie księżnej-matki; należy mi się zapłata. Będzie się spodziewał żądań pieniężnych i nachmurzy się; zostawisz go jak najdłużej w tej przykrej myśli, następnie powiesz: „Proszę W. W. o nakazanie, aby Fabrycy był sądzony naocznie (to znaczy w jego obecności) przez dwunastu najczcigodniejszych sędziów z całego Państwa. I, nie tracąc czasu, dasz mu do podpisania dekrecik pisany twoją piękną rączką, który ci zaraz podyktuję; wstawię tam, rozumie się, klauzulę, że pierwszy wyrok się kasuje. Przeciw temu jest tylko jeden możliwy zarzut, ale, jeżeli ostro poprowadzisz sprawę, nie przyjdzie on księciu do głowy. Może ci powiedzieć: Trzeba, aby Fabrycy wrócił jako więzień do cytadeli. Na co odpowiesz: Zgłosi się jako więzień do więzienia miejskiego (wiesz, że ja tam jestem panem; co wieczora siostrzeniec będzie cię mógł odwiedzać). Jeżeli książę ci odpowie: Nie, ucieczka jego nadwerężyła honor mojej cytadeli i chcę, dla formy, aby wrócił do celi którą zajmował; odpowiesz: Nie, gdyż tam byłby na łasce mego wroga Rassiego; i, jednym z owych zwrotów kobiecych, któremi umiesz posługiwać się tak zręcznie, dasz mu do zrozumienia, że, aby ułagodzić Rassiego, mogłabyś mu łatwo opowiedzieć auto-da-fé ostatniej nocy; jeśli będzie nalegał, powiesz, że się udajesz na dwa tygodnie do swego zamku w Sacca.
Wezwiesz Fabrycego i poradzisz się go w sprawie tego kroku, który może go zaprowadzić do więzienia. Ale trzeba wszystko przewidzieć: gdyby, podczas gdy Fabrycy będzie pod kluczem, Rassi, zniecierpliwiony, postarał się mnie otruć, Fabrycy może być w niebezpieczeństwie. Ale rzecz jest mało prawdopodobna; wiesz, że sprowadziłem kucharza Francuza, najweselszego człowieka pod słońcem, wielkiego amatora kalamburów; otóż, kalambur i morderstwo, to się nie godzi z sobą. Powiedziałem już Fabrycemu, że odszukałem już wszystkich świadków jego pięknego i odważnego czynu; jasne jest, że ten Giletti chciał go zamordować. Nie mówiłem o tych świadkach, bo chciałem ci zrobić niespodziankę, ale plan mój zawiódł: książę nie chciał podpisać. Powiedziałem Fabrycemu, że wystaram mu się o wysokie stanowisko duchowne; ale rzecz będzie bardzo trudna, jeżeli wrogowie wytoczą w Rzymie oskarżenie o morderstwo.
Czy pani zdaje sobie sprawę, że, o ile nie osądzą go najuroczyściej w świecie, całe życie nazwisko Giletti będzie dlań nieprzyjemne? Byłoby małodusznością nie poddać się pod sąd, kiedy się jest pewnym swej niewinności. Kiedy wspomniałem mu o tem, wrzący młodzieniec nie pozwolił mi dokończyć; wzięliśmy almanach i wybraliśmy dwunastu najuczeńszych i najnieskazitelniejszych sędziów; ułożywszy listę, skreśliliśmy sześć nazwisk, aby je zastąpić sześcioma prawnikami, mymi osobistymi nieprzyjaciółmi; że zaś mogliśmy znaleźć tylko dwóch wrogów, dopełniliśmy liczby czterema łajdakami oddanemi Rassiemu.
Pomysł hrabiego zaniepokoił śmiertelnie panią Sanseverina, i nie bez racji; wkońcu poddała się perswazjom i, pod dyktandem ministra, napisała dekret mianujący sędziów.
Hrabia pożegnał ją o szóstej rano; próbowała spać, ale napróżno. O dziewiątej zjadła śniadanie z Fabrycym, który pałał niecierpliwością aby go osądzono; o dziesiątej była u księżnej, która nie przyjęła jej; o jedenastej udała się do księcia, który udzielał rannego posłuchania i który podpisał dekret bez trudności. Posłała dekret hrabiemu i wróciła do łóżka.
Byłoby może zabawne opowiedzieć wściekłość Rassiego, kiedy go hrabia zmusił do kontrasygnowania, wobec jego pana, dekretu podpisanego tegoż rana przez księcia; ale wypadki pędzą nas naprzód.
Hrabia roztrząsał wartość każdego sędziego i ofiarował się zmienić nazwiska. Ale czytelnik jest może zmęczony szczegółami procedury zarówno jak intryg dworskich. Z tego wszystkiego można wydobyć ten morał, że człowiek który zbliży się do dworu poświęca swoje szczęście, jeśli jest szczęśliwy, w każdym zaś razie uzależnia swą przyszłość od intryg lada pokojówki.
Z drugiej strony, w Ameryce, w republice, trzeba trawić cały dzień na umizgach do lada sklepikarza i stać się głupim jak on; no i niema tam Opery.
Wstawszy wieczorem, księżna miała chwilę niepokoju: nie było widać Fabrycego; wreszcie, koło północy, na dworskiem widowisku, otrzymała od niego list. Zamiast się udać do więzienia miejskiego, gdzie hrabia był panem, pośpieszył zająć dawny pokój w cytadeli, uszczęśliwiony że będzie o parę kroków od Klelji.
Było to wydarzenie olbrzymiej doniosłości; w tem miejscu bardziej niż kiedykolwiek narażony był na truciznę. Szaleństwo to przywiodło księżnę do rozpaczy: wybaczyła jego przyczynę, miłość do Klelji, ponieważ za kilka dni Klelja miała stanowczo zaślubić margrabiego Crescenzi. Szaleństwo to wskrzesiło cały wpływ, jaki niegdyś Fabrycy miał na księżnę.
I to ten przeklęty papier, którego podpisanie wyjednałam, przyniesie mu śmierć! Jacyż ci mężczyźni są niedorzeczni ze swym honorem! Myśleć o honorze pod rządem despoty w kraju gdzie Rassi jest ministrem sprawiedliwości! Trzeba było poprostu przyjąć ułaskawienie, które książę byłby podpisał równie łatwo, jak to powołanie nadzwyczajnego trybunału. Cóż znaczy, ostatecznie, że człowiek tak urodzony jak Fabrycy będzie mniej lub więcej obwiniony o to, że zabił sam, ze szpadą w dłoni, błazna takiego jak Giletti!
Otrzymawszy bilecik Fabrycego, księżna pobiegła do hrabiego, którego zastała bladym jak płótno.
— Wielki Boże! droga moja, mam nieszczęśliwą rękę z tym chłopcem; znowu będziesz miała żal do mnie. Wiedz, że kazałem wezwać wczoraj dozorcę więzienia miejskiego; codziennie siostrzeniec twój byłby u ciebie na herbacie. Najgorsze jest, że niepodobna ani mnie ani tobie powiedzieć księciu że obawiamy się trucizny i to z ręki Rassiego; takie podejrzenie wydałoby mu się szczytem niemoralności. Jeżeli żądasz, jestem gotów iść do zamku, ale pewny jestem odpowiedzi. Powiem ci więcej: ofiaruję ci sposób, którego nie używałbym dla siebie. Od czasu jak mam władzę w tym kraju, nie uśmierciłem ani jednego człowieka; wiesz, że jestem takim ciemięgą w tej mierze, że niekiedy, o zmierzchu, myślę jeszcze o tych dwóch szpiegach, których nieco lekkomyślnie rozstrzelałem w Hiszpanji. Otóż, czy chcesz, abym cię uwolnił od Rassiego? Niebezpieczeństwo, jakie grozi Fabrycemu, jest bez granic; Rassi ma w rękach niezawodny środek aby mnie wyparować.
Propozycja ta nadzwyczaj spodobała się księżnej, ale nie przyjęła jej.
— Nie chcę, rzekła do hrabiego, abyś, w naszych wywczasach pod pięknem niebem Neapolu, miewał wieczór czarne myśli.
— Ale, droga przyjaciółko, zdaje mi się, że my mamy jedynie wybór czarnych myśli. Cóż się stanie z tobą, ze mną samym, jeżeli Fabrycy zginie?
Ta myśl podsyciła na nowo dyskusję, którą księżna zakończyła tem zdaniem:
— Rassi zawdzięcza życie temu, że kocham cię więcej niż Fabrycego; nie, niechcę zatruwać wszystkich wieczorów owej starości, którą mamy spędzić razem.
Księżna pobiegła do cytadeli; generał Fabio Conti uszczęśliwiony był, że może jej przeciwstawić formalne brzmienie przepisów: nikt nie może przekroczyć progu więzienia Stanu bez wyraźnego rozkazu księcia.
— Ale margrabia Crescenzi i jego kapela bywają w cytadeli co wieczór?
— Bo uzyskałem dla nich pozwolenie.
Biedna księżna nie znała całego rozmiaru swoich nieszczęść. Generał czuł się osobiście shańbiony ucieczką Fabrycego: kiedy go ujrzał wchodzącego do cytadeli, nie powinien go był przyjąć: nie miał rozkazu w tej mierze. Ale, powiadał sobie, niebo zsyła mi go dla obmycia mego honoru i starcia ze mnie śmieszności, która splamiłaby moją karjerę. Chodzi o to, aby nie przepuścić sposobności: z pewnością go uwolnią, toteż mam bardzo mało czasu na zemstę.

XXV

Przybycie naszego bohatera przywiodło Klelję do rozpaczy: biedna dziewczyna, nabożna i szczera, nie mogła ukryć przed sobą, że niema dla niej szczęścia zdala od Fabrycego; ale uczyniła ślub Madonnie, w chwili otrucia ojca, że zrobi to poświęcenie i zaślubi margrabiego Crescenzi. Ślubowała, że nigdy nie ujrzy Fabrycego, i dręczyła się straszliwie wyznaniem, jakie wymknęło się jej w liście do niego w wilję ucieczki. Jak odmalować to co się działo w tem smutnem sercu, kiedy, melancholijnie przyglądając się swym ptaszkom, z nałogu i z czułości podnosząc oczy ku oknu, z którego niegdyś patrzał na nią Fabrycy, ujrzała go na nowo kłaniającego się z tkliwym szacunkiem.
Sądziła, że to wizja jaką niebo zsyła aby ją ukarać; później, okrutna rzeczywistość nasunęła się jej myślom. Schwycili go zpowrotem, powiadała sobie, zgubiony jest. Przypominała sobie rozmowy w cytadeli po jego ucieczce; najlichszy dozorca czuł się śmiertelnie obrażony. Klelja spojrzała na Fabrycego; mimowoli, spojrzenie to wyrażało w całej pełni ową miłość, która przejmowała ją rozpaczą.
Czy sądzisz, mówiły jej oczy, że ja znajdę szczęście w pysznym pałacu jaki dla mnie gotują? Ojciec powtarza mi dosyta, że ty jesteś równie biedny jak my; ach, wielki Boże, z jaką radością podzieliłabym to ubóstwo. Ale, niestety, nigdy nie mamy się ujrzeć!
Klelja nie miała siły użyć alfabetu: na widok Fabrycego zrobiło się jej słabo; upadła na krzesło przy oknie. Twarz jej spoczywała na futrynie; że zaś chciała go widzieć do ostatniej chwili, oblicze jej zwrócone było ku Fabrycemu, który mógł je ujrzeć całkowicie. Kiedy, po kilku chwilach, otworzyła oczy, pierwsze jej spojrzenie było dla Fabrycego: ujrzała łzy w jego oczach, ale były to łzy szczęścia; widział że nieobecność nie wymazała go z jej pamięci. Biedni kochankowie trwali tak jakiś czas, jakby oczarowani swoim widokiem. Fabrycy ośmielił się zaśpiewać, towarzysząc sobie na gitarze, kilka improwizowanych słów, które mówiły: To aby cię ujrzeć znowu, wróciłem do więzienia; będą mnie sądzili.
Słowa te obudziły wszystkie skrupuły Klelji: wstała, zasłoniła oczy i zapomocą najżywszych gestów starała się wyrazić, że nie powinna nigdy go widzieć; przyrzekła to Madonnie, spojrzała nań jedynie przez zapomnienie. Gdy Fabrycy wciąż ośmielał się wyrażać swą miłość, Klelja uciekła oburzona, przysięgając sobie, że go więcej nie ujrzy, tak bowiem brzmiał jej ślub w obliczu Madonny: Moje oczy nie ujrzą go nigdy. Wypisała to na skrawku papieru, który wuj Cezar pozwolił jej spalić na ołtarzu w chwili Podniesienia, kiedy odprawiał mszę św.
Ale, mimo wszystkich ślubów, obecność Fabrycego w wieży Farnese wróciła Klelji wszystkie dawne przyzwyczajenia. Zazwyczaj pędziła dni sama w swoim pokoju. Ledwie ochłonąwszy ze wzruszenia, w jakie ją wtrącił widok Fabrycego, zaczęła uganiać po pałacu i, aby tak rzec, odnawiać znajomość z przyjaznymi jej domownikami. Staruszka pewna, bardzo gadatliwa, zatrudniona przy kuchni, szepnęła jej tajemniczo: Tym razem, pan Fabrycy nie wyjdzie już z cytadeli.
— Nie popełni już tego błędu aby uciekać przez mur, rzekła Klelja; wyjdzie poprostu bramą, skoro go uniewinnią.
— Powiadam i mogę zapewnić Waszą Ekscelencję, że nie wyjdzie sam, tylko go wyniosą na marach.
Klelja zbladła; stara zauważyła to i wstrzymała swą wymowę. Spostrzegła, że popełniła nieostrożność, mówiąc w ten sposób wobec córki gubernatora, której obowiązkiem było rozpowiadać wszystkim, że Fabrycy umarł w naturalny sposób, z choroby. Wracając do siebie, Klelja spotkała lekarza więziennego, zacnego człeczynę, bardzo nieśmiałego, który powiedział jej przerażony, że Fabrycy jest poważnie chory. Klelja ledwie mogła się utrzymać na nogach; szukała wszędzie stryja, zacnego księdza Cezara; wreszcie znalazła go w kaplicy, modlącego się żarliwie: był bardzo zmieniony. Rozległ się dzwon na obiad. Przy stole, nie wymieniono ani słowa; pod koniec jedynie generał zwrócił parę cierpkich słów do brata. Ten spojrzał na służących, którzy natychmiast wyszli.
— Generale, rzekł don Cezar do gubernatora, mam zaszczyt cię uprzedzić, że opuszczam cytadelę: wniosłem dymisję.
— Brawo! bravissimo! aby na mnie ściągnąć podejrzenie!... A przyczyna, jeśli łaska?
— Moje sumienie.
— Et, klecha z ciebie! nie rozumiesz się na honorze.
Fabrycy nie żyje, powiadała sobie Klelja, otruli go przy obiedzie, albo mają otruć jutro. Pobiegła do ptaszkami, aby zaśpiewać przy klawikordzie. Wyspowiadam się, mówiła sobie, Bóg mi przebaczy, żem złamała ślub dla ocalenia życia człowiekowi. Jakież było jej przerażenie, kiedy, przybywszy do ptaszkami, ujrzała, że żaluzje zastąpiono deskami przybitemi do kraty. Zrozpaczona, próbowała ostrzec więźnia paroma słowy podobniejszemi do krzyku niż do śpiewu. Żadnej odpowiedzi: śmiertelna cisza panowała w wieży.
Wszystko skończone, rzekła sobie. Zeszła wpółprzytomna, następnie wróciła aby wziąć z sobą trochę pieniędzy oraz diamentowe kolczyki; wzięła także mimochodem kawał chleba z obiadu pozostawiony w kredensie. Jeżeli żyje jeszcze, obowiązkiem moim jest go ocalić. Podeszła wyniośle do drzwiczek wieży, były otwarte, pomieszczono jedynie ośmiu żołnierzy w kolumnowej sali na parterze. Spojrzała hardo na żołnierzy; miała zamiar zwrócić się do sierżanta, ale go nie było. Rzuciła się na kręcone schodki, biegnące spiralnie dokoła kolumny; żołnierze spojrzeli na nią zdumieni, ale, widocznie z przyczyny jej koronkowego szala i kapelusza, nie śmieli nic powiedzieć. Na pierwszem piętrze nie było nikogo; przybywszy na drugie, przy wejściu do korytarza (który, jeśli czytelnik sobie przypomina, zamknięty był trojgiem żelaznych drzwi i wiódł do pokoju Fabrycego), zastała jakiegoś nieznanego klucznika, który wybąkał zmieszany:
— Jeszcze nie jadł obiadu.
— Wiem, odparła Klelja wyniośle. Dozorca nie śmiał jej zatrzymać. O dwadzieścia kroków dalej, na drewnianych schodkach wiodących do celi Fabrycego, Klelja zastała drugiego stróża, bardzo starego i opryskliwego, który rzekł szorstko:
— Ma pani rozkaz gubernatora?
— Nie znacie mnie?
W tej chwili Klelją poruszała nadnaturalna siła, była jak nieprzytomna. Ocalę mego męża, powiadała sobie.
Podczas gdy stary dozorca krzyczał: „Ale mój obowiązek nie pozwala mi...“, Klelja przebyła szybko sześć stopni i rzuciła się ku drzwiom. Olbrzymi klucz tkwił w zamku; musiała użyć wszystkich sił aby go obrócić. Równocześnie, stary dozorca, nawpół pijany, chwycił ją za suknię; weszła żywo do celi, zamknęła drzwi nie zważając że drze suknię, i kiedy dozorca chciał wejść za nią, zasunęła rygiel, który znalazła pod ręką. Spojrzała po pokoju i ujrzała Fabrycego siedzącego przy stoliku, na którym znajdował się obiad. Rzuciła się ku stolikowi, przewróciła go i, chwytając Fabrycego za ramię, spytała:
— Czy jadłeś?
To ty przejęło szczęściem Fabrycego. W swojem wzruszeniu, Klelja pierwszy raz zapomniała o skromności kobiecej i zdradziła swą miłość.
Fabrycy miał właśnie rozpocząć nieszczęsny posiłek; wziął Klelję w ramiona i okrył ją pocałunkami. Ten obiad był zatruty, pomyślał; jeśli jej powiem, że go nie tknąłem, religja odzyska swoje prawa i Klelja umknie. Jeżeli, przeciwnie, będzie mnie uważała za umierającego, uzyskam to, że mnie nie opuści. Ona pragnie znaleźć sposób zerwania swego ohydnego małżeństwa, przypadek go nam dostarcza: zbiorą się dozorcy, wysadzą drzwi: słowem, skandal taki, że może margrabia Crescenzi przestraszy się i małżeństwo się zerwie.
Przez chwilę milczenia, wypełnioną temi myślami, Fabrycy uczuł, że już Klelja próbuje się wyswobodzić z jego uścisków.
