Ginąca Jerozolima/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Konczyński
Tytuł Ginąca Jerozolima
Podtytuł Szkice powieściowe
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Data wyd. 1913
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
TADEUSZ KONCZYŃSKI
GINĄCA
JEROZOLIMA
SZKICE POWIEŚCIOWE
WARSZAWA
NAKŁAD I DRUK TOW. AKC. S. ORGELBRANDA S-ÓW
SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘGARNI E. WENDE I S-KA
H. ALTENBERG, LWÓW




POWRÓT ZWYCIĘZCY.

Na zamku Baris w Jerozolimie legł król Arystobul, złożony chorobą.
Górne miasto i Dolne miasto i Przybytek pełne były głosów strwożonych:
— Król ciężko zaniemógł.
— Krew rzuciła się z żywota jego.
— Prawica pana uderzyła weń.
— Bracia jego w więzieniu. Król śmierć im gotuje. Król braci swoich zbyć się pragnie.
— Przed oblicznością oczu Pana czyni gwałt.
Tłum zbił się w kłąb i słał oczy na zwiady, czyby kto nie podsłuchiwał rozmowy.
Ale na stopniach przybytku pusto było.
Zaczem jeden z essejczyków, którzy kobiet nie uznawali za żony i wyrzekali się wszelkiego dobra własnego, żyjąc we wspólnocie i czystości obyczajów, podniósł głos i prawił:
— Szaleństwo ima się królów naszych. I nie masz, ktoby ich miecz i żądze powściągnął. Przez morze przeprawił się ku nam od zachodu potężny Rzymianin, który, rosnąc, rośnie jak chmura, ciężarna ulewą. Dookoła nas szerzy się jego moc. Azaż wie kto, czy Panu się nie spodobało, ażeby ów przybysz nas zniszczył i ażeby nas wyciął, rozpuściwszy rękę swoją?
— Syryę posiadł — odezwał się głos starca.
— Od strony morza odjął nam oddech.
— Legie rzymskie w Jordanie myją nogi, przechodząc przez ziemie nasze z południa na północ, od zachodu na wschód i wszerz i wzdłuż.
— Słodkie wody Engedi nie biją tak mocno, jak dawniej — zabrał głos na nowo śmiały essejczyk — zaczem nad morzem Martwem usycha nawet jabłoń sodomska i nie rodzi swych owoców cierpkich. W przybytku brama roztworzyła się w nocy sama przez się, a zaś czterdziestu lewitów nie mogą jej razem ruszyć, tak ciężką jest.
— Biada Jerozolimie! biada!
— Zaczem co myślisz? — rzekł jeden z tłumu do essejczyka.
Ale on zwrócił głowę w dół, skąd tupot dochodził nóg wielu i gwar tłumu ulicznego.
— Ludzie królewscy!
— Nie, to żołnierze brata królewskiego.
— Zali powrócił z wyprawy?
— Nie, to nie ludzie królewscy, ani żołnierze brata królewskiego — krzyknął essejczyk — widzę bowiem, iż prorok Judas tłumowi przewodzi, a on tamtych znać nie chce.
— Judas! Judas — wołano dokoła.
I oba tłumy zlały się w jeden kłąb, a wśród ciżby wyrosła ostra, spalona słońcem, głowa proroka. Rękę podniósł do góry, milcząc. Zamknięte powieki ukrywały światło jego źrenic. Tak nieruchomy stał chwilę, aż gwar opadł, jak wody libańskiego strumienia, kiedy posucha legnie na górach i dolinach.
— Mów, Judasie! mów!
— Po Jerozolimie głos twój rozniesiemy! słowa twoje grać będą ziemiom naszym, jak trąby Pana!
— Nie skąp nam warg twoich!
— Pan cię przepasał mocą, abyś wielkość Jego szerzył.
Uczyniła się cisza.
Przenikliwy, ostry głos uderzył nad tłumem jak świst skrzydeł sępich.
Prorok mówił:
— Antygon, brat królewski, wraca!
— Zwycięzcą wraca!
— Łupy wiezie mnogie!
— Pobił nieprzyjaciół i zdobył ich miasto, i wymordował każdego, co broń dźwigał, i nie przepuścił ani starcom, ani kobietom, ani dzieciom, ani niemowlętom! Wszystko, co żywem było, wybił.
— A zaś bydlęta ich zabrał, i na wozach wiezie ich srebra, ich jaspisy i sandery, sardonichy i szmaragdy!
— Antygon zwycięzcą wraca!
— A zaś mówi Pan przez usta moje:
— Antygon zginie!
— Polegnie z ręki skrytobójcy około Wieży Stratona, a ta leży stąd o sześćset stajań!
— Wraca zwycięzcą i zginie!
— To mówi pan przez usta moje!
— I ziemia Izraela westchnie, berło ją nowe przygniecie. I krwi się napiją mury, a krew ta padnie na miasto!
— To mówi Pan przez usta moje.
Prorok opuścił rękę i w tłumie zniknął.
Ciżba, na której dusze padł mrok i strach, rozproszyła się zwolna po mieście.

· · · · · · · · · · · · · · ·

Król Arystubul wił się w boleściach.
U wezgłowia jego siedziała dumna Debora w ponurem milczeniu. Z pod powiek zmrużonych wzrok jej ostry śledził każdy ruch króla i każde skrzywienie jego warg.
A kiedy ten nakoniec po przejściu ataku padł na pościel z ciężkiem westchnieniem, skinęła na synów rosłych, aby szli z izby i zostawili ją samą z królem.
— Zali Antygon wrócił? — szepnął król do żony.
— Wjeżdża w mury Jerozolimy — brzmiała odpowiedź.
— Przez którą bramę?
— Wjeżdża przez bramę Psefinos.
Wybladła głowa o płonących czarnych oczach i kruczej brodzie zwróciła się lękliwie w stronę Debory.
— Szczęśliw powraca?
Kobieta opuściła głowę i trwała w zaciętem milczeniu.
— Słysz, Deboro, co mówię do ciebie. Czy Antygon powraca zdrów i z łupami?
Obie ręce położyła na jego głowie, po wargach jej przebiegło drżenie, jakby słowo, które miało się z nich urodzić, zamarło, lecz głośno nie wydała ani jednego dźwięku.
Arystobul odrzucił ręce jej precz i z bulgotem gniewu w ustach wyrzucił groźbę:
— Zali ty wiesz, że chociażeś moja żona, to ja król i mogę kazać skrócić cię o głowę?
Zaczem ona syknęła, jak żmija nadeptana przez przechodnia i wraz ku niemu skoczyła z rozszalałem słowem, długo tłumionem w piersiach:
— Skróć że ty mnie o głowę, a zaś twoją Antygon rzuci psom na pożarcie!
— Milcz przeklęta! brat on mój ukochany! Ja mu jednemu wierzę. Mówże więc, o com pytał wpierw, czy zwycięzcą wrócił.
Debora usiadła na brzegu jego łoża i rzekła śpiesznie, jakby każde słowo ją piekło;
— Lud go wita, jako zbawcę i bohatera. Miasto nieprzyjaciół spalił! nie popuścił żadnemu nasieniu ludzkiemu! Dziesięć tysięcy trupów legło pod gruzami spalonego miasta! Przywiódł stada bydląt i owiec, a zaś wory pełne bisiorów, szmaragdów, lynhurów, naczyń złotych i srebrnych! i on, twój brat królewski w większej dziś cenie u ludu niż ty, gnijący w chorobie na łożu i niż twoje syny dorosłe i niż ja, małżonka twoja.
Król zmarszczył brwi i mruknął:
— Słuszna to rzecz, bo rozniósł sławę Izraela po dalekich ziemiach.

— Ha-ha-ha — śmiała się Debora — ujrzysz ty jutro, jak bardzo to rzecz sławna.
— Milcz, gadzino!

— Milczę, kiedy każesz, ale on twoją głowę jutro rzuci psom na pożarcie! on dziś jest możny, on lud ma za sobą i ma wojsko zwycięskie i chwałę, głośniejszą od twego imienia! ujrzysz, co jutro będzie!
Arystobul podniósł się na posłaniu, wsparł na potężnych ramionach i przez gwałt wyrzucił z ust słowa:
— Zaczem to ma tak być? Nie jestże mi oddany? Nie powtarzał mi wierności codzień zrana i wieczora? Nie byłem mu królem łaskawym i bratem zarazem?
— Ha-ha-ha — zajęczał stłumiony śmiech Debory — on krew z krwi twojej i kość z kości twej i takie samo jego ramię, jak twoje i takie same żądze, jak twoje!
Ale król pochwycił ją w tej samej chwili w ręce swoje, jak w kleszcze, przycisnął jej głowę przemocą na swój podołek i rozwścieczony gadulstwem, warknął przez zaciśnięte wargi:
— Ty mów mi raz to, co kryjesz na dnie twojej ciemnej duszy! a jeśli tylko mnie drażnić chcesz, to precz! precz!
I zaraz opadł na posłanie, bowiem skurcz bólu jął go brać w palące swoje obręcze i rzucać nim o ścianę, aż zadrżało w posadach cebrowe belkowanie.
Kiedy zaś zdzierżył się, rzucił ku Deborze piorunujący wzrok i zawołał:
— Będziesz-li posłuszna?
Ona pochyliła się nad nim z mściwym blaskiem w rozszerzonych źrenicach i podłożywszy dłonie pod jego głowę rozpaloną, przyciągnęła ją ku sobie tak, iż twarz w twarz znaleźli się przy sobie.
Zaczem urywanym głosem parła w niego przemoc swych słów oszalałych:
— Antygon mścić się teraz będzie na tobie i na naszych synach. On nie dopuści ich do tronu. Ty zginiesz na chorobę, co krew z ciebie wyrzuca, a nasienie twoje da głowy pod miecz! To ja tobie mówię, matka ich i żona twoja!
— Skąd wiesz? — zawarczał król.
Zali twój brat królewski tak głupi jest, jak ty myślisz? Przygiął się do ziemi i zwiewał prochy z pod twych nóg, bo lękał się o siebie. Czyżli bracia jego nie mrą w więzieniu? a matka twa i ich? gdzie ona? słysz? gdzie ona? ty przecie wiesz! ha-ha-ha!
— Milcz!
— I on wie także, twój brat Antygon! On wie, że kiedy rodzic twój Hyrkan zmarł, powierzył rządy twej matce! ty zaś Arystobulu, aby królem zostać, zostałeś zarazem matkobójcą! kazałeś macierz swą zadusić!
— Milcz, Deboro!!
— Lud cały wie o tem w dolnej i w górnej Galilei, wie o tem miasto Salomona! o tem wie także Antygon! i jakiż byłby to syn, gdyby posiadłszy znaczenie, nie pomścił matki swej na matkobójcy, chociażby tym matkobójcą tyś był sam, brat jego, król!!
— Przekleństwo na twą głowę, Deboro!! po co wspominasz śmierć staruchy matki, nie dość-że mojej choroby??
I jął ponownie wić się w męczarniach i wzywać śmierci, aby z nim koniec czyniła.
— Nie wzywaj śmierci — krzyczała nad nim kobieta — bo własną nie umrzesz, ale skrytobójczą! Antygon ludzi naśle i każe wydusić ciebie i twoich synów dorosłych. We śnie widziałam oprawców... dwie ohydne dłonie zaciskały się koło twojej szyi, jak rok temu inne dłonie zaciskały się koło szyi twej matki! i byłeś czerwony na twarzy jak purpura i tak zginąłeś, mając oczy na wierzchu i tak syny twe poginęły i tu je rzucono jak trzy snopy przy twoim trupie! śniłam nocy dzisiejszej.
Arystobul wpił w nią przerażone oczy. Śmiertelny strach spiął w nim wszystkie muskuły i zdusił nawet męczarnie choroby.
— Co czynić?... mów... — jęknął — wszakże radziłaś mi dawniej... radźże więc znowu, czarna Deboro.
Ona zaś przytknęła usta do jego ucha, obejrzawszy się wpierw, czy kto nie podsłuchuje, i szepnęła:
— Uprzedź cios. Antygon modły zanosi w świątyni za odniesione zwycięstwo. Dziesięć tysięcy trupów zostawił za sobą! Pokosztował krwi! cóż będzie dla niego dorzucić do tamtych dziesięciu tysięcy, cztery nowe trupy... Wszak on tem samem pomści śmierć matki i zostanie królem. Nasi królowie zabijają, aby być królami. Tak czyniło wielu, tak ty uczyniłeś i tak on uczyni. Zatem cios uprzedź, nim namyśli się i nim cię z krwią dojrzałą wprowadzi do grobu.
Arystobul przywarł do niej ustami i w bełkocie gorączkowym wyrzucił te słowa:
— Ale jak uprzedzić? czy zechce być powolnym?
Debora szeptała zatem:
— Ślij natychmiast gońców do brata Antygona! niechaj go proszą w twem imieniu, aby przed tobą stanął w zbroi złocistej, którą posiadł na wojnie. Niech mówią, że chcesz go uściskać, ujrzeć w nowym rynsztunku. Ja zaś ustawię siepaczy w krużganku ciemnym w Wieży Stratona i kiedy noga jego w tę stronę się skieruje... zginie! ludowi powiemy, że szedł zabić króla!
Arystobul opadł w tył. Przewrócił z bólu oczy, aż bielmem jaskrawem zabłysły, wbił paznogcie w ramię Debory, lecz zdołał krzyknąć:
— Tak niechaj będzie!
Żona przypadła mu do kolan:
— Jesteś król wielki! Syn twój Aleksander stanie nad ludem po twojej śmierci i nie będzie Antygon urągał cieniom brata!
Król uderzył ją pięścią.
— Precz! Com rzekł, niech się stanie! Zasiec go w Wieży Stratona! Niech idzie za matką!
Paroksyzm bólu zwinął go w kabłąk i zrzucił na podłogę. Królowa wypadła z izby.

· · · · · · · · · · · · · · ·

Strach padł na pospólstwo.
Wieść obiegała wszystkie dzielnice wielkiego miasta — wieść potworna, nie do wiary:
— Antygon nie żyje!
— Chwała ludu izraelskiego nie żyje!
— Dziesięć tysięcy pobił i nie przepuścił nikomu, a oto sam zasieczon w Wieży Stratona...
— Judas prorok zwyciężył!
— Biada! biada!
— Na króla umierającego chciał się targnąć, dlatego zasieczon w Wieży Stratona!
— Krwią pobryzgana zbroja złocista... dziesięć tysięcy pobił i nie przepuścił nikomu, a sam dał głowę pod miecz brata.
— Biada! Biada ludowi! Prorok zwyciężył!




ROZKAZ KASYUSZA.

Herod milczał przez czas dłuższy, nakoniec ponowił pytanie:
— Hyrkanie, zali dasz posłuch moim słusznym żądaniom?
Arcykapłan spojrzał mu wprost w oczy, zmarszczył brwi i popadł w ponurą zadumę.
— Prefekcie Galilei — rzekł — wiesz o tem dobrze, iżem jest bezwładny wobec takiego wichrzyciela, jakim jest Malich. Zwróć się do sanhedrynu ze skargą na niego.
— Sanhedryn nie ma już dziś żadnego znaczenia na ziemiach judzkich — odparł Herod — dość, żebym wymienił nazwisko Malicha, aby ci wszyscy starcy arystokratyczni, którzy się zwą sędziami, uciekli w popłochu do domów.
Na to oświadczył arcykapłan:
— I jakże nie mieliby uciec w popłochu, skoro Malich sięgnął po głowę ojca twego, Antypatra, który był namiestnikiem Judei z ramienia Rzymu. Jeżeli targnął się na tak możnego człowieka, jestże taki, któryby ważył się przeciwko niemu wystąpić?
— Arcykapłanie — przerwał mu Herod z goryczą — także już nisko upadliśmy, iż niema sądu na naszych ziemiach, ani sprawiedliwości? tak-że daleko moc Jahwy odeszła od nas?
— Nie bluźnij, prefekcie!
— Kto bardziej bluźni: czy ja, który mówię, iż Pan się nas wyparł, czy ty, który twierdzisz, iż nie ma mocy na świecie, coby odważyła się sięgnąć po głowę Malicha? Struł mi ojca. Przekupił podczaszego. Wie o tem Jerozolima, wie dolna i górna Galilea, wie o tem Tyr i Joppa, i czyn tak haniebny, tak straszny ma mu ujść bezkarnie? I twoja wielkość i blask twego dostojeństwa i twoja łaska i przyjaźń mają ochraniać nadal jego osobę?
— Żyję z nim w przyjaznych stosunkach z musu — bronił się arcykapłan. — Jeśli nie będę z nim żył, to jutro moje niepewne i ramię jego oddzieli duszę moją od ciała mego. Strach przepełnia kości moje, tobie to mówię, prefekcie, a jednak muszę wywoływać uśmiech na wargi moje, kiedy on mię nawiedza.
Herod popadł w ponurą zadumę.
Z izby arcykapłana roztaczał się rozległy widok na Jerozolimę. Morze dachów, tonących w palmach i w sadach jabłonnych, okrytych śnieżnym puchem kwiecia, przelewało się u stóp świątyni i biegło daleko ku Wzgórzu Widzenia.
Nieruchomy błękit nieba tworzył nad miastem królów żydowskich kryształową kopułę o olbrzymim, — rażącym wzrok brylancie słonecznym w pośrodku, który lał pożogę promieni na rozesłane dołem siedziby ludzkie.
Hyrkan podszedł ku drzwiom i uchylił je znienacka, a kiedy się przekonał, że nikt ich nie podsłuchuje, podszedł na palcach do Heroda i szepnął do niego:
— Czemu sam nie wymierzysz sobie sprawiedliwości? Nie jestżeś na tyle mocny w swojej własnej mocy i mściwy w swej mściwości, by uczynić mu szybki koniec?
Herod zasłonił oczy i milczał.
— Nie jesteś dobrze widziany u Rzymian? — ciągnął dalej arcykapłan — i nie okazałeś, iżeś w czynie skory, a miecz twój nadąża myślom twoim?... Ja stary... ty pełen sił...
Ale prefekt trwał dalej w ponurem zamyśleniu.
— I cóż? mówże do mnie — nalegał arcykapłan — niema może w całej Judei dwóch ludzi takich, którzyby poważyli się mówić ze sobą tak otwarcie, jak my to czynimy. Czemuż dotychczas śmierć twego wielkiego ojca nie pomszczona? Mówże, prefekcie... czas nagli... ludzie Malicha otaczają mię i szpiegują... twój pobyt u mnie zbyt długi może kosztować drogo mnie i ciebie.
Herod powstał żywo, podbiegł do okna, jakby tknięty nagłem postanowieniem, wyciągnął zaciśniętą pięść ku miastu i krzyknął głośno:
— Malich zginie!
Arcykapłan zbladł, nagłym ruchem znalazł się przy nim, położył mu dłoń na ustach i szepnął:
— Ciszej, jeżeli ci życie miłe.
Ale on ujął obie dłonie arcykapłana w swe zahartowane w bojach ręce i, patrząc mu w oczy roziskrzonym wzrokiem, odezwał się głośno:
— Malich zginie! to ja tobie, arcykapłanie, poprzysięgam w obliczu świątyni i całego miasta.
Hyrkan, wyzwoliwszy się z jego przemocy, podbiegł znowu ku drzwiom, uchylił je nagle, wyjrzał do przedsionka, a nie znalazłszy nikogo, zwrócił się uspokojony do prefekta ze słowami:
— Jesteś szalony.
— Znalazłem radę.
— Jaką?
Herod nie odpowiedział wprost na pytanie, lecz z goryczą skarżył się:
— Zagadnąłeś mnie, arcykapłanie, dlaczego nie pomściłem dotychczas śmierci skrytobójczej mego ojca? Więc ci odpowiem. Niema sądu na ziemiach judzkich, ani sprawiedliwości. Niema stróżów praw, a są jeno malowane groby. Ani synhedryon, ani ty, arcykapłanie, ani żadna moc, ani nawet Jahwe nie zdolen sięgnąć po głowę prostego zabójcy.
— Nie bluźnij, prefekcie!
— Bluźnię! i bluźnić będę, bo choć Jahwe tak potężny jest, iż językiem wykąsa z dna morskiego nieprzyjacioły swoje, nie wykąsał dotychczas gwałciciela swych świątyń i zabójcy mego ojca, Malicha. Tak, prawdę rzekłeś, ty który jesteś arcykapłanem ginącej Jerozolimy. Ani ja, syn zamordowanego, prefekt rzymski, nie byłem w stanie cieniom mego ojca zabitego dać pokrzepienia przez wylanie krwi truciciela... bom słaby, jako wy i jako cały naród żydowski... bo lęk mię zdejmował, że za śmierć Malicha stronnicy jego wytoczą krew z moich dziatek i żony... bom oparcia nie widział nigdzie dla siebie na ziemiach judzkich.
Hyrkan słuchał go z rosnącem zdumieniem.
— I gdzieżeś to oparcie znalazł? — przerwał mu nagląco — jakąż wojnę zamierzasz stoczyć, i jakie króle przywiodą ci swe wojska na pomoc, abyś zgniótł warchołów Malicha i zemście swojej dał upust? Sam mówiłeś, iż Jerozolima ginąca...
Ale Herod wpadł już w jego słowa:
— Coś więcej powiem ci, frasobliwy Hyrkanie, powiem ci nawet to, przed czem zamykasz swe uszy i duszy swej każesz milczeć. Jest tak źle w dawnem królestwie Dawida, iż... ów wichrzyciel Malich, który otruł mi ojca, nie cofnie się nawet przed zabójstwem arcykapłana i rozleje krew na białych kamieniach świątyni...
— O kim mówisz? — zdołał Hyrkan zapytać, blednąc jak kreda.
— Tym arcykapłanem jesteś ty!
— Ja?? — szepnął dostojnik, wlepiwszy rozszerzone orbity swych stalowych źrenic w oczy prefekta.
— Tak, ty, Hyrkanie. Już mówią o tem w Syryi i nad jeziorem Genezaret i tu w mieście... mówią wszyscy, że w najbliższe święto Przaśników zginiesz, i że po godność twoją sięgnie Malich i obwoła się królem judzkim... Oto wieść, przez którą czynię cię bogatszym w doświadczenie...
Arcykapłan zgiął się i pochylił ku ziemi. Na twarz jego obrzękłą stąpiły starcze rysy, maskowane zwykle skupioną surowością. Drżał na całem ciele i jak małe dziecko wyciągnął ręce ku Herodowi.
— To nie może być — szeptał — święto Przaśników już bliskie...
— Bliskie — powtórzył, jak echo, Herod.
— Prefekcie — błagał Hyrkan — i któż mnie ocali...
Ów zaś, odparł twardo:
— Sam rzekłeś! niema mocy na ziemiach judzkich.
Arcykapłan osunął się na kolana, jął bić głową o stół i jęczeć:
— Jahwe, gdzieżeś jest, iż zwolisz na śmierć twego sługi najwyższego? Tyle lat czyniłem ci ofiary! i nie byłem przekupny! chodziłem przed Panem moim w całej mej godności i czystości, i taka hańba ma paść na głowę moją?
Ale wraz łzy przestały padać mu z oczu, a zaś strach przemożny począł nim targać i wlec go za włosy, zaczem przypadł do nóg Heroda i, obejmując jego stopy, błagał:
— Prefekcie, ratuj mnie! Widzisz mnie u nóg swoich! ja, arcykapłan, tarzam się w prochu przed tobą, bowiem prefektem rzymskim jesteś... Ratuj mnie! ja śmierci się lękam...
Herod patrzył na niego ze wstydem i żalem.
— Lękam się śmierci — powtarzał, szlochając dostojnik.
— Arcykapłani żydowscy umieli godnie umierać.
— Jerozolima ginie... nie żądaj odemnie, prefekcie, bym był mocny, kiedy moc od nas wszystkich odeszła.
— I jakąż tedy ja mogę ci dać ochronę? — pytał Herod zbolały.
Ale już Hyrkan podnosił się na kolana i, chwytając go za ręce, szeptał gorączkowo:
— Za tobą jest moc rzymska! za tobą jest Kasyusz!
Prefekt pochylił głowę i z głębokim smutkiem rzekł po chwili:
— Zgadłeś, arcykapłanie! to moja i twoja ostoja! moc rzymska i imię Kasyusza!
Ów zaś przyciągnął go ku sobie i pytał, patrząc mu natarczywie w oczy:
— Zgadłem zatem?... i ty schronisz się za moc rzymską? i ty pomścisz ojca twego mocą rzymską? i dlatego zawołałeś, że Malich zginie?
— Dlatego — odparł ponuro Herod.
— Czemużeś tak długo zwlekał?
— Walczyłem lata całe z sobą — tłómaczył się z goryczą prefekt — bo mi wstyd było, żem jest mniej Żydem, niż jest Malich, który mi zabił ojca sam przez się. Szukałem pomsty, szukałem sądu, szukałem rady i wsparcia na ziemiach żydowskich i nic z tego, coby powstało przeciw zbrodni, nie znalazłem... sam nawet w sobie dość mocy nie znalazłem... zatem niechaj mi pomści moc rzymska śmierć trucicielską rodzica. Ginie Jerozolima, Rzym wzrasta... To rzec musiałem sobie ze wstydem i boleścią... niechaj więc wzrasta Rzym...
Arcykapłan wstał z ziemi, blady i znękany, powlókł się do okna i długo patrzył z boleścią na ocean blasków, bijących od murów świątyni i od gęstwy dachów Dolnego Miasta; poczem, jak echo, powtórzył:
— Rzym wzrasta... To jedno, co wiemy i co nam zostało...

