Strona:PL Stendhal - Pustelnia parmeńska tom I.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A kiedyż zajdziemy do pułku?
— Za kwadrans najdalej.
Pod opieką tej zacnej kobiety, pomyślał Fabrycy, mimo mej nieświadomości nie wezmą mnie za szpiega, i będę się mógł bić. W tej chwili armaty zagrały mocniej, jeden strzał następował po drugim. — Istny różaniec, rzekł Fabrycy.
— Można już rozróżnić salwy, rzekła markietanka, podcinając konika wyraźnie podnieconego bitwą.
Skręciła na prawo i puściła się naprzełaj przez łąki; błota było na pół łokcia; wózek omal nie ugrzązł, Fabrycy musiał go popychać. Koń upadł mu dwa razy; niebawem droga stała się suchsza, biegnąc jedynie ścieżką wśród murawy. Nim Fabrycy ujechał pięćset metrów, koń zatrzymał się; trup leżał wpoprzek ścieżki, przyprawiając o wzdrygnięcie jeźdźca i wierzchowca.
Twarz Fabrycego, zazwyczaj blada, przybrała odcień zielony; markietanka, przyjrzawszy się trupowi, mruknęła do siebie: „To nie z naszej dywizji“. Następnie, spojrzawszy na naszego bohatera, parsknęła śmiechem.
— Haha! malcze! wykrzyknęła, nie cacy?
Fabrycy stał zdrętwiały. Najbardziej uderzyły go straszliwie brudne nogi trupa, którego już obdarto z trzewików, zostawiając mu jedynie nędzne spodnie splamione krwią.
— Chodź-no, rzekła markietanka, zejdź z konia, musisz się przyzwyczaić. O, patrz! wykrzyknęła, dostał w samą głowę.
Kula, wszedłszy w okolicy nosa, wyszła przeciwną skronią, zniekształcając ohydnie trupa; jedno oko miał otwarte.
— Złaź-że, malcze, i weź go za rękę, zobaczymy czy cię uściśnie.
Bez wahania, mimo iż wpół omdlały ze wstrętu, Fabrycy zeskoczył z konia, ujął trupa za rękę i wstrząsnął się mocno; poczem stał chwilę jak martwy: czuł, że nie ma siły wsiąść z powrotem na konia. Najbardziej przejmowało go wstrętem to otwarte oko.