— Nie czuję jeszcze bólów, rzekł, ale niebawem padnę tu u twoich stóp; pomóż mi umrzeć.
— O mój kochany, rzekła, umrę z tobą. — To mówiąc, ściskała go konwulsyjnie.
Była tak piękna, wpół ubrana i tak podniecona, że Fabrycy nie mógł się oprzeć mimowolnemu niemal gestowi. Nie spotkał oporu.
W upojeniu miłości i szlachetności, które następuje po najwyższem szczęściu, rzekł niebacznie:
— Nie trzeba, aby niegodne kłamstwo splamiło pierwsze chwile naszego szczęścia: gdyby nie twoja energja, byłbym już trupem lub też walczyłbym z okrutnemi boleściami; ale miałem dopiero zacząć jeść w chwili gdy weszłaś; nie tknąłem jeszcze tych półmisków.
Fabrycy roztoczył ten okrutny obraz, aby zażegnać oburzenie, które już czytał w oczach Klelji. Patrzała nań długą chwilę, szarpana sprzecznemi uczuciami, poczem rzuciła się w jego ramiona. Rozległ się hałas na dziedzińcu, otwierano i zamykano troje żelaznych drzwi, słychać było głosy, krzyki.
— Ha! gdybym miał broń! wykrzyknął Fabrycy; kazano mi ją oddać, nim mi pozwolono wejść. Z pewnością przychodzą mnie dobić. Żegnaj, Kleljo moja, błogosławię śmierć, skoro stała się przyczyną mego szczęścia. — Klelja uścisnęła go i podała mu sztylet o rączce z kości słoniowej a ostrzu nie dłuższem niż ostrze scyzoryka.
— Nie daj się zabić, rzekła; broń się do upadłego; jeśli wuj Cezar usłyszy zgiełk, on jest dzielny i zacny, ocali cię; idę pomówić z nim. — To mówiąc, rzuciła się ku drzwiom.
— Jeśli cię nie zabiją, rzekła gorączkowo trzymając rękę na ryglu, raczej daj się zagłodzić, niżbyś miał tknąć czegokolwiek. Miej zawsze ten chleb przy sobie. — Zgiełk zbliżał się, Fabrycy chwycił Klelję wpół, otworzył drzwi z wściekłością i rzucił się na schody. Trzymał w ręce puginał z rękojeścią z kości słoniowej i omal nie przebił nim kamizelki generałowi Fontanie, adjutantowi księcia, który cofnął się szybko, wołając przestraszony:
— Ależ ja przychodzę pana ocalić, panie del Dongo.
Fabrycy cofnął się żywo, rzucił Klelji te słowa: Fontana przychodzi mnie ocalić; poczem, podchodząc znów do generała, przystąpił do wyjaśnień. Prosił go bardzo obszernie, aby mu przebaczył jego popędliwość. Chciano mnie otruć; ten obiad, który tu stoi, jest zatraty; byłem na tyle sprytny aby go nie tykać, ale wyznaję, że to postępowanie uraziło mnie. Słysząc pańskich ludzi, myślałem, że przychodzą mnie dobić sztyletem... Panie generale, proszę chciej nakazać aby nikt nie wchodził do mojej celi: usuniętoby truciznę, a nasz dobry książę powinien wiedzieć wszystko.
Generał, blady i zmieszany, powtórzył życzenie Fabrycego dozorcom, którzy szli za nim; ludzie ci, spłoszeni tem że odkryto truciznę, czemprędzej zeszli na dół; pomknęli przodem rzekomo aby nie zatrzymywać na ciasnych schodach książęcego adjutanta, w istocie zaś aby uciec i zniknąć. Ku zdziwieniu generała Fontany, Fabrycy zatrzymał się dobry kwadrans na żelaznych schodkach; chciał dać Klelji czas ukrycia się.
To pani Sanseverina, po paru szalonych próbach, zdołała wysłać generała Fontanę do cytadeli; udało się jej to przypadkiem. Rozstawszy się z hrabią Mosca, równie przerażonym jak ona, pobiegła do zamku. Księżna-matka, która miała odrazę do wszelkiej energji, będącej w jej oczach czemś gminnem, sądziła, że ochmistrzyni oszalała, i wcale nie miała zamiaru fatygować się w tej sprawie. Pani Sanseverina, nieprzytomna, płacząc gorącemi łzami, powtarzała jedynie raz po raz:
— Ależ, pani, za kwadrans Fabrycy zginie otruty.
Widząc spokój księżnej, pani Sanseverina oszalała z rozpaczy. Nie postała jej w głowie myśl, której nie byłaby uniknęła kobieta wyrosła na północy w religji opartej na zgłębianiu własnego sumienia: Ja pierwsza użyłam trucizny i od trucizny też ginę. We Włoszech, tego rodzaju refleksje, w chwili namiętności wydają się czemś nieskończenie płaskiem, tak jakby się wydał w Paryżu, w podobnej okoliczności, jakiś kalambur.
Pani Sanseverina, w rozpaczy, pomknęła do salonu, gdzie znajdował się margrabia Crescenzi, będący tego dnia na służbie. Za powrotem pani Sanseverina do Parmy, podziękował jej z zapałem za miejsce szambelana, o którem bez niej nie mógłby marzyć. Nie omieszkał upewnić jej przy tej sposobności o swem oddaniu bez granic. Zagadnęła go w te słowa:
— Rassi zamierza otruć Fabrycego, który jest w cytadeli. Niech pan weźmie do kieszeni czekoladę i butelkę wody, które panu dam. Idź, margrabio, do cytadeli i wróć mi życie, oświadczając generałowi, że zrywasz z jego córką, jeśli ci nie pozwoli oddać osobiście Fabrycemu tej wody i czekolady.
Margrabia zbladł; fizjognomja jego, bynajmniej nie wyrażając zapału, zdradzała wręcz zakłopotanie. Nie mógł uwierzyć w tak potworną zbrodnię w mieście tak moralnem jak Parma, pod berłem tak wielkiego księcia, etc. Na dobitkę, brednie te wygłaszał bardzo powoli. Słowem, pani Sanseverina trafiła na człowieka uczciwego ale słabego bez granic, niezdolnego do decyzji i czynu. Po dwudziestu podobnych frazesach, które pani Sanseverina przerywała okrzykami niecierpliwości, wpadł na tę świetną myśl: przysięga, którą złożył jako szambelan, nie pozwala mu się mieszać w żadne kroki przeciw rządowi.
Któż zdoła sobie wyobrazić rozpacz księżnej, która czuła, że czas ucieka.
— Ależ przynajmniej niech pan idzie do gubernatora; niech mu pan powie, że aż do piekła będę ścigała morderców Fabrycego!...
Rozpacz pomnażała naturalną wymowę księżnej, ale cały ten ogień tem więcej przerażał margrabiego i pomnażał jego niezdecydowanie; po upływie godziny mniej był skłonny do współdziałania niż w pierwszej chwili.
Nieszczęśliwa kobieta, doprowadzona do ostatnich granic i czując że gubernator nie odmówiłby niczego tak bogatemu zięciowi, posunęła się tak daleko, iż rzuciła mu się do kolan; wówczas tchórzostwo margrabiego wzmogło się jeszcze: wobec tej dziwnej sytuacji zląkł się, że on sam może się bez wiedzy o tem skompromitować. Ale zdarzyło się coś osobliwego: margrabia, dobry w gruncie człowiek, wzruszył się łzami oraz widokiem tak pięknej a zwłaszcza tak wpływowej kobiety u swych kolan.
Ja sam, tak dobrze urodzony, tak bogaty, mogę się kiedy znaleźć u kolan jakiego republikanina! Margrabia rozpłakał się; wreszcie ułożono, że pani Sanseverina, w charakterze ochmistrzyni, przedstawi go księżnej-matce, a ta pozwoli oddać Fabrycemu koszyczek, o nieznanej jakoby margrabiemu zawartości.
W wilję tego dnia, zanim pani Sanseverina dowiedziała się o szaleństwie, jakie popełnił Fabrycy udając się do cytadeli, grano na dworze komedję dell’arte, a książę, który sobie zastrzegł wszystkie role kochanków z panią Sanseverina, tak namiętnie wyrażał jej swą miłość, że byłby aż śmieszny, gdyby we Włoszech kochanek albo monarcha mógł kiedy być śmieszny.
Książę, bardzo nieśmiały ale zawsze biorący poważnie sprawy miłości, spotkał w korytarzu panią Sanseverina, która wlokła pomieszanego margrabiego do księżnej-matki. Był tak zdumiony i olśniony pięknością, jaką rozpacz krasiła wielką ochmistrzynię, że po raz pierwszy w życiu okazał charakter. Gestem więcej niż rozkazującym oddalił margrabiego i rozpoczął palić księżnej najformalniejsze oświadczyny miłosne. Przygotował je zapewne dawno i zgóry, były tam bowiem rzeczy dość rozsądne.
Skoro stanowisko moje broni mi najwyższego szczęścia zaślubienia pani, przysięgam ci na świętą hostję nie ożenić się nigdy bez twego piśmiennego zezwolenia. Rozumiem, dodał, że pozbawiam panią ręki pierwszego ministra, zacnego i miłego człowieka; ale, ostatecznie, on ma pięćdziesiąt sześć lat, a ja nie mam dwudziestu dwóch. Bałbym się panią obrazić i zasłużyć na odmowę, gdybym ci wspominał o korzyściach obcych samej miłości; ale wszyscy na dworze mówią z podziwem o dowodzie miłości jaki hrabia składa pani, oddając w twoje ręce wszystko co posiada. Będzie dla mnie szczęściem naśladować go w tej mierze. Zrobisz z mego mienia lepszy użytek niż ja sam; będziesz w zupełności rozporządzała sumą, jaką moi ministrowie wręczają generalnemu intendentowi mej korony; będziesz stanowiła o moich miesięcznych wydatkach. — Wszystkie te szczegóły dłużyły się księżnej; serce jej ściskało się na myśl o niebezpieczeństwie Fabrycego.
— Ależ książę nie wie, wykrzyknęła, że w tej chwili trują Fabrycego w cytadeli! Ratuj go książę! wierzę we wszystko.
Zdanie to było ujęte możliwie najniezręczniej. Na to słowo trucizna, wszelka swoboda i szczerość jaką biedne moralne książątko wkładało w tę rozmowę, pierzchły; pani Sanseverina spostrzegła swą niezręczność dopiero w chwili gdy nie było na nią ratunku. Rozpacz jej wzmogła się jeszcze. Gdybym nie wspomniała o truciźnie, powiedziała sobie, byłby mi darował wolność Fabrycego... O drogi Fabrycy! dodała, jest tedy pisane, że to ja mam cię zgubić swemi szaleństwami.
Pani Sanseverina potrzebowała dużo czasu i zalotności aby znów sprowadzić księcia do namiętnych wynurzeń; był mocno spłoszony. Głowa jego jedynie mówiła; dusza była zmrożona najpierw myślą o truciźnie a później tą drugą, równie dotkliwą: zadają truciznę w mojem Państwie, i to nie mówiąc mi o tem! Rassi chce mnie zniesławić w oczach Europy! Bóg wie, co wyczytam w przyszłym miesiącu w paryskich dziennikach.
Naraz, gdy duma nieśmiałego młodzieńca umilkła, w głowie jego zrodziła się myśl.
— Droga księżno! wiesz jak ci jestem oddany. Twoje straszliwe podejrzenia są, chcę w to wierzyć, nieuzasadnione; ale, ostatecznie, i mnie dają one do myślenia, każą mi niemal zapomnieć na chwilę o miłości dla ciebie, jedynej jakiej w życiu doznałem. Czuję, że nie jestem wart wzajemności; jestem jedynie zakochanym dzieciakiem; ale weź mnie, błagam, na próbę.
Mówiąc, książę zapalał się stopniowo.
— Ocal Wasza Wysokość Fabrycego, a uwierzę we wszystko! Bez wątpienia ponoszą mnie szalone obawy matczynego serca; ale niech W. W. pośle natychmiast po Fabrycego do cytadeli, niech go zobaczę. Jeżeli żyje jeszcze, odeślij go do miejskiego więzienia, gdzie zostanie całe miesiące, jeśli W. W. tego żąda, aż do osądzenia.
Pani Sanseverina ujrzała, że książę, zamiast w pół słowa zgodzić się na rzecz tak prostą, spochmurniał; był bardzo czerwony spoglądając na księżnę, potem spuścił oczy, zbladł... Myśl o truciźnie, potrącona tak niewcześnie, podsunęła mu pomysł godny jego ojca lub Filipa II, ale nie śmiał go wyrazić.
— Wie pani, rzekł wreszcie zadając sobie gwałt i niezbyt uprzejmym tonem, pani mną gardzi jako dzieckiem i to dzieckiem pozbawionem wdzięku: więc dobrze! powiem pani rzecz okropną, która zrodziła się we mnie w tej chwili pod wpływem głębokiego i szczerego uczucia dla pani. Gdybym bodaj trochę wierzył w truciznę, już byłbym wkroczył, nakazałby mi to obowiązek; ale ja widzę w twej prośbie jedynie kaprys, którego — pozwoli mi pani to powiedzieć — nie obejmuję może całej doniosłości. Chce pani, abym działał bez poradzenia się ministrów, ja, który panuję zaledwie trzy miesiące! Żąda pani ode mnie monstrualnego wyjątku ze zwykłego postępowania, które, wyznaję, wydaje mi się bardzo racjonalne. To pani jesteś tu w tej chwili samowładnym monarchą, dajesz mi nadzieję w przedmiocie, który jest wszystkiem dla mnie; ale za godzinę, kiedy myśl o truciźnie, kiedy ta zmora pierzchnie, obecność moja wyda ci się natrętną, popadnę w niełaskę. Więc dobrze, pani, trzeba mi przysięgi: przysięgnij, że jeżeli zwrócę ci Fabrycego zdrowym i całym, uzyskam od ciebie, do trzech miesięcy, wszystko, czego miłość moja może zapragnąć; zapewnisz szczęście mego życia, oddając mi godzinę twojego i oddając mi się cała.
W tej chwili, zegar zamkowy wybił drugą. Już może zapóźno, pomyślała księżna.
— Przysięgam! krzyknęła z błędnym wzrokiem.
Natychmiast książę stał się innym człowiekiem; pobiegł ku sali adjutantów.
— Generale Fontana, pędź co koń wyskoczy do cytadeli, biegnij do celi gdzie jest zamknięty pan del Dongo i przyprowadź go tutaj; muszę z nim mówić za dwadzieścia minut, za kwadrans jeśli możliwe.
— Ach! generale, wykrzyknęła pani Sanseverina, która pobiegła za księciem, jedna minuta może rozstrzygnąć o mem życiu. Raport, fałszywy zapewne, każe się obawiać otrucia Fabrycego: krzycz pan, skoro tylko się znajdziesz na odległość głosu, aby nie tykał niczego. Jeżeli już jadł, dajcie mu na wymioty, powiedz mu pan, że ja chcę, użyj siły jeśli trzeba; powiedz mu że biegnę tuż za tobą i uważaj mnie za swoją dłużniczkę na całe życie.
— Księżno, koń mój jest osiodłany, uchodzę za dobrego jeźdźca, pędzę co koń wyskoczy: będę w cytadeli na osiem minut przed panią.
— A ja, pani, proszę o cztery z tych ośmiu.
Adjutant znikł; był to człowiek, którego całą wartością był jego talent jeźdźca. Ledwie zamknęły się drzwi, młody książę, który, jak się okazało, miał charakter, chwycił panią Sanseverina za rękę.
— Racz pani, rzekł namiętnie, przejść ze mną do kaplicy. — Księżna, zmieszana pierwszy raz w życiu, udała się za nim bez słowa. Przebiegli pędem zamkową galerję, w której końcu jest kaplica. Wszedłszy, książę ukląkł prawie tyleż przed panią Sanseverina co przed ołtarzem.
— Niech pani powtórzy przysięgę, rzekł namiętnie; gdyby pani była sprawiedliwa, gdyby to moje nieszczęsne księstwo nie szkodziło mi w pani oczach, byłabyś mi użyczyła przez współczucie dla mej miłości tego, co mi jesteś obecnie dłużna mocą swej przysięgi.
— Jeśli ujrzę Fabrycego przy życiu, jeśli będzie żył jeszcze za tydzień, jeśli W. W. zamianuje go koadjutorem z przywilejem następstwa po arcybiskupie Landriani, wówczas honor mój, moją godność kobiecą, wszystko zdepcę, i będę należała do Waszej Wysokości.
— Ale, droga przyjaciółko, rzekł książę z zabawnem połączeniem nieśmiałości i uczucia, ja lękam się jakiejś zasadzki, której nie dostrzegam, a która mogłaby zniweczyć moje szczęście; nie przeżyłbym tego. Jeżeli arcybiskup przeciwstawi mi jakieś trudności kościelne, które odwleką sprawę na całe lata, cóż się ze mną stanie? Widzi pani, że ja postępuję szczerze; czy zechcesz bawić się ze mną w jezuitkę?
— Nie: uczciwie, jeżeli Fabrycy będzie ocalony; jeżeli, całą swoją mocą, uczynisz go książę koadjutorem i przyszłym arcybiskupem, wyrzekam się mej czci i jestem twoją. Wasza Wysokość zobowiązuje się położyć słowo zezwalam na podaniu, które arcybiskup przedłoży w ciągu tygodnia.
— Podpisuję in blanco; panuj nade mną i nad moim krajem! wykrzyknął książę, rumieniąc się ze szczęścia, nieprzytomny. Zażądał ponownej przysięgi. Był tak wzruszony, że zapomniał swej wrodzonej nieśmiałości, i w tej kaplicy, gdzie byli sami, szeptał pani Sanseverina rzeczy, które, powiedziane trzy dni wprzódy, byłyby zmieniły jej opinję o nim. Ale rozpacz, spowodowana niebezpieczeństwem Fabrycego, ustąpiła zgrozie przysięgi, którą jej wydarto.
Pani Sanseverina była przerażona tem co uczyniła. Jeżeli nie czuła jeszcze całej okropnej goryczy wyrzeczonych słów, to dlatego, że uwagę jej pochłaniała myśl, czy generał Fontana zdąży.
Aby się uwolnić od nieprzytomnych oświadczyn tego dziecka i odmienić nieco bieg rozmowy, pochwaliła obraz Parmezana w głównym ołtarzu kaplicy.
— Bądź tak dobra i zgódź się abym ci go przysłał.
— Przyjmuję, odparła, ale pozwól książę, abym pobiegła naprzeciw Fabrycego.
Wpół przytomna, powiedziała woźnicy aby wypuścił konie galopem. Na moście zwodzonym spotkała Fontanę i Fabrycego, który wychodził pieszo.
— Jadłeś?
— Nie, cudem.
Księżna rzuciła się na szyję Fabrycemu i popadła w omdlenie, które trwało godzinę, budząc obawy zrazu o jej życie, później o rozum.