· · · · · · · · · · · · · · ·

Krwawa kula słoneczna staczała się do morza. Już fioletowe blaski poczęły oblekać mury i dachy Tybru na wschodnich krańcach miasta, kiedy pobrzeże całe stało jeszcze w płomieniach zachodu.
Od zapadającej w otchłań morską kuli słonecznej toczyły się fale rozpalonych rubinów, rozlewając prześwietloną, ognistą krew i czarodziejskie przędziwa złote.
Na nieboskłonie zachodnim olbrzymi tytan słoneczny, zapędzając rumaki swoje na nocny wypoczynek, zwracał się ku ziemi i kołami swego rydwanu i kopytami swego zaprzęgu wybijał w błękitach ujścia fantastycznym źródłom, które wylewały z siebie niepojęte barwy i czyniły gimnastyczne freski o rozszalałej orgii tonów.
Powierzchnia morza drżała aż po półokrągły widnokrąg milionami ócz, otwartych z podziwu i mrużących co chwila powieki od nadmiaru padających na nie blasków, ogni i płynnych, świetlistych farb...
Na zakręcie drogi stała gromadka żołnierzy rzymskich. Blachy ich zbroic i połyskliwe miecze świeciły zdaleka.
Stali w milczeniu, zwróciwszy wzrok baczny na bramę zachodnią Tyru, z której wytoczyło się kilka wozów i orszak jezdnych.
— Arcykapłanie — odezwał się w powozie mężczyzna o przenikliwych, niespokojnych oczach — sądzę, iż rad jest Kasyusz z wysłanników Jerozolimy. Złożyliśmy mu prawie pierwsi powinszowania z powodu zabicia Cezara. Cała Azya wysłała poselstwa swoje, ale myślę, iż nasze mu najmilsze. Wszak my jedni jesteśmy jeszcze prawie niezależni.
— Kto wie, co o tem myśli Kasyusz — odparł Hyrkan. — Prawda, że dla ciebie, Malichu, był bardzo uprzejmy... prawie, iż cię wyróżniał...
— Snać słyszał Kasyusz o tem — ów odrzekł, jak bardzo mój wpływ urósł w Jerozolimie. Rzymianie wiedzą o wszystkiem. Kto górą, ten dla nich coś znaczy.
Arcykapłan pokiwał głową i uśmiechnął się smutnie.
— I mnie tak się zdaje — rzekł po chwili.
Zaś Malich rozparł się w powozie i ciągnął dalej drwiąco:
— A widziałeś, arcykapłanie, jak prefekt Herod był dzisiaj uroczysty? Nie spojrzał nawet na mnie! O, ja wiem, co go boli. Ha-ha-ha! Lecz Kasyusz wie także, z kim trzymać trzeba. Jestże bowiem kto w całej Jerozolimie, ktoby się poważył wyciągnąć nademną swe ramię w miecz uzbrojone?
Hyrkan milczał.
— Nie umiesz mi odpowiedzieć, arcykapłanie? — nastawał Malich groźnie.
Dostojnik pobladł, spuścił oczy i nie odezwał się wcale. Zaczem ów stanął w powozie i krzyknął ku jezdnym towarzyszom:
— Zaświadczcie głośno tu wobec Tyru i wobec sadyby Kasyusza, czy jest kto taki śmiały od zachodu do wschodu ziemi, ktoby bezkarnie śmiał się na mnie targnąć!?
Ci zaś wraz błysnęli mieczami i krzykiem odpowiedzieli:
— Niema! niema! Proch z tego nie pozostanie, ktoby prawicę wyciągnął ku Malichowi z groźbą, a cóż dopiero z mieczami! Po trzykroć przewrócilibyśmy ziemię judzką i po trzykroć miecze nasze i ogień wyniszczyłyby Palestynę, jeśliby włos spadł z twojej głowy!...
Arcykapłan zadrżał.
Był w rękach przyszłego władcy.
Zwątpienie ogarnęło go całego. Uścisnął prawicę Malicha i rzekł drżącym głosem:
— I jam jest z tobą!
Malich uśmiechnął się drwiąco i już nic nie odrzekł.
Kiedy orszak cały zbliżył się do zakrętu drogi, biegnącej tuż nad brzegiem morza, które stało jeszcze całe w ogniach purpurowych, i kiedy dostrzeżono oddział rzymskich żołnierzy, arcykapłan wykrzyknął słabym głosem:
— Niech żyje Kasyusz!
Ale jego towarzysz skinął ręką na swoich, aby milczeli, do Hyrkana zaś rzekł twardo:
— Z tobą arcykapłanie, jadę ja, Malich. Pozostaw dla mnie te okrzyki.
Jezdni wybuchnęli szyderczym śmiechem.
W tej samej chwili oddział rzymski zrównał się z powozem.
— Stać! — rozległ się rozkaz.
Woźnica osadził na miejscu konie.
Dowódca z podniesionym mieczem krzyknął:
— Jestże wśród was Malich?
— Jestem! — zawołał wezwany, powstawszy.
— Poznaję cię — brzmiała odpowiedź trybuna, poczem ów zwrócił się do żołnierzy:
— Oto on! Czyńcie swoją powinność!
Sześć mieczów błysnęło w powietrzu i sześć ognistych węży, całowanych krwawymi blaskami zachodu, zaszyło się w ciało Malicha.
Trup jego zwalił się na siedzenie, bluzgając posoką na szatę arcykapłana.
Szał ogarnął jezdnych. Kilkadziesiąt orężów zamigotało w powietrzu. Tumult uczynił się piekielny dokoła garstki rzymskich centurjonów. Ci zaś stali w bojowym ordynku, nieruchomi, jak statuy bronzowe.
Lecz Hyrkan zerwał się i, nim doszło do walki, pytał głośnym krzykiem:
— Kto zabił Malicha?
Trybun rzymski rzucił dwa krótkie, piorunujące słowa:
— Rozkaz Kasyusza.
Dobyte oręże zadrżały. Bladość okryła wszystkich.
Nikt już o nic nie zapytał.
Płonące słońce wpadło w głębiny morskie, gasząc wzniecone barw pożary.

· · · · · · · · · · · · · · ·

W mrokach nocy zdążał orszak poselski ku Jerozolimie, unosząc z sobą w milczeniu krwawe zwłoki.
Arcykapłan zaś modlił się w duszy:
— Jahwe, jesteś wielki! Oto bronisz żywe i mścisz umarłe rzymską mocą.




MISJA ANANA.

Pod wieczór nadeszły wieści wstrząsające do Jerozolimy, iż wojska rzymskie nadciągają ze wszystkich stron pod święte miasto i tak legja piąta przez Ammaus, legja dziesiąta przez Jerycho, na czele zaś sił bojowych sprzymierzeńców, legji dwunastej i trzech innych sam Tytus podąża z machinami oblężniczemi i olbrzymim taborem.
Wkrótce zbiegowie ze wsi Gabat Saul donieśli, iż wódz rzymski rozbił tymczasowy obóz na noc w Dolinie Cierni w odległości trzydziestu stajań od murów stolicy.
Nad miastem unosiła się na sępich skrzydłach przepowiednia jeremiaszowa: „nie było w dzień zapalczywości pańskiej ktoby uszedł a postał.“
Strach zatargał milionową ludnością. Dopóki nadchodziły echa walk oblężniczych z miast dalekich, dopóki biły tarany w wieże i mury Jotopaty, rzeczywistość zdawała się być bardzo daleką, tak daleką, jak wielką była duma przybytku pańskiego.
Nagle struchlały serca i oczy stały się białe białością przerażenia.
Przez całą noc nikt nie spał w Jerozolimie. W tysiącach domów płacz starych ludzi budził niemowlęta. Z murów Antonji, z kolumnad świątyni, z Górnego i Dolnego miast, z Wieży Kobiet i Psefalos poglądali wojownicy w dal, unosząc w górę ciężkie, uznojone walkami bratobójczemi, powieki.
Zdumiał się Eleazar, przywódca Gorliwców, którzy ze Świątyni Salomonowej uczynili sobie zbrojny obóz, kiedy mu doniesiono o północy, iż jakowyś żyd, który nie chce wyjawić swego nazwiska, pragnie z kim koniecznie mówić.
— A może zbiegł z wojska rzymskiego? — pomyślał tyran.
— Wpuścić go — wydał rozkaz.
Po chwili zjawił się przed nim wysoki mężczyzna o czarnym, bujnym zaroście, o ascetycznej twarzy, z której dwoje ócz pełnych świetlistych promieni patrzyło na niego przenikliwie.
— Kto jesteś? — rzucił dowódca pytanie.
— Jestem Anan, syn Masbalosa — brzmiała odpowiedź.
— Czego chcesz?
Przybysz popatrzył na niego wzrokiem spokojnym, mocnym i rzekł:
— Przymierza między ludem a Panem.
Eleazar uśmiechnął się drwiąco.
— Słabo uczony jesteś w pismach Zakonu — odezwał się — przymierze zostało zawarte między mną a Panem z dawien dawna. Ja zastępuję lud. Nie wiesz-że gdzie przebywasz i gdzie moja kwatera?
Anan przymknął oczy z boleścią i tak mówił po chwili:
— Wiem ja, kim jesteś i gdzie przebywasz. Pod nogami twoimi podłoga komnaty arcykapłańskiej.
— Nie jest-że to dowód, iż Pan jest ze mną? — zagadnął go Eleazar — czy ktokolwiek przedemną był tak blizko Pana, jak ja jestem? nie zawaliłbyż się nademną dach świątyni, gdyby serce moje i myśli moje pełne były przewrotności? Idź i nawracaj innych. Ludzi Jana i Szymona. Mnie daj pokój. Samozwańczych proroków nie lubię i zawsze każę ich ćwiczyć batogami na stopniach świątyni. Idź zatem biedny człowieku, póki jestem cierpliwy.
Ale Anan ani drgnął.
— Eleazarze, synu Szymona — zawołał podniesionym głosem — nie jestem ja jako niejeden z fałszywych proroków, którzy za jeden talent gotowi sprzedać cały Zakon Pański. Trwałem czterdzieści dni na pokucie w Dolinie Cierni i Pan mówił do mnie.
Wódz Gorliwców zawahał się. Już ognie gniewu migotały w jego oczach, ale przemógł się i zapytał:
— Widziałeś wojska Tytusa? jego samego widziałeś?
— Pan kazał mi iść — odparł przybysz — abym głosił słowa jego, zanim w Dolinie Cierni noc minie. Słuchaj zatem, co powiem.
Tyran zerwał się z siedzenia i blady z rozdrażnienia, wskazał mu drzwi.
— Wychodź co prędzej, jeżeli nie łakniesz widzieć krwi na skórze swojej.
Ów zaś podniósł w górę rękę i zawołał:
— Skóra moja jako piec wygorzała od gwałtu głodu. Nie straszny mi będzie żaden cios. A zaś mówię tobie Eleazarze, synu Szymona, uczyń pokój między tobą a Janem i Szymonem, abyście mieczów swych nie kalali w bratobójczych walkach, a połączyli wszystkie swe bronie przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi. Uczyńcie tak, a Pan da skoro świt zwycięstwo w ręce moje.
Przywódca Gorliwców zamyślił się głęboko. Znał on dobrze bezmierną zuchwałość i odwagę ludzi, ogarniętych szałem religijnym. Wszakże z takich złożył swoje wojska, rzucając je na wszystkich, którzy nie szli pilnie za jego rozkazami.
— Z kim będziesz walczył? — rzucił mimowoli pytanie.
Ananowi rozszerzyły się źrenice pod naciskiem wewnętrznego ognia, który buchnął ze źrenic jego.
— Z Tytusem! — wyrzucił słowo z krtani.
Tyran zadrżał. Błysk myśli, iż wódz rzymski może poledz z ręki żyda, porwanego wichrem Pana, oślepił go zupełnie.
Spojrzał prawie z pokorą na człowieka, który głosił rzecz tak straszną i tak wielką.
— I cóż chcesz, aby się stało? — zapytał go po chwili zmienionym głosem, udając, jakoby nie rozumiał jego słów poprzednich.
Wówczas ów przemówił, przymykając powieki i słuchając głosu wewnętrznego:
— Trzej tyranowie naszego miasta wezmą za wodza Pana zastępów. Bowiem jako burze wozy jego, jako orłowie konie jego. I nie będą zabijali braci swych w walkach krwią ciężarnych i nie będą palili spichlerzów ich pełnych zboża, i nie będą czynili żadnego gwałtu własności ich i kobietom ich, i będzie miasto jako jeden obóz, a wojownicy jego jako jedno wojsko. I nie będą wystawiali przeciw sobie straży nieprzyjacielskich ku gubieniu swemu, ale wystawią je wspólnie przeciw wrogowi rzymskiemu, aby dziedzictwo wasze nie obróciło się do cudzych, domy zaś wasze do obcych. To rzekł Pan Zastępów, kiedym na modlitwie trwał i to mi kazał głosić.
Eleazar zaś pomyślał:
— Jeśli tak stanie się i człowiek ów nachyli do słowa swego uszy Jana i Szymona, których zwalczam i zwalczyć nie mogę, któż będzie tym wszystkim rozkazował, jeśli nie ja, skoro stworzyłem sobie ze świątyni najpotężniejszą twierdzę? i przez kogóż Pan dać może wybawienie, jeśli nie przezemnie, który dbam o czystość obyczajów ludu? i żali wówczas wojska Jana i wojska Szymona nie staną się memi wojskami, miasto zaś całe stronnictwem mojem? I któż wiedzieć może, czy Pan nie wysłał człowieka tego ku mojemu podniesieniu wówczas, gdy moi wrogowie potracili głowy w obliczu nadchodzącego Tytusa?
Zwrócił się przeto do przybysza i rzekł:
— Niechaj stanie się według słów twoich i rozkazania Tego, który przez ciebie mówi. Skoro świt miecz mój obrócę razem z tobą przeciw Rzymianom, aby Pan podał ich w ręce nasze. I niechaj pokój będzie między mną i Janem, między mną i Szymonem, i takoż między Szymonem i Janem i wspólne nasze ramię i miecz przeciw nieprzyjaciołom ze zachodu. Niechaj Pan zastępów uczyni chorą skórę moją i połamie kości moje, jeżeli słowa moje stałyby się li wiatrem tylko.
Ów zaś wzniósł ręce w górę i trwał na krótkiej modlitwie.
— Ananie, synu Mashalosa — dorzucił jeszcze tyran Eleazar poruszony głęboko — stań przed obliczem Jana i obliczem Szymona i powiedz to, coś mi rzekł, i to, com ja ci powiedział, i jakie jest rozkazanie Pańskie.
Przybysz uczynił pokłon i wyszedł z kwatery wodza. Straż wiodła go koło ołtarzy ofiarnych w dół przez podwórza ku potężnym stopniom świątyni.
Noc była ciemna, bezgwiezdna.
Kilkakrotnie zapadli się w bagna krwi lub natknęli się na stosy martwych ciał.
— Żali tylu pątników, — pytał Anan strażników — przybyło z Jerozolimy i składają tak liczne ofiary, iż ogień nie może ich pochłonąć ani krew ich nie może odpłynąć.
— Gdzieżeś to był człowieku? — zapytano go drwiąco.
— Trwałem na pokucie przez dni czterdzieści na pustyni — odparł natchniony przybysz.
— Ha-ha-ha — rozległ się rubaszny śmiech żołnierzy.
I wraz objaśniał go jeden ze zbrojnych.
— Zaczem nie wiesz — mówił — iż ludzie Jana z Gischali usiłują wyprzeć nas z przybytku pańskiego i naciskają nieustannie? Wystawili przeciw nam kusze i balisty. Pątników to jeszcze przepuszczają za okupem, ale nie bacząc na nic, rzucają nawet w czasie ofiar dzidy i głazy i kładą śmiercią przy ołtarzach kapłanów i pielgrzymów na równi z naszym żołnierzem na murach. Ich to krew i ich to ciała gniją dokoła. Czasu nam brak na palenie lub chowanie trupów, bo musimy oganiać się orężem!
Anan stanął pośrodku podwórza ofiarnego, wzniósł w górę ręce, modlił się, łzy zaś gęste rosiły jego twarz ascetyczną.
Nakoniec znaleźli się na dole.
Tu straż pozostawiła przybysza samemu sobie.
— Idź prosto przed się — dano mu radę na odchodnem — nogi przyprowadzą cię tuż pod Antonję.
Anan podziękował im i szedł przed się.
Dziw go jednak zbierał. Jakże to mogłoby być, aby między świątynią a zamkiem, zajętym przez Jana nie było żadnych budowli. Wszak, kiedy opuszczał miasto święte, idąc na pustynię, na tem miejscu stała cała dzielnica, gęsto zamieszkała.
Ale istotnie, jak daleko okiem rzucił, nie mógł nic dojrzeć dokoła w ciemności. Tylko nogi plątały mu się między kłodami, lub co chwila zapadał w dół.
Wziął się na prawo doliną Tyropojon. Minął most. Wdali na lewo dostrzegł kontury pałacu Asmonejczyków, pod sobą zaś widział w odległości kilkuset kroków płonące ogniska przed Antonją. Strach go zdjął. Nie poznawał okolicy. Wszakże na lewo powinien był mieć wielkie domostwa i bogate sklepy i spichlerze. Tymczasem źrenice jego nie dostrzegały nawet śladu budynków.
Przetarł oczy raz i drugi.
— Czy mię wzrok mami? — pytał sam siebie — wszakże dokoła mnie równina?
Drżąc na całem ciele podbiegł do żołnierzy wartujących pod zamkiem.
— Czy tu Antonja? — pytał ich z przestrachem.
— Tutaj włóczęgo — usłyszał brutalną odpowiedź.
Wraz zaś drugi zagadnął go:
— Niesiesz-li pieniądze dla wodza czy swoją skórę do wyprawienia?
— Przybywam z wieścią o Tytusie — odparł cicho Anan, wstydząc się własnych słów.
Wojacy spojrzeli jeden na drugiego.
— Daj go sam! — zawołano z daleka, kiedy wieść rozeszła się o tem między żołnierstwem.
Pokutnik nie słyszał ani drwin ani tych nawoływań. Mroki opadały jego mózg:
— Panie zastępów! — zawołał na cały głos — czyżem wzrok utracił? dlaczego tak mnie karzesz?
Poczem jeszcze raz zwrócił się do żołnierzy, grzejących się przy ognisku.
— Powiedzcie mi, błagam! jestże to naprawdę zamek Antonja, który stoi przedemną?
Hulaszczy śmiech wybuchnął wśród żołnierzy.
— A jakże to nie ma być Antonja — jeden z nich litościwszy odpowiedział — skoro tu mieszka nasz wódz z Gischali.
Anan przetarł oczy.
— Gdzież zatem jest dzielnica bogata, która biegła doliną Tyropojon?
— Ha-ha-ha! ha-ha-ha! — rozległ się ryk śmiechu dokoła.
Wraz żołdak jeden szarpnął go za ramię i zapytał szyderczo:
— Ho-ho! ptaszku! mów ino, coś ty za jeden? a nie kupczyk przypadkiem, który handlował łakociami i złotem pod murami świątyni? chcesz nas wyciągnąć na słowo, gdzie łup ukryliśmy? a chcesz ty potańczyć na kiju nad ogniem?
Ale ów litościwszy ujął się za przybyszem:
— Dajcie mu pokój. On rozum postradał. Nie pamięta wypadków.
Anan zaś uchwycił za rękę żołnierza i całując go w naramiennik żelazny, błagał:
— Mów! jakie tu zaszły wypadki! przez dni czterdzieści nie byłem w świętem mieście.
Wówczas tamten spojrzał na niego podejrzliwie, ale natchniona twarz Anana ujęła go za serce.
— Patrz — rzekł do pokutnika — to wszystko, co tu było między murami obronnemi świątyni, pałacem Asmonejczyków i Antonją, wszystkie sklepy, magazyny, domy mieszkalne, wszystkie banki i spichlerze poszły z dymem.
— Kto spalił? — zapytał cicho Anan.
Huragan śmiechów ponownie wybuchnął wśród wojaków.
— Nasz wódz Bargiora — odparł litościwy żołdak.
— Dlaczego?
— Niełebski jesteś człowiek, skoro nie możesz się domyśleć. Abyśmy łatwiej mogli się dobrać do skóry Eleazara, który się zamknął w świątyni! Przed murami mamy teraz równinę, na której chytrzy Gorliwcy nie mogą się już przyczajać i napadać na nas z nienacka.
Anan zadziwił się. W głąb jego duszy wstępował chłód i mrok przerażenia. Potężne kleszcze objęły jego serce osłabione i naciskały ze straszliwą siłą. Patrzył dokoła siebie prawie obłędnym wzrokiem.
— Do wodza z nim! do wodza! — rozległy się zewsząd nawoływania.
Popychany, bity, nie pomny tego, co się z nim dzieje, znalazł się w dolnej, kamiennej izbie, pełnej rynsztunków wojennych i pocisków.
Przed nim stanął mężczyzna nizki, krępy, patrzący zyzem. Górne białe zęby zachodziły na jego dolną wargę.
— Skąd jesteś — rzucił pytanie Jan Bargiora.
— Anan, syn Mashalosa, rodem z Jerozolimy.
— Tu masz rodzinę?
— Mam starą matkę.
— Nikogo więcej?
— Nikogo.
— Masz majątek?
— O tak.
— Wiele wart?
— Wart kilka talentów.
— Dasz go zatem na rynsztunek dla moich żołnierzy.
— Dam na wojnę z Rzymiany.
To mówiąc Anan, podniósł w górę ascetyczną głowę. Opanował już okropne wzruszenie i patrzył wzrokiem jasnym, natchnionym na stojącego przed nim dowódcę.
Ów przygryzł silniej zębami dolną wargę, a potem wyrzucił z gardła urwany rozkaz:
— Dasz mnie na wojnę z wrogiem.
Ale przybysz zatopił w nim głębokie spojrzenie.
— Z którym? — zapytał przeciągle.
Jan Bargiora przestąpił z nogi na nogę. Powieki poczęły mu latać z gniewu szalonego.
— Milcz! — krzyknął charczącym głosem — lub na tortury!
Atoli Anan, jakby nie słyszał tej pogróżki odezwał się głośno:
— Przez moje usta woła do ciebie Pan, Janie z Gischali, synu Lewiego, abyś połączył ramię i oręż swój z ramieniem Eleazara i ramieniem Szymona i zapomniał o tem, co było wczoraj i uczynił przymierze między ludem a Panem, a wówczas przez ręce moje Pan da wam zwycięstwo nad Tytusem.
Tyran spojrzał na niego, zmrużywszy oko, poczem rzekł oschłym głosem:
— To już wszystko?
Ów zaś prawił dalej:
— Eleazar, któremu objawiłem wolę Pana, śle mię do ciebie Janie Borgioro z tem, iż uczyni rozkazanie Pańskie, i wystawi straże już nie przeciwko tobie, ale przeciw wrogowi z zachodu. Skoro świt tylko wyruszy Tytus z Doliny Cierni i będzie podan w ręce nasze, jeżeli trzech stanie za jednego i jeden za cały lud. To Pan kazał mi rzec.
Tyran oparł się całem ciałem na rękojeści miecza, wbitego w belkę podłogi i zapytał przybysza z nienacka:
— Czy dasz majątek?
— Dam na wojnę z Rzymiany.
— W moje ręce?
— W twoje ręce, jeżeli staniesz za trzech.
Krótki, zły uśmiech, prawie niedostrzegalny dla otoczenia przebiegł po wargach tyrana.
— Stanę za trzech — odparł zimnym głosem — skoro jest taka wola Pana zastępów. Idź i głoś jego rozkazanie Szymonowi, abyśmy skoro świt uderzyli wspólnie na wroga.
Równocześnie zaś myślał:
— Przyczaję się. Zwinę straże wystawione przeciw świątyni, gdzie broni się Eleazar i przeciw Dolnemu Miastu, skąd mię napada Szymon. Niech głoszą ludzie po mieście, iż chcę pokoju. I tak żaden nie zdoła skrycie mię napaść. A skoro odniesiemy choćby najmniejsze zwycięstwo nad Rzymiany i jeden z nich mniej czujnym się stanie, zawładnę albo świątynią, albo Dolnem miastem i tak upokorzę mych wrogów najstraszliwszych.
Głośno zaś wydał rozkaz:
— Powiedźcie tego natchnionego męża ku strażom Szymona i wydajcie go w ich ręce, czyniąc mu honory najwyższe.
Stało się przeto, iż, Anan, pustelnik, szedł środkiem wojsk Jana z Gischali i opuszczali przed nim broń dziesiętnicy i setnicy i pomruk zdrowień witał go i żegnał aż do ostatnich placówek.
Stąd krętemi ulicami szli szybko w stronę Górnego Miasta, było już bowiem bardzo po północy i wkrótce świt mógł się począć na wschodzie.
Jeszcze nie minęli jednak dzielnicy górnego przedmieścia i droga daleka czekała ich do pałacu Heroda, w którym miał główną kwaterę tyran Szymon, syn Giory, kiedy potężny blask światła uderzył oczy Anana.
— Żali na wschód idziemy i dzień się poczyna — zawołał zbolałym głosem — czy też słońce zapomniało zajść nad Jerozolimą ze wstydu nad jej upadkiem i tak krwawo świeci?
Ludzie Jana nic nie odpowiedzieli.
W oczach ich żarzył się ponury gniew i zaciekłość.
Potężny ogień rósł coraz bardziej w miarę jak się zbliżali. Z dołu główną ulicą czarny tłum gnał wśród przerażających okrzyków bólu i rozpaczy.
Kilku młodzieńców przebiegło koło nich w panicznym strachu, rzuciwszy broń na widok straży.
— To nasi ludzie — rzekł jeden z żołnierzy Jana — nie poznają nas!
Zatrzymali starca, który spazmatycznie trzymając za ręce dwóch młodych chłopców, rzucił się przed nimi na kolana.
— Pomiłowania! — szlochał starzec — ja wasz brat i z tej samej krwi judzkiej! nie szargajcie siwizny mych włosów krwią! wiodę pacholęta Izajasza! krwi są królewskiej! ojca im zabito, kiedy składał ofiary! Teraz ludzie Szymona zamordowali im matkę i spalili domostwo! pomiłowania dla moich białych włosów i dla tych drobnych kwiatuszków!
Anan chciał mówić dłużej ze starcem, ale mu nie zezwolił dowódca straży.
— Zejść nam trzeba z drogi tłumowi — zawołał na swoich — bo inaczej nas zaleją i zatratują, zanim dobędziemy mieczy!
Stanęli w zaułku ciemnym, skąd przerażający widok rozściełał się przed ich oczami.
Zdawać się mogło, iż pół miasta płonie.
Purpurowe chmury, od dołu plujące złotym deszczem, unosiły się w przestworzach nocy, potężniejąc z każdą chwilą. Coraz to z innego dachu buchał najpierw jeden i drugi język płomienisty, aż wkrótce słup ognia strzelisty brał wszystko żywe i martwe w swoje posiadanie. Piekielny jęk tłumów uciekających przed razami mieczów, i przed żarem pożogi napełniał skowytem umierającą noc.
Kiedy to Anan ujrzał, rozdarł szaty i wybuchnął szlochem.
— Miasto Dawidów — wołał w spazmatycznym jęku — miasto Salomonów! na takież przyszło ci upodlenie?! Także to Pan nawstecz cię obrócił? i przyzwał czas, aby potarł twoją wspaniałość i wielkość i aby splugawił cię między narodami? O Jeruzalem! Jeruzalem! popadłoś między czterech wrogów! i stało się, iż owcą jest Rzymianin, lwem zaś i lampartem i wilkiem są twoi właśni tyranowie!
Padł na ziemię i proch sypał na swoją głowę.
A zaś olbrzymia fala ludzka zbitych razem kobiet, niemowląt, mężów i starców, gnała jak namuł pędzony wodami powodzi. I wszystkie oczy były białe od obłędu i wszystkie usta otwarte w przerażającym okrzyku i wszystkie ramiona wytężone przed się w poszukiwaniu drogi do ucieczki i wszystkie nogi deptające, cokolwiek padło pod nie, chociażby ciała własnych matek.
Żołnierze Jana porozumiewali się ze sobą.
Nakoniec dowódca przystąpił do Anana i krzyknął:
— Chroń się z nami do Antonji! za tłumem nadciąga Szymon ze wszystkiemi swemi siłami! Ostać tu nie można, ani dziś do niego dotrzeć! uciekaj z nami! Oto Szymon pali dzielnicę naszych stronników!
Zaczem ów zbolałym głosem błagał ich:
— Los mój niechaj się wypełni. Wy czyńcie, co macie czynić.
Żołnierze opuścili go w mgnieniu oka, mieczami i sztyletami torując sobie drogę w pośrodku zalewu bezdomnych zbiegów.
Nakoniec z głębi potwornych płonącego miasta wynurzyły się zbrojne szeregi.
Kiedy już zbliżyli się na sto kroków od miejsca, gdzie leżał Anan, ów zerwał się i ogarnięty wichrem natchnienia biegł ku nim z rozwianemi szatami.
— Stójcie — krzyknął na straż przednią — Jeruzalem woła przezemnie! Tytus pod bramami miasta! Jeruzalem woła przez usta moje!
Straszliwe akcenty bólu, wbite w jego słowa, przejęły dreszczem żołnierzy. Zatrzymali się zmieszani.
— Wiedźcie mię do Szymona, syna Giory! jam wieszcz rzeczy idących! Jerozolimy losu i waszego losu! wiedźcie mnie coprędzej, nim świt się uczyni!
Ale oto sam wódz nadjechał na koniu okrytym zdobnym czaprakiem.
— Co tu za zamęt? — krzyknął na swoich ludzi.
W tej samej chwili Anan z rozwianym włosem przyskoczył do jego konia, uchwycił za uzdę i wołał z niesłychaną mocą:

— Szymonie, synu Giory! tyranie Jerozolimy! trzech was rozdarło miasto święte! Rzymianin pod murami miasta, a wy pławicie się we krwi obywateli i z dymem puszczacie domostwa swych braci! kalacie świątynię i prochy królów! Szymonie! Pan woła przez moje usta! ukórz się! schyl swoją głowę zbrodniczą! bij całem ciałem o stopnie świątyni! wzywaj sądu nad sobą, iżeś uczynił złe i potworne! niegodne ramię twoje, abyś walczył z Rzymiany! przeklęty ród twój cały do ostatniego w pokoleniu.
Wściekłość szarpnęła tyranem. Chciał ciąć go mieczem, ale koń, przerażony straszliwym wzrokiem Anana i jego głosem, zaczął stawać dęba i rzucać się przerażony.
Pustelnik przejęty nadludzką mocą, osadzał konia na miejscu i wołał jeszcze:
— Jam sługa Pana! i jego woli posłaniec! Koniec tobie i wszystkim wam tyranom! Bóg Izraela przeklął was jako wrzody na ciele judzkiem i woła mścicieli z grobów otwartych.
Obłęd ogarnął go religijny.
— Wstaną umarłe i bronić będą grodu Świętego! i połączą ramiona z ramieniem Pana! a wam zczeźnienie! i nieukojona śmierć!
Rumak przerażony wyrwał się z jego rąk, wspiął w górę i przewalił w tył wraz z jeźdzcem.
Straszliwy krzyk wyrwał się z ust żołnierzy.
Ale z pod cielska konia podniósł się Szymon zbielały od wściekłości i bólu i krzyknął ku zbrojnym:
— Wziąć tego proroka i wrzucić do płonącego domu! niech na wozie ognistym gna do nieba! Jam dobry.... oświecam drogę Rzymianom, by przyszli rychlej pod miecz! Proroku! prorokuj nam!
Szyderczy śmiech kilku tysięcy żołnierzy rozległ się echem wielokrotnem wśród walących się domów i trzasku pożaru.
Sto rąk podniosło Anana, sto rąk wyrzuciło go w górę. Ciało pustelnika opisało straszliwy łuk w powietrzu i runęło w głąb buchającej pożogi.




