Strona:PL Stendhal - Pustelnia parmeńska tom I.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Markietanka pomyśli, że jestem tchórz, myślał zgnębiony. Ale niepodobna mu było uczynić kroku; upadłby. Była to straszna chwila; Fabrycy czuł, że bliski jest wymiotów. Markietanka spostrzegła to, skoczyła żwawo i podała mu, bez słowa, kieliszek wódki, którą wypił jednym haustem; poczem mógł wsiąść na konia i jechał dalej w milczeniu. Markietanka spoglądała nań od czasu do czasu z pod oka.
— Będziesz się bił jutro, mały, rzekła wreszcie; dziś zostaniesz ze mną. Sam widzisz, że musisz nawyknąć.
— Właśnie, że nie; ja chcę się bić zaraz! wykrzyknął nasz bohater z ponurą zawziętością, która spodobała się markietance. Huk stawał się coraz mocniejszy i jakby bliższy. Strzały zlewały się w jeden basowy pomruk; nie było żadnej pauzy między jednym strzałem a drugim, a, na tle tego ciągłego basu, przypominającego łoskot dalekiego strumienia, można było rozróżnić salwy karabinowe.
W tej chwili, droga zapuściła się w mały gaik. Markietanka ujrzała kilku naszych, biegnących pędem w jej stronę; zeskoczyła lekko z wózka i ukryła się o kilkanaście kroków od drogi. Zaszyła się w jamę powstałą po wyrwie wielkiego drzewa. — Pokaże się, pomyślał Fabrycy, czy jestem tchórz! Stanął koło opuszczonego wózka i wydobył szablę. Żołnierze nie zwrócili nań uwagi i przebiegli pod samym lasem, na lewo od drogi.
— To nasi, rzekła spokojnie markietanka, wracając zdyszana do wózka. Gdyby twój koń zdolny był galopować, posłałabym cię napród aż na skraj lasu, zobaczyć czy jest kto na równinie.
Fabrycy nie dał sobie dwa razy powtarzać, ułamał witkę topolową, odarł ją z liści i zaczął okładać konia co sił; szkapa puściła się chwilę galopem, poczem wróciła do truchcika. Markietanka wypuściła konia galopem. — Czekajno, czekaj! krzyczała za Fabrycym. Niebawem, znaleźli się oboje w otwarłem polu. Dotarłszy na skraj łąki, usłyszeli straszliwy hałas, armaty i karabiny grały ze wszystkich stron, na prawo, na lewo, z tyłu. — Ponieważ lasek