Fabio Conti zbladł z wściekłości na widok Fontany; tak przewlekał uczynienie zadość rozkazom księcia, że adjutant, który przypuszczał, że pani Sanseverina zajmie stanowisko urzędowej faworyty, pogniewał się wkońcu. Gubernator miał nadzieję przewlec chorobę Fabrycego parę dni, i oto (powiadał sobie) ten generał, człowiek ze dworu, zastanie tego zuchwalca wijącego się w bólach, będących moją zemstą za jego ucieczkę.
Fabio Conti, pochłonięty temi myślami, zatrzymał się na parterze wieży Farnese, skąd czemprędzej oddalił żołnierzy; nie chciał świadków sceny, która się gotowała. W pięć minut później, osłupiał ze zdumienia słysząc głos Fabrycego i widząc jak, rzeźki i hoży, objaśnia generałowi Fontanie rozkład więzienia. Znikł.
Fabrycy okazał się w spotkaniu z księciem skończonym gentlemanem. Przedewszystkiem, nie chciał mieć miny dziecka, które straszy się lada czem. Książę spytał go łaskawie jak się czuje: — Jak człowiek, który umiera z głodu, nie jadłszy, na szczęście, ani śniadania ani obiadu. — Dostąpiwszy zaszczytu podziękowania księciu, poprosił, nim się uda do miejskiego więzienia, o pozwolenie odwiedzenia arcybiskupa. Książę zbladł: w jego dziecięcej głowie zaświtała myśl, że trucizna nie była może urojeniem pani Sanseverina. Pochłonięty tą okropną myślą, nie odpowiedział zrazu na prośbę Fabrycego; poczem czuł się w obowiązku naprawić swoje roztargnienie wielką uprzejmością.
— Niech pan idzie sam, niech pan przejdzie ulice bez żadnej straży. Około dziesiątej lub jedenastej uda się pan do więzienia, gdzie, mam nadzieję, nie zostanie pan długo.
Nazajutrz po tym wielkim dniu, najdonioślejszym w jego życiu, książę uważał się za małego Napoleona; wyczytał gdzieś, że ten wielki człowiek korzystał z łask mnogich dam swego dworu. Raz poczuwszy się Napoleonem wobec kobiet, przypomniał sobie, że był nim w obliczu kul. Upojony był jeszcze dumą z powodu swej stanowczości z panią Sanseverina. Świadomość, że dokonał czegoś trudnego, uczyniła zeń na dwa tygodnie innego człowieka; stał się dostępny dla szerszych myśli, miał charakter.
Zaczął od tego, że spalił patent hrabiowski na nazwisko Rassi, który leżał na jego biurku od miesiąca. Złożył z urzędu Fabia Conti i zażądał od generała Langego, jego następcy, całej prawdy o więzieniu. Lange, dzielny żołnierz polski, nastraszył dozorców i potwierdził, że chciano otruć pana del Dongo przy śniadaniu; ale że trzeba było dopuścić do tajemnicy zbyt wiele osób. Skuteczniej poradzono sobie z obiadem; gdyby nie przybycie generała Fontany, del Dongo byłby zgubiony. Księciem wstrząsnął dreszcz; że jednak był naprawdę zakochany, było to dlań pociechą móc powiedzieć sobie: Zatem istotnie ja ocaliłem życie pana del Dongo i księżna nie będzie śmiała chybić słowu. Doszedł też do innej myśli: Stanowisko moje jest o wiele trudniejsze niż ktoś przypuszcza; wszyscy przyznają, że pani Sanseverina ma nieskończenie wiele rozumu, polityka jest tutaj w zgodzie z mojem sercem. Byłoby to dla mnie cudowne, gdyby zechciała być moim kanclerzem.
Wieczorem, książę tak był przejęty okropnościami których się dowiedział, że nie chciał brać udziału w komedji.
— Byłbym zbyt szczęśliwy, rzekł do pani Sanseverina, gdyby pani zechciała władać mojem Państwem tak jak władasz mojem sercem. Na początek opowiem pani mój dzień. — Zaczem, opowiedział jej wszystko bardzo dokładnie: spalenie patentu Rassiego, mianowanie Langego, raport w sprawie otrucia etc., etc. — Czuję, że brak mi doświadczenia aby panować. Hrabia upokarza mnie żarcikami, żartuje nawet na radzie ministrów; rozpowiada rzeczy którym pani zechce przeczyć: mówi że jestem dzieckiem, które wodzi na pasku. Będąc monarchą, jest się mimo to człowiekiem; takie rzeczy nie są miłe. Aby odjąć prawdopodobieństwo odezwaniom pana Mosca, skłoniono mnie do powołania na ministra tego łajdaka Rassiego: dziś jeszcze generał Fabio Conti tak wierzy w jego wpływy, iż nie śmie wyznać, że to on albo pani Raversi kazali mu otruć twego bratanka. Mam ochotę oddać poprostu generała Fabio Conti pod sąd; sędziowie wyświetlą, czy jest zdolny do usiłowanego otrucia.
— Ależ, książę, czy Wasza Wysokość ma sędziów?
— Jakto! rzekł książę zdumiony.
— Masz książę uczonych prawników, którzy kroczą z poważną miną po ulicy; pozatem osądzą zawsze tak, jak się spodoba rządzącej partji.
Gdy młody książę, zgorszony, wygłaszał zdania świadczące więcej o jego niewinności ducha niż o rozumie, pani Sanseverina powiadała sobie:
— Czy jest w moim interesie wydać na hańbę Contiego? Oczywiście nie, gdyż wówczas małżeństwo jego córki z tym głuptasem Crescenzi staje się niemożliwe.
Na ten temat potoczył się dialog pomiędzy panią Sanseverina a księciem. Książę nie posiadał się z zachwytu. Przez wzgląd na małżeństwo Klelji z margrabią — ale pod tym wyraźnym warunkiem, jak to surowo oznajmił gubernatorowi — darował mu usiłowane otrucie; ale, za radą pani Sanseverina, wygnał go do chwili tego małżeństwa. Księżna sądziła, że już nie kocha Fabrycego, ale pragnęła jeszcze gorąco małżeństwa Klelji z margrabią; kryła się w tem mglista nadzieja, że stopniowo uczucie Fabrycego pierzchnie.
Książę, upojony szczęściem, chciał, jeszcze tego wieczora, złożyć haniebnie Rassiego z urzędu. Pani Sanseverina rzekła śmiejąc się:
— Zna książę powiedzenie Napoleona? Człowiek na wysokiem stanowisku, na którego wszyscy patrzą, nie powinien sobie pozwalać na gwałtowne odruchy. Ale już jest późno, odłóżmy sprawy do jutra.
Chciała zyskać czas na poradzenie się hrabiego, któremu opowiedziała ostatnią rozmowę, usuwając wszakże aluzje księcia do owej przysięgi, która zatruwała jej życie. Pochlebiała sobie, iż stanie się tak nieodzowna, że będzie mogła uzyskać nieograniczoną zwłokę, powiadając księciu: Jeżeli książę zechce być na tyle barbarzyńcą aby mi narzucić to upokorzenie, którego nie przebaczę mu nigdy, nazajutrz opuszczam Parmę.
Zapytany przez panią Sanseverina o zdanie w sprawie Rassiego, hrabia okazał się wielce filozoficznym. Fabio Conti i Rassi udali się w podróż do Piemontu.
W kwestji procesu Fabrycego zaszła osobliwa trudność: sędziowie chcieli go uwolnić przez aklamację i to od pierwszego posiedzenia. Hrabia musiał użyć groźby, aby przeciągnąć proces do tygodnia i aby sędziowie zadali sobie trud przesłuchania świadków. Ci ludzie są zawsze jednacy, powiadał sobie.
Nazajutrz po uwolnieniu, Fabrycy del Dongo objął wreszcie stanowisko wielkiego wikarjusza przy zacnym arcybiskupie Landriani. Tegoż dnia, książę podpisał depesze, aby uzyskać mianowanie Fabrycego koadjutorem z prawem następstwa. Istotnie, w niespełna dwa miesiące, objął to stanowisko.
Wszyscy winszowali księżnej powagi jej siostrzeńca; była to poprostu rozpacz. Nazajutrz po jego uwolnieniu, połączonem z dymisją i wygnaniem Fabia Conti, Klelja schroniła się do hrabiny Cantarini, swej ciotki, kobiety bogatej, starej i wyłącznie zajętej swem zdrowiem. Klelja mogłaby widywać Fabrycego; ale ktoś, ktoby znał jej dawniejsze uczucia i ktoby ją widział teraz, mógłby mniemać, że, wraz z niebezpieczeństwem kochanka, i miłość jej pierzchła. Fabrycy nietylko przechodził, najczęściej jak tylko mógł, pod pałacem Cantarini, ale udało mu się wynająć mieszkanko naprzeciw okien pierwszego piętra. Pewnego razu, Klelja, wyjrzawszy nieopatrznie oknem na procesję, cofnęła się natychmiast jakby rażona gromem; ujrzała Fabrycego, odzianego czarno, ale na sposób biednego robotnika, jak patrzał na nią z tej nory przez okienko o szybach z naoliwionego papieru, jak niegdyś w wieży Farnese. Fabrycy rad byłby wierzyć, że Klelja unika go wskutek niełaski ojca, którą głos publiczny przypisywał księżnej; ale nadto dobrze znał inne przyczyny jej oddalenia, i nic nie mogło rozproszyć jego melancholji.
Nie wzruszyło go ani uniewinnienie, ani wysokie stanowisko, pierwsze jakie miał zajmować w życiu, ani pozycja w świecie, ani wreszcie nadskakiwania całego kleru i pobożnych owieczek. Śliczny apartament, jaki miał w pałacu Sanseverina, okazał się niewystarczający. Ku swemu wielkiemu zadowoleniu, księżna musiała mu odstąpić w pałacu całe drugie piętro, oraz, na pierwszem piętrze, dwa salony, wciąż pełne osób żądnych przedłożyć swoje służby młodemu koadjutorowi. Klauzula przyszłego następstwa wywarła niesłychane wrażenie w kraju; poczytywano obecnie za cnotę Fabrycemu ową męskość charakteru, która niegdyś tak gorszyła dworaków.
Było to wielką lekcją filozofji dla Fabrycego czuć się zupełnie niewrażliwym na wszystkie te zaszczyty i o wiele nieszczęśliwszym we wspaniałym apartamencie z dziesięcioma lokajami o jego barwach, niż niegdyś w drewnianej celi na wieży Farnese, w otoczeniu wstrętnych dozorców i wciąż w obawie o życie. Matkę jego i siostrę, księżnę V***, które przybyły do Parmy aby go oglądać w jego chwale, uderzył jego smutek. Margrabinę del Dongo, obecnie najmniej romantyczną z kobiet, tak to zaniepokoiło, że sądziła iż w wieży Farnese zadano mu jaką powolną truciznę. Mimo iż bardzo dyskretna, czuła się w obowiązku wspomnieć mu o tym niezwykłym smutku, na co Fabrycy odpowiedział jedynie łzami.
Przywileje, płynące z jego pozycji, niecierpliwiły go tylko. Brat jego, dusza próżna i skażona samolubstwem, napisał doń list gratulacyjny niemal oficjalny; do listu dołączył przekaz na pięćdziesiąt tysięcy franków, iżby mógł (powiadał świeży margrabia) kupić sobie konie i powóz, godne swego nazwiska. Fabrycy przesłał tę sumę młodszej siostrze, nieszczególnie wydanej za mąż.
Hrabia Mosca kazał sporządzić włoski przekład genealogji rodu Valserra del Dongo, wydanej niegdyś po łacinie przez parmeńskiego arcybiskupa Fabrycego. Dał go bogato wydrukować wraz z tekstem łacińskim; wspaniałe litograf je wykonano w Paryżu. Pani Sanseverina życzyła sobie aby portret Fabrycego znalazł się naprzeciw portretu dawnego arcybiskupa. Tłumaczenie to ogłoszono jako dzieło Fabrycego, dokonane w czasie więzienia. Ale wszystko obumarło w naszym bohaterze; nawet próżność wrodzona człowiekowi; nie raczył przeczytać ani stronicy z dzieła które mu przypisywano. Pozycja jego nakazała mu wręczyć suto oprawny egzemplarz księciu, który uważał, że jest mu winien zadośćuczynienie za widmo okrutnej śmierci, czyhającej nań z tak bliska, i użyczył mu osobliwego wstępu do swego pokoju: fawor ten łączył się z tytułem ekscelencji!

XXVI

Jedyne chwile, w czasie których Fabrycy miał możność ocknąć się z głębokiego smutku, to były chwile spędzone ukradkiem za szybą, którą kazał zastąpić szybę z natłuszczonego papieru w oknie swego pokoiku naprzeciw pałacu Cantarini, gdzie, jak wiadomo, schroniła się Klelja. W ciągu tych kilku razy, które ją widział po wyjściu z cytadeli, głęboko był zmartwiony zmianami, które mu się wydały fatalną wróżbą. Od czasu jej błędu, fizjognomja Klelji oblokła się w zadziwiającą szlachetność i powagę; możnaby rzec, że miała trzydzieści lat. W tej niezwykłej zmianie, Fabrycy dostrzegł odblask jakiegoś postanowienia. W każdym momencie, powiadał sobie, ponawia przysięgę, jaką uczyniła Madonnie, że mnie nigdy nie ujrzy.
Fabrycy odgadywał jedynie w części smutki Klelji. Wiedziała, że jej ojcu, który popadł w zupełną niełaskę, nie wolno wrócić do Parmy i pojawić się na dworze (rzecz, bez której życie było dlań niemożliwe), aż w dniu jej ślubu z margrabią Crescenzi; napisała do ojca, że pragnie tego małżeństwa. Generał przebywał wówczas w Turynie, chory ze zgryzoty: wypadki te posunęły go o jakie dziesięć lat.
Klelja wiedziała, że Fabrycy ma okienko naprzeciw pałacu; ale miała nieszczęście spojrzeć w nie tylko raz; z chwilą gdy spostrzegała głowę lub postać przypominające nieco Fabrycego, zamykała natychmiast oczy. Pobożność jej i ufność w pomoc Madonny stały się odtąd jedyną jej ucieczką. Mimo iż bolała nad tem, nie szanowała ojca; charakter przyszłego męża wydawał się jej bardzo poziomy; wreszcie, ubóstwiała człowieka, którego nie miała nigdy ujrzeć, a który miał do niej wszelkie prawa. Wszystko to zdawało się jej szczytem nieszczęścia, i musimy przyznać, że miała słuszność. Powinnaby, po ślubie, przenieść się o dwieście mil od Parmy.
Fabrycy znał skromność Klelji; wiedział jak bardzoby ją uraziło wszelkie zuchwalstwo, zdolne, gdyby je odkryto, ściągnąć rozgłos. Mimo to, doprowadzony do ostateczności swoim smutkiem oraz wciąż umykającemi się spojrzeniami Klelji, odważył się przekupić dwóch służących jej ciotki. Jednego wieczora, o zmierzchu, Fabrycy, przebrany za wieśniaka, pojawił się u bram pałacu, gdzie go czekał przekupiony lokaj; oznajmiono go jako przybysza z Turynu, mającego dla Klelji listy od jej ojca. Służący poszedł z tem zleceniem, wprowadziwszy Fabrycego do olbrzymiej sieni na pierwszem piętrze. W tem miejscu Fabrycy przebył najbardziej może wzruszający kwadrans swego życia. Gdyby go Klelja odtrąciła, nie było dlań już spokoju. Aby położyć kres skrupułom, jakie mi narzuca nowa godność, uwolnię Kościół od złego kapłana i pod przybranem mianem schronię się w jakiejś pustelni. Wreszcie służący oznajmił, że panna Klelja życzy sobie go przyjąć. Odwaga opuściła zupełnie naszego bohatera; omal nie upadł ze strachu, wchodząc na drugie piętro.
Klelja siedziała przy stoliku, na którym płonęła jedna świeca. Poznała Fabrycego pod przebraniem; pierzchła i skryła się w kącie.
— Oto jak pan dba o moje zbawienie! krzyknęła zasłaniając sobie twarz rękami. Wiesz przecie, iż w chwili gdy ojciec omal nie zginął otruty, uczyniłam ślub, że nigdy cię nie ujrzę. Chybiłam temu ślubowi jedynie w owym dniu, najnieszczęśliwszym w mojem życiu, kiedym uznała w sumieniu, żem powinna cię ratować od śmierci. To już wiele, że, przez wykrętny i z pewnością zbrodniczy wykład mej przysięgi, godzę się wysłuchać cię.
To zdanie tak zdumiało Fabrycego, że trzeba mu było kilku sekund, aby się niem ucieszyć. Spodziewał się najżywszego gniewu, ucieczki Klelji: wreszcie odzyskał przytomność umysłu i zgasił jedyną świecę. Mimo iż zdawało mu się że dobrze zrozumiał rozkaz Klelji, drżał cały posuwając się w głąb salonu, gdzie ona schroniła się za kanapę; nie wiedział czy jej nie obrazi pocałunkiem w rękę; ale ona, drżąca z miłości, rzuciła się w jego ramiona.
— Drogi Fabrycy, rzekła, jakżeś ty długo nie przychodził! Mogę z tobą mówić tylko chwilę, bo to z pewnością wielki grzech; kiedy przyrzekałam nie widzieć cię nigdy, z pewnością rozumiałam, że nie będę i mówiła z tobą. Ale jak mogłeś tak po barbarzyńsku prześladować mego ojca za jego chęć odwetu? bo przecież to jego najpierw omal nie otruto dla ułatwienia twej ucieczki. Czy nie powinieneś zrobić coś dla mnie, która tak naraziłam moją dobrą sławę aby cię ocalić? Zresztą jesteś związany przez swoje święcenia; nie mógłbyś mnie już zaślubić, choćbym nawet zdołała oddalić wstrętnego margrabiego. I jak śmiałeś, w dzień procesji, próbować widzieć mnie w biały dzień, gwałcąc w tak krzyczący sposób świętą obietnicę, jaką dałam Madonnie?
Fabrycy tulił ją w ramionach, oszalały ze zdumienia i ze szczęścia.
Rozmowa, gdzie było takie mnóstwo rzeczy do powiedzenia, nie mogła skończyć się tak rychło. Fabrycy opowiedział Klelji prawdę o wygnaniu jej ojca; pani Sanseverina nie była w to wmieszana w żadnym sposobie, dla tej prostej przyczyny, że ani na chwilę nie uważała generała Conti za autora pomysłu otrucia; zawsze wierzyła, że to był koncept stronnictwa Raversi, które chciało się pozbyć hrabiego Mosca. To uszczęśliwiło Klelję; była w rozpaczy, że musi nienawidzić kogoś bliskiego Fabrycemu. Obecnie nie była już zazdrosna o księżnę.
Szczęście zrodzone z tego wieczora trwało tylko kilka dni.