GODY HERODOWE.

Do komnaty Maryammy zapukano nieśmiało.
Nie zwracała na to uwagi. Czyniła właśnie przegląd swych wdzięków przed polerowanem zwierciadłem jako że miała wejść po raz pierwszy po ślubnym obrzędzie do łoża królewskiego.
Dumna była z siebie.
Młodzieńcze jej ciało ujęte we wdzięczne formy zachwycało jej własne oczy niepokalaną białością skóry i powabem aksamitnej miękkości. Wodospad płomiennych złotych włosów przesłaniał kuszące zmysłowe linje jej kształtów, dając blask jeszcze większy jej twarzy uśmiechniętej zwycięzko, jej piersiom falującym mocno pod uderzeniem łaknącej krwi, jej zaciśniętym udom zwartym szlachetną, ścisłą, padającą prostopadle w dół linją.
Pukanie powtórzyło się z większą mocą.
Zmarszczyła brwi.
— Któżby śmiał z obcych — pomyślała — lub ze świty w takiej chwili wdzierać się do mojej komnaty?
Ale czoło jej wygładziło się w mgnieniu oka.
Serce zabiło w niej gwałtownie.
— Zaiste to Herod! — szeptała w głębi duszy — rzucił ucztę, bo łaknie mych pieszczot. Jeszczem nie nadążyła wziąć wonnej kąpieli a on już tu!.. tęskni do moich ramion... on król! powolny będzie swej żądzy i moim słowom pieszczotliwym.
— O szczęście moje wielkie! — powtarzała z uniesieniem radosnem — o dniu czarowny, w którym Herod rzucił na mnie po raz pierwszy wzrokiem pożądliwym! o piękne godziny, w których mi przyjdzie dzielić z nim tron i łoże!
Zarzuciła leniwym ruchem miękką, przeźroczystą osłonę na ramiona, błyszczące bielą wypukłą i na odurzające powabami kształty swych bioder, poczem podeszła ku podwojom.
Uchyliła kotarę i ucho przyłożyła do drzwi.
Po wargach czerwonych jak róże Hebronu prześlizgnął się wąż, uśmiech wyzywający.
— Kto tam? — zapytała pieszczotliwie.
Pukanie powtórzyło się po raz trzeci.
— Herod ciekaw — pomyślała przebiegle — czy przeczuję jego obecność.
Odwróciła głowę, uchyliła drzwi i rzekła mdlejącym głosem:
— Wejdź...
Do komnaty wsunął się szybko starzec zgięty, o przerażonych oczach i żółtem jak wosk obliczu.
— Marjammo — szepnął — wnuczko moja...
Kobieta na dźwięk głosu obcego krzyknęła i konwulsyjnym ruchem obcisnęła dokoła siebie zasłonę.
Rzuciła na przybysza prawie nieprzytomnym wzrokiem.
— Ktoś ty?? jak śmiałeś??
— Ciszej! bo mnie zgubisz! Nie poznajesz mnie?
— Nie —!
— Jam twój dziad, Hyrkan, arcykapłan Jerozolimski, wzięty przez Bazaframesa do niewoli. Na wieść o twoich godach weselnych wracam z nad Eufratu. Ziomkowie wykupili mię łzami i złotem.
Marjamma drżała przerażona, patrząc na niego szeroko otwartemi oczami, nad któremi ogniste brwi wygięły się jak łuki piorunów.
— Nie poznaję ciebie — szepnęła wzruszonym głosem — kto ci zwolił tu wejść?
Starzec spojrzał na nią przez łzy.
— Jakże to być może — mówił — abyś zapomniała rysy swojego dziada? takem się zmienił w niewoli? Patrz! wszakże widzisz te uszy odgryzione mi przez Antygona, iżby gwoli kalectwa pozbawić mię godności arcykapłańskiej!
Marjamma opanowała pierwszy strach i zapominając o tem, iż naga w przeźrocznej li tylko osłonie stoi przed starcem, przejęta niepojętem zdarzeniem, szybko skoczyła ku podwojom i zamknęła je przezornie.
— Dziadku! — przemówiła do niego mięko — tyżeś jest? ale jak tu wszedłeś? kto cię tu wpuścił? on-że, sam, Herod?
Starzec zgiął się jeszcze bardziej ku ziemi.
— Przygnała mię tęsknota za świętem miastem.
Marjamma potrząsnęła głową tak, iż płomienie włosów zakołysały się koło niej jak pożar niecony wichrem i odparła z przestrachem:
— Źleś uczynił dziadku. Nie znasz-że Heroda? Jak władzy jest bardzo łaknący? pocóż sam wchodzisz w jego ręce — ty, który byłeś arcykapłanem i tak wielkie miałeś znaczenie u ludu?
Hyrkan pogładził siwą brodę.
— Wiedziałem ja to wszystko — mówił — ale wiedziałem to także, iż Herod bierze ślub z moją wnuczką, i że gwoli temu krwie nasze, moja i jego stają się sobie bliskie. Jakżeby śmiał Herod wystąpić zbrodniczem wystąpieniem przeciw Panu i przelać krew twojego dziada? Pan zastępów, którego oczy są nad wszemi drogami, kierował sercem mojem i drogą moją i tu mię przywiódł, bym jeszcze raz mógł ujrzeć oczami mojemi Święty Przybytek w złotych blachach świecący. I da Pan zastępów, iż on nie będzie dybał na moje życie jako ptasznicy, zastawiający poniki i sidła. Moje oczy patrzą w stronę, gdzie groby moich są tęskniące za mną a zaś nie patrzą ku stopniom królewskiego tronu.
Kobieta spojrzała na niego z rozrzewnieniem. Łzy jęły spływać z jej rzęs długich, świetlistych. Padła na łoże okryte bisiorami, otrojne w płonące lampy i twarz bolesną ukryła w dłoniach.
— Dziadku! dziadku! — szeptała — źleś uczynił, iżeś posłuchał swojej tęsknoty.
Ale wraz podniosła głowę i zapytała go głośno:
— Kto cię tu wpuścił? czy on już wie o twojem przybyciu?
— Zgoła nic nie wie — odrzekł Hyrkan — od trzech dni jestem w Jerozolimie i szukam drogi do ciebie. Nikt nie wie o mojem przybyciu oprócz rzezaka ofiarnych bydląt. On to, przywiązany bardzo do mnie, dotarł do starej klucznicy pałacu, swej siostry i błagał ją, iż mię wpuściła do twojej komnaty.
— O, to dobrze! — odezwała się Maryamma — możesz spokojnie pożegnać się ze mną i opuścić Jerozolimę.
Hyrkan spojrzał na nią przerażony.
— Opuścić Jerozolimę? — powtórzył zdławionym głosem — co mówisz wnuczko ukochana? takie ty masz twarde serce przeciwko dziadowi swemu, iż wypędzasz go za mury świętego miasta?
— Dziadku! a cóż ja uczynić mogę dla ciebie? wolę wiedzieć, iż żywym jesteś zdala odemnie, jak że zabity ległeś w blizkim grobie.
Arcykapłan wyprostował się. Wystraszony uśmiech wpełznął na jego wargi.
— Jakże to Marjammo — pytał — to Herod nie jest zakochany w tobie?
Kobieta zmrużyła oczy.
— Kto go zna — szepnęła.
On zaś pogłaskał znowu brodę i obrzucił ją wzrokiem.
— Z krwi arystobulowej jesteś — mówił dalej ciepłym głosem — i wzięłaś w siebie całą piękność rodu. Jest-że mężczyzna tak ślepy, któryby nie odzyskał wzroku, uczuwszy się blizko ciebie? jest-że tak zimny, w którymby krew nie zagotowała się jako wrzątek, skoroby wziął cię w ramiona swoje?
Radosne westchnienie wyrwało się z jego starczych piersi.
Kobieta stanęła cała w płomieniach. Przypomniała sobie swą nagość.
— Nie patrz na mnie dziadku — błagała szeptem, wtulając się w fale miękkich puchów, zalegających łoże królewskie.
On zaś, nie zważając na jej prośby, objął jeszcze raz wzrokiem przenikliwym wszystkie jej wdzięki, poczem przemówił w te słowa:
— Wiedział Pan zastępów, co czynił ze mną, budząc we mnie tęsknotę za rodzinnem miastem. Piękność twoja Marjammo będzie orędziem mojem do Heroda. Nie ma rzeczy, którejby mógł ci odmówić, kiedy cię zazna. I nie będzie chciał wlać kwasu w pieszczoty twoje przez śmierć moją. Wiem, co czyniła odwrotnica Izrael. Chodziła pod każdą górę wysoką i pod każde drzewo gałęziste i tam cudzołożyła. Ale nie da Pan, aby krew arcykapłana polała się na godach wnuczki jego. I nie splami się lud izraelski nowym mordem Herodowym... To mówię ci Marjammo ja, którym był arcykapłanem..... przez dziewkę rodu mojego ocalonym będzie żywot mój..... ty zaś uczyń miłość swoją po tysiąc razy mocniejszą! I niechaj kształty twoje po tysiąc razy zaćmią rozum jego i niechaj po tysiąc razy uśnie wola jego i gwałt jego władzy na twojem białem łonie.
Marjamma pochyliła głowę, będąca w ogniach wstydu i dumy.
— Błogosławię ci — odezwał się jeszcze Hyrkan — w imieniu Pana zastępów! Niechaj w miłości twojej wybieleje krwawe serce Herodowe.
Kobieta całowała ręce Hyrkana, rosząc je obfitemi łzami i przysięgła uczynić wszelkie poświęcenie, byle pozyskać serce Herodowe dla jego starczej głowy.
Arcykapłan jak wszedł cicho, tak cicho wyślizgnął się z komnaty.
Zasłona przeźroczna spadła z ramienia młodej kobiety, a ona sama w krasie swych jędrnych, szlachetnych wdzięków stała długo cicha i milcząca w zapamiętaniu wnętrznem obok łoża królewskiego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Brudny świt deszczowego dnia wpychał się do sypialni królewskiej.
Marjamma przebudziła się pierwsza z gorączkowego snu.
Znużone rozkoszą miłosną ciało wygięła na puchach łoża, szukając białą dłonią kędziorów, okrywających głowę Heroda. A kiedy to stało się, pochyliła się nad nim, obejmując pieszczotliwie w obie ręce surowe formy jego twarzy.
Król drgnął, podniósł powieki, utopił w niej wzrok mocny, bystry, w którym wraz zajaśniały płomienie żądzy. Ustami przylgnął namiętnie do alabastrowych krużów jej piersi młodych, błyszczących nad nim.
— Kocham cię Marjammo — szeptał — rzuciłaś czary na mnie! niema męża w ludzie izraelskim, który by płonął takim ogniem do niewiasty swojej jak ja do ciebie! Jesteś najczarowniejszem naczyniem rozkoszy! nie ma mocy, która by mogła we mnie przemóc pożądanie ciebie.!
Objął ją w ramiona twarde, nawykłe do bojów.
— Pieściwość twoja — wielbił ją — większa od gołębicy. Płomienie ust twoich silniejsze od ognia ofiarnego. Drżę pod dotknięciem twojem, którym nie drżał nigdy pośrodku nieprzyjaciół ni na murach szturmowanego miasta. Palce twoje mogą na mnie grać pieśń jak na luteńce.....
— Marjammo! Marjammo! — gorzał.
Ona zaś topiła w jego źrenicach oczy przenikliwe.
— I cóż byś uczynił — badała go jeszcze — gdybym prosiła cię o pasy ze srebra uwinionego z Tarsys, lub o złote naszyjniki z Ofaz? odmówiłbyś mi?
— Żądaj, ile zechcesz!
— A wybudowałbyś zamek, dając mu imię moje?
Herod uśmiechnął się wesoło.
— Zgadłaś myśl moją! Taki to zamiar powziąłem wczoraj.
Kobieta przylgnęła mocno do jego piersi.
— A jeśli jabym prosiła o miasto z litego kamienia, obwiedzione podwójnym murem, ze świątynią w marmurach i złocie kowaną, imienia mego dziecię?
— Takie będziesz miała! — zawołał król uradowany — wpierw jeszcze nim podobne wystawię, poświęcone pamięci cezara rzymskiego!
Marjamma wpiła się ustami w jego usta.
— A daszli wolność dla uczczenia naszych godów weselnych dwom tysiącom wrogich ci żydów, którzy jęczą w więzieniach Bari? niechajby żony ich, matki ich, i dzieci ich błogosławiły naszemu potomstwu.
Herod odurzony żarem jej ciała odparł wzruszonym głosem:
— Marjammo! wszystka jesteś piękna! jako tkanina karmazynowa wargi twoje! dwie piersi twoje jako dwoje bliźniątek u sarny, które się pasą między liljami! jako ułomek jabłka granatowego tak jagody twoje, oprócz tego, co się wewnątrz tai! i jakże bym ja mojej pachnącej jak wsze drzewa libańskie z mirrą i aloesem, ze szpikanardem i szafranem, hessyą i cynamonem razem mógł czegokolwiek odmówić? wstań i każ, by puszczone zostały dwa tysiące żydowinów, którzy broń śmieli przeciw mnie podnieść.
— Wielki jesteś Herodzie! — szeptała z uniesieniem kobieta — miłość rozrządziłeś we mnie! a krwie moje szaleją! uczyniłeś większą łaskę mi nad wszystkie inne! i już każda łaska będzie mniejszą od doznanych i zblednie w obliczu swoich starszych siostrzyc!
Herod uśmiechnął się łaskawie.
— Widzę ja — rzekł — iż za zębami białemi, co są jak trzody owiec postrzyżonych, zatrzymał się język twój jeszcze z jedną prośbą. Mów, aby stało się po twej myśli i byś mi była wraz rozkoszna w miłosnem objęciu i przyłożyła się do mnie jako pieczęć.
Wówczas ona uśmiechnięta zwycięzko przygarnęła głowę jego do swych warg, a ciało jego do swych bioder podatnych i wyrzuciła z ust jednym tchem:
— Pozwól żyć mojemu dziadowi Hyrkanowi w Jerozolimie.
Herod zatrzymał na ustach uśmiech, który zesztywniał w więzach woli. Cień mignął po tęczówkach jego źrenic. Nie puszczając jej z ramion, rzucił pytanie ciche:
— Przybył?
— Tak — mówiła z pośpiechem — z błogosławieństwy dla ciebie, pełen pokory i uwielbienia dla ciebie.
Ów zaś krótko zagadnął.
— A chce on li być królem na mojem miejscu?
Marjamma zaśmiała się głośno.
— On — zagadnęła — z odgryzionemi uszami przez Antygona?
Herod zamyślił się chwilę.
— Tak, może nie chce — rzekł jakby do siebie — ale ma prawo do władzy.....
Kobieta ujęta jego dobrocią tłomaczyła starca:
— Ma prawo do władzy, a mimo to nie chce! nie chce! uczyń mu łaskę a najwierniejszym sługą będzie ci do śmierci. Bądź wspaniałomyślnym! wszak to dziad mój!
Zarzuciła go pieszczotami.
Powoli na ustach Heroda wyrzeźbił się uśmiech dziwny, przeciągły.
— Marjammo! — rzekł do niej pieszczotliwym głosem — Hyrkan był arcykapłanem. Odpowiedz mi szczerze, kogo więcej kochasz, brata swego Jonatesa, który ma siedemnaście lat, czy dziada swego Hyrkana, który ma lat siedmdziesiąt? odpowiedz szczerze!
— Jonatesa — brzmiała odpowiedź niefrasobliwa.
Herod podniósł się na łożu i klasnął mocno w dłonie.
Marjamma zarzuciła na ciało swoje zasłonę.
W pokoju sypialnym ukazał się dowódca Partów.
Król wydał rozkaz:
— Każ obwieścić, iż Jonates brat mojej żony mianowany przezemnie arcykapłanem!
Okrzyk radości niewysłowionej wyrwał się z piersi kobiety.
Dowódca chciał odejść.
— Stój! — zawołał król — weźmiesz ludzi i wyszukasz Hyrkana, dziadka mej żony, który był arcykapłanem.
— Mam li przywieść go tutaj? do stóp królewskich? — zapytał dowódca.
Król podniósł w górę pięść zaciśniętą.
— Nie trać czasu — krzyknął — gdzie go ujmiecie, zadusić!!
Dowódca zmarszczył brwi, chwycił nerwowo za miecz i zniknął za kotarą.
Marjamma wlepiła w Heroda szeroko rozwarte, przerażone oczy.
— Dlaczego? — bełkot wybiegł z jej gardła.
Herod spojrzał na nią ponuro.
— Wiem ja — rzekł twardo i mściwie — on nie chce być królem, ale ma prawo nim zostać....... a tyś weszła do królewskiej łożnicy...... wszakże tak Marjammo.....?
Kobieta przycisnęła serce dłoniami, uklękła na łożu, jakby chciała zerwać się i uciec, lecz wraz padła na ciało króla bez zmysłów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tego samego dnia w południe orszak królewski podążał z pałacu Heroda do Świętego Przybytku.
W całej Jerozolimie wrzało. Śmierć Hyrkana przeszła niepostrzeżenie, natomiast umysły mieszkańców zajmowały się gorączkowo zagadnieniem, ile ma lat Jonates, nowy arcykapłan narzucony przez króla, czy jest z rodu wysokiego, jak wygląda i czy biegły w piśmie świętem.
Marjamma, siedząc w lektyce przy boku króla, patrzyła ze zmarszczonemi brwiami na lud, który kupił się na ulicach i placach, aby ujrzeć nową małżonkę królewską.
— Czy ona długo zagrzeje w łożu królewskiem — pytano się w tłumie, podziwiając jej urodę.
— Poprzednia żona Heroda, — ktoś inny zauważył — była również niezwykłej urody, a musiała iść precz z progów królewskich dla Marjammy.
— Razem z synem, krwi Herodowej, Aleksandrem!
— Herod nie szczędził dziada Marjammy, Hyrkana.
— Lęka się o swoją władzę!
— Mało to wygubił krewnych.
— I ma słuszność! któryżby z nich oszczędzał jego żywot, gdyby go dostał w swoje ręce.
— „Grzech judzki napisano piórem żelaznem na paznogciu djamentowem, wyrżniono na szerokość serca ich i na rogach ołtarzów ich“.
— Którzy na głód na głód, którzy na śmierć na śmierć, a którzy pod miecz pod miecz, a którzy w niewolę w niewolę!
— Biada! biada!
Po brzegi przelewały się podworce mężczyzn i kobiet od zebranych tłumów. Lały się krwie ofiarne, buchały w górę ognie na ołtarzu całopalnym. Strumienie zaś padającego z góry deszczu nie mogły zagasić płomieni ani ostudzić gorącości modlitewnej.
Z biciem serc czekały setki tysięcy żydów na chwilę, kiedy ukaże się na stopniach Przybytku nowy dostojnik.
Fale kapłanów wypływających z głębi zapowiadały moment oczekiwany. Cisza uroczysta zaległa świątynię, zda się całe miasto. Tylko jęk deszczu i trzask warczących płomieni ofiarnych biły o mury świątyni.
Nakoniec na progu ukazał się Jonates.
Stanął na widoku całej Jerozolimy młodzieniec przecudnej urody, w szacie barwy hjacentowej, obramowanej dołem frendzlami, u których naprzemian wisiały dzwoneczki złote i granaty: dzwoneczki jako znak grzmotu, granaty jako znak błyskawicy. Dwie złote spinki zaciskały na nim napierśnik w kształcie pancerza, tkany z materji barwnej w pięć wzorców: złota, purpury, bisioru, hjacentu i karmazynu. Dwanaście kamieni drogich z wyrytymi imionami pokoleń judzkich w czterech rzędach po trzy zdobiły jego napierśnik w blaski niezwykłe.
Na głowie o przedziwnych, natchnionych rysach miał tjarę tkaną z bisioru i hjacyntu, dokoła której biegła obwódka ze złotym, świętym napisem.
A było tego cztery litery...
Kiedy lud ujrzał na tle świątyni, mieniącej się od złotych blach i białych kamieni, postać arcykapłana o twarzy archanioła, wzruszenie ogarnęło wszystkich i zachwyt.
I stała się rzecz niezwykła.
Cały lud przywykły do nieustannych waśni, walk i mordów uderzony pięknością Jonatesa, porwany uczuciem, iż sam Pan zastępów zsyła mu duchownego przewodnika o twarzy anielskiej, wybuchnął głośnym płaczem radości.
Szloch szedł po ludziach jako fale deszczu mocny, coraz mocniejszy. Las rąk wzniesionych w górę witał arcykapłana.
Jerozolima płakała..............
Płakali kapłani, płakali krewni, płakała Marjamma.
Herod pobladł śmiertelnie.
— A jeśli Jonates — zapytał sam siebie — wyzyska to wzruszenie ludu, który łatwiejszy do buntu, niż góry do spuszczenia wód, i zapragnie tronu i pomści Hyrkana?
Krzywym wzrokiem rzucił dokoła, wraz nachylił się do ucha tuż będącego dowódcy Partów i szeptem wydał rozkaz:
— Uwieść w nocy arcykapłana Jonatesa do Jerychonu i w czasie kąpieli utopić!!
Dowódca skinął głową.
Po skończonych modłach Marjamma rzuciła się do nóg królowi na oczach całego ludu.
— Dziękuję ci, mężu mój — mówiła szlochając — iż naznaczyłeś brata mego Jonatesa arcykapłanem i dałeś mu rząd nad duszami żydowskiemi!
Król podniósł ją łaskawie i odezwał się głęboko wzruszony:
— Marjammo! ty wiesz jedna, jak bardzo kocham ciebie! Salomonowa pieśń nad pieśniami jest słabem echem mojej miłości! Cokolwiek zatem dzieje się przez ręce moje, pomnij, iż nie jest przeciw tobie nigdy uczynionem. Jam król i mojej władzy królewskiej muszę bronić. To zapamiętaj sobie i nie bądź nigdy krzywa na mnie.... cokolwiek bądź się stanie......
Marjamma podniosła oczy na niego pełne łez i wraz zamieniła się w słup lodu. Na dnie królewskich źrenic dojrzała błysk strasznego czynu.




ŚWIĘTO PRZAŚNIKÓW.