Przezacny don Cezar przybył z Turynu; czerpiąc odwagę w uczciwości swego serca, ośmielił się udać do księżnej. Wziąwszy od niej słowo, że nie nadużyje jego zwierzeń, wyznał, że jego brat, zmamiony fałszywym punktem honoru, sądząc się znieważonym i zgubionym w opinji przez ucieczkę Fabrycego, uważał, że ma obowiązek się zemścić.
Don Cezar nie mówił ani dwóch minut, a już wygrał sprawę; jego nieskazitelna cnota ujęła księżnę, nieprzywykłą do takiego widoku. Spodobał się jej jako nowość.
— Niech ksiądz przyśpieszy małżeństwo Klelji, a daję słowo, że uczynię co w mej mocy, aby generała przyjęto tak jak gdyby wracał z podróży. Zaproszę go na obiad; czy ksiądz zadowolony? Bez wątpienia, w początkach będzie nieco chłodu, i generał nie powinien zbytnio się śpieszyć z prośbą o przywrócenie mu gubernatorstwa cytadeli. Ale ksiądz wie, że ja mam wiele przyjaźni dla margrabiego, i nie będę chowała urazy do jego teścia.
Uzbrojony w te słowa, don Cezar udał się do bratanicy i oznajmił jej, że ma w rękach życie ojca, chorego z rozpaczy. Od kilku miesięcy nie paradował na żadnym dworze!
Klelja zapragnęła odwiedzić ojca, chroniącego się, pod przybranem nazwiskiem, w wiosce pod Turynem; wyobrażał sobie bowiem, że dwór parmeński zażąda od dworu turyńskiego jego wydania, aby go oddać pod sąd. Zastała go chorym, niemal obłąkanym. Tegoż wieczora napisała do Fabrycego list z ostatecznem zerwaniem. Otrzymawszy ten list, Fabrycy, który zdradzał charakter zupełnie podobny do charakteru swej kochanki, schronił się do klasztoru w Velleja, w górach, o dziesięć mil od Parmy. List Klelji miał dziesięć stronic: przysięgła mu niegdyś, że nigdy nie zaślubi margrabiego bez jego zezwolenia, obecnie prosi o nie, a Fabrycy użyczył go jej ze swego schronienia w Velleja w liście pełnym najczystszej przyjaźni.
Otrzymawszy ten list, którego, trzeba przyznać, braterski ton ją podrażnił, Klelja oznaczyła sama dzień swego zamęścia, z którym związane uroczystości pomnożyły jeszcze blask, jakim błyszczał tej zimy dwór parmeński.
Ranucy Ernest V był w gruncie skąpy; ale był szalenie zakochany i miał nadzieję przywiązać panią Sanseverina do swego dworu: wręczył matce znaczną sumę i prosił, aby dawała zabawy. Wielka ochmistrzyni umiała cudownie wyzyskać tę hojność; zabawy w Parmie tej zimy przypominały piękne dni dworu w Medjolanie i sympatycznego księcia Eugenjusza, wicekróla Włoch, którego dobroć zostawiła tak długie wspomnienie.
Obowiązki koadjutora powołały Fabrycego do Parmy; ale oświadczył, iż, z nabożnych pobudek, pragnie wieść dalej swój pustelniczy żywot w małem mieszkanku, które protektor jego, arcybiskup Landriani, oddał mu w konsystorzu; tam też zamknął się, w towarzystwie jednego tylko służącego. Nie wziął udziału w świetnych zabawach dworskich, co mu zyskało w Parmie i w jego przyszłej djecezji rozgłos świętości. To usunięcie się od świata, zrodzone jedynie z beznadziejnego smutku, miało osobliwy skutek: zacny arcybiskup, który go zawsze kochał i który sam zapragnął uczynić go koadjutorem, stał się o niego potrosze zazdrosny. Arcybiskup uważał, i słusznie, za swój obowiązek pojawiać się na wszystkich dworskich zabawach, jak jest zwyczaj we Włoszech. W tych okazjach kładł swój uroczysty strój, ten sam prawie, w jakim się go widywało w katedrze. Setki lokajów zgromadzonych w kolumnadzie pałacu wstawały, prosząc arcypasterza o błogosławieństwo, którego im też udzielał. W takiej chwili uroczystego milczenia usłyszał: Nasz arcybiskup chodzi na bale, a monsignore del Dongo nie opuszcza pokoju!
Z tą chwilą skończyły się łaski, jakich Fabrycy zażywał u arcybiskupa; ale mógł już latać o własnych skrzydłach. Całe to postępowanie, natchnione jedynie rozpaczą, w jakiej pogrążyło go małżeństwo Klelji, przypisywano surowej pobożności: dewotki czytały jako budującą lekturę ów przekład genealogji rodzinnej, w której przebijała obłąkana próżność. Księgarze sporządzili litografję z jego portretu, rozkupioną w kilku dniach, zwłaszcza przez gmin; przez nieświadomość, rytownik okolił głowę Fabrycego symbolami biskupiemi, do których koadjutor nie ma prawa. Skoro arcybiskup ujrzał portret, wściekłość jego nie miała granic; kazał wezwać Fabrycego, połajał go ostro, w formie którą gniew czynił chwilami bardzo gminną. Można sobie wyobrazić, że Fabrycy nie zachował się tak, jakby to uczynił w podobnej okoliczności Fenelon; wysłuchał z pokorą i szacunkiem, skoro zaś prałat skończył, opowiedział mu historję przekładu genealogji, sporządzonego z rozkazu hrabiego Mosca, w epoce jego uwięzienia. Wydano ją w celach światowych, co mu się zawsze zdawało niezbyt właściwe dla człowieka jego stanu. Co do portretu, nie miał udziału w jego powtórnem wydaniu, jak zresztą i w pierwszem; kiedy mu księgarz przesłał, w czasie jego rekolekcyj, dwadzieścia cztery egzemplarze tego wydania, posłał służącego, aby mu kupił dwudziesty piąty, i, dowiedziawszy się w ten sposób, że portret sprzedają po trzydzieści soldów, przesłał księgarzowi sto franków za dwadzieścia cztery egzemplarze.
Wszystkie te racje, mimo że przedstawione najumiarkowaniej przez człowieka który miał inne troski na sercu, podnieciły gniew arcybiskupa; posunął się tak daleko, że obwinił Fabrycego o obłudę.
— Oto ludzie z gminu, powiadał sobie Fabrycy, nawet gdy zdobędą wykształcenie!
Miał wówczas poważniejszą troskę: listy ciotki, która nalegała bezwarunkowo, aby wrócił do pałacu Sanseverina, lub przynajmniej aby ją odwiedzał niekiedy. Tam, Fabrycy pewny był, że usłyszy o wspaniałych zabawach z okazji małżeństwa Klelji: otóż czuł, że tegoby nie umiał znieść, nie czyniąc z siebie widowiska.
Kiedy odbyła się ceremonja ślubna, Fabrycy już od całego tygodnia pogrążył się w zupełnem milczeniu, nakazawszy swemu pokojowcowi i ludziom z którymi się stykał, aby się doń nigdy nie odzywali.
Monsignore Landriani, dowiedziawszy się o tym nowym wybryku, kazał wzywać Fabrycego częściej niż zazwyczaj i rozpoczynał z nim długie rozmowy; obarczył go nawet konferencjami z paru wiejskimi kanonikami, utrzymującymi, że arcybiskup naruszył ich przywileje. Fabrycy poddawał się temu wszystkiemu z obojętnością człowieka, który ma inne myśli w głowie. Byłoby o wiele lepiej dla mnie, myślał, zostać pustelnikiem; mniejbym cierpiał w skałach w Velleja.
Zaszedł do ciotki; ściskając ją, nie mógł zdławić łez. Wydał się jej tak zmieniony, oczy jego, powiększone nadmiernem wychudzeniem, wysadzone były na wierzch, on sam miał minę tak wynędzniałą i nieszczęśliwą w czarnem, wyszarzanem ubraniu prostego księdza, iż, przy tem spotkaniu, księżna także nie mogła wstrzymać łez. Ale w chwilę potem, kiedy sobie uświadomiła, że przyczyną całej tej zmiany jest małżeństwo Klelji, porwał ją gniew niemal równie gwałtowny co arcybiskupa, mimo że umiejętniej powściągany. Miała to okrucieństwo, iż obszernie rozwiodła się nad malowniczemi szczegółami, dającemi odrębne piętno zabawom wyprawionym przez margrabiego Crescenzi. Fabrycy nie odpowiadał nic; oczy jego przymknęły się konwulsyjnym ruchem, stał się, o ile możliwe, jeszcze bledszy. W chwilach gwałtownego bólu, bladość jego przybierała odcień zielonkawy.
Nadszedł hrabia Mosca; to co ujrzał, a co mu się zdawało nieprawdopodobne, wyleczyło go zupełnie z zazdrości, jakiej nigdy Fabrycy nie przestał w nim budzić. Wytrawny ten człowiek użył najdelikatniejszych sposobów, aby obudzić w Fabrycym nieco zainteresowania dla spraw tego świata. Hrabia miał dlań zawsze wiele szacunku i sporo przyjaźni; przyjaźń ta, odkąd jej nie paraliżowała zazdrość, stała się niemal że oddaniem. Drogo nabył swoje splendory, powiadał sobie hrabia, przechodząc jego nieszczęścia. Pod pozorem że chce mu pokazać obraz Parmezana, który książę przysłał pani Sanseverina, hrabia wziął Fabrycego na bok.
— Słuchaj, chłopcze, mówmy jak mężczyźni: czy mogę ci być w czem pomocny? Nie lękaj się niedyskretnych pytań z mej strony; ale ostatecznie, może potrzebujesz pieniędzy, może moje wpływy mogą ci w czem dopomóc? Mów, jestem na twoje rozkazy; a jeśli wolisz pisać, napisz.
Fabrycy uściskał czule hrabiego i zaczął mówić o obrazie.
— Twoje postępowanie jest arcydziełem zręczności, rzekł hrabia, wracając do lekkiego tonu; książę cię szanuje, lud cię czci, twoja wytarta sutanna nie daje spać arcybiskupowi. Znam się na tych rzeczach, i przysięgam ci, że nie wiem coby ci jeszcze doradzić w tej mierze. Od pierwszych kroków, w dwudziestym piątym roku życia, osiągnąłeś niemal doskonałość. Mówią wiele o tobie na dworze; a wiesz czemu zawdzięczasz to wyróżnienie, niezwykłe w twoim wieku? tej wytartej sutannie. Księżna i ja rozporządzamy, jak ci wiadomo, dawnym domem Petrarki na wzgórzu wśród lasów w pobliżu Padu: gdyby ci kiedy zbrzydziły życie intrygi i zawiść, myślałem że mógłbyś zostać następcą Petrarki, którego reputacja pomnożyłaby twoją. — Hrabia silił się na wesołość, aby wycisnąć uśmiech z tej ascetycznej twarzy, ale napróżno. Zmiana była uderzająca, przez to iż dawniej, jeżeli fizjognomja Fabrycego miała jakąś wadę, to tę, że przybierała niekiedy, bez przyczyny, wyraz zadowolenia i wesołości.
Nim się rozstali, hrabia natrącił, iż, mimo jego odludnego życia, byłoby przesadą nie pojawić się na dworze najbliższej soboty, w dzień urodzin księżnej-matki. Uwaga ta była pchnięciem sztyletu w serce Fabrycego. Wielki Boże! pomyślał, poco ja przyszedłem do tego pałacu? Nie mógł bez drżenia myśleć o spotkaniu, jakie go może czekało na dworze. Ta myśl pochłonęła wszystkie inne; pomyślał, że jedyną ucieczką, jaka mu została, byłoby przybyć do zamku w chwili gdy otwierają salony.
W istocie, nazwisko monsignora del Dongo było jednem z pierwszych jakie oznajmiono w ów galowy wieczór; księżna-matka przyjęła go ze szczególnemi względami. Fabrycy pilnie śledził wskazówkę zegara; skoro minęło dwadzieścia minut, wstał aby się pożegnać. W tej samej chwili wszedł książę. Przedłożywszy mu swoje służby, Fabrycy cofał się zręcznie ku drzwiom, kiedy przytrzymało go jedno z owych wydarzeń dworskich, które wielka ochmistrzyni tak dobrze umiała przygotowywać: mianowicie szambelan służbowy pobiegł za nim, aby mu oznajmić, że jest przeznaczony do partji wista Jego Wysokości. W Parmie jest to nadzwyczajny zaszczyt, o wiele powyżej rangi koadjutora. Wist taki był zaszczytem nawet dla arcybiskupa. Słysząc to, Fabrycy czuł, że mu się serce ściska; mimo że nienawidził scen publicznych, już gotował się powiedzieć, że mu się zrobiło słabo; ale pomyślał, że to pociągnie pytania, ubolewania, jeszcze nieznośniejsze niż gra. Tego dnia miał szczególny wstręt do rozmowy.
Szczęściem, w liczbie wybitnych osób, które przyszły złożyć czołobitność księżnej-matce, znajdował się generał braci mniejszych. Mnich ten, człowiek bardzo uczony, godny współzawodnik Fontanów i Duvoisinów, przystanął w samym kącie; Fabrycy pomieścił się nawprost niego, tak aby nie widzieć wchodowych drzwi, i zawiązał dyskurs teologiczny. Ale nie mógł sprawić aby nie doszedł jego ucha głos lokaja oznajmiający margrabiostwo Crescenzi. Wbrew swemu oczekiwaniu, Fabrycy uczuł że chwyta go gniew:
— Gdybym był Borso Valserra, powiedział sobie (był to jeden z wodzów pierwszego Sforzy), zasztyletowałbym tego ciemięgę margrabiego, właśnie tym sztylecikiem o rękojeści z kości słoniowej, który mi dała Klelja owego szczęsnego dnia: nauczyłbym go, co to za bezczelność z jego strony pokazywać się ze swą margrabiną tam gdzie ja jestem.
Fizjognomja zmieniła mu się tak, że generał braci mniejszych zapytał:
— Czy Waszej Ekscelencji niedobrze?
— Głowa boli mnie szalenie... te światła mnie rażą... zostaję jedynie, bo mnie powołono do partji księcia.
Na te słowa, generał braci mniejszych, plebejusz z pochodzenia, tak osłupiał, że, nie wiedząc już co robić, zaczął się kłaniać Fabrycemu, który znowuż, bardziej jeszcze zmieszany niż ów zakonnik, zaczął mówić gorączkowo: czuł że robi się za nim cisza, a nie chciał się obejrzeć. Naraz, smyczek uderzył o pulpit, rozległa się przegrywka i słynna pani P... zaśpiewała arję Cimarosy, niegdyś tak sławną: Quelle pupille tenere!
Fabrycy wytrzymał parę taktów, ale niebawem gniew jego pierzchnął: czuł gwałtowną potrzebę łez. Wielki Boże! powiadał sobie, cóż za pocieszna scena! jeszcze w mojej sukni! Uważał, że bezpieczniej będzie mówić o sobie.
— Te bóle głowy, kiedy się im opieram, jak tego wieczora, rzekł do zakonnika, przyprawiają mnie wkońcu o napad łez, który mógłby narazić na obmowę człowieka naszego stanu; dlatego proszę Waszą Wielebność, aby pozwolił bym płakał patrząc na Niego i aby nie zwracał na to uwagi.
— Nasz prowincjał w Catanzara cierpi na tę samą dolegliwość, rzekł zakonnik. I zaczął półgłosem długą historję.
Komiczna strona historji, zawierającej, między innemi, opis wieczerzy u prowincjała, sprowadziła uśmiech na wargi Fabrycego, co mu się oddawna nie zdarzyło: ale niebawem przestał słuchać Minoryty. Pani P...[6] śpiewała z boskim talentem arję Pergoleza (księżna-matka lubiła staroświecką muzykę). Tuż za Fabrycym rozległ się szelest; pierwszy raz tego wieczora odwrócił oczy. Na fotelu, który skrzypnął lekko, siedziała margrabina Crescenzi, której oczy, napełnione łzami, spotkały się wprost z oczami Fabrycego, również w nielepszym stanie. Margrabina spuściła głowę, Fabrycy patrzał na nią jeszcze kilka sekund: zaznajamiał się niejako z tą głową strojną diamentami, ale spojrzenie jego wyrażało gniew i wzgardę. Potem, powiadając sobie: i moje oczy nie spojrzą na ciebie nigdy, obrócił się do Minoryty i rzekł:
— Czuję, iż moja dolegliwość chwyta mnie silniej niż kiedykolwiek.
W istocie, Fabrycy płakał gorącemi łzami więcej niż pół godziny. Szczęściem, symfonja Mozarta, ohydnie kaleczona, jak zwykle we Włoszech, przyszła mu z pomocą i osuszyła jego łzy.
Trzymał się dzielnie i nie obrócił oczu w stronę margrabiny Crescenzi; ale pani P... zaczęła śpiewać na nowo, i dusza Fabrycego, ukojona łzami, doszła do zupełnego spokoju. Wówczas życie ukazało mu się w nowem świetle. Czyż ja mogę zapomnieć o niej tak odrazu? czyż to możliwe? Doszedł do tej myśli: Czy mogę być nieszczęśliwszy niż jestem od dwóch miesięcy? a jeżeli nic nie może pomnożyć mych męczarni, poco opierać się rozkoszy widzenia jej. Zapomniała o przysięgach; jest płocha: czy nie są płoche wszystkie kobiety? Ale kto mógłby jej odmówić niebiańskiej piękności? Spojrzenie jej wprawia mnie w zachwyt, podczas gdy trzeba mi się zmuszać aby patrzeć na kobiety uchodzące za piękności! zatem czemu nie dać się upajać? będę miał choć chwilę wytchnienia.
Fabrycy znał się nieco na ludziach, ale zgoła nie znał się na namiętnościach; inaczej powiedziałby sobie, że ta przyjemność jednej chwili, której miał się poddać, unicestwi wszelkie wysiłki, jakie czynił od dwóch miesięcy aby zapomnieć o Klelji.
Biedna margrabina przyszła na tę uroczystość zmuszona przez męża; chciała wyjść po pół godzinie pod pozorem niedomagania, ale margrabia oświadczył, że odjeżdżać w chwili gdy powozy napływały jeszcze, byłoby czemś niepraktykowanem, co mogłoby być nawet tłumaczone jako krytyka zabawy wydanej przez księżnę-matkę.
— Ja, w charakterze szambelana, dodał, muszę być na rozkazy księżnej póki wszyscy nie odejdą; może mieć jakieś zlecenia dla służby: ci ludzie tacy są niedbali! Czy chcesz, aby prosty koniuszy uzurpował sobie ten zaszczyt?