Joesdros, syn Nawego, przybył z dalekiej Aleksandrji do Jerozolimy na Święto Przaśników.
Był po raz pierwszy w świętem mieście, o którem dziadowie mówili mu jako o cudzie świata.
Odkąd ze Skały Gołębiej ujrzał miasto Dawidów i Salomonów i oczy poraził mu blask świątyni z białego kamienia i złota wzniesionej, drżał nieustannie ze wzruszenia i rzewnie płakał. Nikt nie mógł dowiedzieć się od niego przyczyny jego bezmiernego żalu, ani on sam nie był w stanie zrozumieć, co się z nim działo.
Zagrały najgłębsze struny wzruszeń, śpiących w nim przez całe jego, znojne życie, aż póki nie dotknęła się ich chwila wielka skrzydłami wrażeń.
Zaczem jak dziecko szedł ku bramie miejskiej niemy i nieczuły na wszystko. I nie wiedział zgoła, co się z nim działo. Ani go nie uderzył pośpiech, z jakim straże dokonywały przeglądu pielgrzymów, ani okrzyki „Rzymianie idą na miasto“ nie budziły w nim żadnej grozy, ani nie oburzył się, kiedy ludzie Jana zabrali mu z węzełków wszelkie pieniądze złote, nie zostawiając nawet miedzi. Uśmiechnął się i płakał. Gotów był całować ręce tych, którzy go popychali i badali. Twarze ich wydawały mu się przedziwnie słodkie mimo wyrazu srogości. Blask zaś ich mieczów i tarcz miał w sobie coś ze lśnienia świętego przybytku.
Dopiero kiedy strażnik sięgnął mu na plecy i usiłował ściągnąć z niego długie zawiniątko, Joesdros przytrzymał go łagodnie za rękę i poprosił:
— Ostaw to jedno.
— Pokazać! — zabrzmiał surowy rozkaz.
Drżały mu ręce, na wargach jednak spieczonych żarem dnia pokazał się uśmiech pełen niewymownego szczęścia i dumy. Nakoniec rozwiązał zawiniątko, z którego dwa szerokie, obosieczne miecze wypadły z dźwiękiem na kamienie.
— Co to za broń? — zapytano go ostro.
— Moje miecze — odparł cicho i skromnie.
— Kto jesteś?
— Joesdros, syn Nawego z Aleksandrji, pątnik.
— Czyim jesteś stronnikiem? — naglono.
Ów spojrzał na pytającego szeroko rozwartemi źrenicami. Mienił się na twarzy. Nie pojmował, czegoby żądano od niego.
— W czyją chcesz iść służbę? — powtórzono szorstko pytanie w odmiennej formie.
Zaczem Joesdros zagadnął wstydliwie, lękał się bowiem swego nieuctwa:
— Azaż jest król żydowski w Jerozolimie? wybaczcie mi prostakowi. O wypadkach judzkich nie tak rychło przychodzą wieści do Egiptu.
Żołnierz spojrzał na dowódcę straży. Nie wiedział, co miał dalej czynić.
Wówczas starszy zwrócił się do pątnika z takiemi słowy:
— Nieświadomość możemy ci wybaczyć, ale zanim wpuścimy cię do miasta, iżeś jest zbrojny, musimy wpierw wiedzieć, przeciw komu chcesz walczyć?
Joesdros spojrzał zdumiony na żołnierzy Jana. Nie wierzył własnym uszom. Był przekonany, iż z niego zadrwiono. Zatem oblał się krwią wstydu i odparł spuszczając oczy:
— Choć jestem prostak, to nie jestem dzieciuch. Zbiegowie z Jotopaty dali nam znać, jakie to niebezpieczeństwo grozi Jerozolimie. Chwała Panu Zastępów, bom oto jeszcze na czas zdążył.
— Te miecze — dodał z dumą — spadną na głowy Rzymian.
Strażnicy żachnęli się, dowódca zaś zapytał go podejrzliwie:
— Jestżeś świadomy sztuki wojennej?
Joesdros wyprostował się, na wargach jego zakwitł uśmiech tryumfu. Spojrzał z lubością na oba jaśniejące miecze i tak rzekł:
— To moje dzieci. W gladjatorskich zapasach jestem ćwiczony. Nie ma równego mi w całym Egipcie. Byłem na wielkich igrzyskach w Rzymie i położyłem najtęższych zapaśników galijskich i umbryjskich. Jestem dziś pierwszy w mojem rzemiośle w całem imperjum.
Schylił się lekko ku mieczom, których ostrza wydały przeciągły świst, otarłszy się o kamienie, ujął z nich jeden za rękojeść i wyciągnął ku straży.
Żołnierze instynktownie cofnęli się wstecz.
— Przysiągłem dziadkom moim — mówił dalej Joesdros wzruszonym głosem — iż to, co mam najlepszego i to, co najlepiej posiadam, zaniosę świętemu przybytkowi w ofierze i moje życie w dodatku. A oto ten miecz jest tem, co mam najlepszego, a moje rzemiosło jest tem, co najlepiej posiadam. Pozwólcie mi pomodlić się przed Przybytkiem Pańskim a potem pokażcie, gdzie stoją legje rzymskie. Pójdę pierwszy i choćby sam....
Stał przed nimi jak posąg spiżowy. Nogi jego stalowe wryły się w ziemię, ramię natężyło się siłą nieposkromioną, a miecz szeroki połyskiwał dwoma ostrzami, złowróżbnemi. Wyrósł, wyogromniał na ich oczach nad miarę. Na odkrytej głowie włos krótko podstrzyżony chwiał się, uderzony podmuchami wiatru, który biegł z doliny Kedronu.
Nastała chwila frasobliwego milczenia.
Aleksandryjski gladjator czekał na odpowiedź.
Oni zaś zawstydzeni, ze zmarszczonemi brwiami, zbici w gromadę przypatrywali mu się jak zjawisku dziwnemu.
Nakoniec dowódca straży otrząsnął się z ponurego przygnębienia i odezwał się sucho:
— Tą częścią miasta, w której znajdujesz się, rządzi Jan z Gischali, nasz wódz. On powie, co masz czynić dalej.
Żołnierze odprowadzili go w głąb wieży przed oblicze tyrana.
— Wszedłeś do świętego miasta — ów rzekł do niego — przez Wieżę Kobiet. Tem samem musisz się poddać moim rozkazom. Pieniądze, które miałeś, zabieram na fundusz wojenny. Ponieważ umiesz władać bronią, masz do wyboru, albo służyć pod moimi znakami i bronić Jerozolimy tak przeciw Rzymianom, jak również przeciw największym naszym wrogom Szymonowi i Eleazarowi, którzy bezprawnie przywłaszczyli sobie rządy w mieście, albo jeśli nie chcesz służyć w naszych szeregach i sądzisz, że jest jakakolwiek inna droga ratunku dla stolicy Dawidów i Salomonów, to ja, pozwany przez Pana Zastępów, abym był jedynym władcą świętego miasta, mówię tobie Joesdrosie synu Nawego, iż kłamliwym jesteś bratem ludu judzkiego i dla zbrodniczych li tylko celów przybyłeś z dalekiej Aleksandrji, zaczem słuszną jest rzeczą, iż każę cię uwięzić i stracić. Jedynym zbawcą Jerozolimy mogę być tylko ja a nikt inny i ja jeden tylko dążę do tego, aby pomnożyć chwałę i wzmocnić nietykalność Świętego Przybytku.
Pątnik rzucił się na ziemię. Prochem posypał sobie głowę i tak się kając, błagał:
— Szlachetny władco Jerozolimy! ulituj się nad mojem prostackiem sercem i prostacką myślą. Wierzę ja w każde twoje słowo. Chcesz li jednak, aby ramię moje i miecz mój padały jako błyskawice i jako pioruny na rozkazy twoje, przysięgnij mi, że każde słowo, które rzekłeś jak i twoja dobra wola, prawdziwemi są! dziadkom mym bowiem kląłem się na Pana Zastępów, iż życie moje oddam li tylko w obronie Świętego Przybytku! wejrzyj, o Panie, na małość moją i spełń prośbę, którą zanoszę do ciebie.
Rzekłszy to, leżał jak kamień przed nim nieruchomy.
Jan z Gischali uśmiechnął się krótko, przelotnie potoczył wzrokiem po swych wojakach i oświadczył, podnosząc w górę rękę:
— Klnę się na Miejsce Święte Świętych, iż wszystko prawdą jest to, co rzekłem.
Joesdros zapłakał łzami radości. Na jego ciemną twarz wystąpiły ognie uwielbienia. Był znowu dzieckiem ufnem jako i pierwej, kiedy wchodził w bramy Jerozolimy.
— Władco świętego miasta — rzekł drżącym ze wzruszenia głosem — dzięki ci za te słowa. Wielkoduszny jesteś i wspaniałomyślny. Przysięgam ci, iż nie pierwej spocznie mój miecz, aż w Święto Przaśników!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Miało się ku południowi, kiedy Tytus na czele sześciuset wyborowych jeźdźców opuścił obóz tymczasowy, rozbity u stóp Wzgórza Saula i udał się na wywiady pod mury Jerozolimy.
Trzydzieści stajań dzieliło go od zbuntowanego miasta.
Brzęk broni i pancerzy, rżenie koni i tentent kopyt, biegł daleko naprzód przed nim. Droga odsadzała się w tył a natomiast ze złotego rozblasku dali wynurzały się coraz bardziej potężne białe kontury stolicy judzkiej, aż nakoniec olbrzymia masa murów, wystąpiła w całym swym groźnym majestacie i potędze. Podjazd rzymski przystanął na chwilę.
Słoneczna pożoga lała się z popielatego nieba nieskończonymi strumieniami na Jerozolimę, która tarasami potrójnych obronnych murów, gigantycznych wież, pałacu Herodowego i mrowiskami domów, wznosiła się coraz wyżej, aż ku Antonji i Przybytkowi Świętemu, jaśniejącemu, jak tysiące pochodni w blaskach swych ścian białych i złotych blach, pokrywających dach.
Jeźdźcy mrużyli oczy od nadmiaru pocisków świetlnych, bijących z wyżyn świątyni.
Ze zmarszczonemi brwiami stał długo Tytus nieruchomy na koniu, mierząc wzrokiem ogrom i siłę nieprzyjaciela. Dusza jego zaśmiała się do wielkiego czynu. Zagrała w nim krew ojca Wespazjana.
— Rzecz godna zwyciężyć — szepnął sam do siebie, poczem spiął konia ostrogami.
Podjazd sześciuset wyborowych jeźdźców ruszył pędem za synem nowego rzymskiego imperatora. Grzały go duma i wiara zwycięstw wielkich.
Ze wszystkich dachów i ze wszystkich murów miasta patrzyły na nich miljony źrenic żydowskich. Ani okrzyki tryumfu, ani obelgi, ani wrzask wojenny nie targały powietrzem sennem, rozpalonem. Zdawać się mogło, że stolica judzka wymarła, a oto na jej murach ukazały się cienie tych, co już odeszli z życia.
Podjazd rzymski zbliżał się coraz bardziej ku bramie Psefinos. Obłok białego kurzu chwiał się nad gościńcem, po którym gnały rzymskie pancerze i miecze, chwiał się zaś długo bez końca, jakby w ślad za oddziałem Tytusa szły wszystkie jego legje i wojsko sprzymierzone.
Ale właśnie, kiedy zbrojni zjeżdżali w bok z gościńca, biorąc się na lewo, z zamiarem objazdu dokoła murów, zerwały się zdradliwe wietrzne powiewy z Doliny Kedronu i uderzyły w chmury pyłu, zwiewając je z drogi i odsłaniając drobną potęgę rzymską, która ważyła się podsunąć tuż pod stolicę judzką.
Joesdros stał na murach blizko Wieży Kobiet, ściskając w dłoni miecz ukochany i wielobójny puklerz. Oczami pochłaniał jeźdźców rzymskich, mierząc wytrzymałość ich kowanych zbroic i szybkość koni. W rozwarte nozdrza łapał powietrze jak pies, który wierzy więcej węchowi swemu niż oczom.
— Jestże to chwila — pytał sam siebie w głębi swej istoty — aby z krwi ich uczynić ofiarę Panu?
Wahał się, skoro jednak dostrzegł załamującą się kolumnę rzymską w bok gościńca joppyjskiego i wiatr ukazał w całej pełni szczupłość podjazdu, skoczył na dół jak szalony.
— Pan daje ich na nasze ręce! — zawołał wielkim głosem i wraz krzyknął na strażników, aby otwierali bramy.
Jan z Gischali dał znak przyzwalający. Zaczem zadźwięczały ciężkie zawory i rozwarły się zwolna.
— Święty Przybytek patrzy na nas z góry! — krzyknął Joesdros natchnionym głosem — za mną, kto kocha zwycięstwo!
I nie oglądając się, żali kto idzie za jego zezwaniem, skoczył za mury i w nadludzkim pędzie gnał ku rzymskim jeźdźcom.
Bohaterstwo jego padło, jak ogień pada na las wysuszony, w tysiąc piersi żydowskich. Porwały się z miejsca tłumy wojowników i jak oszalałe rzuciły się w ślad za nim wśród straszliwego wrzasku.
Zanim Tytus zdołał cośkolwiek przedsięwziąć, wydać rozkaz do odwrotu lub sprowadzić z gościńca na pola cały swój oddział, już Joesdros runął na pierwsze szeregi jak piorun niefrasobliwy, uderzeniem puklerza wysadził z siodła pierwszego jeźdźca i walącego się na ziemię ciął straszliwie w kark.
Rzymianin rozpostarł ramiona, wypuścił miecz z dłoni i bluzgając krwią, runął z konia pod nogi Tytusa. A tuż za Joesdrosem zwalił się na podjazd tysiąc pierwszy Żydów i wraz drugi i trzeci. Krzyk przerażający nacierających przepełnił powietrze. Gladjator porwany przez tłumy swych ziomków minął wodza rzymskiego i kilkadziesiąt pierwszych szeregów jezdnych, całą zaś straszliwą wagą ciała i pędu zwalił się na tych, którzy jeszcze nie zdołali zjechać z gościńca.
Jak najcięższy głaz, wyrzucony z kuszy, runęli obrońcy Jerozolimy na rzymski oddział, który w mgnieniu oka pękł pod tem niesłychanem uderzeniem na dwie części i dwa krwawe, śmiertelne musiał toczyć boje.
Joesdros szalał. Krew zimna wytrawnego zapaśnika i szał religijny przelewały w jego miecz przerażającą moc śmiercionośną. To mąż rzymski cięty na odlew oblewał się bluzgotem krwawym i padał ze zbielałemi źrenicami w ramiona towarzyszy, to rumak, zdarty cuglami i ostrogami, nim zdołał, stanąwszy dęba, ponieść swego pana na pracę straszliwą, pchnięty ostrzem miecza aż po kość pacierzową, przywalał ciężarem swego jeźdźca, to znów puklerz rzymski, uderzony tarczą joesdrosową jak gromem, zachwiał się w mdlejącej lewicy rzymskiej i wraz cios nieodparty, okropny rozrąbywał odkrytą głowę zbrojnego niby orzech krwią napojony.
Uczynił się piekielny męt dokoła szalejącego gladjatora. Trupy charczących rzymian, drgające cielska koni czyniły pomost, z którego Joesdros, jak pracujący taran, uderzał w chwiejącą się część drugą podjazdu. Strach zajrzał w oczy żołnierzowi rzymskiemu.
Skrzyknęli się i kto mógł w ścisku zerwał konia, zawrócił i gościńcem pognał ku dalekiemu obozowi z przerażeniem w źrenicach.
Czterystu jezdnych uciekło. A zaś Tytus ostawiony z dwustu pancernymi, odcięty od drogi miał albo dalszy bieg przed sobą wzdłuż murów Jerozolimy poprzez ogrody, dzielone rowami lub płotami na śmierć niezaszczytną, w osaczeniu, lub był przed nim odwrót do swoich przebojem przez zdjęte szałem wojennym i rozwścieczone krwią rzymską rosnące wciąż zbrojne tłumy żydów.
Na widok bowiem ucieczki czterystu jeźdźców, rozwarła się z łoskotem tuż pod bokiem będąca brama Psefinos i wyrzuciła ze swej szerokiej gardzieli kilka tysięcy wojsk Szymona, do krwawych zapasów nawykłych i śmierci rzymskiej łaknących.
Tytus bez hełmu i pancerza, ogarnąwszy jednym rzutem oka straszliwe położenie, spiął konia ostrogami, zatoczył nim łuk i wprost na upojone zwycięstwem masy żydów rzucił się bez okrzyku, z mieczem wzniesionym w górę. W mgnieniu oka dwustu jeźdźców rzymskich, na koniach napiętych jak struny, zatoczywszy podobne koła pognało w jego ślady, przejęci jedną myślą i jednym niemym rozkazem wodza.
Tłumy wojowników żydowskich spojrzały ze zdumieniem na garść Rzymian, czyniących ową beznadziejną szarżę.
Joesdros dostrzegł wodza rzymskiego nieokrytego hełmem ani pancerzem. Podniósł miecz w górę i czekał z wlepionymi oczami w nową ofiarę swej kośby krwawej.
Wtem zadrżał.
Po tęczówkach jego źrenic przebiegł wstrząs wewnętrzny. Kiedyś na igrzyskach wielkich w Rzymie, gdy jako gladjator prawie omdlały stał nad trupem swego ostatniego przeciwnika, oko w oko ujrzał twarz podobną Tytusowi... twarz młodą, zwycięską... i oczy te same, obejmujące z podziwem żniwo straszliwe jego miecza.
— Tytus — wyszeptały usta.
— Tytus! — zakrzyczał głośniej — to on sam!
— Tytus! Tytus — powtórzyły tysiące warg z niesłychanem zdumieniem.
I wraz ze setek łuków jęły padać chmury strzał ku prącemu ku nim wodzowi rzymskiemu.
— Stójcie! — krzyczał Joesdros, rozwścieczony na ziomków — nie od strzały śmierć dla niego! Na mój miecz ostawcie go.
Ale tłum wojowników żydowskich wrzaskiem pokrył jego wołanie, wyrzucając z gorączkowym pośpiechem strzały i dzidy w stronę jeźdzca, zbliżającego się na spienionym rumaku.
Żaden jednak pocisk nie tknął jego ciała.
Już tylko sto kroków dzieliło ich od siebie: zwycięskiego gladjatora i rzymskiego wodza — gdy wtem dwóch centurjonów, dbałych o życie władcy, wyparło swe konie ostrogami naprzód, by torować drogę Tytusowi przez zbite fale mieczów, włóczni i strzał.
Joesdros z pochyloną naprzód głową stał jak posąg spiżowy, osadziwszy się na stalowych muskułach swych nóg.
Kiedy pierwszy centurjon w całym pędzie rzucił się na niego, gladjator uskoczył w bok, przykląkł na prawe kolano, tarczą odbił cios straszliwy, zadany mu z góry, a równocześnie wymierzył okropne pchnięcie pod ramię, odwalając całą rękę jeźdźca wraz z mieczem śmiercionośnym. Drugi centurjon uderzony w twarz kilkoma strzałami, runął z siodła, tłukąc głowę o kamienne progi.
Zaczem uczyniła się znowu pustka między Joesdrosem i wodzem rzymskim.
— Panie Zastępów — modlił się żarliwie gladjator — pomóż mieczowi memu, niech krew Tytusa przebłaga gniew ziemi judzkiej!
Zmrużył oczy, w płuca wciągnął rozpalone powietrze, pachnące świeżą posoką ludzką.
Przed nim tuż blisko, coraz bliżej migał koń biały Tytusa i jego oczy jasne, imperatorskie, jego włos rozwiany i jasny błysk broni...
— Panie Zastępów — westchnął Joesdros i oczami żeńca ogarnął rumaka i postać Tytusa.
W tymże samym momencie garść żołnierzy Szymonowych wyrwała się z tłumu, usiłując zabiedz drogę pędzącemu jeźdźcowi, by chwałę zwycięstwa zagarnąć dla siebie.
Ale błysk miecza Tytusowego zaznaczył kilka dróg śmierci. Straszliwy okrzyk zgrozy wyrwał się z ust wojowników żydowskich i kilkunastu z nich w popłochu rzuciło się w stronę Joesdrosa, szukając ratunku w ucieczce.
— Z drogi! — krzyknął przeraźliwie gladjator, żądny śmierci rzymskiej.
Ale nikt go nie słuchał. Zaczem dwóch zbiegów zwalił z nóg uderzeniami puklerza, trzeciego uderzył w twarz płaszczyzną miecza, sam jednak w ostatniej chwili pod nawałą przerażonych padł na ziemię, nie mogąc nawet wydobyć ramienia zbrojnego w straszliwy miecz z pod ucisku obalonych trupów i żywych.
Biały koń z tententem kopyt uniósł w dal ciało rzymskiego wodza, a za nim jak chmura nawałnicy przewaliło się dwustu jeźdźców.
Joesdros wołał o śmierć, ale nikt nie chciał mu jej zadać, przeciwnie w tryumfie powiedziono go do miasta. Rzymianin uszedł sromotnie z pod murów Jerozolimy, a to było dziełem gladjatora.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W niewiele dni później nadeszło Święto Przaśników.
Jerozolima cała brzmiała od uniesień radosnych. Obrońcy pobili podjazd rzymski i dwukrotnie roznieśli w puch dziesiątą legję, nie dając jej wznieść obwarowań obozowych. Gdyby nie pomoc samego Tytusa, ani jeden żołnierz rzymski nie byłby wówczas ocalał.
Joesdros był bohaterem stolicy. Dziewczęta i młodzieńcy imię jego mieli na ustach. Starcy z rozrzewnieniem mówili o jego czynach. Ale on sam był cichy i zamknięty w sobie.
W Święto Przaśników przewiesił miecz na ścianie. Mimo usilnych nalegań Jana z Gischali wymówił się w dniu tym od służby wojennej, zgorszony i ździwiony niemało, jakiby ważny cel mógł przynaglać tyrana do przelewania krwi w tak wielkie święto, skoro Rzymianie nie uderzali na mury.
Sam wdział czyste szaty, a ponieważ tyran Eleazar dla uczczenia zwycięstw zezwolił wejść w obręb świątyni każdemu, ktoby zechciał, zatem udał się na podwórze mężów, aby złożyć Panu ofiarę błagalną.
I tak modlił się żarliwie:
— Panie Zastępów! któryś odrzucił nas od oblicza swego, jakoś odrzucił wszystko nasienie Ephraim, ulituj się nademną. Wiem ja, iż grzechy ludu judzkiego zatamowały wszelkie dobro od nas, łaskę mnie jednak uczyń niegodnemu i wysłuchaj błagania mego. Nie znam ja niewiasty, któraby mi żoną była, nie mam ja dzieci, którebym w prawach zakonu wychowywał, nie mam ja rodziców, którychbym wspierał, a i dziadkowie moi starzy są i bliską jest chwila ich śmierci — zaczem życie moje obrócić chcę jeno ku jedności ludu Twojego i na chwałę i obronę Przybytku Twojego.
— Panie Zastępów, uczyń mi łaskę i podaj Tytusa w ręce moje. Trzykroć razy był on blizkim zagłady od miecza mego i trzykroć razy jej uszedł. Niechajże mury, które bronią tej świątyni, ochłoną od pożogi słońca, ugasiwszy pragnienie krwią Tytusową.
Płakał rzewnie, zapamiętując się w modlitwie.
Nie widział, że Przybytek Pański od brzegu do brzegu zalany był pątnikami ze wszystkich stron świata. Nie widział również, iż wśród modlących cisnęli się tysiącami ludzie Jana z Gischali, trzymając się razem, a zdala od niego. Nie widział, jak dziwnem było ich wzięcie się i ubiory.
Z ekstazy modlitewnej obudził go dopiero nagle okropny, wstrząsający krzyk tłumu.
Zerwał się na równe nogi. Wyrastał głową nad ciżbę. Otwarł oczy, otworzył je jeszcze szerzej, otworzył je aż do bólu prawie, bo to, co widział, wydawało mu się snem przeokropnym, a nie zjawą rzeczywistą.
Dokoła niego szaleli ludzie w przerażeniu, w popłochu. Ludzie Jana z Gischali wydobyli z pod chlamid miecze i cięli żołnierzy Eleazara, mordowali jego modlących się stronników i stronników Szymona, sięgając bronią aż po głowy kapłanów, bijących bydło przy ołtarzu ofiarnym.
Podwórza mężów i kobiet, zagrodzenia kapłanów, schody i bramy i sam Przybytek Pański zarumienił się od krwi bratniej.
— Mordują ludzie Jana! — straszliwy krzyk zabijanych dochodził ze wszystkich stron.
— Pomiłowania! Pomiłowania!
Joesdros zbladł.
Krew uderzyła mu do głowy. Od tej krwi własnej i od tej krwi wylewanej dokoła niego pociemniało mu w oczach.
Jan z Gischali wziął podstępem świątynię! — ktoś wołał, przebiegając obok niego — ludzie Eleazara schronili się do podziemnych chodników!
Gladjator ciężko oddychał.

— Na takąto służbę wezwałeś mnie dzisiaj, tyranie — warczał mu głos w piersi — taką to ja ofiarę miałem składać Panu?

Z bólem zdziczałego serca spojrzał dokoła.
— Panie Zastępów — jęknął — rozumiem ja, dlaczego nie dałeś Tytusa na ręce moje i nie dasz mi go nigdy! Grzech judzki napisano piórem żelaznym w krwi namaczanem na rogach ołtarzów twoich.
Przetarł oczy. Wciągnął powietrze w piersi.
Szał go ogarnął.
Wraz skoczył ku najbliższemu zbrojnemu. Uderzeniem pięści rozbił mu czaszkę, trupowi wyrwał miecz z ręki i jak burza zwalił się na mordowników.
— Gdzie zdrajca Jan z Gischali!! — z krzykiem obłąkańca biegł do świątyni.
Tam, gdzie największe były tłumy, rzucał się jak piorun. Śmierć szła przed nim i za nim. Mordowano pątników. Mordowano ludzi Eleazara i Szymona. Joesdros mordował ludzi Jana.
Padali jak zboże źrzałe pod sierpami żeńców, aż nakoniec on sam, tam, gdzie zawieszona zasłona przed miejscem świętem świętych osaczony padł i rozniesiony został na stu włóczniach i na stu mieczach.




PAN PRZYKAZAŁ.

Tufa przebudził się o północy. Zimny pot go oblewał. Siwe włosy przylgnęły mu do skroni i czoła.
Szukał ręką dokoła siebie, niepoznając, gdzie jest.
W piersiach biło mu słabo serce gwałtownym rytmem przerażenia.
Jęk wydzierał się z jego piersi.
— „Od rozgniewania jego — szeptał — zruszy się ziemia, a nie wytrwają narodowie zagrożenia jego...
— „I będzie trup ich potrawą ptactwu powietrznemu i zwierzowi ziemnemu....
— Panie Zastępów ulituj się nad starym Tufą — modlił się żarliwie — bom oto chodził przed tobą, kając się i strzegąc twego Zakonu. I dzieci moje wychowałem w bojaźni i przyuczałem ich czcić przykazania i starsze. Ulituj się nad mojemi ośmdziesięciu laty. Nie daj mi śmierci z rąk złych....
Trząsł się cały w lęku panicznym.
— Ruto! Ruto — wołał coraz głośniej — zbudź się! czy ciebie niema doma? zbudź się! wstań do ojca.
Kobieta zerwała się z krzykiem z łoża i biegła świecić.
— Co się stało ojcze? — przemówiła łagodnie — czy bardziej dolega ci choroba?
— Nie, nie! — przeczył starzec.
— Dlaczego tak drżysz? czy kto wszedł do domu?
Tufa pochylił się nad córką, przywarł wargi do jej ucha i krzyknął szeptem:
— Trzeba nam uciekać z Jerozolimy!
Spojrzała na niego z przestrachem.
— Dokąd? — pytała — dlaczego? kto przykazał?
On zaś wzniósł prawicę do góry, wyprostował się na łożu jak struna i zawołał dobitnie:
— Pan zastępów przykazał!
Ruta pokiwała smutnie głową.
— Cicho ojcze — uspokajała go — wrzenie krwi wzrosło w tobie. Połóż się i nie męcz piersi krzykiem.
Ale on nastawał gorączkowo:
— Ja wiem, co mówię. Pan zastępów kazał mi uciekać z Jerozolimy razem z tobą. Był straszny. Cały w ogniach i ogromnych chmurach. Góra krwi paliła się pod jego stopami. Powiedział mi, z łopotem strasznym szat, jako że Rzymianie zdobyli mur drugi, a lud jest pastwą tyranów wewnątrz miasta! jako że Jan pobił Eleazara w świątyni i zajął jego miejsce, i jako że Szymon tyran kazał stracić arcykapłana Mateusza i jego trzech synów! Ruto, mów? czy tak się podziało w mieście? ukrywasz wszystko przedemną, ale pan powiedział mi we śnie rzeczy okropne. Jakże więc jest? mów.
Kobieta zalała się łzami, wstrząśnięta słowami Tufy.
— Tak jest ojcze mój biedny! tak jak rzekłeś.
— A widzisz! — starzec prawił dalej — jakże nie mam słuchać rozkazania Pańskiego. Musimy uciekać z Jerozolimy.
— Dokąd ojcze? — tłomaczyła mu Ruta, płacząc — wszystkie drogi odcięte. Rzymianie zbudowali dokoła miasta mur, aby znikąd nie dochodziła żywność do Jerozolimy ani broń. Gorliwcy zaś i ludzie Szymona zabijają wszystkich w mieście, o kim tylko słuch krąży, iż ma się ku ucieczce.
— Pan zastępów kazał! — była jedyna obrona starca — a co on mówi, czyń i nie pytaj dlaczego. Eljasz na wozie ognistym pojechał między archangieły.
Kobieta objęła go w czułe ramiona.
— Ojcze mój drogi. Choroba od dwóch miesięcy trzyma cię w łożu. Jakże wstaniesz i pójdziesz? Na ulicach czyhają swoi jako szakale, za murami Rzymianin wbija na krzyże.
— Stary jestem — przekładał jej natarczywie — Tytus ułaskawi mnie i ciebie. W obozie rzymskim jest Józef, obrońca Jotopatty. Ojcowie nasi byli sobie przyjaciółmi. Padnę mu do nóg i wyproszę życie dla ciebie moja dobra Ruto i dla mnie. A pójść to pójdę. Mam sił więcej w moich chorych członkach niż, kiedym był małym chłopcem, lub kiedym ciebie nosił na ręku. Pójdę jak obłok pędzony wichrem, a Pan nam dopomoże. Syny mi dopomogą i utorują drogę.
Ruta rzuciła się przed nim na kolana:
— Ojcze! — błagała — tyś był zawsze powolny moim słowom w chorobie! nie czyń rzeczy tak strasznej. Żaden z twoich synów a moich braci nie pozwoli ci na to.
— Ojcu swojemu? — zapytał groźnie.
Kobieta zanosiła się od płaczu i w szlochu mówiła:
— Oni obaj zdziczeli w walkach. Sami dla siebie są jak psy. Jeden Szymonowi służy, drugi Janowi z Gischali. Lud drży przed nimi, bo srodzy są i bez litości. Jakże dla ciebie ma znaleźć się w ich piersiach pokrwawionych serce? albo jeden albo drugi na śmierć cię powlecze, skoro przyłapie ciebie uciekającego.
Starzec podniósł do góry obie ręce wychudzone jak piszczele.
— Przekleństwo na ich głowy — krzyczał — przekleństwo na ich potomstwo. Ręka Pana dosięgnie ich mściwa.
Poczem zwrócił się do córki.
— Ruto! dziecko moje jedyne! — prosił ją — przyodziej mię w coniebądź i uciekajmy wraz! Pan przykazał, aby to była noc ostatnia moja w Jerozolimie! lub gorze nam! pamiętaj, gorze nam, Pan powiedział.
Córka spojrzała na niego przerażona.
— Ojcze! — jęczała — a czemże ja cię nakarmię przed drogą? od trzech dni jeno żyłki z kości wygrzebanych z śmietniska daję ci i to jest wszystko, co mogłam zebrać dla ciebie.
— A ty jadłaś?
Po jej wybladłych policzkach popłynęły łzy ciężkie.
— Nie pytaj drogi ojcze. Tyś jest pierwszy. Dziś nie mam dla ciebie nawet żadnej kości starej do ogryzienia... sił nam nie starczy do drogi.
Tufa oburzył się.
— Pan zastępów nakazał mi we śnie uciekać! On za murami miasta zgotuje nam potrawy smaczne i da naszym głowom przytułek cichy i bezpieczny. Nie traćmy czasu Ruto, przyodziej mię i wiedź za mury.
— Straże Szymonowe ani Janowe nie puszczą nas — przekładała mu kobieta — śmiercią zapłacim odwagę.
Tufa uśmiechnął się boleśnie.
— Pokażę im — rzekł — moje siwe włosy, moje plecy zbite skorpionami przez ludzi Eleazara, moje chude nogi i ręce i pokażę im szkielet, który pozostał z ciebie Ruto. Oni ludzie. Mają serca. Puszczą... Ale spiesz się, bo będzie zapóźno. Uciekać z Jerozolimy! Uciekać! Bo ani mur niepewny ani człowiek niepewny!
Ruta schyliła się nad skrzynią. Ręce jej latały jak w febrze. Szloch dławił jej gardło.
Wyciągnęła płaszcz i obuwie.
Ale w tej samej chwili gwałtowny stukot w bramę przerwał jej poszukiwania.
Z przestrachem spojrzała w okno.
— Kto to może być — szepnęła do ojca.
— Dawaj odzież Ruto!
Walenie w bramę rosło z każdą chwilą.
Równocześnie usłyszała donośne wołanie:
— Ruto! otwieraj lub rozwalimy dom cały.
Kobieta zatrzęsła się ze strachu. Płaszcz i obuwie rzuciła do skrzyni z powrotem, zatrzasnęła wieko i do ucha starca szepnęła:
— Baggadates bije w bramę.
Starzec poruszył się gniewnie.
— Syn mój? puść go! niech go ujrzą me oczy przed śmiercią! niech go przeklnę za tyle krwi wylanej z braci.
— Puszczę go — błagała go Ruta — ale przysięgnij mi, że nie powiesz ani słowa do niego. Zabije cię inaczej. Leż, jakbyś był bez życia. Pamiętaj ojcze, iż Pan zastępów kazał nam uciekać.
Tufa jęknął boleśnie i osunął się na pościel pokrwawioną.
Kobieta zbiegła szybko w dół i otworzyła bramę.
— To ty bracie? — rzekła łagodnie.
— A ja — brzmiała odpowiedź wojownika — cieszyłaś się już może, że mię ubito?
Pogładziła mu twarz ręką.
— Baggadatesie! — odezwała się prosząco — dlaczego jesteś tak zły dla mnie? czy nie pamiętasz zupełnie swej siostry Ruty? czy nie mówiłeś sam, iż jedno jest tylko serce na świecie, serce Ruty?
— Tak, tak — ów odparł twardo — ale teraz nie czas mi na błazeństwa. Przyszedłem dom przeszukać. Musicie mieć żywność. Dla żołnierzy brak chleba.
Kobieta rzekła cicho, boleśnie:
— Skądże my mieć możemy?
— Przecie żyjecie! — krzyknął — musicie zatem jeść!
— Baggadatesie! upamiętaj się — zaklinała go — ojciec umiera z głodu... ja ledwie wlokę się na nogach.
— Ale twój mąż jest syty...
— Mój mąż Baggadatesie? — tłomaczyła się Ruta, hamując łzy pod powiekami — wiesz sam, iż wszystko stracił. Nasz brat Manakem zrabował nam cały majątek.
— Łotr! — krzyknął wojak — uprzedził mnie! nigdy mu tego nie daruję! i wielu innych sprawek! oprawca Szymona!
— Kazano mu bracie!
— Milcz i raczej mi wyśpiewaj, gdzie się twój mąż Katlas podziewa?
Kobieta zadrżała.
— Niema go w domu! — odparła, z lękiem wpatrując się w twarz ostrą brata.
— Ja po niego!
— Baggadatesie!
— Milcz! Jan z Gischali kazał mi go dostawić żywym lub umarłym! twój mąż buntuje lud! radzi mu, aby zrzucił tyranów i sam jął się obrony przeciw Rzymianom! na ręce moje czas mu przyjść!
— Bracie!
— A nie na moje — ów krzyczał, waląc mieczem w bramę, — to wpadnie w ręce szymonowe i zginie! i jak padlinę wyrzucimy go za mury miasta —!
Ruta płakała jak małe dziecko.
— Litości bracie! mąż mój nie miał nic w ustach tak jak my już od trzech dni! opuchł z głodu! poszedł zbierać po nocy jarzyny za murami Jerozolimy. Tam śmierć go czeka i tu śmierć go czeka! Panie zastępów!
Baggadates zwrócił się do zbrojnych.
— Ukryjcie się w poblizkich zgliszczach. Zaczekamy na niego. Ptaszek za murami zbiera jarzyny. Ja wejdę do środka i tam się zatrzymam. Skoro się ukaże, puścić go w głąb domostwa a potem zatarasować bramę mieczami. A ty — krzyknął na siostrę — prowadź mię na górę!..
Stało się, jak kazał.
Wszedł do górnej izby, gdzie dyszał na łożu ojciec jego Tufa.
Baggadates pochylił się nad nim i rzekł drwiąco:
— Stary! wyglądasz jeszcze nieźle. Córa z zięciem karmią cię widać ozorkami ptasimi!
Tufa spojrzał na niego piorunującym wzrokiem. Wargi poruszyły mu się od słów przekleństwa. Ale Ruta przypadła do łoża i dłonią przycisnęła mu wargi, do brata zaś zwróciła się z błaganiem:
— Uszanuj ojca! widzisz, iż dusza jego lada chwila odłączy się od ciała!
— Stary jest — ów odparł — niepotrzebnie je. Dla żołnierzy brak ziarna.
— Czy wiesz, co on je? — szepnęła Ruta, patrząc przez łzy na zdziczałe rysy brata.
Na ulicy rozległo się przeciągłe ujadanie psów.
— Cicho — krzyknął Baggadates — to sygnał moich żołnierzy! niebezpieczeństwo!
Skoczył do okna.
— Ludzie Szymonowi! — wykrztusił — niech ich piekło pochłonie! a oni tu po co? Dwustu ludzi! stanęli pod naszym domem! Wiesz, jak oni nienawidzą mię za to, iż jestem w służbie Jana.
Ruta zbladła z przerażenia.
— Bracie ukryj się na dachu! oni ciebie wezmą na tortury!
Stary Tufa podniósł swą głowę wychudzoną i z warg jego białych zleciały słowa:
— Panie zastępów! uderz prawicą twoją w syna mego nikczemnego! i skrusz go na popiół!
Ale Baggadates nie dosłyszał przekleństwa. Jednym susem znalazł się w sionce, skąd próbował zeskoczyć na sąsiednie podwórze. Cofnął się jednak. Pod nogami ujrzał błyszczące miecze.
Wpadł z powrotem do izby.
Był biały jak kamień wapienny.
— Osaczono mię zewsząd. Ludzie Szymona znają mnie! ha-ha-ha! ubiłem ich niemało tym mieczem! Musieli mnie dziś śledzić! polowali na mnie!
— A ty na mego męża! — jęknęła kobieta, słaniając się na nogach...
W sionce rozległ się tupot nóg i brzęk mieczów.
W otwartych drzwiach ukazał się dowódca ludzi szymonowych.
— Manakem! — krzyknęła Ruta — bracie mój! to ty!
— Tak to ja — odparł zbrojny, za którym połyskiwał las włóczni i mieczów — dobrze przypuszczałem. Siostra Ruta ma jak zawsze czułe serce dla Baggadatesa. Polowaliśmy na niego od dwóch miesięcy. I otóż jest w naszych rękach. Chodź bracie z nami. Tyran spragniony twego widoku.
Ruta padła na kolana na środku izby.
— Manakemie litości! upamiętania! — wołała — Baggadatesie rzuć się bratu w ramiona! ojciec wam umiera! pogódźcie się przy jego łożu śmiertelnem.
— Milcz — krzyknęli obaj.
— Ja o łaskę nie proszę Manakema — rzekł Baggadates — mój tyran pomści śmierć moją. Ale wpierw ty dasz życie.
To mówiąc, jak ryś jednym susem znalazł się oko w oko tuż przy bracie swoim i mieczem wymierzył mu cios straszliwy w głowę. Ale ów był czujny. Tarcza ugięła mu się w ręku, lecz chwycił cięcie.
Dwadzieścia włóczni i mieczów runęło w stronę napastnika.
— Ubić go! ubić go! — wołał Manakem jak oszalały.
Stary Tufa drżał na całem ciele. Podniósł się na łożu i rzucając się w paroksyzmach śmiertelnych, krzyczał w stronę walczących:
— Panie zastępów! połam kości ich i zęby do jednego! kwadratowymi kamieniami zawal drogi ich! niech każdy krok śmierć im straszliwą przyniesie!
Walka trwała krótko. Na dole wymordowano ludzi Baggadatesa a on sam pocięty mieczami i skłuty włóczniami wyrzucony przez okno runął w kałużę krwi, błyszczącej na ulicy w księżycowej poświacie.
W tej samej chwili wpadł żołnierz do izby górnej i zdawał sprawę dowódcy swemu.
— Ludzie Baggadatesa zeznali przed śmiercią, iż czyhali na powrót Katlasa męża Ruty. On sam, zdaje się, zbliża się chyłkiem ku domostwu z tobołkiem na plecach.
Ruta chyżo jak łania podbiegła w tej samej chwili do okna i krzyknęła przeraźliwie:
— Katlasie! uciekaj! Brat mój chce cię ująć! mężu mój uciekaj!
Manakem gwałtownem uderzeniem pięści zwalił ją z nóg. W bólu wiła się na podłodze, płacząc spazmatycznie.
Było zapóźno na ratunek.
Zbrojni wprowadzili Katlasa uwięzionego do izby.
— Co masz w tym tobole! — krzyknął ku niemu Manakem.
— Jarzynę — odparł drobny, wychudzony mężczyzna — wydarłem ją z pod nosa Rzymianom. A ty czego chcesz odemnie?
— Hardy jesteś Katlasie — odezwał się drwiąco Manakem — w sam raz dostawię cię szymonowym rękom.
— Za co?
— Buntujesz lud przeciw tyranowi. Dowodzisz, iż to bestje dzikie, które trzeba na krzyż powbijać, a samym jąć się obrony. Czy tak?
— Odpowiem — wycedził przez zęby Katlas poruszony do głębi — ale wpierw każ mię puścić swoim ludziom. Nie mam żadnej broni. Nie bój się.
— Puśćcie go — Manakem wydał rozkaz.
Wówczas ów drobny człowiek uderzył pięścią w brzuch najbliższego żołnierza, zwalił go z nóg, wyrwał mu miecz i jak błyskawica rzucił się na Manakema.
— Ja tak myślę! — wrzasnął — nikczemny oprawco! żeś ty winien być padliną nie żywym!!
Nim ów oprzytomniał, co się podziało, krótki miecz zdobyty na żołnierzach wżarł się między jego żebra, a on sam runął trupem na ziemię.
— Pomściłem lud! — krzyknął Katlos tryumfująco i padł sam na nastawione ostrze broni.
Gasnącym wzrokiem pożegnał Rutę mdlejącą.
Ludzie Szymonowi dobili go i wraz z charczącym śmiertelnie Manakemem wyciągnęli zwłoki jego na ulicę.
Tufa usiadł na łożu swojem. Oczy mu zbielały, włosy zda się, stały się jeszcze siwsze niż przed chwilą. Wzniósł ręce w górę i tak wołał w ekstazie:
— Nie pozostanie kamień na kamieniu! ani się ostanie przybytek Pański! Izrael, odwrotnica, pohańbiła się bratobójstwem i ojcobójstwem i mężobójstwem! przeto Pan poda ją w ręce nieprzyjaciół! nie ujdzie nikt zagniewania jego!
Ruta leżała na podłodze we łzach cała i bezdennej rozpaczy, zawodząc nieustannie:
— Katlasie! Katlasie! zabili cię siepacze! zabili!
Starzec wyprostował się jeszcze bardziej.
— Ruto — zawołał cichym głosem — my już stąd nigdzie nie pójdziemy. Wyszliśmy zapóźno z domu zbrodni. Pan przykazał iść rychło.
Runął w tył. A duch jego odłączył się od ciała jego.




ŻYCZENIE KLEOPATRY.

Biesiada dobiegała do końca.
Przesyt malował się na wszystkich twarzach. Ciche tony muzyki, ukrytej nad powałą, mieszały się z ostrymi dowcipami, głośnemi nawoływaniami i śpiewami ucztujących. Zapach win i kwiatów unosił się gęsty nad stołami marmurowemi, zasłanymi złotolitemi naczyniami, kolowemi krużami i płomieniami najrzadszych kwiatów.
Na usta i na źrenice wypełzały z ukrytych zakątków ciał lubieżne namiętności, przepełniając powietrze strzałami krzywych, gorących spojrzeń....
Na podniesieniu ukazały się tancerki spowite w tumany muślinów, z pod których w takt muzyki wynurzały się żywe kształty złocistych ciał dziewczęcych, przykuwając oczy doskonałością ruchów i cudem powabów...
Kleopatra, której uwagi nic nie uszło, pochyliła się w stronę Antonjusza i rzekła cicho:
— Herod opada z sił. Długo dzierżył maskę na twarzy. Ale teraz spojrzyj uważnie, jaki blady. Trzeba z nim skończyć.
Antonjusz uśmiechnął się do swej kochanki królewskiej i oparł ociężałą głowę z nadmiaru wypitego wina na jej łonie spiętem złotolitym wężem, nabijanym sardykami, ligurytami, berylami i szafirami.
— Ach najdroższa — odezwał się sennym głosem — jestże żyw taki człowiek, któryby mnie w tej chwili mógł cośkolwiek obchodzić, kiedy leżę przy świątyni twych wdzięków?
Spojrzała mu w oczy parą ogromnych, świetlistych źrenic. Delikatną dłonią zrzuciła mu z czoła snopy włosów, które wysunęły się z pod odurzającego wieńca kwietnego, spoczywającego na jego głowie, i przemówiła do niego miękkim, altowym głosem:
— Tem bardziej, władzco, Herod mi się patrzy...
Antonjusz wyciągnął w tył ramiona, splótł je na jej śniadym, smukłym karku i przyciągnął jej głowę ku swoim ustom.
— Zacz co takiego strasznego uczynił Herod, iż oczy ci się świecą, najdroższa tak, jak wówczas, kiedy wydałem ci na łup Lizanjasza i Masbalosa, króla arabskiego? Obaj zawdzięczają ci życie o wiele lat krótsze, niż im się patrzyło. Ale Heroda pozostaw w spokoju. Dał mi dowody niezbite wielkiego przywiązania. Darowałem ci olbrzymie jego lasy balsamowe w pobliżu Jerychonu, zaczem co więcej chciałabyś od niego?
Kleopatra z wysiłkiem rozdarła uścisk jego dłoni, splecionych na jej karku, aż piersi jej marmurowe zadrżały od napięcia muskułów i z zaciętemi wargami odchyliła od niego twarz dumną.
— O cóżeś gniewna najdroższa? — pytał ją łagodnym, sennym głosem.
— Pamięć twoja krótka — szepnęła gniewnie — zapominasz, co wczoraj mówiłeś. Czy taką samą pamięcią i mnie pragniesz darzyć?
— Kleopatro! Kleopatro! — z uśmiechem przerwał jej Antonjusz — trzebaż ci większych dowodów mojej miłości? Czyż imperjum rzymskie nie leży odłogiem, a ja nie trawię miesięcy i lat całych w twojem boskiem łożu? O czemże takiem zapomniałem, co jest przyczyną twego czarownego gniewu! mów! na Minerwę klnę się, iż nie chciałem wyrządzić ci żadnej przykrości.
— A wizerunek Marjammy, żony Heroda? — rzuciła krótko — zapomniałeś o tem?
Antonjusz rozśmiał się głośno.
— Co ci się nie podobało w tym wizerunku? — zapytał wesoło — czy robota nie dość wytworna? a może oblicze kobiety owej niedość piękne?
W oczach królowej zapaliły się dwie błyskawice.
— Milcz! bo ten sztylet wystarczy na nas dwoje — zatruła mu ucho gwałtownym szeptem.
Antonjusz rzucił wzrokiem wzdłuż jej toczonej, śniadej ręki. W palcach długich Kleopatry błyszczało drobne narzędzie mordu.
Szybkim chwytem przyciągnął jej dłoń, uzbrojoną w śmiertelną stal, do swych ust i okrył ją namiętnymi pocałunkami.
— Kocham cię! — powtarzał — kocham cię z dniem każdym bardziej! kocham twoje boskie ciało, i twój boski gniew i twoje boskie dłonie!
— Czy oddasz mi jej wizerunek? — odezwała się królowa, całując go w oczy.
Antonjusz, wpijając się namiętnie w jej usta, zapytał:
— Tak bardzo jesteś o nią zazdrosna?
— O każdą kobietę! — wyrzuciła z gardła zduszone tony — póki ja żyję, żadna na świecie istnieć nie powinna!
— Dlaczego?
— Bo każda ma w sobie naśladownictwo moich wdzięków, za którymi ty szalejesz...
— Ha-ha-ha! — śmiał się Antonjusz — do Rzymu napiszę to twoje boskie spostrzeżenie! — ha-ha-ha!
Kleopatra pochyliła się nad rzymskim imperatorem i nalegała coraz gwałtowniej:
— Marjamma wiedziała, dlaczego posłała ci swój wizerunek! Tyś łasy na wdzięki kobiece. Kto wie, czy od pierwszego spojrzenia nie mógłbyś się w niej zakochać! Żydowskie kobiety umieją rzucać czary! a przytem ona jest tak piękna, tak bardzo piękna, że ja póty nie będę spokojnie oddychała, i póty łoże moje będzie pełne wężów, dopóki nie pozwolisz mi uczynić z nią, co zechcę...
Imperator tulił głowę do jej bioder wysmukłych, pełnych gorącej krwi.
— Gwoli temu — zagadnął — wydałaś dziś ucztę, na którą ściągnęłaś Heroda?
— On sam przybył, bo drży o swoją władzę! — odparła królowa — kiedy dowiedział się, że jego żona posłała ci wizerunek, nie stracił ani jednej godziny, lecz natychmiast wybrał się w drogę do nas, aby ubiedz nieszczęście...
Antonjusz wtrącił drwiąco:
— Cienie Lizanjasza i Masbalosa snadź go natchnęły taką myślą.
Po chwili dorzucił pytanie:
— Co chcesz z nim uczynić?
Kleopatra uśmiechnęła się zagadkowo.
— Nie wiem — szepnęła — jeszcze nie wiem!
— Szczęśliwy Herod — rzekł imperator, jakby sam do siebie — Kleopatra jeszcze nie wie, w jaki sposób Parki mają jego los przeciąć...
Przymknął oczy, śledząc grę rysów królowej.
A ona jak wąż, zapuściwszy pod jego powieki światło swych rozpalonych źrenic, zwolna pochylała się nad jego ciałem wyciągniętem na purpurowym kobiercu, aż obu piersiami i ramionami i ustami przylgnęła do niego.
Długim, duszącym pocałunkiem objęła jego wargi i wciągnęła je między dwa rzędy swych białych zębów.
Antonjusz objął ją wpół.
— Mów! mów! i niech się skończy!...
Ale ona nie odezwała się ani jednem słowem. Dłoniami przesuwała miękko, drażniąco wzdłuż jego ciała, falami czarnych, palących zapachem włosów osnuła całą jego głowę i tak żar swej krwi przelewała w jego tętnice.
— Żądaj, czego chcesz! — szeptał imperator — a dam! Wypędź jeno węże z łożnicy!
Wówczas ona na mgnienie oka wypuściła go ze swych objęć płomiennych i rzekła przeciągłym głosem:
— Marjamma jest moja!
— Twoja!
— Herod jest mój...
— Twój — zawołał głośno Antonjusz i zęby białe wpił w jej kark śniady, poczem wyszeptał — chodź...
— Wieczorem — szepnęła królowa i uwolniwszy się z jego objęć szybkim, śliskim ruchem, przeszła długim, miękkim krokiem na drugi koniec sali biesiadnej, poczem zniknęła w głębiach pałacu.
W kilka chwil później czarny nubijczyk pochylił się nad Herodem, łamiącym nerwowo palce i szepnął mu w ucho kilka słów naglących.
Król zerwał się na równe nogi, zbladł, powiódł takim wzrokiem po biesiadnikach, jak gdyby ich ostatni raz chciał ujrzeć, lecz w tej samej chwili potęgą woli zapanował nad dreszczem, przebiegającym po jego ciele od stóp do głów i równym mocnym krokiem stąpał w ślady nubijczyka, z pogodnym uśmiechem na ustach, aż zniknął za amarantową zasłoną.
Kleopatra siedziała na tronie.
Dwu nagich, jak z bronzu wykutych niewolników stało po obu bokach stopni, z dwusiecznymi mieczami w dłoniach. Ani jeden ruch oczu, ani ciała nie wskazywał, iżby to byli żywi ludzie.
Herod złożył pokłon.
Królowa skinęła łaskawie głową i wskazała mu poblizkie krzesło, kute z litego złota, zapraszając, aby usiadł.
Długie milczenie przepełniło komnatę.
Nakoniec Kleopatra z uśmiechem zagadkowym na ustach rzekła do niego:
— Herodzie! Antonjusz i ja wiemy, co cię sprowadziło do nas.
Król milczał. Rozumiał, iż żadna obrona, ani żadne tłumaczenie nie mogą w niczem poprawić jego położenia, przeciwnie, mogą przyśpieszyć jego zgubę.
— Jesteś mądry i przenikliwy — mówiła dalej Kleopatra — i tem ująłeś mnie sobie...
Herod utopił w niej oczy badawcze. Wyszedł wzrokiem naprzeciw swego losu i szukał odpowiedzi w źrenicach królowej.
Ale nie dostrzegł niczego. W obu oczach Kleopatry uśmiechały się dwa sfinksy, pełne zagadek i mroku.
— Jesteś mężny — zabrzmiał jej głos ponownie — a to również przemawia na twoją korzyść.
— Tak myśli Antonjusz i ja tak myślę — dodała po chwili z naciskiem.
Herod mimowoli zadrżał.
— Uzyskała od niego — zdał sobie szybko sprawę w głębiach duszy — pozwolenie na wszystko...
Lekko zmrużył oczy. Prawie stężał na całem ciele, ale jednocześnie uczuł się silnym i gotowym na każde niebezpieczeństwo.
— Dzięki ci królowo — rzekł spokojnym, równym głosem — za te dobre słowa. Chciałbym ubiedz życzenia twoje i spełnić je, nimby wyszły z ust twoich.
Kleopatra pochyliła się na tronie, szukając wzrokiem w jego oczach zakątka, w którym powinien był gnieździć się strach. Drapieżny uśmiech rozchylił jej dwie, czerwone wargi.
— Zatem wiesz wszystko? — rzuciła pytanie podstępne.
— Tak — odparł król — wiem wszystko z ust Marjammy...
Kleopatra wyprostowała się. Uśmiech zniknął z jej oczu. Domyśliła się, że Herod sam naglił do otwartej, jasnej i rozstrzygającej rozmowy.
— Jak to mam rozumieć? — zapytała stłumionym głosem.
— Tak królowo — rzekł Herod swobodnie — iż żona moja wyznała mi swój błąd... powiem szczerze... swoje przestępstwo...
— Aż przestępstwo? — podchwyciła Kleopatra.
Herod naciskał coraz mocniej:
— A tak! Czyż bowiem nie jest przestępstwem, jeżeli żona moja posyła wizerunek swój Antonjuszowi i obrażała w ten sposób tę istotę, która ma jedyne prawo do Cezara, a tem samem do wszelkiej władzy na świecie? Czyż nie jest rzeczą zdrożną, jeżeli znajdzie się druga kobieta na świecie, która śmie się porównać z najdoskonalszym tworem bogów, jakim ty jesteś, królowo, i wyzywa przez to twój gniew?
W Kleopatrze zabiło serce mocniej. Herod mówił rzeczy śmiałe i miłe jej uszom.
Ale wraz w źrenicach jej zaświeciły żółte, drobne, zimne ogniki.
— Królu! — rzekła przyciszonym głosem — wyznaj mi całą prawdę... czy kochasz Marjammę?
Herod zawahał się.
— Mów szczerze — naciskała go — żaden fałsz nie obroni ciebie, wiesz o tem dobrze.
Dwa rzędy białych, ostrych zębów błysnęły za jej cudnie rzeźbionemi wargami.
— Czy kochasz Marjammę? — ponowiła pytanie.
Król stał się ponury. Jego męska, poorana zmarszczkami i bliznami twarz zamieniła się w kamienną rzeźbę. Tylko jeden muskuł przy lewej szczęce drgał od czasu do czasu spazmatycznie.
Nakoniec podniósł ciężkie oczy w górę i, patrząc daleko poza tron królowej, jakby słał wzrok aż do Judei, do zamku swego, rzekł powoli, twardo:
— Kocham ją. Kocham bez pamięci. Żadna kobieta nie była dla mnie tem, czem ona.
Po chwili zaś dodał drżącym głosem, w którym podzwaniały łzy swoją melancholją:
— Marjamma stała się słońcem mojego życia... Przy tej kobiecie tracę zmysły, tracę panowanie nad sobą... To wyznaję głośno przy tobie królowo, ja, Herod, z łaski Rzymu, król żydowski... Pojmujesz, jak wiele wyznanie takie musi mię kosztować. Ale chciałaś, abym był szczery. Byłem nim zatem tak, jakbym już z tej komnaty żywym wyjść nie miał.
Kleopatra spuściła oczy. Drżały jej powieki od wewnętrznego wzburzenia.
Nastało długie, straszliwe milczenie. Herod rozumiał, iż w głowie królowej ważą się jego losy.
— Zatem, Herodzie — zaczęła po chwili mówić Kleopatra przyśpieszonym rytmem — stała się rzecz tem gorsza i tem bardziej godna kary. Antonjusz jest jeden na świecie, jak jedno jest imperjum rzymskie. Obelga, która mnie spotkała, wyszła z Judei, z twego kraju...
Herod zbladł.