Klelja poddała się; nie spostrzegła jeszcze Fabrycego; miała nadzieję, że nie przybędzie na tę uroczystość. Ale, gdy koncert miał się zacząć i księżna pozwoliła damom usiąść, Klelja, bardzo mało zapobiegliwa w tych rzeczach, dała sobie wydrzeć najlepsze miejsce wpobliżu księżnej-matki i musiała szukać fotela w głębi sali, właśnie w tym kącie gdzie schronił się Fabrycy. Niezwykły w tem miejscu strój generała Minorytów pociągnął jej oczy; zrazu nie spostrzegła szczupłego człowieka w skromnem czarnem ubraniu, który z nim rozmawiał; jakiś tajemny odruch przykuł jej wzrok do tego człowieka. Wszyscy tu mają mundury lub bogato haftowane fraki: kim mógłby być ten młodzieniec w tak prostem czarnem ubraniu? Patrzała nań z głęboką uwagą, kiedy jakaś dama, siadając, trąciła jej fotel. Fabrycy odwrócił głowę; nie poznała go, taki był zmieniony. Zrazu powiedziała sobie: To ktoś podobny do niego, to musi być jego starszy brat; ale myślałam, że brat jest tylko o kilka lat starszy, a to jest mężczyzna czterdziestoletni. Naraz poznała go po drgnieniu ust.
Biedny, ile on wycierpiał! powiedziała sobie. Spuściła głowę, przygnieciona bólem, a nie aby być wierną swemu ślubowi. Serce jej ścisnęło się litością; o ileż lepiej wyglądał po dziesięciu miesiącach więzienia! Nie patrzała nań już; ale, mimo iż nie odwracając wyraźnie głowy w jego stronę, widziała każdy jego ruch.
Po koncercie, ujrzała że podchodzi do stolika przeznaczonego na partję książęcą, o kilka kroków od tronu; odetchnęła kiedy się oddalił.
Ale margrabiemu Crescenzi bardzo było nie w smak, iż widzi żonę tak daleko od tronu; cały wieczór tłumaczył pewnej damie, siedzącej o trzy fotele od księżnej-matki i której mąż miał wobec niego zobowiązania pieniężne, że dobrzeby uczyniła zamieniając się na miejsca z margrabiną. Kiedy biedna kobieta, jak można pojąć, opierała się, odszukał męża-dłużnika, któremu przemówił do rozsądku; wreszcie margrabia dokonał szczęśliwie transakcji i poszedł po żonę. — Ty będziesz zawsze za skromna, rzekł. Czemu tak spuszczasz oczy? wziąłby cię ktoś za jaką mieszczkę zdumioną, że się tu znalazła i budzącą wzajem zdumienie we wszystkich. Ta postrzelona Sanseverina zawsze coś urządzi. I mówi się o zwalczaniu jakobinizmu! Pomyśl, że twój mąż zajmuje pierwsze miejsce na dworze księżnej-matki; a gdyby nawet republikanie zdołali znieść dwór lub zgoła szlachtę, i tak twój mąż pozostałby najbogatszym człowiekiem w Państwie. Nie dosyć sobie to uświadamiasz.
Fotel, w którym margrabia z rozkoszą usadowił żonę, był zaledwie o sześć kroków od partji książęcej; widziała Fabrycego jedynie z profilu, ale wydał się jej tak zmieniony, wyglądał na człowieka tak oderwanego od wszystkich spraw świata, on, który dawniej nie przepuścił żadnego wydarzenia aby nie wtrącić słówka, iż doszła wreszcie do tego okropnego wniosku: Fabrycy zmienił się zupełnie, zapomniał o niej; jeżeli tak schudł, to wskutek surowych postów nałożonych przez pobożność. Rozmowy sąsiadów umocniły Klelję w tej myśli; imię koadjutora było na wszystkich ustach; dociekano przyczyn niezwykłej łaski, na którą patrzano; on, tak młody, w partji książęcej! Podziwiano obojętną i wyniosłą minę z jaką rzucał karty, nawet kiedy zbierał Jego Wysokości.
— Ależ to nie do wiary! wykrzykiwali starzy dworacy; fawor ciotki zawrócił mu zupełnie w głowie... ale, dzięki niebu, to nie potrwa; nasz pan nie lubi, aby z nim przybierać te górne miny. — Pani Sanseverina zbliżyła się do księcia; dworacy, którzy trzymali się w pełnem szacunku oddaleniu od stołu karcianego, tak iż z rozmowy księcia mogli słyszeć jedynie oderwane słowa, zauważyli, że Fabrycy mocno się czerwieni. To ciotka, powiadali, nauczyła go tej pańskiej obojętności. Fabrycy usłyszał właśnie głos Klelji, odpowiadała coś księżnej-matce, która, obchodząc sale, zaszczyciła rozmową żonę swego szambelana. Nadeszła chwila, gdy Fabrycy musiał się przesiąść, wówczas znalazł się nawprost Klelji i kilkakrotnie poddał się szczęściu przyglądania się jej. Biedna margrabina, czując że on na nią patrzy, traciła wszelkie panowanie nad sobą. Kilka razy zapominała o swoim ślubie: w gorącem pragnieniu przeniknięcia duszy Fabrycego, wlepiała weń oczy.
Skoro książę ukończył grę, damy wstały aby przejść do jadalni. Było nieco zamieszania. Fabrycy znalazł się obok Klelji; trzymał się dzielnie, kiedy nagle poznał delikatny zapach perfum, któremi skrapiała suknię; wrażenie to obaliło wszystkie jego intencje. Zbliżył się i wymówił, półgłosem i jakby do siebie, dwa wiersze z owego sonetu Petrarki, który jej przesłał na jedwabnej chustce, z nad Lago Maggiore: „Jakież było moje szczęście wówczas gdy pospólstwo uważało mnie za nieszczęśliwego, a teraz jakże mój los się odmienił!“
Nie, nie zapomniał o mnie, mówiła sobie Klelja z uniesieniem. Ta piękna dusza nie umie być niestała! „Nie, nigdy nie ujrzycie mej odmiany, wy, piękne oczy, któreście mnie nauczyły kochać“. Klelja ośmieliła się powtarzać w myśli te wiersze Petrarki.
Księżna-matka oddaliła się natychmiast po wieczerzy; książę udał się za nią do jej pokojów i nie zjawił się już na sali balowej. Z chwilą gdy się rozeszła ta wiadomość, wszyscy rzucili się ku wyjściu; zamęt był zupełny. Klelja znalazła się tuż koło Fabrycego; cierpienie, malujące się w jego rysach, obudziło jej litość. — Zapomnijmy o przeszłości, rzekła, i niech pan zachowa tę pamiątkę przyjaźni. Mówiąc te słowa, położyła wachlarz w ten sposób, aby Fabrycy mógł go wziąć.
Świat zmienił się w oczach Fabrycego; w jednej chwili stał się innym człowiekiem; następnego dnia oświadczył, że odludzie jego skończone i zajął zpowrotem wspaniały apartament w pałacu Sanseverina. Arcybiskup mówił, że to łaska, jaką mu wyświadczył książę dopuszczając go do swej partji, zawróciła w głowie świeżo upieczonemu świętemu: pani Sanseverina odgadła, że się pojednał z Klelją. Ta myśl, połączona z torturą jaką jej zadawała pamięć nieszczęsnej obietnicy, skłoniła ją do usunięcia się na jakiś czas ze dworu. Zdumiewano się jej szaleństwu. Jakto! oddalać się ze dworu, w chwili gdy jej łaska zdawała się bez granic! Hrabia, szczęśliwy bez chmurki, odkąd widział że nie istnieje nic między Fabrycym a panią Sanseverina, powiadał do przyjaciółki: — Ten młody książę to zacny chłopiec, ale nazwałem go dzieckiem; czy mi przebaczy kiedy? Widzę tylko jeden sposób szczerego pogodzenia się z nim: — rozstanie. Okażę najdoskonalszą uprzejmość i szacunek, poczem zachoruję i poproszę o zwolnienie. Pozwolisz mi, skoro los Fabrycego jest zapewniony. Ale czy uczynisz to poświęcenie, dodał śmiejąc się, aby zmienić wspaniały tytuł diuszesy na inny, skromniejszy? Aby się rozerwać, zostawię tu wszystko w najokropniejszym nieładzie; miałem kilku tęgich pracowników w rozmaitych ministerjach, kazałem ich spensjonować od dwóch miesięcy, pod pozorem że czytują francuskie gazety, i zastąpiłem ich tumanami pierwszej klasy.
Po naszym wyjeździe, książę znajdzie się w takim kłopocie, że, mimo wstrętu jaki w nim budzi Rassi, będzie musiał go powołać z powrotem, ja zaś czekam jedynie rozkazu tyrana władającego mym losem, aby napisać czuły list do mego przyjaciela Rassiego i oznajmić mu, iż mam wszelkie powody żywić nadzieję, że niebawem zasługi jego będą należycie ocenione.

XXVII

Rozmowa ta odbyła się nazajutrz po powrocie Fabrycego do pałacu Sanseverina; księżna była jeszcze pod wrażeniem radości, jaka tryskała ze wszystkich postępków Fabrycego. Zatem, powiadała sobie, ta pobożnisia oszukała mnie! Nie umiała się oprzeć kochankowi ani trzy miesiące.
Pewność szczęśliwego rozwiązania dała młodemu księciu — tej wcielonej nieśmiałości — odwagę kochania. Posłyszał coś o przygotowaniach do wyjazdu, jakie czyniono w pałacu Sanseverina, a jego pokojowiec Francuz, sceptyk na punkcie cnoty wielkich dam, dodał mu odwagi. Ernest V pozwolił sobie na krok, surowo zganiony przez matkę i przez wszystkich rozsądnych ludzi na dworze; lud widział w tem przypieczętowanie zdumiewającej łaski jaką cieszyła się pani Sanseverina: książę odwiedził ją w jej pałacu!
— Pani jedzie, rzekł z powagą, która wydała się księżnej wstrętna, pani jedzie; chcesz mnie oszukać i chybić swej przysiędze! A wszakże, gdybym o dziesięć minut opóźnił ułaskawienie Fabrycego, byłby trupem. I zostawi mnie pani nieszczęśliwym! a, {{pp|gdy|by}} gdyby nie twoja przysięga, nigdy nie miałbym odwagi kochać cię tak jak kocham! Czyż pani nie ma honoru?
— Zastanów się książę. Czy w twojem życiu był okres równy co do szczęścia owym czterem miesiącom, które upłynęły? Twoja chwała jako monarchy i, śmiem wierzyć, twoje szczęście jako uroczego mężczyzny nigdy nie wzniosły się na tę wyżynę. Oto układ, jaki proponuję, książę: jeśli raczysz się zgodzić, nie będę twoją kochanką na znikomą chwilę i na mocy przyrzeczenia wymuszonego strachem, ale wszystkie chwile życia poświęcę pracy dla twego szczęścia, będę zawsze tem, czem byłam od czterech miesięcy, a może miłość z czasem uwieńczy tę przyjaźń. Nie przysięgłabym, że tak nie będzie.
— A więc, rzekł książę uszczęśliwiony, przyjm inną rolę, bądź czemś więcej jeszcze, panuj wraz nade mną i nad mojem Państwem, bądź moim pierwszym ministrem; ofiaruję ci małżeństwo takie, jakiego mi dozwalają smutne więzy mego stanowiska. Mamy przykład tego niedaleko: król Neapolu zaślubił właśnie księżnę Partana. Ofiaruję ci to, co mogę uczynić: małżeństwo morganatyczne. Dodam jeszcze jedno, aby ci dowieść, że nie jestem już dzieckiem i że zastanawiam się nad wszystkiem. Nie chcę sobie poczytywać za zasługę warunku jaki sobie nakładam, że będę ostatnim z rodu, ani przykrości z jaką będę patrzał, iż wielkie mocarstwa będą za mego życia rozrządzały mojem dziedzictwem: błogosławię te przykrości, skoro mi dają jeden sposób więcej dowiedzenia ci mego szacunku i miłości.
Pani Sanseverina nie zawahała się ani chwili; książę nudził ją, a hrabiego bardzo lubiła; jednego tylko człowieka byłaby przełożyła nad niego. Zresztą, ona panowała nad hrabią, książę zaś, skrępowany swojem stanowiskiem, byłby mniej lub więcej panował nad nią. A wreszcie mógł się odmienić, mógł mieć kochanki; różnica wieku dostarczyłaby mu za kilka lat praw potemu.
Od pierwszej chwili, obawa nudów rozstrzygnęła o wszystkiem; ale księżna, która chciała być uprzejma, poprosiła o czas do namysłu.
Zbyt długo byłoby tu przytaczać słowa niemal czułe i pełne nieskończonej wdzięczności, w jakie umiała spowić swą odmowę. Książę wpadł w gniew: widział iż całe szczęście wymyka mu się. Co począć, w razie gdyby pani Sanseverina opuściła dwór? Przytem co za upokorzenie taka odmowa! Co powie mój pokojowiec Francuz, kiedy mu opowiem swoją porażkę?
Pani Sanseverina umiała uspokoić księcia i sprowadzić pomału rzecz całą do jej istotnego wyrazu.
— Jeżeli Wasza Wysokość raczy nie nalegać na spełnienie nieszczęsnej obietnicy, okropnej w moich oczach, ponieważ każe mi gardzić sobą, spędzę życie całe na dworze i ten dwór będzie zawsze tem, czem był tej zimy; wszystkie moje chwile obrócę na pomnożenie szczęścia Waszej Wysokości jako człowieka i chwały jako panującego. Jeżeli W. W. zechce wymagać abym spełniła przysięgę, splami resztę mego życia i sprawi, iż natychmiast opuszczę ten kraj aby doń nigdy nie wrócić. Dzień, w którym postradam cześć, będzie ostatnim dniem, w którym ujrzę Waszą Wysokość na oczy.
Ale książę był uparty jak ludzie słabi; zresztą odmowa małżeństwa podrażniła jego dumę jako mężczyzny i jako panującego; myślał o trudnościach, które musiałby pokonać aby przeprzeć to małżeństwo, na które, mimo wszystko, był gotów.
Trzy godziny powtarzano z obu stron te same argumenty, często przeplatane ostremi słowami. Książę wykrzyknął:
— Chce mnie pani tedy przekonać, że pani nie ma honoru? Gdybym się wahał równie długo w dniu gdy Fabio Conti zadał truciznę Fabrycemu, wznosiłabyś mu obecnie grobowiec w którymś z kościołów w Parmie.
— Nie w Parmie z pewnością, nie w tym kraju trucicieli.
— Zatem jedź pani, odparł książę z gniewem, a uniesiesz z sobą mą wzgardę.
Miał odejść, kiedy pani Sanseverina rzekła cicho:
— A więc, niech książę zjawi się tutaj o dziesiątej wieczór, pod najściślejszem incognito, a dobijesz tego lichego targu. Ujrzysz mnie ostatni raz, a byłabym poświęciła życie na to, aby cię uczynić tak szczęśliwym, jak nim może być samowładny monarcha w tym wieku jakobinów. I poznasz, czem będzie twój dwór, skoro nie będzie mnie aby go wyciągać siłą z przyrodzonej tępoty i złości.
— Pani znowuż odtrącasz koronę Parmy, i więcej niż koronę, nie byłabyś bowiem zwykłą księżniczką poślubioną dla polityki a bez miłości; serce moje należy do ciebie, byłabyś na zawsze samowładną panią mych uczynków i mego rządu.
— Tak, ale księżna-matka miałaby prawo mną gardzić jako podłą intrygantką.
Jeszcze trzy kwadranse trwała ostra wymiana zdań. Książę, który miał duszę delikatną, nie mógł się zdobyć ani na to aby skorzystać ze swego prawa, ani na to aby pozwolić pani Sanseverina odjechać. Słyszał kiedyś, że, gdy się uzyska pierwszą chwilę, mniejsza o to jak, kobieta zawsze wraca.
Wypędzony przez oburzoną księżnę, ośmielił się wrócić, drżący i nieszczęśliwy, kilka minut przed dziesiątą. O wpół do jedenastej, księżna siadła do powozu i jechała do Bolonji. Znalazłszy się poza granicami Parmy, napisała do hrabiego: „Poświęcenie spełnione. Nie żądaj ode mnie wesołości przez miesiąc. Nie ujrzę już Fabrycego; czekam cię w Bolonji, i kiedy zechcesz, zostanę hrabiną Mosca. Proszę cię tylko o jedno: nie zmuszaj mnie nigdy do pojawienia się w kraju, który opuszczam, i pamiętaj o tem, że, zamiast 150.000 funtów renty, będziesz miał najwyżej 30 lub 40. Głupcy będą patrzeć na ciebie z rozdziawioną gębą, i będą cię szanowali o tyle, o ile zechcesz się zniżyć do ich małostek. Sam chciałeś, Grzegorzu Dandin!
W tydzień potem ślub odbył się w Perugji, w kościele gdzie znajdował się grobowiec przodków hrabiego. Książę był w rozpaczy. Hrabina Mosca otrzymała od niego kilka listów, które odesłała nierozpieczętowane. Ernest V wyznaczył hrabiemu wspaniałą pensję i dał Fabrycemu wielką wstęgę swego orderu.
— To mi się zwłaszcza podobało w tem pożegnaniu. Rozstaliśmy się, powiadał hrabia do świeżej hrabiny Mosca delle Rovere, w najlepszej przyjaźni; dał mi wielką wstęgę hiszpańską i diamenty warte conajmniej tyleż. Powiedział, że zrobiłby mnie księciem, gdyby nie chciał zachować sobie tego środka aby cię ściągnąć z powrotem do swego Państwa. Mam tedy zlecenie oświadczyć ci — piękne posłannictwo dla męża — że, jeśli raczysz wrócić do Parmy, bodaj na miesiąc, ja zostanę księciem pod nazwiskiem które sama obierzesz, a ty otrzymasz piękne dobra.
Księżna odepchnęła tę myśl ze wstrętem.
Po scenie na balu dworskim, która zdawała się dość rozstrzygająca, Klelja jakby zapomniała o miłości, podzielanej — zdawałoby się — przez chwilę; najgwałtowniejsze wyrzuty owładnęły tą cnotliwą i wierzącą duszą. Fabrycy zrozumiał to dobrze i, mimo nadziei jakie starał się w sobie obudzić, w sercu jego zaległa posępna zgryzota. Tym razem wszakże, nieszczęście nie zagnało go na odludzie, jak w dobie małżeństwa Klelji.
Hrabia prosił swego siostrzeńca, aby mu donosił szczegółowo co się dzieje na dworze, a Fabrycy, który zaczynał rozumieć ile mu zawdzięcza, przyrzekł sobie wypełniać zlecenie z całą rzetelnością.
Zarówno jak miasto i dwór, Fabrycy nie wątpił, że jego przyjaciel ma zamiar wrócić do ministerjum, i to z większą władzą niż kiedykolwiek. Przewidywania hrabiego spełniły się niebawem: niespełna w pół roku po jego wyjeździe, Rassi był pierwszym ministrem; Fabio Conti ministrem wojny, a więzienia, które hrabia niemal opróżnił, zapełniły się na nowo. Książę, powołując tych ludzi do władzy, mniemał że się mści na pani Mosca; szalał z miłości, a zwłaszcza nienawidził hrabiego jako rywala.
Fabrycy miał dużo zajęć; arcybiskup, liczący siedemdziesiąt dwa lat, prawie nie wychodził ze swego pałacu; rzeczą koadjutora było zastępować go we wszystkich niemal czynnościach.
Margrabina Crescenzi, przytłoczona wyrzutami i nastraszona przez swego spowiednika, znalazła wyborny sposób chronienia się przed wzrokiem Fabrycego. Biorąc za pozór schyłek pierwszej ciąży, uczyniła sobie więzienie z własnego pałacu, ale ten pałac miał olbrzymi ogród. Fabrycy zdołał się tam zakraść i, w alei którą Klelja najbardziej lubiła, składał wymownie ułożone kwiaty, tak jak niegdyś ona przesyłała mu je co wieczór w ostatnich dniach więzienia.
Zamach ten podrażnił margrabinę; duszą jej poruszały naprzemian to zgryzoty, to miłość. Przez kilka miesięcy nie pozwoliła sobie zejść do ogrodu; czyniła sobie nawet wyrzuty ilekroć tam spojrzała.
Fabrycy zaczynał pojmować, że oddalił się od niej na zawsze, rozpacz zaczynała owładać jego duszą. Świat, w którym pędził życie, mierził go; gdyby nie był przekonany, że hrabia nie może znaleźć szczęścia poza ministerjum, byłby się usunął do swego mieszkanka w konsystorzu. Jakże lubo byłoby mu żyć wyłącznie ze swemi myślami i nie słyszeć głosu ludzkiego poza urzędowaniem.
Ale, powiadał sobie, w czuwaniu nad sprawami hrabiostwa Mosca nikt nie może mnie zastąpić.
Książę wciąż odnosił się doń ze względami, do których dawało mu prawo pierwsze miejsce na dworze, a fawor ten zawdzięczał Fabrycy w znacznej mierze samemu sobie. Skromność jego, płynąca z obojętności, wstrętu niemal do wszystkich uczuć i namiętnostek, które wypełniają ludziom życie, podrażniła młodego monarchę: powiadał często, że Fabrycy ma tyle rozumu co jego ciotka. Naiwna dusza księcia odgadywała jedną prawdę: iż nikt nie zbliżał się doń w podobnym nastroju ducha co Fabrycy. Co zaś nie mogło ujść uwagi nawet pospolitych dworaków, to iż szacunek, jakiego zażywał Fabrycy, nie odnosi się poprostu do rangi, ale przewyższa nawet względy jakie książę okazywał arcybiskupowi. Fabrycy donosił hrabiemu, że, jeżeli kiedykolwiek książę będzie miał tyle sprytu, aby spostrzec, jaki zamęt wnoszą w jego sprawy ministrowie tacy jak Rassi, Fabio Conti, Zurla i inni tego rodzaju, on, Fabrycy, będzie naturalnym pośrednikiem, przez którego będzie mógł zrobić krok, nie narażając swej miłości własnej.
Gdyby nie pamięć nieszczęsnego wyrażenia dziecko, pisał do hrabiny Mosca, użytego przez genjalnego człowieka o dostojnej osobie, dostojna osoba byłaby już wykrzyknęła: Wracajże prędko i przepędź mi tę hołotę! Dziś jeszcze, gdyby żona genjalnego człowieka raczyła uczynić krok, bodaj najlżejszy, odwołanoby hrabiego z radością; ale wróci znacznie wspanialej, jeśli zechce zaczekać aż owoc dojrzeje. Poza tem, rozpaczliwe nudy w salonach księżnej-matki; jedyna rozrywka, to bzik Rassiego, który, od czasu jak jest hrabią, stał się manjakiem szlachectwa. Wydano surowe rozkazy, aby żadna osoba nie mogąca się wykazać ośmioma stopniami szlachectwa, nie ważyła się pokazać na wieczorach księżnej-matki (to brzmienie reskryptu). Wszyscy mający prawo wchodzić rano do wielkiej galerji i oczekiwać tam księcia gdy udaje się na mszę, będą nadal korzystali z tego przywileju; ale każdy nowy musi się wykazać ośmioma stopniami szlachectwa. Pełno obiega konceptów na ten temat.
Można się domyślać, że takich listów nie powierzało się poczcie. Hrabina Mosca odpowiadała z Neapolu: „Mamy co czwartek koncert a konwersację co niedzielę; nie zmieściłoby się szpilki w naszym salonie. Hrabia jest uszczęśliwiony ze swoich wykopalisk, poświęca na to tysiąc franków miesięcznie; sprowadził właśnie z Abruzzów robotników, którzy go kosztują tylko dwadzieścia trzy soldy dziennie. Mógłbyś nas odwiedzić. Oto już więcej niż dwadzieścia razy, niewdzięczniku mój, ponawiam to zaproszenie“.
Fabrycemu ani to było w głowie: prosty list, który pisywał codzień do hrabiego lub hrabiny wydawał mu się wysiłkiem nie do zniesienia. Darujemy mu, skoro pomyślimy, że rok minął, a on nie mógł ani słowa przemówić do Klelji. Wszelkie próby porozumienia odtrącała ze zgrozą. Milczenie, jakie Fabrycy, pod wpływem swej melancholji, zachowywał wszędzie, wyjąwszy swoich funkcyj i wizyt na dworze, połączone z nieskazitelnością jego obyczajów, zyskało mu taką cześć, że wkońcu namyślił się posłuchać rad ciotki.
„Książę ma dla ciebie tyle czci, pisała, że rychło trzeba spodziewać się niełaski; przy pierwszej sposobności zlekceważy cię, a w ślad za tem pójdzie wzgarda dworaków. Ci mali despoci, choćby i najporządniejsi ludzie, są zmienni jak woda. Zawsze dla jednej przyczyny: nuda. Siłę przeciw kaprysowi księcia możesz znaleźć tylko w kazalnicy. Tak pięknie improwizujesz! staraj się mówić pół godziny na temat religji, w początkach będziesz gadał herezje; ale najmij sobie dyskretnego teologa, który będzie obecny na kazaniu i zwróci ci uwagę na błędy, a poprawisz je nazajutrz.
Męczarnia zdławionej miłości sprawia, iż każda rzecz wymagająca uwagi staje się okrutnym przymusem. Ale Fabrycy powiadał sobie, że jego wpływ na lud, o ile go zdobędzie, może stać się kiedyś pożyteczny dla ciotki i hrabiego, dla którego szacunek jego wzrastał codzień, w miarę jak życie uczyło go poznawać niegodziwość ludzką. Zdecydował się wstąpić na ambonę; powodzenie, do którego przyczyniły się jego chudość i wytarta sutanna, było bezprzykładne. W kazaniach jego był powiew głębokiego smutku, który, połączony z jego urodą i z legendą o faworach na dworze, porwał serca kobiet. Wymyśliły, że był jednym z najdzielniejszych kapitanów Napoleona. Niebawem, bajkę tę zmieniono w niewzruszony fakt. Zatrzymywano miejsca w kościele gdzie miał kazać; biedni sadowili się tam, przez spekulację, od piątej rano.
Powodzenie było takie, iż Fabrycy powziął wreszcie myśl, która przeobraziła do cna jego duszę: mianowicie iż, bodaj przez prostą ciekawość, margrabina Crescenzi może kiedy przyjść na jego kazanie. I naraz oczarowana publiczność spostrzegła, że talent jego jakby się podwoił; w chwilach wzruszenia pozwalał sobie na obrazy, których śmiałość przyprawiłaby o drżenie najwytrawniejszych mówców; zapominając samego siebie, poddawał się natchnieniu, i całe audytorjum zalewało się łzami. Ale napróżno jego oko szuało, wśród tylu twarzy, tej, której obecność byłaby dlań czemś tak wielkiem!
Ależ, jeśli kiedy spotka mnie to szczęście, powiadał sobie, albo zemdleję, albo słów mi zupełnie zbraknie. Aby się zabezpieczyć od tej możliwości, ułożył namiętną i tkliwą modlitewkę, którą kładł zawsze w kazalnicy na taburecie; miał zamiar odczytać ją, gdyby kiedy obecność margrabiny odjęła mu mowę.
Dowiedział się raz, przez służbę margrabiny, wśród której miał ludzi na swoim żołdzie, iż wydała rozkazy aby przygotowano na następny dzień lożę Casa Crescenzi w wielkim teatrze. Mijał już rok, jak margrabina nie była na żadnem widowisku; tenor, który budził w tej chwili zachwyty i wypełniał salę, skłonił ją do uczynienia wyłomu w swoich obyczajach. Pierwszym odruchem Fabrycego była bezmierna radość. Wreszcie będę mógł ją widzieć cały wieczór! Powiadają, że jest bardzo blada. Starał się wyobrazić sobie, jak może wyglądać ta urocza głowa, umęczona walkami duszy.
Przyjaciel jego Lodovico, stroskany wielce tem, co nazywał szaleństwem swego pana, dostał z trudem lożę na czwartem piętrze, prawie nawprost margrabiny. Jedno nasunęło się Fabrycemu: mam nadzieję obudzić w niej chęć przybycia na kazanie, i wybiorę kościół bardzo mały, aby móc ją dobrze widzieć. Fabrycy kazał zazwyczaj o godzinie trzeciej. Rano, w dniu w którym margrabina miała iść do teatru, oznajmił, iż ważne obowiązki zatrzymają go w konsystorzu cały dzień, będzie tedy wyjątkowo kazał o wpół do dziewiątej w kościołku Wizytek, tuż naprzeciw pałacu Crescenzi. Lodovico wręczył siostrom Wizytkom mnogość świec z prośbą o jarzące oświecenie kościoła. Posłano całą kompanję grenadjerów i pomieszczono szyldwacha z nastawionym bagnetem przed każdą kaplicą, aby zapobiec kradzieżom.
Kazanie zapowiedziano dopiero na wpół do dziewiątej, a o drugiej kościół był pełny; można sobie wyobrazić zgiełk na samotnej uliczce, nad którą górowała szlachetna architektura pałacu Crescenzi. Fabrycy polecił oznajmić, iż, na cześć Najświętszej Panny Litosnej, będzie kazał o litości, jaką szlachetna dusza winna mieć dla nieszczęśliwego, nawet gdyby zawinił.
Przebrany najstaranniej, Fabrycy udał się do swej loży, w chwili gdy otwarto teatr, nim jeszcze zapalono światła. Przedstawienie zaczynało się koło ósmej: jakoż, w kilka minut później, miał radość, której niczyja dusza nie zdoła pojąć, o ile jej nie doznała. Ujrzał, iż loża Crescenzich otwiera się; po chwili weszła margrabina; nie widział jej tak dobrze od owego dnia w którym mu dała swój wachlarz. Fabrycy miał uczucie, że radość go zadławi; czuł taki przypływ wzruszenia, że pomyślał: Może umrę! Cóż za uroczy sposób skończenia tego smutnego życia! Może padnę w tej loży; wierni zebrani u Wizytek nie ujrzą mnie dziś, a jutro dowiedzą się, że przyszłego arcybiskupa znaleziono w loży w Operze, przebranego za lokaja, w liberji! Bądź zdrowa, reputacjo! I co mi reputacja!
Bądź co bądź — była już blisko dziewiąta — Fabrycy przemógł się; opuścił lożę na czwartem piętrze i z wysiłkiem dowlókł się do schronienia, gdzie miał zrzucić liberję i wdziać stosowne szaty. Dopiero koło dziewiątej przybył do Wizytek, tak blady i osłabiony, iż szmer rozległ się w kościele, że koadjutor nie będzie mógł kazać tego wieczora. Można sobie wyobrazić, jakiemi staraniami otoczyły go zakonnice u krat rozmownicy. Damy te mówiły bardzo wiele; Fabrycy poprosił, aby go chwilę zostawiono samego, poczem wstąpił na kazalnicę. Jeden z sekretarzy oznajmił mu koło trzeciej, że kościół Wizytek jest zupełnie pełny, ale samego pospólstwa znęconego iluminacją. Wchodząc na kazalnicę, Fabrycy był mile zdziwiony widząc wszystkie krzesła zajęte przez wytworną młodzież oraz przez najwybitniejsze osobistości.
Kazanie zaczęło się słowami usprawiedliwienia, które przyjęto stłumionym okrzykiem zachwytu. Nastąpił opis nieszczęśliwego, którego trzeba się litować, aby godnie uczcić Najświętszą Pannę Litosną, co sama tyle wycierpiała na ziemi. Mówca był bardzo wzruszony; były chwile, że zaledwie mógł dobyć tyle głosu, aby go słyszano w każdym zakątku małego kościołka. W oczach wszystkich kobiet, a i wielu mężczyzn, on sam wyglądał na nieszczęśliwego, którego trzeba się litować, tak był straszliwie blady. W kilka minut po tym wstępie, zauważono, że jest tego wieczoru inaczej nastrojony niż zwykle: smutek jego zdawał się głębszy i bardziej rzewny. Raz spostrzeżono łzy w jego oczach: natychmiast podniósł się powszechny szloch tak głośny, że przerwał wręcz kazanie.
Po tej pierwszej przerwie nastąpiło dziesięć innych; wydawano okrzyki zachwytu, płakano, co chwila słychać było okrzyki: Och! Panno Najświętsza! Och! Boże! Wzruszenie wykwintnej publiczności było tak powszechne i niepohamowane, że nikt nie wstydził się wydawać okrzyków, i ci, którzy to czynili, nie zdawali się sąsiadom śmieszni.
W pauzie, jaką jest zwyczaj czynić w połowie kazania, powiedziano Fabrycemu, że absolutnie nikt nie został w teatrze; jedną jedyną damę widziano jeszcze w loży, margrabinę Crescenzi. W czasie tej pauzy powstał nagle wielki hałas w kościele: to wierni uchwalili wznieść posąg swemu koadjutorowi. Powodzenie drugiej części kazania było szalone, niemal teatralne; miejsce skruchy chrześcijańskiej zajęły okrzyki podziwu zgoła świeckie, tak, iż kaznodzieja, zstępując z ambony, uważał za stosowne zwrócić się i napomnieć słuchaczy. Opuścili kościół dziwnie skupieni a wyszedłszy na ulicę jęli oklaskiwać z zapałem, wołając: Evviva del Dongo!
Fabrycy spojrzał śpiesznie na zegarek i pobiegł do okienka, które oświecało przejście na chórze wewnątrz klasztoru. Przez grzeczność dla niezwykłego tłumu, który napełniał ulicę, szwajcar pałacu Crescenzi umieścił tuzin pochodni w żelaznych rękach, które sterczą z murów średniowiecznych pałaców. Po kilku minutach, nim krzyki ustały, wypadek, którego Fabrycy oczekiwał z takim lękiem, spełnił się: powóz margrabiny, wracając z teatru, zjawił się na ulicy; woźnica musiał się zatrzymać; zaledwie stępo, przy pomocy nawoływań, powóz zdołał dojechać do bramy.
Margrabina była wzruszona niebiańską muzyką, tak jak bywają wzruszone nieszczęśliwe serca; ale o wiele bardziej jeszcze opustoszeniem widowiska, z chwilą gdy dowiedziała się przyczyny. W środku drugiego aktu, gdy cudowny tenor był na scenie, publiczność, nawet z krzeseł, opuściła miejsca, aby próbować szczęścia i starać się dostać do Wizytek. Widząc tłum, który ją zatrzymał przed bramą, margrabina zalała się łzami. Nie zrobiłam złego wyboru, powiadała sobie.
Ale, właśnie z powodu tego rozczulenia, oparła się stanowczo naleganiom męża i przyjaciół, którzy nie pojmowali aby mogła nie chcieć słyszeć tak zdumiewającego kaznodziei. Dość powiedzieć, mówiono, że zaćmiewa najlepszego tenora w całych Włoszech! Jeśli go ujrzę, jestem zgubiona! powiadała sobie margrabina.
Próżno Fabrycy, którego talent świetniał z każdym dniem, kazał jeszcze kilka dni w kościele obok pałacu Crescenzi; nigdy nie ujrzał Klelji, którą wkońcu zaczęło drażnić to zakłócanie spokoju jej cichej ulicy, wobec tego że już wprzódy wygnano ją z ogrodu. Przebiegając wzrokiem twarze słuchaczek, Fabrycy zauważył od dość dawna ciemnowłosą twarzyczkę, bardzo ładną, z której oczu tryskały płomienie. Te wspaniałe oczy były zwykle skąpane we łzach po kilku słowach kaznodziei. Kiedy Fabrycemu wypadło mówić rzeczy które go nudziły, chętnie kładł spojrzenie na tej główce ujmującej młodością. Dowiedział się, że to Aneta Marini, córka i dziedziczka bogatego sukiennika, zmarłego przed kilku miesiącami.
Niebawem imię Anety znalazło się na wszystkich ustach; zakochała się śmiertelnie w Fabrycym. W porze gdy zaczęły się sławne kazania, była zaręczona z Jakóbem Rassi, synem ministra sprawiedliwości, który był jej dość sympatyczny; ale ledwie usłyszała dwa razy monsignora Fabrycego, oświadczyła, że nie chce wyjść zamąż, gdy zaś pytano o przyczynę osobliwej zmiany, odparła, że nie byłoby godne uczciwej dziewczyny wychodzić zamąż, będąc bez pamięci zakochaną w innym.
Zrazu rodzina dociekała bezskutecznie, kto mógł być ów inny. Palące łzy, jakie Aneta wylewała na kazaniu, wskazały drogę prawdy; kiedy matka i wujowie spytali czy kocha monsignora Fabrycego, odpowiedziała śmiało, że, skoro odkryli prawdę, nie będzie się podliła kłamstwem. Dodała, że, nie mając nadziei zaślubienia człowieka którego ubóstwia, chce bodaj uniknąć widoku pociesznej figury hrabicza Rassi. Śmieszność ta, przyczepiona do syna człowieka którego ścigała zazdrość całego mieszczaństwa, stała się, w ciągu dwóch dni, bajką całego miasta. Odpowiedź Anety wzbudziła zachwyt, całe miasto powtarzało ją. Mówiono o tem w pałacu Crescenzi, jak mówiono wszędzie.
Klelja nie pisnęła w salonie ani słówka, ale pociągnęła za język służącą i, następnej niedzieli, wysłuchawszy mszy w kaplicy, kazała garderobianej wsiąść z sobą do powozu i pojechała na drugą mszę do parafji panny Marini. Zastała tam całą złotą młodzież przybyłą z tegoż powodu; panicze ci trzymali się wpobliżu drzwi. Niebawem uczynił się wielki ruch, margrabina domyśliła się że panna Marini wchodzi do kościoła; mogła ją widzieć doskonale i, mimo swej pobożności, niewiele zwracała uwagi na mszę. Ta mieszczańska piękność uderzyła Klelję swą pewną siebie minką, która, jej zdaniem, przystałaby raczej wieloletniej mężatce. Pozatem, nieduża jej figurka była bardzo zgrabna, a oczy, jak powiadają w Lombardji, zdawały się rozmawiać z przedmiotami na które patrzyła. Margrabina uciekła przed końcem mszy.