— Ja i Antonjusz — mówiła dalej z naciskiem — jesteśmy we wszystkiem jednej i tej samej myśli. Wiesz, królu, iż początek twej władzy i znaczenia i tronu twego istnienie poczęły się w Rzymie i w Rzymie mogą się skończyć. Tak myśli Antonjusz i ja tak myślę...
Herod pochylił głowę:

— Wola twoja, królowo — rzekł zdławionym głosem — jest boska i ja korzę się przed nią, cokolwiek bądź mnie spotka. Choćby myśl, dla której Marjamma dopuściła się zniewagi, posyłając swój wizerunek Antonjuszowi, wypłynęła z najniewinniejszej pobudki, z dziecinnej wprost pobudki, wola twoja królowo jest święta, jak gniew twój jest słuszny. Ja głową moją i moim tronem i mojem znaczeniem odpowiadam. Zaczem tu przybyłem, aby oddać się sam w twoje boskie ręce i zapłacić choćby życiem mojem za błąd Marjammy.
Kleopatra wytrzymała go długo pod ogniami drapieżnemi swego wzroku, sycąc się jego poniżeniem i męką.
— Królu Herodzie! — odezwała się nakoniec głosem, w którym syk tryumfu brzmiał donośnie — mądry jesteś i przenikliwy. Już to raz powiedziałam ci na początku naszej rozmowy. Atoli nie sądź, iż mądrość i przenikliwość są cechami tylko twojego charakteru.
Herod skłonił się głęboko.
— Chciałabym równie być przenikliwą — mówiła dalej — abyś mógł powiedzieć, iż znam duszę twoją i czytam w niej na wylot. Wiem, że kochasz Marjammę, bo nietylko ty mi to mówiłeś, ale mówi o tem cała Judea i Egipt i legje rzymskie. Kochasz ją do szaleństwa. I ja cię za to wysoko cenię.
— Królowo!
— Gdybyś jej nie kochał tak bardzo, już nie byłbyś między żywymi, a ciało Marjammy wlekliby moi ludzie z Jerozolimy do stóp mego tronu. Ale skoro jest inaczej...
Urwała, topiąc w nim oczy roziskrzone. I znów drapieżny uśmiech wypełznął na jej wargi.
— Ale skoro jest inaczej — kończyła — skoro Marjamma jest największą namiętnością twego życia, trzeba będzie, królu Herodzie, abyś zgadł moje życzenie i uczynił w myśl mojej myśli...
Król wyprostował się.
— A zatem królowo? — zapytał szeptem.
— Jak myślisz, czegobym mogła pragnąć? — pytała go wyzywającym głosem.
Herod zmarszczył brwi, a kiedy przeniknął jej myśli, odezwał się ponurym, charczącym głosem:
— Wola twoja jest boska...
— Zgadłeś moje życzenie! Tak mi się zdaje.
Król zawahał się i nakoniec wyrzucił ze zdławionego gardła:
— Wiem. Marjamma ma być zgładzona.
— Na czyj rozkaz?
W komnacie zaległo milczenie krótkie, rozpaczliwe.
— Na mój — jęknął po chwili Herod.
Kleopatra powstała z tronu.
— Tak się stanie dlatego — rzekła — iż ją kochasz do szaleństwa.
— A gdy to się stanie — dodała po chwili — wówczas Antonjusz i ja będziemy sądzili, iż godnym jesteś tronu żydowskiego, skoro potrafisz czynić taką sprawiedliwość... Rzym będzie tej samej myśli, co i my...
Rozszerzonemi źrenicami wchłaniała w siebie jego rozpacz. Nozdrza jej chwytały powietrze. Na ustach usiadł sfinks tajemniczy, uśmiechnięty. Nakoniec wyszła z komnaty lekko i cicho, jak zjawa.
Herod stał długo nieporuszony, zastygły w bólu. Wszystko zdawało mu się być snem i naprzemian rzeczywistością, z której śmierć była tylko jedynem wybawieniem. Tron, nadzy niewolnicy, płonące pochodnie, czerwone miecze — wszystko powoli zatańczyło w koło jego głowy. Wreszcie ścisnął skronie nadludzką siłą, krzyknął strasznie i wypadł z pałacu, jak obłąkany.

· · · · · · · · · · · · · · ·
Przesiadał się z konia na koń. Ludzie i zwierzęta upadały ze znużenia. A on, jakby nic nie słyszał i nie widział, rwał naprzód, wpijając rozpalone oczy w drogę, która go jeszcze czekała.

Sen uciekał z jego powiek. Gorączka ssała jego wargi.
— Śmierć nam obojgu — szeptał nieustannie sam do siebie.
— Bez Marjammy żyć nie mogę. Z nią żyć mi niewolno. Rzymska potentia rządzi tronem żydowskim i życiem żydowskiem.
Kąsał wargi aż do krwi z wściekłości.
— Kleopatro — wyły w nim głosy — bodaj kiedy los równy spotkał ciebie. Bodaj z rzymskiego gniazda wyszedł człowiek, któryby tobie zgotował los równy memu!
Ostrogami parł rumaka.
— Prędzej, prędzej! — krzyczał oszalałym głosem na oddział zbrojnych, towarzyszący mu od granicy ziemi judzkiej. — Takich jeźdźców, jak wy, na krzyż trzeba powbijać! żółw ujdzie przed wami!
Wicher zrywający się z pod kopyt końskich giął trawy i zioła. Tumany kurzu wzbijały się jak nawałnica w trop za pędzącymi.
Zbrojni spoglądali to na siebie, to na Heroda.
Strach ich zdjął — strach przepłynął z ich ciał na ciała końskie, zaczem konie i zwierzęta, ogarnięci jednem straszliwem uczuciem lęku, nieśli się jak burza z Hebronu ku Jerozolimie.
Nakoniec w południowych blaskach zamigotał w dali wyniosły dach Świętego przybytku, nabijany złotemi strzałami.
Herod jęknął jak zwierz raniony.
Stado potwornych myśli opadło go ponownie:
— Gwoli jednak czemu śmierć mnie i Marjammie?
— Czy tron żydowski utrwali się przez to?
— I któż po mnie, największym z królów tej ziemi, zasiądzie?
— Czy Aleksander, syn Dory, którą wypędziłem z małżeńskiej łożnicy?
— Alboż nie sprawiłbym największej uciechy Kleopatrze, karząc śmiercią siebie i Marjammę?
— Na to przez całe życie topiłem ręce we krwi, odniosłem po tysiąc razy sto zwycięstw, powznosiłem nowe miasta i twierdze, by kto inny napawał się mojem spadkobierstwem?
Krew uderzyła mu do głowy.
— Władzy mam się wyrzec?
— Dla rozkosznego ciała Marjammy kłaść koniec swemu życiu przez śmierć samobójczą?
— Na pośmiewisko żydów się wystawić?
— Czyż nie znam swego ludu? nie jestżem z jego krwi i kości?
— Iluż ich pamięć moją przeklnie, skoro zwietrzą trupa mojego, choć dzisiaj są mi przyjaciółmi?
Ponure myśli wpiły się w jego mózg.
— Zatem zabić Marjammę?
— Śmierci winna!
— Obraziła Kleopatrę!
— Antonjusz i Kleopatra to jedno!
— Z ich rąk władza, tron, bogactwo, imię.
— Marjamma śmierci winna!
— Każda rozkosz z nią była ci torturą!
— Nie pomnisz?
— Pastwiła się nad twoją rozszalałą miłością.
— Zabiłeś jej dziadka Hyrkana! zabiłeś jej brata Jonatesa!
— Ona mści się za nich na tobie!...
— Zadepcz nogami rozkosz jej ciała! zadeptana nie podniesie głosu już więcej! i nie wypomni ci więcej Hyrkana, ani Jonatesa, ani stu innych śmierci!
— Dla jednej dziewki, która jest twoją żoną, tron tracić i imię i sławę?!
— I cóż, że Józef, mąż twojej siostry, stanie w jej obronie! nie jestżeś królem, ani nie masz mocy, aby ukrócić jego prawdomówność?
— Ha-ha-ha! ha-ha-ha! niech giną oboje!
Herod przytulił głowę do szyi rumaka. Ostrogami wypędzał z konia ostatek sił. W gardło wyschłe, gorejące, chwytał rozpalone powietrze, przesycone tumanami kurzu.
— Prędzej! prędzej! póki nie ucieknie myśl moja najlepsza! — szeptał sam do siebie na pół obłąkany.
Zadźwięczał most Herodji. Spieniony rumak zdarty cuglami stanął dęba i runął trupem u nóg straży zamkowej.
Herod, okryty warstwą kurzu jak kamień pustynny, zachwiał się na nogach, potoczył białkami źrenic dokoła siebie, aż wreszcie zdzierżył się i z krtani wyrzucił trzy słowa zduszone:
— Marjamma jest doma?
Dowódca Partów odkrzyknął:
— Królowa w łaźni!
Herod zapytał jeszcze charczącym głosem:
— Józef, mój szwagier, doma?
— Doma! śpiewa pieśń na tarasie zamkowym — brzmiała odpowiedź.
Król potoczył dokoła oczyma, które wybiegły mu na wierzch z orbit i wrzasnął:
— Zabijajcie królowę!!!! zabijajcie jej gacha Józefa!!! Czekam tu na trupy!!!
Dowódca skinął na żołdaków i zniknął w głębi pałacu.




POGROMCA.

Codzień na murach Jerozolimy stawał mężczyzna olbrzymiego wzrostu o ponurem wejrzeniu, nie pozdrawiając nikogo, ani nie mówiąc do nikogo.
Zwał się Jezus, syn Arysteusza.
Bywało, mijała jedna godzina i druga i trzecia, a on poglądał to na Górne Miasto i wieżę Fazaelową, w której tyran Szymon obrał sobie sadybę, to znowu biegł wzrokiem ku Antonii i świątyni, lub zda się mierzył wzrokiem grubość muru pierwszego i jego wysokość i oceniał potęgę Wieży Kobiet i Wieży Hippikos. A kiedy w suche palce pochwycił brodę czarną i zapuścił oczy w głąb obozowiska rzymskiego, mogły całe oddziały wznosić okrzyki wojenne, można go było trącać i wołać na niego, a on stał nieczuły na wszystko, pochłonięty straszliwemi rozmyślaniami.
Niejednego z żołdaków Szymonowych, czy Janowych korciło zachowanie się Jezusa, każdy jednak zaraz się powściągał, skoro skrzyżował swój wzrok z oczami, które zabijały.
Początkowo, kiedy legie rzymskie nie rozpoczęły jeszcze szturmu do miasta, widywano go w różnych punktach murów. Straże koło bramy Essejczyków znały go równie dobrze, jak żołnierze Eleazara, lub ludzie Jana w Bramie Psefinos.
Odkąd jednak Tytus posunął machiny oblężnicze od strony północnej i jął tłuc taranami mur pierwszy, osłaniający Nowe Miasto, Jezus zjawiał się tutaj coraz częściej. Bywał w tej stronie o świcie i w południe, o zmroku i koło północy, z gorączką w oczach, z zaciśniętem i mściwie wargami i jak szalony przebiegał obwarowania, badając szkody poczynione przez rzymskie machiny.
Nieraz waliły się pociski, kamienie i strzały z balist, kusz i skorpionów rzymskich, siejąc śmierć dokoła i spędzając obrońców z murów, atoli Jezus, jakby ciało jego z mgły było i wiatru, posuwał się dalej naprzód olbrzymimi krokami, nie zwracając uwagi na żadne nawoływania żołnierzy żydowskich, krzyczących by uchodził przed zgubą.
Pogarda śmierci, oczy, które mordują wzrokiem, olbrzymi szkielet, obleczony skórą, milczenie jego, zagadkowe ruchy, napełniały rozwydrzonych żołdaków żydowskich lękiem i podziwem.
Czasami, jak znak bojowy stał twardo na murach tam właśnie, gdzie największy deszcz pocisków padał i gdzie śmierć zagarniała w swe uściski wszystko, co żywe.
Urągał potędze Rzymskiej, urągał zapałowi bojowemu Żydów.
Praca taranów była nadaremna. Olbrzymie głazy murów ściśle związane ze sobą drżały pod uderzeniami spiżowych łbów, ale szczerba nie ukazywała się w nich żadna.
Jezus zdziczał jeszcze bardziej. Stawał się hardy, straszny. Kiedy jeden z żołdaków wszedł mu natarczywie w drogę, rozbił mu pięścią piersi, — zwalił na ziemię i przeszedł dalej, jak widmo o twarzy zielonej, nie oglądając się na to, co się stało. Nikt nie odważył się podnieść broń na niego.
Pewnego dnia o świcie huk taranów wzmógł się niesłychanie. Łoskot uderzeń niepohamowanych szedł wstrząsającem echem po całem mieście. A nad tą straszliwą kuźnią górował łomot niski, przeciągły, powtarzający się z matematyczną ścisłością, jakby biły pioruny po piorunach w opokę jerozolimską. Zdawać się mogło, że ziemia drży i pęka w kawały.
Biały strach powiał wzdłuż ulic świętego miasta i obleciał wszystkie wieże i mury i ścisnął urągliwe serca obrońców.
Tłumy wynędzniałych, czarnych od głodu mieszkańców wyległy z popalonych domów.
— Co to za łoskot? — wołano — czy Rzymianie wywalają bramy?
Lament rósł jak powódź.
Z ust przebiegających, wybladłych żołdaków padały krótkie wyjaśnienia:
— Rzymianie podsunęli największą machinę! — mur drży i pęka!
— Wali taran, przed którym nic się nie ostoi!
— Rzymianie obili taran blachami żelaznemi!
— Wszystkie kusze i balisty pracują. Nikt na murach nie może ostać.
— Ani sposobu miotnąć pociskiem, lub ogniem!
Kobiety rwały włosy. Mężczyźni sypali popiół na swoje głowy upiorne.
Stał się krzyk, jeden w całem mieście:
— Pogromca! pogromca!
Na krzyk ten wybiegł Jezus z nawpół zawalonego domu, położonego na Targowisku Wełny. Biegł, jak szalony ku północnej części miasta.
Po drodze lamenty rozdzierały jego uszy:
— Pogromca wali w mury!
— Pogromca burzy głazy!
— Mur północny pęka!
W oczach Jezusa zapaliły się dziwne ognie. W rozwarte usta wchłaniał powietrze, przesycone odorem krwi i zgnilizny trupiej i biegł jak ku zbawieniu swemu w stronę, skąd głęboki, niski straszliwy huk płynął.
Tłumy rozstępowały się przed nim, jak drzewo prute klinem stalowym, żołnierze, trzymający straż wewnątrz miasta pod murami po za obrębem lecących poczernionych kamieni i strzał, uczynili mu wolną drogę, a on jak burza minął ich i wpadł z rozrzuconemi połami szaty na mur tam, gdzie potworny łeb Pogromcy kruszył głazy.
Chmura kamieni, dzid i strzał zasłoniła go na chwilę oczom żołdaków żydowskich.
Jezus padł na brzeg muru i oczy wlepił w machinę, z której co jakiś czas wynurzała się wśród zgrzytu łańcuchów straszliwa, spiżowa, krągła masa i jak czarny piorun uderzała w kamienie, broniące miasta.
Po każdem uderzeniu Jezus przechylał się w dół, aby dojrzeć lepiej działanie „Pogromcy“.
Potężne szczerby w murze szczerzyły do niego białe zęby.
Krótki, suchy śmiech wydarł się z gardła Jezusa. W oczach zaświeciły błyskawice potwornej radości. A potem — łzy nigdy niewidziane zalały mu twarz i zrosiły kamienie, do których przylgnął czołem.
Zerwał się na równe nogi, wyciągnął rękę w stronę Rzymian i czynił ruchy, których znaczenia nikt by nie umiał odgadnąć.
Żydowski żołnierz struchlał. Wszyscy sądzili, że padł trupem, a on żyw powstał nanowo i miotał się na murach jak szalony.
Co wołał i czego żądał od Rzymian, żadne ucho nie dosłyszało w dzikim poświcie pocisków wyrzucanych z kusz i skorpjonów wśród zgrzytu piekielnego łańcuchów i dudnienia straszliwego taranów.
— Sąd ostateczny! — wybiegały okrzyki ze zbielałych ust.
Jezus machnął ręką w stronę Rzymian, jakby ich żegnał, lub, jakby ich odpędzał, i spadł z powrotem z murów.
Przebiegł przez szeregi żołdaków jak wicher bez okrzyku, bez słowa. Tylko suchy, okropny śmiech wydzierał się czasem z jego piersi, a pięść zaciśnięta i podniesiona w górę torowała mu drogę przez skłębione tłumy pospólstwa.
Do domostwa swego nawpół zburzonego na Targowisku Wełny wbiegł z ogniem w oczach, z białą pianą na wargach.
Pchnął drzwi w sieni i stoczył się po zburzonych schodach w głąb piwnicy.
— Druzyllo! Druzyllo — krzyknął — ty żyjesz?
W kącie zabrzmiał zbolały niewieści głos:
— Ty to jesteś Jezusie?
— Ja! — zawołał i przypadł na kolanach do kobiety, leżącej na barłogu.
Brudny mrok, wdzierający się z podwórza przez szczelinę muru, oświecał stalowym blaskiem twarz chorej. Ogromne czarne oczy były jedynem ogniskiem życia na jej obliczu, spalonem zajadłą gorączką głodu.
Mężczyzna okrył chude piszczele jej dłoni pocałunkami, podsunął rękę pod jej drobną głowę o przecudnych, płonących rysach i bełkotał bezładnie:
— Druzyllo moja! nadchodzi dzień pomsty! za całą twoją nędzę! za całe nasze nieszczęście Pan zsyła karę i pomstowanie!!
Kobieta odgarnęła spoconą dłonią włosy z jego twarzy.
— Biednyś ty Jezus — szeptała — o, jaki biedny! czemu życie ucieka tak powoli ze mnie? czemu Pan męczy ciebie i mnie tak bez miłosierdzia?
— Cicho Druzyllo! cicho! Nie trza ci umrzeć pierwej, póki oczu swych nie nasycisz zemstą Pana! Tak trzeba! tak ja poprzysiągłem tobie i moim wrogom Szymonowi i Janowi! umrzesz, gdy ujrzysz, jak ciała ich zamienione będą mieczem rzymskim w ścierwo.
Kobieta próbowała zamknąć mu usta słabymi palcami:
— Nie mów tak, nie mów! Wrogowie twoi są jednak braćmi twoimi. Przebacz im Jezusie... Bo zaguba idzie na nas jedna i ta sama!
Mężczyzna wybuchnął:
— U Nazarejczyków nasłuchałaś się podobnych gadań. Ja ci przebaczam Druzyllo, bo ty chora. Ale wiedz, że oni nie są już moimi braćmi. Ja ich przekląłem po tysiąc razy. Szymon kazał mi ojca ściąć, by zagarnąć jego majątek. Ludzie Eleazara zatłukli mi brata w świątyni. Oprawcy Jana rozpruli ci wnętrzności mieczem! Za co? za to, żeś broniła ostatniego kęsa chleba ukrytego dla mnie? i tacy to hańbiciele Zakonu bronią murów Jerozolimy, aby wewnątrz tępić lud? „Pomsta im“ rzekł Pan przez usta proroków. Pomsta im samym! ich nasieniu aż do dziesiątego pokolenia!
— Jezusie!
— Pan zsyła wrogów mocnych z zachodu, aby uczynili koniec bezprawiom w Jerozolimie i aby tych, co chadzają krzywo przed Panem, przywiedli do otwartego grobu! Czytałem ci w proroctwach jeremiaszowych: „Tył, a nie twarz ukażę im w dzień zatracenia.“ Zatracenie to na nich idzie! już idzie! już jest bliskie! Pomsta za ciebie, pomsta za spalone miasto, pomsta za krzywdy sierot i ojców i matek i mężów idzie i nie ominie ich! a wówczas oczy moje i twoje zamkną się z osłodą w duchu, iż stało się zadość sprawiedliwości Pana.
Druzylla potrząsnęła ramieniem Jezusa:
— Mów, co się stało? — szepnęła z wysiłkiem — Rzymianin w mieście?
On zaś wstał z ziemi, pokłonił się kornie ku wschodowi i modlił się żarliwie:
— Nie dałeś Panie upamiętania! przeto podasz syny ich do głodu! wwiedziesz je w ręce miecza! i będą żony ich bez dzieci! wyciągniesz rękę swoją i zabijesz! upracowałeś się prosząc.
Kobieta pociągnęła go za połę ubrania i przerażona powtórzyła pytanie:
— Jezusie! co stało się w mieście? żali przybytek Pański runął od ognia rzymskiego?
Mężczyzna otrząsnął się, spojrzał na nią przytomnie i patrząc podejrzliwie dokoła, czy go kto nie słyszy, rzekł jej do ucha:
— Pogromca pracuje! mur nie wytrzyma długo! pęka! widziałem na własne oczy! nikt już go nie broni.
— Pogromca? — wybełkotała Druzylla.
— Tytus ustawił pogromcę. Ma stalowy, potworny łeb. Słyszysz huk?
Zamilknął.
Uczyniła się cisza w piwnicy.
Naraz zadrżały głucho fundamenty zburzonego domostwa i rozległ się daleki, krótki grzmot.
— Burza — wyszeptały zbielałe usta kobiety.
— Cicho! — upominał ją Jezus — to burza rzymska! to głos i uderzenie Pogromcy! najpotężniejszy taran rzymski bije w mur pierwszy i obali go i Pan w obłokach dymu i błyskawic ucieszy się po raz pierwszy.
Druzylla westchnęła i opadła z jękiem na posłanie.
Jezus pochylił się nad nią.
— Głodna jesteś — szepnął — o, biedna moja żono! nie ma ani jednego ziarenka w domu, abym ci ugotował. Siepacze żydowskich tyranów zabrali nam wszystko i ranę zapalili we wnętrznościach twoich!
Zaciśniętą pięść podniósł w górę. W stalowym blasku światła, wdzierającego się przez szczelinę, wychyliły się z po za czarnych warg białe zęby.
Kobieta przestraszona przymknęła oczy.
On zaś znowu pochylił się nad nią i bełkotał:
— Nie długo już męki! śmierć nasza blizka, ale i pomsta blizka! czekaj tylko cierpliwie! jeszcze zatrzymaj życie w sobie! dzień jeden, dwa dni, a oczy twoje napasę radością wielką!
Z pod powiek Druzylli wymknęły się łzy, które wessała w siebie rozpalona skóra. Półuśmiech zakołysał się na jej ustach i zniknął.
— Będzie jak twoja wola — wyszeptała z wysiłkiem i od tej pory umilkła.
Jezus mruczał nad nią modlitwy, zmieszane z przekleństwami, poczem wypadł na miasto i pobiegł na mury. Czynił tak wielokrotnie za dnia i wielekroć razy w nocy.
Żołdacy po raz pierwszy słyszeli słowa, wybiegające z jego gardła w paroksyźmie obłąkańczym:
— Pogromca pracuje! mur pęka! ha-ha-ha! mur pęka! drżyj Jerozolimo!
Pod wieczór następnego dnia umęczone wojsko żydowskie, nie mogąc w żaden sposób osłaniać muru przed uderzeniami taranów, i padając z nóg z wytężenia po trzechdniowych nieustannych alarmach i fałszywych szturmach, wykonywanych przez legie, cofnęły się z pod muru pierwszego. Szukały wytchnienia i snu za osłoną muru drugiego.
Dostrzegł to Jezus i szybko zawrócił do domu.
Noc zapadła nad miastem.
W obozach rzymskich cisza zaległa.
Gasły ognie płonące przed namiotami.
Ukojenie i odpoczynek po dniach krwi, mordu i pożogi bratały się z nocą i brały ludzkie istnienia w moc nieodpartą snu.
Jezus, syn Arysteusza szedł z Targowiska Wełny z ciężarem na plecach.
Wytężał ostatek sił, które długo drzemały w jego atletycznych ramionach, i posuwał się naprzód. Kiedy znalazł się pod bramą Genot, wiodącą z Górnego miasta przez mur drugi do dzielnicy nowomiejskiej, straż go zatrzymała.
— Z czem idziesz? — zapytano go.
— Z majątkiem do Rzymian — zadrwił złowieszczo.
Żołnierze spojrzeli po sobie.
Dowódzca straży przysunął się do niego.
— Co niesiesz na plecach? — rzekł twardo.
— Popatrz — warknął Jezus.
Dowódca odchylił płachtę i cofnął się ze wstrętem.
— Niesiesz trupa? — mruknął.
Jezus spojrzał na niego źle.
— Mój trup jeszcze żyje — odezwał się dziko — umrze, skoro czas przyjdzie temu.
Jął iść przed się.
Straż dalsza zastąpiła mu drogę.
— Dokąd? — usłyszał znowu groźne pytanie.
Jezus powściągnął straszliwy gniew, który wrzał we wszystkich jego żyłach.
— Na mur pierwszy.
— Po co?
Zaśmiał się okropnie.
— Po co? — odparł zduszonym głosem — wy cofnęliście się wszyscy za mur drugi. Ja z tym konającym trupem idziemy bronić muru pierwszego.
— Bez mieczów?
— Ten trup i ja położymy się na szczerbach muru. Pogromca oślizgnie się po naszych ciałach.
Dowódzca spojrzał na niego z przerażeniem.
— Ha-ha — zaśmiał się Jezus — dziw wam?
I poszedł przed się. Nikt już nie bronił mu drogi dalszej.
— Pan go natchnął — szeptali żołnierze do siebie ze strachem.

· · · · · · · · · · · · · · ·

Północ minęła dawno.
Jerozolima spała snem ciężkim, męczącym.
Jezus złożył swój ciężar na murze, modlił się żarliwie i oczy wytężał w dal.
Dostrzegł w głębiach nocy błysk jeden i drugi. W dole coś brzęknęło, ucichło i znów dźwięk jakby owiniętych mieczów i tarcz doszedł do jego uszu.
Pochylił się nad umierającą kobietą.
— Druzyllo, Rzymianie idą! — szepnął jej do ucha — słyszysz?
Rozwarte źrenice zatopiły się w jego wzroku z wahającem pytaniem.
Jezus drżącemi rękami wzniecił ogień, zapalił kilka łuczyw i poświecił z muru w głąb przepaści, czerniejącej pod nim.
Wybite łbem pogromcy szczerby zaświeciły zębami mnogimi.
— Tędy droga! — krzyknął cicho w głąb.
Przechylił się w stronę obozowiska rzymskiego i ukrył płonące łuczywo za murem.
— Tędy droga! — powtórzył wołanie.
Oświecał szczerby dokładnie. Widne były jak na dłoni.
Koło głowy jego warknęła strzała.
— Nie zabijaj — krzyknął — świecę! wchodźcie! im wcześniej, tem lepiej!
Łuczywa zapłonęły jasnem światłem.
W głębi pod murami kłębiła się przepaść od legionistów rzymskich — połyskiwały pancerze, hełmy, dzidy. Setki rąk umacniały drabiny.
Jezus zaśmiał się głośno.
— Prędzej! prędzej! — nawoływał — żona moja umiera! prędzej, niechaj was jeszcze przed śmiercią zobaczy! zatracenie na Jerozolimę z waszych rąk zsyła Pan!
Uwierzono mu.
Legia rzymska w największem milczeniu wdrapywała się po szczerbach w górę. Żołnierz za żołnierzem wspinał się na mur pierwszy, schodził w dół i łączył się w oddziały wewnątrz dzielnicy nowo miejskiej.
Jezus przypadł do konającej kobiety i szepnął strasznie:
— Druzyllo! stało się! Oni już tam!
Kobieta uśmiechnęła się dziwnie i wydała ostatnie tchnienie. Jezus całował bez końca jej stygnące ciało.
Białawy świt zastał go jeszcze przy tej pracy.
Ostatni centuryon rzymskiej legii, który przeszedł przez mur, wstrząsnął się i szepnął do siebie:
— Obłąkany żyd! niech mu Jupiter skróci życie.




UCZTA ALEKSANDRA.