Nazajutrz, przyjaciele domu Crescenzi, którzy zachodzili co wieczór do pałacu, opowiadali nową historyjkę o Anecie. Ponieważ matka, obawiając się jej szaleństw, nie zostawiała córce wiele pieniędzy do rozporządzenia, Aneta ofiarowała pierścień z diamentem, podarek ojca, słynnemu Hayez, wówczas bawiącemu w Parmie dla zdobienia pałacu Crescenzi, i poprosiła go o portret pana del Dongo, ale żądała, aby na portrecie był ubrany poprostu czarno, nie za księdza. Otóż, mówili, wczoraj, matka Anety zdumiała się a bardziej jeszcze zgorszyła, znajdując w pokoju córki wspaniały portret Fabrycego del Dongo, oprawny w najpiękniejszą ramę, jaką wyzłocono w Parmie od dwudziestu lat.

XXVIII

Porwani wypadkami, nie mieliśmy czasu naszkicować komicznej rasy dworaków, od których roi się w Parmie, a którzy robili pocieszne komentarze na temat wspomnianych wypadków. W kraju tym, szlachetka liczący trzy do czterech tysięcy renty, staje się godny figurować w czarnych pończochach przy wstawaniu księcia, przedewszystkiem przez to że nie czytał Woltera ani Russa: nietrudny warunek. Trzeba umieć mówić z rozczuleniem o katarze monarchy, lub o ostatniej skrzyni minerałów, jaką otrzymał z Saksonji. Jeżeliś do tego nie opuścił ani razu mszy świętej, jeżeliś mógł zaliczać do grona swych przyjaciół paru opasłych mnichów, książę raczył się do ciebie odezwać raz do roku, na dwa tygodnie przed, lub dwa tygodnie po pierwszym stycznia, co dawało ci mir w parafji, poborca zaś nie śmiał zanadto cię przyciskać, jeśliś się spóźnił z podatkiem stu franków, jakiem obłożył był twój folwarczek.
Pan Gonzo był to szlachetka tego pokroju, wielce urodzony: oprócz rodowego mająteczku, miał, dzięki wpływom margrabiego Crescenzi, wspaniałą posadę, przynoszącą tysiąc stopięćdziesiąt ranków rocznie. Człowiek ten mógł jeść obiad u siebie, ale miał jedną namiętność: był szczęśliwy jedynie wówczas, gdy się znajdował w salonie jakiegoś personata, który mu powiadał od czasu do czasu: Cicho siedź, Gonzo, jesteś głupiec. Był to sąd wielce niesprawiedliwy, gdyż Gonzo miał prawie zawsze więcej oleju w głowie niż ów personat. Rozprawiał o wszystkiem dość przyjemnie; co więcej, gotów był, na jedno skinienie pana domu, odmienić swój pogląd. Szczerze mówiąc, mimo że ćwik w interesach, nie miał w głowie ani śladu myśli i, kiedy książę nie był zakatarzony, Gonzo był niekiedy w wielkim kłopocie, wchodząc do salonu.
Reputację Gonza w Parmie ustalił wspaniały pierożek, zdobny czarnem piórem, nieco wystrzępionem, który kładł nawet do fraka; ale trzeba było widzieć sposób w jaki nosił to pióro, na głowie czy w ręce: w tem był talent i powaga! Wywiadywał się z prawdziwą troską o zdrowie pieska margrabiny, i gdyby ogień wybuchł w pałacu Crescenzi, byłby naraził życie, aby ocalić jeden z tych pięknych foteli krytych złocistym brokatem, który od tylu lat czepiał się jego czarnych jedwabnych spodni, kiedy przypadkiem ośmielił się usiąść na chwilę.
Siedem czy osiem osób tego pokroju przybywało co wieczór do salonu margrabiny Crescenzi. Ledwie usiedli, lokaj, wspaniale ubrany w żonkilową liberję ze srebrnemi galonami, oraz w czerwoną kamizelkę, która dopełniała przepychu, przychodził zabrać kapelusze i laski nieboraków. Tuż za nim kroczył pokojowiec, przynosząc nieskończenie małą filiżankę kawy na srebrnej filigranowej podstawce; co pół godziny zaś, marszałek dworu, przy szpadzie i we wspaniałym francuskim fraku, obnosił lody.
W pół godziny po tych wyświechtanych dworaczkach, przychodziło kilku oficerów, mówiących bardzo głośno i bardzo wojskowo, dyskutujących zazwyczaj liczbę i rodzaj guzików, jakie powinien mieć mundur żołnierza, aby dowodzący generał mógł odnosić zwycięstwa. Nie byłoby roztropnie zacytować w tym salonie francuski dziennik; choćby nawet nowina okazała się najprzyjemniejsza, np. rozstrzelanie pięćdziesięciu liberałów w Hiszpanji, nowinkarz i tak ściągnąłby na siebie odium, że czyta dziennik francuski. Arcydziełem zręczności tych ludzi było uzyskać co dziesięć lat podwyżkę pensji o stopięćdziesiąt franków. W ten sposób, książę dzieli ze szlachtą przyjemność władania nad chłopstwem i mieszczaństwem.
Główną figurą salonu Crescenzi był bezspornie kawaler Foscarini, bardzo zacny człowiek; siadywał też potrosze w więzieniu pod każdym rządem. Był członkiem słynnej Izby poselskiej, która, w Medjolanie, odrzuciła prawo oblatów przedłożone przez Napoleona, rys bardzo rzadki w historji. Kawaler Foscarini, przez lat dwadzieścia przyjaciel matki margrabiego, zachował wpływ w tym domu. Zawsze miał jakąś opowiastkę na podorędziu, ale nic nie uchodziło jego przenikliwości; toteż młoda margrabina, która czuła się winna w głębi serca, drżała przed nim.
Ponieważ Gonzo żywił szczerą tkliwość dla wszelkiego magnata, który mu mówił grubijaństwa i który mu wyciskał łzy z oczu parę razy na rok, manją jego było oddawać drobne usługi; gdyby go nie paraliżowało ubóstwo, byłoby mu się to udawało czasem, ile że nie był pozbawiony sprytu, a zwłaszcza czelności.
Gonzo, taki jak go znamy, nie miał wielkiego nabożeństwa do margrabiny Crescenzi, ponieważ ani razu nie odezwała się doń grzecznie; bądź co bądź, była to żona słynnego szambelana Crescenzi, który, parę razy na miesiąc, mówił doń: — Cicho siedź, Gonzo, jesteś głupiec.
Gonzo zauważył, że każda wzmianka o Anetce Marini wyprowadza margrabinę z zadumy i obojętności, w jakich tonęła zwykle aż do jedenastej; wówczas przyrządzała herbatę i podawała ją każdemu z obecnych, wołając go po nazwisku. Poczem, w chwili gdy miała się udać do siebie, odnajdywała jak gdyby cień wesołości: moment ten wybierano aby jej powtarzać satyryczne sonety.
Sonety takie umieją pisać we Włoszech doskonale: jest to jedyny rodzaj literatury, który ma tam nieco życia; prawda iż nie podlega cenzurze. Dworacy casa Crescenzi oznajmiali zawsze sonet temi słowy: Czy pani margrabina pozwoli łaskawie wygłosić bardzo lichy sonet? Kiedy zaś sonet ubawił zgromadzenie i kiedy go powtórzono parę razy, któryś z oficerów nieodzownie wołał: Minister policji powinienby się tem zająć, aby autor podobnych bezeceństw zadyndał na szubienicy. Mieszczaństwo, przeciwnie, przyjmuje te sonety z najszczerszym zachwytem, a pisarczyki sprzedają ich kopje.
Z zainteresowania okazanego przez margrabinę, Gonzo wyobraził sobie, że zbyt chwalono przed nią urodę małej Marini (która pozatem miała miljon posagu) i że margrabina jest o nią zazdrosna. Ponieważ, ze swoim wiecznym uśmiechem i bezmierną wzgardą dla wszystkiego co nie jest szlachtą, Gonzo wciskał się wszędzie, zaraz nazajutrz przybył do salonu margrabiny, z piórem przypiętem w tryumfalny sposób, jak się to mu zdarzało raz lub dwa razy w roku, kiedy książę powiedział doń: Bądź zdrów, Gonzo.
Skłoniwszy się z szacunkiem margrabinie, Gonzo nie usiadł jak zazwyczaj na fotelu, który mu podano. Stanął w środku i wykrzyknął prosto z mostu: „Widziałem portret monsignora del Dongo“. Klelja była tak zaskoczona, że musiała się oprzeć o fotel; próbowała stawić czoło burzy, ale niebawem opuściła salon.
— Trzeba przyznać, mój dobry Gonzo, że jesteś bardzo nie zręczny, krzyknął nań z góry pewien oficer, dojadający czwarte lody. Jak możesz nie wiedzieć, że koadjutor, który był jednym z najdzielniejszych pułkowników Napoleona, wypłatał niegdyś haniebnego figla ojcu margrabiny, wymykając się z cytadeli, które dowództwo miał generał Conti.
— Nie wiem, w istocie, wielu rzeczy, drogi kapitanie; jestem biedny głupiec, który wciąż strzela bąki.
Ta odpowiedź, w smaku czysto włoskim, rozśmieszyła towarzystwo kosztem świetnego oficera. Margrabina wróciła niebawem uzbroiła się w odwagę, nie wolną od nadziei, że i ona będzie mogła podziwiać portret Fabrycego, który tak chwalono. Wspomniała z zapałem o Hayezie, który go wykonał. Bezwiednie słała urocze uśmiechy w stronę Gonza, który złośliwie spoglądał na oficera. Ponieważ inni dworacy oddawali się tej samej przyjemności, oficer uciekł, ślubując śmiertelną nienawiść Gonzowi; ten tryumfował wieczorem zaś, kiedy się żegnał z panią domu, otrzymał zaproszenie na jutrzejszy obiad.
— Nowa historja, wykrzyknął Gonzo po obiedzie, kiedy służba wyszła; co się nie dzieje: nasz koadjutor zakochał się w małej Marini!...
Można osądzić wzruszenie Klelji, kiedy usłyszała tę osobliwą wiadomość. Sam margrabia był przejęty.
— Ależ, Gonzo, przyjacielu, strzeliłeś bąka jak zwykle! Powinienbyś mówić oględniej o osobie, która miała zaszczyt jedenaście razy grać w wista z Jego Wysokością!
— Otóż, panie margrabio, odparł Gonzo z właściwą sobie gruboskórnością, mogę panu przysiąc, że chciałby zagrać i z małą Marini. Ale wystarczy, że te szczegóły nie znajdują łaski w pańskich oczach; już przestały istnieć dla mnie, który przedewszystkiem nie chcę urazić mego najukochańszego margrabiego.
Po obiedzie, margrabia udawał się zawsze na drzemkę. Tego dnia, nie poszedł do siebie; ale Gonzo raczej dałby sobie uciąć język, niżby dodał bodaj słówko o Anetce; co chwila zaczynał jakieś opowiadanie, mające budzić nadzieję, że wróci do spraw sercowych ładnej mieszczaneczki. Gonzo posiadał ten iście włoski zmysł, polegający na tem, aby odwlekać z rozkoszą upragnione słowo. Biedny margrabia, umierający z ciekawości, musiał zrobić pierwszy krok: oświadczył Gonzowi, że, kiedy ma przyjemność jeść obiad w jego towarzystwie, ma dubeltowy apetyt. Gonzo nie zrozumiał, zaczął opisywać wspaniałą galerję obrazów margrabiny Balbi, kochanki nieboszczyka księcia; kilka razy wspomniał o Hayezie z największym podziwem. Margrabia powiadał sobie: No, nareszcie dojdzie do portretu zamówionego przez Anetę Marini! Ale Gonzowi ani się śniło. Wybiła piąta, co podrażniło margrabiego, który zwykł był o wpół do szóstej, po drzemce, siadać do powozu i jechać na Corso.
— Widzisz, co ty wyprawiasz przez swoje bzdurstwa! rzekł brutalnie do Gonza: sprawisz tyle, że przybędę na Corso po księżnej-matce, której jestem szambelanem i która może ma dla mnie jakieś zlecenia. No! śpiesz się! powiedz mi w kilku słowach, jeśli możesz, co to są te rzekome amory pana koadjutora?
Ale Gonzo chciał zachować to opowiadanie dla margrabiny, która go zaprosiła na obiad: odklepał tedy w kilku słowach żądaną historyjkę, a margrabia, nawpółuśpiony, pobiegł się zdrzemnąć. Z biedną margrabiną, Gonzo wziął się inaczej do rzeczy. Została ona tak młoda i naiwna wśród swoich splendorów, iż sądziła że trzeba jej naprawić grubjaństwo margrabiego. Gonzo, zachwycony tym sukcesem, odzyskał całą wymowę i z prawdziwą rozkoszą zapuścił się w szczegóły bez końca.
Aneta Marini płaciła do cekina za miejsce, które jej zatrzymywano w kościele; przybywała zawsze z dwiema ciotkami i z dawnym kasjerem ojca. Miejsca te, których kazała strzec od poprzedniego dnia, były zazwyczaj nawprost ambony, nieco od strony wielkiego ołtarza, bo spostrzegła, że koadjutor często obraca się ku ołtarzowi. Otóż, publiczność zauważyła, że wymowne oczy młodego kaznodziei nierzadko zatrzymują się z upodobaniem na młodej i ponętnej herytjerze; i musiało go to nieco pochłaniać, gdyż, skoro tylko w nią utkwił oczy, kazanie stawało się uczone, obfitowało w cytaty, nie było już w niem porywu serca. Damy, których zainteresowanie natychmiast gasło, zaczynały wówczas spoglądać na Anetę i obmawiać ją.
Klelja kazała sobie trzy razy powtarzać wszystkie te szczegóły. Za trzecim razem, zadumała się głęboko; obliczała, że to już czternaście miesięcy, jak nie widziała Fabrycego. Czy to byłoby co złego, powiadała sobie, zajść na godzinę do kościoła, nie aby widzieć Fabrycego, ale aby usłyszeć słynnego kaznodzieję... Zresztą, przysiądę gdzieś zdala od ambony, i spojrzę na Fabrycego jedynie raz wchodząc i drugi raz z końcem kazania... Nie, powiadała sobie Klelja, ja nie Fabrycego chcę zobaczyć, ja chcę usłyszeć zdumiewającego kaznodzieję! Wśród tych myśli, margrabina miała wszakże wyrzuty: postępowanie jej było tak piękne od czternastu miesięcy! Wreszcie powiedziała sobie dla uspokojenia: jeżeli pierwsza kobieta, która przyjdzie tu dziś wieczór, była posłuchać monsignore del Dongo, pójdę i ja; jeśli nie była, poniecham.
Raz powziąwszy to postanowienie, margrabina rzekła ku wielkiej radości Gonza:
— Niech się pan postara dowiedzieć, którego dnia koadjutor będzie kazał i w jakim kościele. Dziś wieczór, nim pan wyjdzie, będę może miała zlecenie dla pana.
Zaledwie Gonzo udał się na Corso, Klelja wybiegła do ogrodu. Nie przyszło jej na myśl, że od dziesięciu miesięcy nie postała tam jej noga. Była ożywiona, podniecona, miała rumieńce. Wieczorem, przy każdym nudziarzu, który wchodził do salonu, serce jej biło ze wzruszenia. Wreszcie oznajmiono Gonza, który, od pierwszego rzutu oka, zrozumiał że przez tydzień będzie człowiekiem potrzebnym; margrabina jest zazdrosna o małą Marini: na honor, to byłaby dobra komedja, powiadał sobie, sztuczka w której margrabina grałaby heroinę, Aneta subretkę a monsignore kochanka! Na honor! dwa franki za bilet, toby nie było za drogo. Nie posiadał się z radości, cały wieczór nie dał nikomu przyjść do słowa, opowiadał najpieprzniejsze anegdoty (np. o sławnej aktorce i o margrabi de Pequigny, którą usłyszał w wilję od przejezdnego Francuza). Margrabina znowuż nie mogła usiedzieć w miejscu; przechadzała się po sali, przeszła do galerji gdzie margrabia skupił same obrazy kosztujące wyżej dwudziestu tysięcy franków. Obrazy te miały owego wieczora taką wymowę, że serce margrabiny omdlewało ze wzruszenia. Wreszcie usłyszała, że drzwi otwierają się na oścież, pobiegła do salonu: była to margrabina Raversi! Ale, przy zwykłych ceremonjach powitalnych, Klelja czuła że głos jej zamiera. Musiała dwa razy powtórzyć pytanie: „Co pani sądzi o naszym głośnym kaznodziei?“ gdyż pani Raversi nie dosłyszała zrazu.
— Ot, sprytny karjerowicz, godny siostrzan hrabiny Mosca; ale ostatnim razem kiedy kazał — o, właśnie u Wizytek, naprzeciwko ciebie — był tak wspaniały, że, odłożywszy na bok wszelkie niechęci, uważam go za najwymowniejszego człowieka, jakiego kiedy słyszałam.
— Bywała pani na jego kazaniach? spytała Klelja, drżąc ze szczęścia.
— Jakże! odparła margrabina, śmiejąc się, nie słyszałaś co mówiłam? Nie opuściłabym żadnego za nic w świecie. Powiadają, że on jest chory na piersi, i że niebawem skończą się te kazania.
Ledwie margrabina wyszła, Klelja zawołała Gonza do galerji.
— Jestem prawie zdecydowana, rzekła, posłuchać tego wysławianego kaznodziei. Kiedyż kazanie?
— W najbliższy poniedziałek, to znaczy za trzy dni; możnaby pomyśleć, że odgadł zamiar Waszej Ekscelencji, bo będzie kazał u Wizytek.
Klelja nie wyjaśniła jeszcze wszystkiego, ale nie mogła wydobyć głosu: przeszła się kilka razy po galerji, nie dodając słowa. Gonzo powiadał sobie: To zemsta tak ją trawi. Jak można mieć tę bezczelność, aby umykać z więzienia, zwłaszcza kiedy się ma zaszczyt być pod strażą bohatera takiego jak generał Fabio Conti!
— Zresztą, trzeba się śpieszyć, dodał z delikatną ironją: jest zagrożony na piersi. Słyszałem jak doktór Rambo mówił, że nie przetrzyma ani roku; Róg karze go za to, że złamał jego prawo, uciekając zdradziecko z cytadeli.
Margrabina siadła na kanapie i dała znak Gonzowi aby uczynił to samo. Po chwili, wręczyła mu sakiewkę, w której przygotowała parę cekinów. — Niech mi pan każe zatrzymać cztery miejsca.
— Czy będzie wolno biednemu Gonzo wśliznąć się w orszaku Waszej Ekscelencji?