Huk setek toporów warczał przez noc całą.
Skoro świt różowy padł na białe marmury Przybytku i jął spływać słodki i czarowny na morze dachów jerozolimskich i mieszać się z fioletami mrocznymi, które jeszcze nie zdołały uciec z głębokiej doliny Tyropojon, przytulonej do podnóża Świątyni, królowa Salome-Aleksandra podniosła się z łoża i rzekła do służebnicy:
— Źle spałam. Jakoweś roboty dzieją się pod zamkiem. Wszak słyszysz? Jestże to z wiedzą mego małżonka? Idź, Kypros, i zapytaj ludzi, co znaczyć ma ten hałas? I wołaj ku robotnikom, iż królowa spać nie może.
Młodziuchna Kypros, ze znakomitej krwi arabskiej spłodzona, a jako łup wojenny pełniąca służbę dworską, oblekła szybko swe gibkie ciało w białą szatę i zniknęła za drzwiami.
Ale nie mogła dojść nawet do końca krużganka, wiodącego na taras zamkowy, bo wraz wróciła i składając ręce na jędrnych piersiach, czekała na rozkaz, któryby pozwolił jej mówić.
— Co wiesz, Kypros, powiedz — rzekła Salome.
— Królowo — odezwała się służebnica — u wylotu krużganka straż stoi i nie dozwoliła mi wybiedz na taras.
— Wszak ja, królowa, posłałam ciebie! Mówiłaś?
— Mówiłam, ale kiedy przemocą chciałam się przecisnąć, straż Cylijczyków, nie pomna, kim jestem, zatrzymała mię gwałtem i poważyła się nawet dotknąć lubieżnie mego ciała.
— Nie pytam o to. Ale co za przyczynę podali?
— Rozkaz króla Aleksandra! — mówiła zmieszana Kypros. — Pod zamkiem czynią przygotowania do uczty wieczorem. Ale nie wolno patrzeć na roboty nikomu ze świty gości, ani z orszaku królowej. Król miastu i nam wszystkim gotuje niespodziankę.
Zasępiła się Aleksandra.
— Król kryje przedemną tak wielkie roboty? — mówiła do siebie. — Zaiste źle robi... Miałżeby to być jego nowy czyn szalony?
Skinęła na służebnicę.
— Kypros, zapytaj ludzi, czy król powstał z łoża.
Ale ona złożyła ręce ponownie na piersiach i uczyniła pokłon głęboki, nie spełniając rozkazu.
— Przecz się ociągasz? — groźnie zapytała Aleksandra. — Mów!
— Z komnaty bowiem nie wolno nam wychodzić — odparła niewolnica — ani twym służebnicom, królowo, ani tobie samej.
— Co mówisz?
— Straż mię przywiodła do drzwi i sprawuje odtąd służbę u twoich podwoi.
Królowa gniewnie skinęła ręką.
Kypros zrozumiała jej gest, skoczyła jak antylopa w głąb komnaty i na rozcież otwarła podwoje.
W krużganku stało dwu zbrojnych Cylijczyków.
— Na czyj to rozkaz taki gwałt nade mną? — krzyknęła królowa.
— Z rozkazu króla Aleksandra pełnimy tutaj służbę — brzmiała odpowiedź.
— Aż dopóki?
— Aż do wieczora.
— Do króla iść pragnę — oświadczyła Salome.
— Nie zwolim.
— Ja, królowa, żądam, aby mię puszczono.
— Nie zwolim. Króla surowy nakaz.
Aleksandra pobladła. Rój złych przeczuć opadł ją i wżerał się jak skorpiony w jej serce.
Huk siekier rozszalał się na dobre u podnóża zamku, jakby tysiące drwali cięły bór dębowy.
— Rzecz oczywista — jęczała Salome — iż nowy szał ogarnął króla. Przewrotny Dyogenes pracuje nad jego myślami. Snadź rzecz okropną obmyślił, skoro mnie więzić każe w komnacie.
— Kypros — zawołała ze łzami — chodź do mnie!
Dziewczyna podbiegła chyżo do łoża królowej i uklękła z bijącem sercem.
— Kypros, co to być może? co huk ten znaczy? żali nie domyślasz się wcale?
— O nie, królowo.
— Nieszczęsna jestem — zawołała Salome — nowy srom na mnie padnie.
— Król jest potężny i kocha ciebie, królowo!
— Ale moich oczu się boi! Bo ja powściągam jego straszną rękę! bo ja sumieniem jego jestem! A oto teraz stałam się bezwładna! i próżno miotam się w rozpaczy! Pod murami zamku czyn straszny gotuje się, a ja mam o tem dowiedzieć się wówczas, gdy już zapóźno będzie! gdy już się uczta rozpocznie! Nieszczęsna noc, co zawarła moje oczy! nieszczęsny dzień, co tak długo będzie wlókł się do wieczora!
Ze szlochem padła na wezgłowie.
Kypros przytuliła usta do jej nóg i wzruszona skrapiała łzami białe stopy swej pani.

· · · · · · · · · · · · · · ·

Kiedy obmyto i namaszczono gościom zaproszonym na ucztę nogi i głowy, służba podała wszystkim przygotowane dla nich białe uroczyste szaty, poczem orszak biesiadników wszedł do sali stołowej.
Strop cały pokryty był girlandami róż i gałązek oleandrowych, które spływały w dół w kunsztownych warkoczach, tworząc chmurę pełną zieleni, barw delikatnych i odurzającej woni nad arcydziełem sztuki jubilerskiej, które zajęło środek stołu.
Była to rzeźba, wykonana ze srebra, a przedstawiająca z łudzącem podobieństwem obraz Jerozolimy tak, jak gród królewski przedstawiał się zdumionemu oku wędrowca, patrzącemu na święte miasto ze skały Gołębiej. Artysta nie zapomniał pokryć dachu świątyni złotemi strzałami, obróconemi ostrzami ku górze. Groty świeciły zdala w słońcu jak las promieni ognistych.
Król Aleksander unikał wzroku małżonki. Otoczony świetnem gronem biesiadników, wśród których arcykapłani i posłowie sąsiednich ludów rej wodzili, baczył przezornie, aby ani na chwilę nie znaleźć się sam na sam ze swą żoną.
Po wybrednych daniach, które już od Rzymian powszechnie przyjęto, zaczęto roznosić wina w krużach kryształowych i sypać na stół biesiadny świeżo cięte kwiaty.
Na wieżach rzeźby, wyobrażającej Jerozolimę, zatknięto światła, mrok bowiem wieczorny jął wciskać się do sali...
Zaczem rozległy się przejmujące tony kinnorów i sumfonii, na których chór dziewcząt grał przygrywkę do pieśni pochwalnej — —
Ucichły rozmowy, opadły ręce, biegnące do puharów, oczy zaś wszystkich skupiły się na twarzy króla Aleksandra, w którego źrenicach tlały dziwne, nieugaszone ognie...
Przewodnica chóru zanuciła pierwszą zwrotkę pieśni, ułożonej przez jednego z lewitów, znającego dzieje króla i jego zamysły...
„O abbadon, szalałoś na ziemiach judzkich.
„Od pustyń Arabii do gór Libanonu, od Birs Nimrundu do wód morskich Jopy wszędzie twe mroki się stały.
„Na krew królewską czyhano w zasadzkach, na życie władcy ostrzono broń zbójczą — szaleńcy! szaleńcy!
„Bo powstał mąż boży i wzniosło się w górę ramię Aleksandra i zgubę król im poprzysiągł.“
Chór powtórzył zgodnie, bijąc w struny instrumentów:
„Bo powstał mąż boży i wzniosło się w górę ramię Aleksandra i zgubę król im poprzysiągł.“
„I zgubę król im poprzysiągł!“ — popłynął refren na miasto, tonące w ostatnich ogniach zachodu słonecznego.
Salome podniosła się na swojem wezgłowiu i uczyniła ruch niespokojny, jakby iść chciała do małżonka swego. Ale on uprzedził jej zamysł i gestem rozkazującym zatrzymał ją na miejscu.
Popłynęła zwrotka druga:
„O abaddon, o abaddon, szalałoś na ziemiach judzkich.
„Gaza, Rafeja i Antedon zdobyte mieczem aleksandrowym.
„I czemuś, o ludzie judzki, w czas się Przaśników buntował? czemużeś broni dobywał, miast jeno ofiary składać?
„Od Cylijczyków, Pizydów, najemnych kohort królewskich, sześć razy tysiąc poległo trupem rokoszan, przez dni czterdzieści i siedm płynęły rzeki krwią judzką.“
Na twarze biesiadników występować poczęły krwawe wypieki. Rozumieli wszyscy, że ta pieśń tryumfalnej pomsty zapowiada rzeczy niezwykłe, że król, którego ramię przez lat kilkanaście broczyło krwią wojny domowej... uczyni zwycięstwo swoje pamiętnem na wieki.
Królowa Salome zakryła twarz, bo czuła, że bladość zdradza jej niemoc i strach wewnętrzny.
Chór uderzył z furją w struny kinnorów i płomiennych sumfonji.
„Pod Obaidą — śpiewała przodownica — wielbłądy arabskie zatratowały wojska Aleksandra, o biada!
„Czemużeś, o ludzie, nie wsparł bohatera, co zwał się twym królem i wiódł cię do zwycięstw?
„O czemużeś klęską oślepion królewską znowu w Jeruzalem i po całym kraju szerzył bunt szaleńczy, mordował mu wiernych?
„Jako nawałnica spadłeś Aleksandrze wśród dudnienia grzmotów, piorunowych błysków, nie znając litości i nie znając miary — pięćdziesiąt razy po tysiąc pobiłeś, aż słońce się krwi tej przelękło.“
Aleksander szarpnął brodę i powstał.
Zerwali się wszyscy biesiadnicy.
„Pięćdziesiąt razy po tysiąc pobiłeś, — szalał refren — aż słońce się krwi tej przelękło.“
Król zaś zawołał rozwścieczony:
— Ta krew nie pomogła! godzili dalej we mnie! krzyczeli ku mnie, kiedy zgody chciałem: „Powinieneś umrzeć! powinieneś umrzeć.“
Wówczas zauważył arcykapłan:
— Królu Aleksandrze! zwycięzcą dziś jesteś! Obiegłeś Bemeselis, gdzie się ukryli twoi przeciwnicy, zdobyłeś je i dziś w lochach jerozolimskich gniją twe wrogi, więc raduj się z nami! Tyś pan dziś wielki! od Fenicyi aż do Merot i od Eksalet aż do Bersaby ciągną się twoje dziedziny.
— Bądź wielkodusznym! to przystoi tobie — zawołała królowa, wyciągając dłonie białe ponad stołem biesiadnym w stronę małżonka.
— Bądź wielkodusznym! — powtórzyła za nią część biesiadników.
Inni widząc, że żyły nabrzmiały na skroniach Aleksandra i że niepohamowany gniew zapalił się w jego źrenicach, stłumili wołanie na swych wargach.
— Salome! — krzyknął król — to ostatnie słowo, które z ust twych wyszło! Niechaj już więcej nic nie słyszę, bo gorze tobie!
Klasnął w dłonie.
Na progu stanął dowódca kohorty Cylijczyków.
— Do dzieła! — przenikliwym, ostrym głosem krzyknął ku niemu Aleksander — rozpocząć widowisko!
Błyszczący zbroją wojak zniknął.
— Zwycięstwo uczcić muszę godnie! — wołał król ochrypłym, szyderczym basem. — Pan zsyłał plagi na łamiących zakon! ja, król, co prochem jestem w obliczu Pana, czynić potrafię tylko w małej części tak, jak Pan umie...
Zwrócił się do chóru:
— Dalej! uderzcie w pieśń tryumfu!
A kiedy zadźwięczało dwadzieścia pięć kinnorów i drugich dwadzieścia pięć sumfonii i targane struny zawiodły hymn zwycięstwa, król potoczył wzrokiem po biesiadnikach i krzyknął:
— Na taras zamkowy! na taras! Widowisko zaczęte! ha-ha-ha...
Poprzedzony muzyką pięćdziesięciu instrumentów, szedł król na czele swych gości i dworzan.
Wszyscy struchleli.
Zamilkły rozmowy, ręce szarpały sztywnymi palcami spadające szaty, oczy unikały spojrzenia sąsiadów.
Długa droga...
Król wiódł ich przez sale i krużganki — na koniec jęli piąć się po szerokich białych stopniach na taras, oświetlony szalejącymi na wichrze płonącemi pochodniami.
Wylegli wszyscy.
Salome spojrzała w dół, zatrzepotała rękoma na powietrzu, i padła omdlała w ramiona jęczącej Kypros.
Na równinie, biegnącej pod zamkiem, sterczało ośmset sinych krzyżów.
Płonące stosy smolne oświetlały zamek Baris, na którego tarasie stał król z biesiadnikami i szalała tryumfalna muzyka — i rzucały czerwony, jaskrawy blask na ów bór potępieńczy.
Gromady żołdaków rozpinały na krzyżach więźniów, wywleczonych z lochów jerozolimskich. Nie było jednego pustego drzewa — na każdem zwisało ciało ociekające krwią, o omdlałych oczach...
A kiedy ci śmierciobrańcy dojrzeli postać króla na tarasie, jęli ku niemu wołać głosami okropnymi, jakgdyby groby otwarły się ziemne:
— Krew nasza na ciebie i na to miasto!
— Przekleństwo na cię, Aleksandrze!..
— Śmierć niechaj równie wyniszczy twe nasienie...
— Giń, a z tobą niech ginie Jerozolima, co żywa patrzy na nas mrących.
I uczynił się zgiełk rozpaczy, zgiełk dobijanych straceńców. Zaczem nawet ci, co już pomdleli w mękach, budzili się w agonii, i zakrwawione ślepia wiedli tam, gdzie las pochodni płonął na tarasie i gdzie szalała muzyka tryumfalna pięćdziesięciu kinnorów i sumfonii.
Mrące więc wargi wołały:
— Śmierć Aleksandrowi! niech ciało twe odpada od kości twoich! niech syny twe zamordują ciało twe i ptactwo niech rozwlecze ścierwo twe!
A wówczas, król podniecony krzykiem mściwym ośmiuset żydów wiszących na krzyżach, kazał wlec z więzień żony ich i dzieci i wymordować je w oczach umierających ojców i mężów...
Krew, ociekająca obficie z krzyżów, mieszała się z krwią płynącą strugami po ziemi.
Gęstwa rąk błagalnych wyciągała się w stronę tarasu — płacz i skomlenia dziecięce szły jak huragan na zamek, tłukły swe fale o granitowe złomy, pięły się w górę, wytrącały z rąk grających instrumenty i wywołały trupią bladość na twarzach dworskich gości.
— Pomiłowania — wołano.
Aleksander szarpnął brodę, obrócił się ku błagającym i zawołał rozwścieczony:
— Nie łaska dla was moja, ale zniszczenie! nie upamiętanie, ale krwawa, nieustanna pamięć! nie przepuszczę nikomu, bowiem nie przepuszczał żaden z was mnie królowi!
Zaczem rozwydrzone zapachem krwi żołdactwo mordowało na oślep, cięło mieczami, kłóło włóczniami, rozwalało głowy toporami. Umierali ojcowie, patrząc, jak u ich nóg ginęły okropną śmiercią dzieci — oddawali ostatni oddech mężowie, zamykając w konających źrenicach ciała swych żon zbryzgane potokami krwi i poszarpane wszelaką bronią.
— O abaddon! o abaddon! szalałoś na ziemiach judzkich — zajęczała pieśń chóralna na rozkaz króla.
Ale przodownica nie dokończyła pieśni. Z rąk jej wypadła sumfonia, ona zaś ogarnięta obłędem, zaczęła biedz tuż nad krawędzią tarasu i wyć w szalonych podskokach:
— O abaddon! o abaddon! na judzkie ziemie zstępuj!
— Dla żywych śmierć, dla trupów srom niepogrzebania w ziemi daj!
— O abaddon!!
W tanecznym skoku z wyciągniętemi białemi ramionami ku konającemu lasowi krzyżów runęła z wysokiego tarasu w dół i roztrzaskała czaszkę o kamiennego lwa, co stał na straży zamku.
Zaczem uciekły zmieszane chórzystki, a za niemi powoli zniknęli goście i ludzie dworscy.
Tylko król Aleksander stał jeszcze długo sam na tarasie pod opieką straży Cylijczyków, wśród łopotu krwawych płomieni pochodni, targanych wichrem, stał, wbiwszy mściwe oczy w bór czarnych krzyżów i zwały pomordowanych ciał.




BRAMA HIPPIKOS.

Huk i przejmujący jęk taranów ustał. Świst ostry balist i skorpionów rozdarł jeszcze powietrze ostatnimi rzuconymi pociskami i zamilkł.
Podarty żelaznymi łbami mur, sąsiadujący z Wieżą Hippikos, przestał dygotać w posadach i chłodził się zastygającemi kałużami krwi.
Kaatas w zbroi rzucił się na podłogę granitową izby wieżowej i nie wypuszczając z rąk miecza, natychmiast znieruchomiał, zdjęty ciężkim snem.
Dobroczynna bezksiężycowa noc opadła na głowy żywych i zabitych, na oblężone miasto i obóz Tytusa, kojąc swem zimnem omdlałe w walce ciała a ciemnością pomęczone oczy.
Cisza i pustka zasiadły na murach. Czatownicy — wyczerpani rozszalałym szturmem, który trwał bez przerwy przez całą noc i przez cały dzień — oparci na mieczach lub tuląc głowy do włóczni, popadli w półsen męczący. Co jakiś czas zrywał się przerażony wizyą senną zbrojny żołnierz i wołał przeraźliwie:
— Legia rzymska idzie!
Zaczem szedł krzyk wielki naokoło murów i porywały się do broni straże i wytężały oczy w nieprzebity mrok nocy i rzucały pod mury płonące głownie, aby oświecić nadchodzące wojska rzymskie, majaczące w ich rozdrażnionej wyobraźni — i znowu głęboka cisza słała się zwolna, kładąc dobrotliwe dłonie pokoju na dygocące serca żołnierzy i stulając im powieki senną przemocą.
Północ mijała.
— Kaatas! Kaatas! — rozległo się wołanie od strony miasta.
Nikt nie odpowiadał w ciemnościach.
Wołający wydobył latarnię, okrytą połą szaty, i podniósł ją do góry.
— Brama zamknięta — mruknął — wszyscy uciekli czy wymarli?
— Kaatas! Kaatas! — znowu zawołał przeciągle — jestżeś żyw, to przemów! czas już bramę otwierać!
Głuche milczenie było mu jedyną odpowiedzią.
Przybysz pochylił latarnię ku ziemi i jął szukać dokoła. Natchnął się na leżące ciało, ukląkł, podniósł ludzką rękę do góry i puścił. Opadła, jak kamień — zajrzał w oczy rozwarte, białe, wytężone, na wierzchu...
— Trup — mruknął.
Sięgnął ręką w bok. Namacał głowę.
— Ten już także skrzepnął — rzekł do siebie i cofnął z odrazą palce.
Jął zatem iść ostrożnie wzdłuż muru, aż natknął się na wał zbitych zwłok.
— Tu ich zwalono razem — tłumaczył sobie — przybyło roboty, i to niemało. Tytus pracował mocno. Ano, czas wielki na mnie.
Zawrócił szybko do Wieży Hippikos i, już nie tłumiąc głosu, krzyczał całem gardłem:
— Otwierać bramę! Zaczną nieść zwłoki z miasta! dwa tysiące trzysta trupów!
Natknął się na śpiącego żołnierza, szarpnął nim gwałtownie i krzyczał mu do ucha:
— Gdzie wasz dowódca Kaatas? słyszysz? odpowiadaj! jutro ci łeb zetną, bo śpisz! gdzie Kaatas?
Żołnierz otwarł szeroko oczy, porwał za miecz i zmierzył się do cięcia, lecz przybysz błyskawicznie szybko chwycił go za ramię i groźnie krzyknął:
— Ja swój! płatnik miejski Poplas!? Gdzie Kaatas? odpowiadaj!
Zbrojny uśmiechnął się, jakby odpędził od siebie marę straszną, wyciągnął ciało na kamiennej ławie, opuścił miecz na ziemię i, zasypiając, rzucił bezładne słowa:
— Kaatas... wieża... izba górna.
Głowę odwrócił i zasnął twardo.
Poplas szybko przebiegł po schodach kamiennych, minął izbę dolną, pełną umarłych, rannych i żywych, pełną jęku i śmierci, i wpadł na górę.
Dowódca spał na kamiennej podłodze.
Płatnik szarpnął nim raz i drugi.
— Kaatas! żyjesz? podnieś głowę!... Kaatas! wyśpisz się jeszcze! Kaatas! Kaatas!
Kiedy wołanie nic nie pomagało, jął mu rwać miecz z ręki.
Śpiący ocknął się instynktownie, chwycił za rękojeść broni obiema dłoniami, lecz kiedy Poplas oświecił swą twarz latarnią, zapytał ów z wściekłością w głosie:
— Czego chcesz?
— Tego, co zawsze. Każ bramę otworzyć.
Kaatas spojrzał na niego piorunującym wzrokiem.
— Czyż nie macie Bramy Psefinos albo bramy Essejczyków, albo Sadzawki wężów — krzyczał rozdrażniony — że mnie tu zamieniacie w grabarza całego miasta? Mało mam roboty z legiami rzymskiemi i mało strażowania? jeszcze mi wiedziecie tędy zdechłe ciała? Po dobremu radzę ci, Poplasie, każ je wieść inną drogą, bo mnie taki szał z tego powodu napada chwilami, że zgotuję sobie i tobie nieszczęście.
— Co mamy czynić? — usprawiedliwiał się płatnik miejski — za twoją bramą najobszerniejsze przepaście. Grzebać nie mamy czasu. Zatem zwala się trupy w głąb...
— Mówiłem, są inne bramy. Nie mogę już patrzeć na te ohydne pogrzeby. Rzucajcie psom to, co spuchło z głodu lub padło z moru.
— Twoi bracia!
— Nie znam takich! Kto nie trzyma miecza w ręce — pies i stronnik arcykapłanów. Niech ginie!
— Kaatasie! Jakaż zaciekłość tobą miota! co winien lud, iż Jahwe tak go rozmnożył?
— Niech giną! — powtarzał zapamiętale dowódca Wieży Hippikos.
Poplas pokiwał głową smutnie i rzekł:
— Utraciliście serca dla swoich, zatem Bóg utracił je dla was. Legie rzymskie dobywają miasta, lud mrze z głodu i moru, a w mieście szaleją trzy hyeny.
— Jakie hyeny?
— Jakie, pytasz, Poplasie? Nie wiesz-że sam najlepiej?
Dowódca brzęknął mieczem po kamieniach posadzki i jął krzyczeć ponuro, bijąc się w piersi:
— Jam człowiek Szymona. On jeden zbawić może Jerozolimę! Z nim jednym Jahwe zawarł przymierze! Śmierć Janowi i Eleazarowi!
Lecz płatnik skoczył ku niemu i na ustach położył mu rękę.
— Ciszej — błagał — bo mię zgubisz! Domyślą się wszystkiego!
— A zgiń i ty razem z twymi trupami.
— Ciszej! przyjacielem ci jestem od lat najmłodszych! Mogę mówić prawdę, bo patrzę na nieszczęścia wszystkich! Gdybyś widział to, co ja widzę codzień! Gdybyś widział, jak ludzie Eleazara spalili całą dzielnicę dokoła świątyni, bijąc się z ludźmi Jana — i jak znowu ludzie Jana rozciągnęli pas pogorzelisk między Górnem Miastem a Dolnem, gdzie się broni twój Szymon, i gdybyś widział, jak biednym starcom, dzieciom i kobietom wydzierają żołnierze nasi, rozwścieczeni wojną domową, ostatni kęs chleba, nawet kości wygrzebane z resztkami ścięgien, a zaś palą śpichlerze swoich przeciwników pełne zboża — ach, gdybyś widział te mary, błądzące po ulicach, bez rodziny, dachu i pożywienia, te opuchłe półtrupy, błagające o cios ostry miecza, byleby im dano zakończyć męczarnie — gdybyś widział to wszystko, gdyby to nieszczęście przemówiło do ciebie tak, jak do mnie przemówiło...
Kaatas spojrzał na niego z podełba i mruknął:
— Nie czas na żale! bijemy Rzymian!
— Bijecie się w szaleństwie — ciągnął dalej Poplas — ale to samo szaleństwo rzuca wasze miecze, ledwieście je z krwi rzymskiej otarli, na waszych własnych braci, na ludzi Jana i Eleazara. Walczycie wewnątrz i zewnątrz!
— W tem nasza moc wielka. Obrona iść musi z ramienia tych, których Pan powołał i którzy najgodniejsi! przez fałszywych obrońców nie będzie miasto zbawione.
Płatnik rzucił z boleścią słowa:
— Każde ramię, co walczy przeciw Rzymianom, jest święte!
— Milcz! nie draźnij mnie — krzyczał dowódca — i tak zbyt wielu wysłuchałem bluźnierstw! Kto przeciw Szymonowi, ten jest przeciw miastu, zatem niech ginie! niechaj dziesięciu sprawiedliwych zostanie w mieście, a Jahwe da im moc Samsona! Śmierć tym, co nie są z nami! śmierć ludowi! śmierć ludziom Jana i Eleazara! Do najmłodszego nasienia Pan niech je wygubi!
Płatnik patrzył na niego przerażony.
— Jakże ty strasznie umiesz nienawidzieć — rzekł z rozpaczą w głosie.
Na chwilę milczenie zaległo izbicę.
— Nie rozumiem ciebie — rzekł po chwili strażnik bramy — bacz, Poplasie, czy to liczenie trupów nie rozstraja nazbyt twoich myśli. Żal mi ciebie. Ty może już jesteś chory na umyśle.
— Mylisz się, Kaatasie — ów odpowiedział, zapanowując nad swojem wzruszeniem — nie chory jestem, ale to prawdą jest, iż to liczenie trupów, za których pogrzeby płacę z kasy miasta, nauczyło mię patrzeć inaczej na nasze sprawy...
— Jak cię nauczyło patrzeć?
— Jako na nasze wspólne, bezpamiętne nieszczęście, w którem my wszyscy braćmi dla siebie być winniśmy — — i wzajem kochać się winniśmy.
— Kochać? — ze zdumieniem zapytał Kaatas.
Poczem wstał i ciężkim krokiem, brzęcząc niezdjętą zbroją, obszedł dookoła izbę. Nakoniec stanął nad płatnikiem, siedzącym na ziemi, uchwycił go za ramię i, patrząc mu w oczy, rzucił krótkie, warczące słowa:
— Galilejczyk!
Poplas zmieszał się, obejrzał na drzwi rozwarte, czy niema kogo w pobliżu. Chciał coś rzec, lecz, miasto tego, pochylił głowę i tylko łzy kapały mu z oczu na zimną, kamienną podłogę.
Kaatas zaś wyprostował się i rzekł twardo:
— Twój mistrz, jeżeliś weń uwierzył, był samozwańcem. Zginął hańbiącą śmiercią na krzyżu. My i Rzymianie tępimy jego wyznawców. Ja nie umiem kochać. Tobie to zostawiam... Galilejczyku!... szczęśliw bądź, iż grzebiesz trupy. Mam wzgląd na to, inaczej zginąłbyś potrójną śmiercią: z ręki ludu, Szymona i Rzymian.
Płatnik wstał smutny...
— Kaatasie — rzekł — pomnij, co ci powiem jeszcze. Na nieszczęścia drugich nie patrz, jako na nieszczęścia cudze, lecz patrz tak, jakby to były twoje nieszczęścia własne.
— Ha-ha-ha! — śmiał się strażnik bramy.
— I pomnij to jeszcze, że każde nieszczęście jest bliskie, a nietylko cudze. Teraz zaś czyńmy swoją powinność.
To mówiąc, zwrócił się ku drzwiom i wyszedł na dwór, świecąc latarnią. Za nim szedł Kaatas.
Przed bramą w mrokach nocy stał długi, bez końca szereg noszy i czarnych wozów.
Żołnierze otwarli bramę.
Poplas wydobył zwój, który miał ze sobą, położył go na ławie, ukląkł, postawił obok latarnię i zawołał:
— Zaczynajcie! Podawać dzielnice miasta i nazwiska.
Pochód ruszył. Jęły skrzypieć wozy, ciągnione przez ludzi, ugięły się ramiona, niosące skrzynie ze zwłokami, zadudniły nogi — dusząca, trupia woń wzmogła się dokoła, wżerając się w gardła i oczy.
Czarne mrowie — — —
Ani za skrzyniami, ani za wozami nikt nie szedł. Miłość, litość, żal odbiegły precz od ludzi.
Grabarze, niosący zwłoki, wywoływali imiona i miejsce, mijając płatnika:
— Stara kobieta niewiadomego nazwiska! Zgarnięta na targowisku wełny! padła z głodu!
— Marya, żona Ananisa! Spalona w domu męża.
— Anan, syn Anana! Padł z moru. Górne miasto.
— Kobieta niewiadomego nazwiska! Padła z głodu. Zginęła na rynku Krawców.
— Antyfilos, Idumejczyk, pątnik! Padł z głodu. Górne miasto.
— Dwoje dzieci! Mór! Górne Miasto!
— Arysteusz, syn Adalasa! Zabity przez ludzi Jana.
— Antypas, syn Arinosa, Gorliwiec! Zabity przez ludzi Jana.
Płatnik skinął, aby szli dalej, lecz następny wóz zatrzymał:
— Stać! muszę wypisać sumę.
Głośno liczył.
— Przez bramę Hippikos od początku oblężenia przeniesiono... trupów... przeniesiono... razem czterysta tysięcy pięćset.
— Dalej! w pochód! — krzyknął Kaatas, rozzłoszczony chwilowym zastojem.
Zaskrzypiały znowu wozy, zahuczały skrzynie.
— Jozue, syn Bargiory, mór, Górne Miasto!
— Klusot, syn Epifanesa, mór, Górne Miasto!
— Sara, żona Kenedajosa z trojgiem dzieci, spalone, Górne Miasto!
— Klejtos, syn Hyrkana, zabity przez Gorliwców.
— Cztery kobiety niewiadomego nazwiska, z głodu, padły w Przybytku.
— Gamalas, syn Gamalasa, mór, Górne Miasto.
W tej samej chwili Kaatas, który siedział ponury na ławie kamiennej i z nienawiścią patrzył na ów pochód trupów, drgał i zerwał się na równe nogi.
— To fałsz! Dziś z nim rozmawiałem.
Płatnik skinął na ludzi i wydał rozkaz:
— Poświećcie latarnią!
Kaatas odrzucił płachtę z głowy zmarłego i zatrząsł się cały.
— To on — wyszeptał — jakże ma twarz skrzywioną!
Płatnik zauważył z głębokim smutkiem:
— Każde nieszczęście jest bliskie.
Potem wydał rozkaz:
— Dalej w drogę!
Zaczem wołano znowu:
— Dwie kobiety, pięcioro dzieci, zgarnięte na Kuźniach, niewiadomego nazwiska.
— Pappos, syn Antygona, mór, Górne Miasto!
— Julia, żona Judasa Idumejczyka, głód, Górne Miasto.
— Dalej! dalej! żywo! — wołał rozdrażniony Kaatas. — Czyż do samego świtu ma trwać ten pochód okropny?
— To ofiary głodu, moru i walk bratobójczych — rzekł płatnik — żołnierzy poległych pochowamy za dnia.
— Można w szał popaść! — krzyczał Kaatas.
Ale w tej samej chwili nadciągnęły dwa wozy, na obu po dwie skrzynie. Czarne, bogate całuny zaścielały podwody.
Człowiek, idący przodem, podbiegł do płatnika i wyszeptał mu z cicha nazwiska. Poplas drgnął przerażony, zapisał imiona i skinął, aby szli dalej.
— A to kto taki? — krzyknął dowódca, rozwścieczony zmianą porządku. — Jak wołać, to wszystkich! żadnych zmian!
Wówczas Poplas podszedł do niego i zapytał miękko:
— Kaatasie, dawno nie widziałeś swoich?
— Co to ma do rzeczy? — krzyczał ów — wołać nazwiska trupów! O moich się nie troszcz! żywi są i zdrowi! Jeno ludzie Eleazara, te psy Gorliwcy, nie puszczali mnie już od trzech dni pod Antonię. Dalej! w pochód! wołać nazwiska!
Płatnik rozkrzyżował ramiona i rzekł wielkim głosem:
— Ręka Pana jest straszna! Nieszczęściem śmierci wiąże wszystkich bardziej, niźli samem życiem!
Zwrócił się do ludzi:
— Nie kryjcie imion! Wołajcie je głośno!
Zaczem człowiek, idący przodem, wyliczał przerażony:

— Fedra, żona Kaatasa, dowódcy Wieży Hippikos, zabita morem, z pod Antonii!
Kaafas zbladł, jak trup, i zakołysał się na nogach.

— Salome, matka Kaatasa, dowódcy Wieży Hippikos, mór, z pod Antonii!
— Symeon, syn Kaatasa, zabity przez ludzi Szymona.
— Julia, córka Kaatasa, mór, z pod Antonii!
Dowódca wyrwał z rąk płatnika latarnię i biegł od trupa do trupa. Rozszerzone źrenice jego wpijały się w twarz żony, matki i dzieci, ręce dotykały się rysów, usta mamrotały jakieś straszne zaklęcia.
Wozy zaskrzypiały, ruszyły.
— Stać! — krzyknął strasznym głosem.
— Poplasie — zwrócił się do płatnika — ja ciebie teraz zrozumiałem! Ale zapóźno! zapóźno! Nie umiem kochać! Nie potrafię! Trzebaby te wszystkie trupy kochać, co przeszły i co pójdą jeszcze i tych wszystkich, co mają być trupami w mieście! Ale ja nie umiem. Ja mogę tylko jeszcze bardziej nienawidzieć!
Zwrócił się do zbrojnej straży.
— Żołnierze! — zawołał — widzieliście, jak byłem oddany Szymonowi! Powiedzcie mu teraz, że go nazwałem psem i łotrem! zbójem i grabieżcą! Ludzie jego zabrali życie mojemu synowi! Mór zabił mi matkę, żonę i córkę! Powiedzcie mu, że go nienawidzę bardziej od Jana i Eleazara! i że kląłem przed śmiercią Jahwę, który mi taki cios zgotował! Żegnajcie!
— Poplasie! — krzyknął jeszcze — na koszt miasta mój pogrzeb.
To mówiąc, padł na nastawiony miecz i runął na ziemię, bluzgając obficie krwią.
Na czarny wóz rzucono zwłoki nowe i ruszono w drogę.
O świcie Poplas zamknął zwój.
— Czterysta trzy tysiące ośmset — szeptał do siebie, patrząc napół obłąkanym wzrokiem dokoła.




PIEŚŃ JONATESA.

Jonates z rodu kapłańskiego Aniachim począł przed laty układać pieśń natchnioną o ziemi judzkiej Pokutnicy. Godziną wieczorną zwykł był snuć się po opustoszałych podwórzach świątyni lub przystawać pod ścianami Świętego Przybytku, wyłożonego złotemi blachami, które paliły się promieniami, kiedy w nie słońce zachodzące uderzało...
Bywało kładł się na murze okólnym, twarzą zwrócony ku ciemniejącym błękitom, na których ongi ognisty wóz Eliasza wyrył kołami szlak iskrowy...
Wówczas to tajemnice wieków przeszłych wiodły z nim rozmowy długie, ciche, pełne rozważań, zaklęć, łez i uśmiechów.
Oczy Jonatesa zapalały się do tragedyi minionych i do minionych tryumfów.
I tak to rodziła się pieśń wielka, wstrząsająca.
Kiedy jednak brzęki broni, przekleństwa i okrzyki wojenne poczęły bezcześcić Święty Przybytek, kiedy miast oczyszczonych wchodzili na podwórza i w mury świątyni żołdacy Eleazara, rozbestwieni wojną domową i wojną z Rzymiany, i kiedy cisza i dostojeństwo wzięły rozbrat z bramami spiżowemi, z ołtarzem ofiarnym i miejscem świętem świętych, w duszy jego pękły struny natchnienia, pieśń przestała się rodzić.
Wypędzony z podwórza wrzawą i widokiem dzikich twarzy obrońców, co wieczora wchodził na dach świątyni. Dokoła niego rósł las złotych strzał, chroniących przybytek Pański od nawiedzin ptaków. Zdawaćby się mogło, że to pobite wojska lub snem ciężkim zdjęte legły pokotem na dachu świątyni, zwróciwszy groty swych strzał w górę przeciw nadciągającej od zachodu burzy.
Jonates stawał się niewidzialnym, widząc sam wszystko.
Straszliwe fale wojny domowej biły nieustannie o bramy przybytku, zalewając krwią pomordowanych stopnie, mury, podwórza i arkady. Płonące domy, wichry niosące woń trupów, huk taranów rzymskich, zgiełk szturmów rozpaczliwych, wszystko to wdzierało się w świadomość pieśniarza z rozdzierającą mocą i ryło w jego duszy głębokie bruzdy ran.
Na dnie serca Jonatesa otwarło się drobne źródło łez. Zwolna, dzień po dniu, noc po nocy biły wody rozpaczy i bólu coraz mocniej, coraz dotkliwiej, podmywając ostre racye rozumu, aż nakoniec dusza jego stała się cała jednem wzruszeniem, jednem cierpieniem, jednym wielkim płaczem.
Wonczas opuścił wyniosłości dachu i schodził na dół między żywych, umarłych i umierających.
Snuł się jak cień, jak wiatr.
— Jonatesie! — zawołał na niego brat Makkabeusz, ujrzawszy go po wielu dniach niewidzenia, — gdzieś bywał przez te dnie? coś porabiał? Czy Idumejczycy Szymonowi wzięli cię do niewoli, alboś chorzał pobity mieczem rzymskim?
Kapłan szedł dalej, jakby nie słyszał jego słów.
— Podobnyś trupowi — krzyknął zdumiony Makkabeusz, przyjrzawszy mu się bliżej — czyś nie jadł i nie pił? czemu? Mamy w spichlerzu dość zboża. Odebraliśmy je pospólstwu i obywatelstwu. Chodź na strażnicę. Nakarmię cię i napoję. Chwyć jeno za miecz i tarczę i wołaj, iżeś jest człowiek Eleazara i w nim uznajesz władcę Jerozolimy, a na niczem nie będzie ci zbywać.
Zastąpił mu drogę.
— Milczysz? — pytał go jeszcze — co ci jest? W oczach twoich gore... bracie...
Jonates przymknął powieki, z pod których popłynęły długie, straszliwe łzy. Jęk wydarł się z jego piersi jak z grobu. Jak lunatyk rozwarł oczy szeroko i poszedł dalej przed się.
Na skinienie Machabeusza straże Gorliwców wypuściły go wolno poza mury świątyni.
Jak cień, jak wiatr błąkał się po mieście.
Gromada nagich, zczerniałych dzieciaków opadła psa, który uciekał z wyszarpaną piszczelą może bydlęcia, a może trupa ludzkiego. Pies i dzieci staczały walkę rozpaczliwą o kęs krwawego mięsa. Jęk, wycie, huk kamieni, razy kijów, tumany kurzu przewaliły się koło niego.
Zrozumiał, co się działo.
Rzucił się w kłąb walczących, by ich rozdzielić, ale stara kobieta szarpnęła nim gwałtownie i pociągnęła go ku sobie.
— Pies ci milszy? — warknęła — ja im kazałam! Żywimy się tem, co można ukraść lub wyrwać psom. A ty snać pasiesz się na żołdzie u jednego z trzech królów Jerozolimskich, skoro ci pies milszy od głodnego dziecka! Idź stąd precz i nie wracaj!
Jonates spojrzał na nią z przerażeniem i bólem. Zatrzęsła się w nim do podstaw natura ludzka. Kobieta wiedźma stała przed nim w krwawej podartej koszuli, a w ranach była cała.
— Ha! ha! ha! — śmiała się dziko — przypatrujesz się moim wspaniałym szatom? Wiedz-że, że mąż mój miał dziesięć okrętów w Joppie i lasy balsamowe pod Jeryhonem, a ja pięćdziesiąt służebnic. A teraz na ulicy mój dom, bo twoi królowie zrabowali nasz cały majątek i męża spalili żywcem! Czy pomnisz arcykapłana Mateusza? Zatem w tej koszuli chodzę po nim w żałobie i dzieci moje wiodę na psią stypę! Pozdrów odemnie swego tyrana i powiedz, że mu plujemy w oczy ja i moje dzieci! Niechaj Pan Zastępów połamie kości jego i zęby jego!
Wybuchnęła dzikim, wstrząsającym płaczem.
Jonates zakrył twarz dłońmi. Z ust jego zrywał się szept rozpaczliwy, ale zmarł na wargach. Pociągnął dalej jak cień, jak wiatr.
W bocznej uliczce obok targowiska wełny spotkał oddział zbrojnych. Uśmiechnął się ku nim, padł na ziemię i błagał:
— Nie szczędźcie miecza! rozdzielcie duszę moją z ciałem!
Dowódca zadrwił z niego:
— Za dużo zachodu. Idź za mury! Tam groby gotowe. Znajdziesz wąwozy pełne gnijących trupów. Poproś ich o gościnę dla siebie.
Ku ludziom zaś swoim krzyknął:
— Szukajcie jadła w tym domu! Zamknęli się! Snać jedzą!
To mówiąc, wskazał zaparte podwoje wielkiego budynku, który stał w pobliżu.
Żołdacy wyważyli drzwi i wpadli do środka.
Ale ani krzyk, ani szczęk broni, ani żaden płacz nie wypadł na ulicę z wnętrza.
Po chwili straż wybiegła z głębi, nic nie niosąc w rękach. Wszyscy mieli strach w oczach i drżenie w swych ciałach.
— Myśmy tu już byli przed czterema dniami — krzyknęli do dowódcy — zabraliśmy wonczas wszystko co jadalne! Tam teraz spokój!
Rzekłszy to, pociągnęli dalej.
Jonates party tajemnicą nieszczęścia wsunął się w głąb domostwa.
Sień pusta, milcząca.
Minął świetlicę jedną, drugą, nakoniec wszedł do mrocznej, wielkiej izby.
Na środku stał stół długi, jadalny. Dokoła ludzie... Jedni jakby śpiący, drudzy wgłębieni w krzesła.
Chciał wyrzec pozdrowienie, ale głosu brakło mu w gardle. Nogą potrąciło czyjeś ciało na podłodze.
Pochylił się, wytężył wzrok i zdrętwiał.
— Trup... — szepnął.
Spojrzał w oczy siedzącym dookoła stołu, dotknął się ich ramion. Każde źrenice zbielałe, nieruchome, szeroko rozwarte, każde ramię sztywne, oporne, zimne.
Strach obłędny przejął nawskróś jego jestestwo.
Wypadł na ulicę.
— Trupy... trupy... — powtarzał gorączkowo — śmierć głodowa... bracia dobijają braci... mord potępieńczy... Jeruzalem kona...
Biegł szukać śmierci jako ukojenia.
Zdala dostrzegł Bramę Fazaela. Łomot wstrząsający okrzyków wojennych, huk podziemny walących mury taranów, trzask i szczęk broni szły na niego jako nawałnica.
Przetarł oczy, wspomniał rzeczywistość.
— Wojna! wojna z Rzymiany! W Jeruzalem trzech tyranów walczących o władzę! Mord zewnątrz murów i mord wewnątrz murów!
— Panie zastępów — modlił się — daj mi śmierć w bitwie!
Ku niemu biegło kilkadziesiąt istot ludzkich. Zdało mu się, że dają mu rozpaczliwe znaki, że czegoś żądają, krzycząc jak człowiek zabijany.
— Bracia! Chcecie pomocy? — wołał ku nim zdaleka.
Ale tłum o przerażonych oczach ani go nie dostrzegł, otoczył go na chwilę i minął. Tylko jęk rozdzierający bólu szarpnął słuchem Jonatesa, tylko przez oczy wżarł się obraz w jego mózg, iż ci wszyscy ludzie mieli ręce odcięte po łokcie i tak powiewali ku niemu krwawemi ranami.
Jonates spojrzał w dół przed się. Ogniami buchnęła właśnie cała dzielnica domów.
Trzask płomieni, bijących pióropuszami iskier i dymu o wysokie, szare, milczące błękity mieszał się z wrzaskiem wojennym.
Przypadł do żołnierzy, podkładających ognie pod domostwa.
— Coście za jedni?
— Żołnierze Szymona.
— Dlaczego palicie te domy z ludźmi żywymi wewnątrz?
— Stronnicy Jana mieszkają w tych budach, niech zatem giną!
— Żołnierze! wy krew judzką macie w swych żyłach — krzyczał Jonates — tam za murami wojna z rzymską potencyą!
— Nasi też walczą — usłyszał odpowiedź — Szymon to bohater!
— A wy tutaj w tym czasie mordujecie braci?
Żołdacy spojrzeli na niego ze zdumieniem. Trupia twarz Jonatesa wywołała wśród nich huragany śmiechu.
— Pościł — aż oszalał! — zawołał jeden ze zbrojnych.
— Możnaby z jego skóry pochwę na miecz zrobić!
— Warto mu odciąć ręce i puścić na miasto, jak to Szymon zrobił przed chwilą ludziom Eleazara!
— Odprawi ofiarę przed obciętym ołtarzem!
— Ha-ha-ha!
Jonates runął na ziemię i krzyknął strasznym głosem:
— Śmierci! Pożądam śmierci! Będę błogosławił miecz, który przetnie moje życie!
Czołgał się u nóg żołdaków, błagając o cios jak o zlitowanie.
Ale owi wraz odepchnęli go od siebie.
— Mrzyj dłużej, skoro żyć pragniesz psie kapłański! — krzyknięto ku niemu.
— Ja brat wasz... — płakał łzami.
— Ha-ha-ha! Nasi bracia są w wieży Fazaelowej posłuszni Szymonowi! Każdy inny jest psem i ścierwem!..
Z wrzawą okropną, z płonącemi pochodniami ruszyli na dalsze rabunki i pożogi.
Jonates długo leżał na ziemi. Wyschły w jego oczach łzy. Zamarł ból.
W duszy jego poczęły wonczas grać struny o gromowych echach i straszliwych jak pioruny słowach. Poczęła się w nim rodzić pieśń ostatnia, pieśń zagłady.
Powstał mocen, wyniosły i groźny.
W oczach jego płonęły żary natchnienia.
W zaciśniętych ustach rodziły się nawałnice pomsty, przekleństwa i gniewu bezdennego.
Krokiem ogromnym, mężnym przeszedł całe miasto napowrót, po stopniach świątyni poszedł w górę, rosnąc na siłach i wewnętrznej potędze. Minął podwórze kobiet i mężczyzn i miejsce kapłanów i zniknął w przybytku świątyni, aby po chwili ukazać się na jej dachu.
Jeszcze raz objął wzrokiem wszechwidzącym całe miasto Trzech Wzgórzy, biały mur rzymski, co jak sznur zaciskał się koło gardła skazańca, wyniosły pałac herodowy i Antonję, grobowce królów i Heleny, wieże potężne Hippikos, Psefinos i Fazaela, pobiegł oczami po drogach, biegnących do Joppy i Gazy, do Jerycha i Sychem, poczem przymknął powieki i wchłonął w siebie widzeniem wnętrznem cały kraj aż po góry Liban i po morze, walące o brzegi i trwał tak długo w zapamiętaniu ducha.
Nakoniec otrząsnął się, zeszedł na sam brzeg dachu i krzyknął ku żołnierzom, aby szli wszyscy ku niemu i przywiedli wodza swego Eleazara.
A kiedy stało się zadość wezwaniu jego, stanął mocno wśród boru strzał złotych, broniących dachu i jął wołać mocnym głosem:
— Eleazarze, tyranie Jerozolimy i ty bracie mój Makkabeuszu i wy żołnierze zrodzeni z nasienia judzkiego, posłuchajcie słowa mojego przed śmiercią!
Tłum zbliżył się ku niemu zwartemi falami, patrząc z lękiem na postać wyniosłą kapłana, stojącą nad zrębem dachu, niby ptak ogromny bez lęku.
Wśród ciszy wieczornej zabrzmiał głos Jonatesa, jakby sto fletni rodziło dźwięki wzruszające:
— O Jeruzalem! Jeruzalem! przeklęty dzień, któregom się urodził! Przeklęty człowiek, który ojcu memu przyniósł wieść, iż matka moja porodziła mu syna! Przeklęty każdy, który mieczem nie zabił mnie w żywocie, aby mi matka moja była grobem. Przeczżem wyszedł z żywota, abym dni moje ukończył w zawstydzeniu wielkiem i sromocie!?
— O Jeruzalem, Jeruzalem! Na chwałęś Pana było zbudowane! Na kaźń i pohańbienie, na śmierć bezczesną za dni moich porodziłoś syny! Otom ja kapłan twój najmniejszy wśród małych, a otom bólem i wstydem i rozpaczą największy wśród wielkich i wylewam się przez usta moje na braci moich i na domy twoje i na dolinę Trychajon i zatapiam bólem moim i wstydem i rozpaczą, jak powodzią całą twoją ogromność i wielkość, bom oto dojrzał oczami rzeczy bliskich dokonanie!
Tłum struchlał.
Nadludzka moc biła z postaci Jonatesa. Jego wyciągnięte ręce na miasto, zdawały się głazy ciskać im na głowy i giąć ich do ziemi. Ze źrenic jego płynęły ognie zabijające.
Eleazar szarpnął brodę niespokojny i zły. Nienawidził ludzi, którzy bez jego wiedzy śmieli głosić jakiekolwiekbądź mowy.
Głos Jonatesa szedł daleko ku murom ogromnym świątyni i gnał ku arkadom Antonji:
— O Jeruzalem, Jeruzalem! Na cóżeś dziewic czystych tyle wychowało, nacóżeś młodzieńców foremnych kształciło, gdy oto zbrodnia jest nam matką rodną, a ojcem synów gwałt dziki? Na cóż oblubieńców w twych murach jest tylu, gdy zbrodnia z gwałtem poszła do łożnicy i synów trzech ci zrodziła?!
— O Miasto święte! Któryż kamień krwawy, któryż trup znieważony, któryż grób otwarty, któryż dom rozwalony, któraż świątynia zbezczeszczona nie wryła w swą pamięć imion ich strasznych na wiek wieków wiecznych? Trzech synów zbrodni, urodzonych z gwałtu na trzech tronach siadło w obrębie twych murów, a lud ich zwierzęciem ofiarnem! Trzech synów zbrodni gna śladami ojca, zaś gwałt — ich czynom na imię!
— Eleazarze, synu krwawy Szymona, przeklnij swą matkę i ojca! Janie, synu Lewiego, przeklnij swą matkę i ojca! Szymonie, synu Giory, przeklnij swą matkę i ojca! bo po wiek wieków wiecznych, każdy kamień krwawy, każdy trup znieważony, każdy grób otwarty, każdy dom rozwalony, każda świątynia zbezczeszczona imiona wasze tak wyryje w sobie, iż choć z nich pyły jeno pozostaną, to jeszcze wicher, co te pyły wzruszy, uciekać będzie od nich trwożny na krzyk waszych imion!
Eleazar pobielał z wściekłości. Wyciągnął miecz i krzyknął do żołnierzy swoich:
— Ściągnąć go z dachu! Na śmierć! Poćwiartować i każdą cząstkę przez inną bramę wyrzucić za miasto!
Ale w tłumie nikt nie drgnął. Żywiołowa moc, płynąca z ust Jonatesa przykuła wszystkich do ziemi.
On zaś nieutrudzony wołał dalej głosem grającym jak trąby pomsty:
— O Jeruzalem! Jeruzalem! Nadejdzie pierwszy dzień miesiąca Loos i ujrzysz mury twoje skruszone przez wroga. W Assyryjczyków obozie rozbije namiot rzymski król tępiciel. I Pan zastępów da mu ramię swoje i tarczy jego da twarz swą karzącą, mieczowi jego da bicie piorunów, głosowi jego da dudnienie gromu i przez zwalone mury Antonji na szczyt go powiedzie, gdzie stoi świątynia!!
— O Jeruzalem, Jeruzalem! Jeszcześ ty ogni takich nie widziało, jeszcześ ty krzyków takich nie słyszało, jeszcześ ty takiej nie zaznało rzezi, takiego płaczu niemowląt i matek, kapłanów, starców, takiego wycia brońców przeklinanych, takiego strachu, łomotu i trzasku — jakich ty zaznasz w on dzień, co nadejdzie! Pan bowiem przysiągł sam na się, iż cię uczyni pustynią, głazem na głazach zrównanem, strażnicą wojska, co z zachodu przyszło, i tysiąc niewiast żydowskich w niem będzie dla chuci jego!
— I nikt nie ujdzie losu zatracenia.
— I Syjon będzie jako pole oran, a Miasto święte gromadą kamienia, a Góra Domu Pana wysokością lasów!
— O Jeruzalem! Jeruzalem! Czemuż mniemałoś, że Bóg twój zbliska, a nie Bóg z daleka?
— Czemużeś synów trzech zbrodni i gwałtu w żywotach matek zawczas nie zabiło, a z nimi razem ich nasion nasienie? Czemuż kamieni żałowałoś rękom i na Oliwnej Górze nie utłukłoś zawczas ich życia? czemu niezaparłoś chodu ich czynom krwawym, zanim ci oni zgotowali koniec haniebny?
Tłum przerażony giął się pod uderzeniami słów, wyrzucanych z krtani Jonatesa z ekstatyczną potęgą.
Eleazar jak obłąkany przedzierał się ku niemu przez gęstwę żołnierstwa.
— Łucznicy do mnie! — wrzeszczał ochrypłym głosem — strącić mi strzałą tego kruka! Dam talent za strzał celny!
Przemoc jednak strachu ścisnęła każde ramię i zatrzymała w kołczanie każdą strzałę.
Zaczem Jonates wołał jeszcze:
— O Jeruzalem! Jeruzalem! Upadniesz! Nie wstaniesz!! Grobem ty będziesz dwanaście razy po przez sto tysiącom! Żyw bowiem wolnym nikt stąd nie odejdzie! I będzie kamień, na twych gruzach leżąc, oddychał lekko, iż się wypełniło, co Pan zaprzysiągł, i iż odpocznie od krwi tej wezbrania, bratobójczych trupów dźwigania i jęku nędzy!!
— O Jeruzalem! Jeruzalem!! Popiołem syny i córki twe pokryj! Obróć je w zmarłe, bo kto ujrzy żywy, jako upadniesz, krwią się zaleje własną na wewnątrz od wstydu, iż zwał się bratem trzech królów zbrodniarzy i że przed śmiercią nie ulżył kamieniom twym, Jeruzalem, końmi za bramy wyciągając zwłoki trzech królów zbrodni i gwałtu krwawego!!
W uniesieniu jął sam rwać złote strzały z dachu świątyni i rzucać tam, gdzie stał Eleazar.
— O Jeruzalem — wołał — ja śmierci pożądam! A króla zbrodni chcę zabić przed śmiercią, aby kamieniom twoim białym ulgę przynieść!!
Krwawy blask zachodzącego słońca oświecał zrąb dachu. Blachy złote buchnęły ogniem purpurowym.
Masa żołdaków cofnęła się przed strzałami złotemi, rzucanemi z furyą przez Jonatesa. Strach rzeczy nadchodzących podnosił włosy na ich głowach.
Eleazar z pianą na ustach rzucił się na najbliższego łucznika, który nie chciał złożyć się do strzału. Mieczem przeszył mu gardło. Jam wyrwał trupowi kołczan i łuk, nałożył strzałę, zmierzył się i pocisk wypuścił.
Jonates zachwiał się na dachu, rozkrzyżował ręce i jak głaz czarny runął w dół.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Konczyński.