— Oczywiście, niech pan każe zatrzymać pięć miejsc... Nie zależy mi bynajmniej, dodała, aby być blisko kazalnicy, ale chciałabym widzieć pannę Marini, powiadają że taka ładna.
Margrabina była pół-żywa przez te trzy dni, które ją dzieliły od słynnego poniedziałku, dnia kazania. Gonzo, dla którego to był olbrzymi honor pokazać się publicznie w orszaku tak wielkiej damy, kazał, korzystając z sąsiedztwa pałacu, zanieść do kościoła złocony fotel dla margrabiny, co się wydało mieszczanom szczytem nieprzyzwoitości. Można sobie wyobrazić, co się działo z biedną margrabiną, kiedy ujrzała ten fotel i to nawprost ambony. Klelja była tak zmieszana, wtulona ze spuszczonemi oczami w kącik olbrzymiego fotela, że nie miała nawet odwagi spojrzeć na małą Marini, mimo że Gonzo pokazywał ją palcem, z arogancją, której Klelja nie umiała powściągnąć. Wszystko co nie było szlachtą, było bezwarunkowo niczem w oczach dworaka.
Fabrycy ukazał się na kazalnicy; był tak chudy, blady, tak strawiony, że oczy Klelji wypełniły się łzami. Rzekł kilka słów, poczem zatrzymał się jak gdyby nagle zbrakło mu głosu; próżno silił się zaczynać kilka zdań, odwrócił się i wziął karteczkę.
— Moi bracia, rzekł, dusza nieszczęśliwa i bardzo godna waszej litości prosi was moim głosem, abyście się modlili za koniec jej utrapień, które ustaną aż z życiem.
Fabrycy odczytał dalszy ciąg z kartki bardzo wolno; ale akcent był taki, że, nim modlitwa doszła do połowy, wszyscy płakali, nawet Gonzo. — Przynajmniej nikt mnie nie zauważy, powiadała sobie margrabina, zalewając się łzami.
Kiedy Fabrycy czytał tę kartkę, zarysował mu się w duszy obraz nieszczęśliwego, dla którego błagał o modły. Niebawem myśli zaczęły mu się cisnąć tłumnie. Zwracając się niby do publiczności, mówił jedynie do margrabiny. Zakończył nieco wcześniej niż zwykle, gdyż, mimo że się powściągał, łzy dławiły mu głos. Znawcom wydało się to kazanie dziwne, ale, co do wymowy równe conajmniej owemu słynnemu kazaniu przy światłach. Co się tyczy Klelji, zaledwie wysłuchała pierwszych słów modlitwy Fabrycego, wyrzucała sobie, że mogła przeżyć czternaście miesięcy nie widząc go. Wróciwszy do domu, położyła się aby myśleć o Fabrycym swobodnie; nazajutrz zaś, dość wcześnie, Fabrycy otrzymał następujący bilecik:
„Liczy się na pański honor; znaleźć czterech bravi, których dyskrecji byłbyś pewny, i jutro, w chwili gdy północ wybije na Staccata, bądź koło drzwiczek noszących numer 19, przy ulicy św. Pawła. Pomnij że mogą cię napaść, nie przychodź sam“.
Poznając niebiańskie pismo, Fabrycy padł na kolana i zalał się łzami. — Wreszcie, wykrzyknął — po czternastu miesiącach i ośmiu dniach! Bywajcie zdrowe, kazania!
Zbyt długo byłoby opisywać szaleństwo, którego pastwą były tego dnia serca Fabrycego i Klelji. Wskazane drzwiczki były to poprostu drzwi do oranżerji Crescenzich: dziesięć razy w ciągu dnia Fabrycy znalazł sposób aby je obejrzeć. Wziął broń, i sam, nieco przed północą, szybko przechodził koło tych drzwi, kiedy, ku swej niewysłowionej radości, usłyszał znany głos, mówiący cicho:
— Wejdź tu, miły mego serca.
Fabrycy wszedł ostrożnie i znalazł się istotnie w oranżerji, ale pod oknem mocno zakratowanem i pomieszczonem na trzy lub cztery stopy nad ziemią. Ciemność była głęboka. Fabrycy usłyszał w oknie jakiś szmer i macał kratę ręką, kiedy uczuł, jak jakaś dłoń ujmuje poprzez pręty jego rękę i niesie ją do warg, które złożyły na niej pocałunek.
— To ja, rzekł drogi głos, przybyłam tu, aby ci powiedzieć że cię kocham i spytać czy zechcesz mi być posłuszny.
Można się domyślić odpowiedzi, radości, zdumienia Fabrycego; po pierwszych uniesieniach, Klelja rzekła:
— Uczyniłam, jak wiesz, ślub Madonnie, że cię nigdy nie zobaczę; dlatego przyjmuję cię w głębokiej ciemności. Chcę, byś wiedział, że gdybyś mnie kiedy zmusił do oglądania cię w biały dzień, wszystko byłoby skończone między nami. Ale przedewszystkiem, nie chcę tych kazań w obecności Anety Marini, a także abyś nie myślał, że to ja byłam tak głupia, aby kazać zanieść fotel do domu bożego.
— Drogi aniele, nie będę już kazał przed nikim; czyniłem to jedynie w nadziei ujrzenia któregoś dnia ciebie.
— Nie mów tak, pamiętaj że mnie nie wolno widzieć cię.
Tu prosimy o przeskoczenie, bez jednego słowa, lat trzech.
W epoce gdy zaczyna się na nowo nasze opowiadanie, oddawna już hrabia Mosca wrócił do Parmy, jako pierwszy minister, potężniejszy niż kiedykolwiek.
Po tych trzech latach niebiańskiego szczęścia, duszę Fabrycego owładnął kaprys tęsknoty, który wszystko odmienił. Margrabina miała uroczego dwuletniego synka Sandrino, który stanowił radość matki, był zawsze przy niej lub na kolanach margrabiego Crescenzi; Fabrycy, przeciwnie, nie widywał go prawie nigdy. Otóż, nie chciał aby dzieciak nauczył się kochać innego ojca; powziął zamiar porwania go nim jego wspomnienia dziecka się utrwalą.
W ciągu długich godzin, kiedy margrabina nie mogła widzieć swego kochanka, obecność Sandrina była jej pociechą; trzeba nam bowiem wyznać coś, co się wyda dzikie na północ od Alp; mianowicie iż, mimo swych błędów, została wierna ślubowi; przyrzekła Madonnie — czytelnik przypomina sobie może — nigdy nie widzieć Fabrycego; tak brzmiały ściśle jej słowa: jakoż przyjmowała go tylko w nocy, i zawsze bez światła.
Ale zato co wieczór bywał u swej przyjaciółki; a co graniczy z cudem, wśród dworu trawionego ciekawością i nudą, postępowanie Fabrycego było tak przezorne, że nigdy ta amicizia, jak mówi się w Lombardji, nie zbudziła niczyich podejrzeń. Miłość ta była zbyt żywa, aby się mogła obejść bez sprzeczek; Klelja była bardzo zazdrosna; ale prawie zawsze sprzeczki miały inną przyczynę: Fabrycy skorzystał z jakiejś uroczystości aby się znaleźć w pobliżu margrabiny i patrzeć na nią; wówczas Klelja chwytała się jakiegoś pozoru aby wyjść szybko i na długi czas skazywała kochanka na wygnanie.
Dziwiono się w Parmie, że kobieta tak wyróżniająca się urodą i inteligencją nie ma żadnej miłostki; budziła uczucia, które natchnęły wiele szaleństw, i często Fabrycy również bywał zazdrosny.
Zacny arcybiskup Landriani umarł oddawna; pobożność, surowość obyczajów, wymowa Fabrycego sprawiły, że rychło zapomniano o jego poprzedniku. Umarł również starszy brat Fabrycego i wszystkie dobra rodzinne przypadły jemu. Począwszy od tej epoki, rozdzielał co rok wikarjuszom i proboszczom owych sto i coś tysięcy franków, które mu przynosiło arcybiskupstwo w Parmie.
Trudno byłoby wymarzyć życie bardziej otoczone szacunkiem, bardziej czcigodne i pożyteczne niż to, które stworzył sobie Fabrycy, kiedy naraz wszystko zamącił ów nieszczęsny kaprys miłości.
— W myśl owego ślubu, który szanuję a który jest wszakże nieszczęściem mego życia, skoro nie chcesz mnie widywać we dnie, mówił raz do Klelji — muszę żyć ciągle sam, bez żadnej rozrywki poza pracą, a jeszcze i pracy mi zbywa. Wśród smutnych i długich godzin jakie pędzę, nasunęła mi się myśl, która mnie dręczy i którą zwalczam napróżno od pół roku: syn mój nie będzie mnie kochał, nie słyszy nigdy mego imienia. Wychowany w miłym zbytku pałacu Crescenzi, zaledwie mnie zna. W rzadkich chwilach kiedy go widuję, myślę o jego matce; przypomina mi jej niebiańską piękność, na którą nie wolno mi patrzeć. Fizjognomja moja musi mu się wydawać bardzo poważna, co dla dziecka znaczy smutna!
— Mów, spytała margrabina, dokąd zmierza ta mowa, która mnie przeraża?
— Do odzyskania mego syna; chcę aby mieszkał ze mną; chcę go widywać codzień; chcę aby się przyzwyczaił mnie kochać; chcę go sam kochać swobodnie. Skoro fatalność żąda abym był pozbawiony tego szczęścia, którem cieszy się tyle tkliwych dusz i abym nie mógł pędzić życia z przedmiotem mego ukochania, chcę bodaj mieć przy sobie istotę, któraby cię przypominała memu sercu, któraby cię zastępowała poniekąd. Sprawy i ludzie ciążą mi w mojej przymusowej samotności; wiesz, że ambicja była dla mnie zawsze słowem bez treści, od chwili gdy miałem szczęście być wpisany na listę więźniów ręką Barbone; wszystko co nie jest życiem duszy, wydaje mi się śmieszne w owej melancholji, jaka mnie gniecie zdala od ciebie.
Można zrozumieć ból, jakim cierpienie kochanka napełniło duszę biednej Klelji; smutek jej był tem głębszy, iż czuła, że Fabrycy ma słuszność. Ogarnęła ją wątpliwość, czy nie powinna się pokusić o zerwanie ślubu. Wówczas przyjmowałaby Fabrycego w dzień, jak każdą inną osobę z towarzystwa; reputacja jego cnoty była zbyt ustalona, aby ktoś widział w tem coś złego. Powiadała sobie, iż, przy pomocy znacznej sumy, mogłaby uzyskać zwolnienie ze ślubu; ale czuła także, że ten nawskroś świecki układ nie zaspokoiłby jej sumienia i że niebo skarałoby ją może za tę nową zbrodnię.
Z drugiej strony, gdyby się zgodziła ulec pragnieniu, gdyby chciała nie unieszczęśliwić tkliwej duszy, którą znała tak dobrze i której spokój mąciły jej dziwaczne śluby, jakimż cudem porwać jedynego syna jednego z największych magnatów Włoch, tak aby nie odkryto tej zdrady? Margrabia Crescenzi wydałby olbrzymie sumy, sam stanąłby na czele poszukiwań; prędzej lub później porwanie wyszłoby na wierzch. Był jeden tylko sposób: wysłać dziecko gdzieś daleko, do Edymburga lub do Paryża; ale na to czułość matczyna nie mogła się zdobyć. Drugi sposób, podawany przez Fabrycego, w istocie najrozsądniejszy, miał w sobie coś złowróżbnego i niemal jeszcze okropniejszego w oczach tej zrozpaczonej matki; trzeba, powiadał Fabrycy, udać chorobę; dziecko miałoby się coraz gorzej, wreszcie zmarłoby podczas nieobecności margrabiego Crescenzi.
Odraza do tej myśli, dochodząca u Klelji do istnej grozy, spowodowała zerwanie, które wszelako nie mogło trwać.
Klelja twierdziła, że nie trzeba kusić Boga; że ten ukochany syn jest owocem zbrodni i że, jeśli się jeszcze podrażni gniew boży, Bóg go niechybnie powoła do siebie. Fabrycy znowuż mówił o swoim smutnym losie. Stan, jaki wyznaczył mi traf, powiadał do Klelji, oraz miłość moja skazują mnie na wieczną samotność; nie mogę, jak większość moich kolegów, zażywać słodyczy tkliwego stosunku, skoro nie chcesz mnie widzieć inaczej niż pociemku, co sprowadza, rzec można, do kilku chwil część życia, którą mogę pędzić z tobą.
Wylali wiele łez. Klelja zachorowała, ale zanadto kochała Fabrycego, aby się wciąż uchylać od straszliwego poświęcenia, którego żądał. Napazór Sandrino zachorował; margrabia wezwał najsławniejszych lekarzy, a Klelja znalazła się w straszliwym kłopocie którego nie przewidziała: trzeba było nie pozwolić ubóstwianemu dziecku brać przepisanych lekarstw: a to była nielada sprawa.
Dziecko, pozostając w łóżku dłużej niż wymagało jego zdrowie, zachorowało naprawdę. Jak powiedzieć lekarzowi przyczynę choroby? Szarpana sprzecznemi uczuciami, Klelja była bliska szaleństwa. Czy zgodzić się na pozorne wyzdrowienie i zmarnować wysiłek długiej i ciężkiej komedji? Fabrycy znowuż nie mógł ani sobie przebaczyć gwałtu, jaki zadał ukochanej, ani wyrzec się zamiaru. Znalazł sposób, aby odwiedzać co noc chore dziecko, co sprawiło nowe powikłania. Margrabina przychodziła pielęgnować syna, niekiedy Fabrycy widział ją przy blasku świec, co zdawało się choremu sercu Klelji okropnym grzechem, wróżącym śmierć Sandrina. Próżno najsłynniejsi kazuiści, których radzono się w przedmiocie ślubów, w razie gdyby ich dopełnienie było wyraźnie szkodliwe, odpowiadali że nie można uważać za zbrodnię złamania ślubu, o ile osoba związana przyrzeczeniem wobec Boga uchyla się od niego nie dla czczej rozkoszy zmysłów, ale aby nie sprawiać oczywistej szkody. Margrabina była mimo to w rozpaczy; Fabrycy widział, że jego szalony pomysł sprowadzi śmierć Klelji i jego syna.
Uciekł się do swego serdecznego przyjaciela, hrabiego Mosca; ten, mimo iż stary minister, wzruszył się tą historją miłosną, której większej części nie znał.
— Postaram ci się o nieobecność margrabiego conajmniej na pięć lub sześć dni: kiedy sobie życzysz?
Za jakiś czas Fabrycy oznajmił hrabiemu, że wszystko jest przygotowane.
W dwa dni później, kiedy margrabia wracał konno z majątku swego w okolicach Mantui, zbiry, wynajęte widocznie dla celów prywatnej zemsty, porwali go nie czyniąc mu żadnej krzywdy i wsadzili go do barki. Barka płynęła w dół Padu, odbywając tę samą drogę, którą Fabrycy odbył niegdyś po słynnej sprawie z Gilettim. Czwartego dnia, bandyci złożyli margrabiego na samotnej wysepce wśród Padu, okradłszy go doszczętnie, tak że mu nie zostawili ani pieniędzy ani żadnego wartościowego przedmiotu. Minęły całe dwa dni, nim margrabia zdołał wrócić do swego pałacu w Parmie; zastał pałac obity kirem i cały dom w rozpaczy.
Porwanie to, bardzo zręcznie wykonane, miało opłakany skutek: Sandrino, pomieszczony w pięknym i wielkim domu, gdzie margrabina odwiedzała go prawie codzień, umarł po kilku miesiącach. Klelja wyobraziła sobie, że ją dosięgła słuszna kara, za to że złamała ślub dany Madonnie: widziała tak często Fabrycego przy świetle, a nawet dwa razy w biały dzień i to z takiem upojeniem, podczas choroby Sandrina! Ledwie kilka miesięcy przeżyła ubóstwianego syna, ale miała to szczęście, że zmarła w ramionach kochanka.
Fabrycy był zbyt zakochany i zbyt wierzący aby szukać ucieczki w samobójstwie; spodziewał się ujrzeć Klelję na tamtym świecie; ale patrzał na rzeczy dość jasno, aby czuć, że ma wiele do odpokutowania.
Wkrótce po śmierci Klelji, podpisał szereg aktów, któremi zapewnił po tysiąc franków pensji każdemu ze służby i zachował takąż pensję dla siebie samego; dobra swoje, wartości około stu tysięcy funtów renty, darował hrabinie Mosca; takąż sumę margrabinie del Dongo, swojej matce; to zaś, co zostało z ojcowskiego majątku, swojej siostrze nieszczególnie wydanej zamąż. Nazajutrz, wniósłszy gdzie należało dymisję z arcybiskupstwa i z wszystkich godności, jakiemi go obsypała łaska Ernesta V i przyjaźń pierwszego ministra, schronił się do Pustelni parmeńskiej, w lasach ciągnących się nad Padem, o dwie mile od Sacca.
Hrabina Mosca pochwaliła w swoim czasie to, że mąż jej wrócił do ministerjum, ale sama nigdy nie odwiedziła dziedzin Ernesta V. Żyła wystawnie w Vignano, o ćwierć mili od Casal Maggiore, na lewym brzegu Padu, zatem już w Austrji. We wspaniałym pałacu w Vignano, który hrabia kazał jej zbudować, przyjmowała co czwartek cały wielki świat parmeński a codziennie licznych przyjaciół. Nie minął ani dzień bez bytności Fabrycego w Vignano. Słowem, hrabina miała wszystkie pozory szczęścia, ale bardzo niewiele przeżyła Fabrycego, którego ubóstwiała, a który spędził tylko rok w swojej pustelni.
Więzienia parmeńskie były próżne, hrabia olbrzymio bogaty, Ernest V ubóstwiany przez poddanych, którzy porównywali jego rządy z rządami wielkich książąt Toskanji.

TO THE HAPPY FEW.




  1. Pan Pellico nadał tej nazwie europejski rozgłos: jest to miano ulicy w Medjolanie, gdzie znajduje się gmach policji i więzienie. (Przyp. aut.)
  2. Czytajcie ciekawe pamiętniki pana Andryane, zajmujące jak powieść, a które pozostaną trwale jak Tacyt. (Przyp. aut.)
  3. We Włoszech, młody człowiek posiadający protekcję albo wysoką naukę zostaje monsignorem lub prałatem, co nie oznacza biskupa: wówczas nosi fioletowe pończochy. Aby zostać monsignorem, nie potrzeba składać ślubów; można zdjąć fioletowe pończochy i ożenić się. (Przyp. aut.)
  4. Piotr Ludwik, pierwszy władca z rodziny Farnese, tak głośny swemi cnotami, był, jak wiadomo, naturalnym synem świątobliwego papieża Pawła III. (Przyp, aut.
  5. Przekład Władysława Noskowskiego.
  6. Zapewne słynna Pasta, której Stendhal był gorącym wielbicielem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.