Ada/Tom II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Ada
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ada
Podtytuł Sceny i charaktery z życia powszedniego
Wydawca J. Zawadzki
Data wyd. 1878
Druk J. Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ADA.

SCENY I CHARAKTERY
Z ŻYCIA POWSZEDNIEGO.
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.

TOM II.
WILNO.
Nakładem i drukiem Józefa Zawadzkiego.

1878.
Дозволено Цензурою. — Варшава, 11-го Января 1878 года.




ВИЛЬНА. Въ Типографіи п. ф. Осипа Завадзкаго.
Замковый переулокъ, N. 149






Zmierzchało, światła jeszcze nie podano do salonu, i w mroku ze staroświecka umeblowany pokój spory, który pełnił funkcye salonowe, wydawał się dziwacznie. Prędzéj na tém zyskiwał niż tracił. Światło padające z za firanek gdzieniegdzie z lekka zarysowywało wygodne krzesła, których niekształtne linie ginęły utopione w ciemnościach. Odbijało się ono w dużém zwierciedle na ścianie i dawało mu fantastyczne rozmiary, bo ramy ginęły w mroku.... Koniec szklanego pająka u sufitu świecił resztką szlifowanych szkieł, które go przyozdabiały, a zadanych mu przez czas szczerb widać nie było.... Tak samo łudząco przedstawiały się stare szafeczki i biurka, w których brakło nie jednego bronzu kawałka, i stara berżerka w kątku ze stoliczkiem na cienkich nóżkach powyginanych, które pod spodem koszyczek obejmowały.... Na ostatek kilka portretów na ścianach, na których migało odbite od zwierciadła słabiuchne światełko uchodzącego dnia, przybierało bardzo uroczysty pozór. Można je wziąć było za arcydzieła Lampich i Bacciarellich, choć tylko z ich szkoły pochodziły.... Nie opodal od okna, przy stoliku, na którym stał dzwonek, leżała chustka, tabakierka i na pół wysunięte z futerału złote okulary — siedziała kobieta nie młoda, co po przygarbieniu poznać było można tylko, strój jéj bowiem, bardzo elegancki i wyszukany, mógłby z dala dać ją wziąć za osobę w średnim wieku. Przed nią leżał także rozłożony list z kilku składający się ćwiartek, którego zapewne ciemność doczytać nie dozwalała. Cisza panowała w domu, zegar tylko ukryty gdzieś w tych cieniach, z wolna, metodycznie, nielitościwie, nudząco wystukiwał krok każdy czasu....
Kobieta siedziała zamyślona, niekiedy oglądając się ku drzwiom, jakby się czyjegoś przyjścia spodziewała i doczekać nie mogła.... Spuszczała potém głowę zamyślona i poruszała się niecierpliwie, szepcząc coś sama do siebie.
Upłynęła tak dobra chwila czasu w samotności, aż ze drzwi wiodących w głąb mieszkań, weszła szeleszcząc suknią jedwabną druga kobieta, wysoka, sztywna, chuda, któréj krok żwawy przekonywał, że była w sile wieku. Rysów jéj mrok nie dawał rozróżnić, widać było tylko twarz długą, chudą, otoczoną lokami, które nawet po nocy wydawały się przyprawnemi.
— A! cóż to tak, paniuńcię zostawili samą w ciemnościach! — zawołała przyśpieszając chodu. Mój Boże — że też pani nie zadzwoniła!
— Niech-no sobie Mikołaj odpocznie.... odezwała się w krześle siedząca.... nim pan Karol nadejdzie, będzie dosyć czasu na podanie światła....
Tu przerwawszy nieco, staruszka wnet ciągnęła daléj podnosząc głowę ku przybyłéj. Promyk światła z okna padający na jéj twarz, dał widzieć głowę uśmiechniętéj staruszki, jakąby Denner lubił malować, pomarszczonéj a jeszcze zachowującéj ślady wielkiéj piękności, któréj lata całkiem zniszczyć nie mogły. Pomimo wieku było wiele życia w téj maseczce ruchawéj, która się porysowała fałdami mnogiemi, nadto może śmiejąc się i płacząc na przemiany, a nie umiejąc być spokojną.
Jeszcze i teraz drgały w niéj wszystkie muskuły, biegały oczka czarne nie zagasłe i usta się mówiąc sznurowały, aby uśmieszek wdzięcznym uczynić. Siwe loki ładnie ułożone z obu stron twarzy, dobrze jéj przystawały... Czarny czepeczek odbijał harmonijnie na srebrnych włosach, i cały strój z niewieściém poczuciem piękna był dobrany....
— Moja Dyakowska kochana — no co też ty mówisz na ten list Hortensyi? Ja jeszcze po nim do siebie przyjść nie mogę. Ktoby się to spodziewał! Piorun z jasnego nieba! Osoba tak przyzwoita, rozumna, energiczna! z takiém mocném postanowieniem niewychodzenia za mąż! Nagle — proszęż cię — jeden prosty rumiany chłopak, bez edukacyi, bez imienia... Żeby tak na siebie, na wszelkie względy się zaślepić! Powiadam ci — niepojęta rzecz!
— Czyż paniuńcia nie wie, słodziuchnym, zacukrowanym głoskiem, odparła panna Dyakowska — że kochanéj pannie Hortensyi czasem się przywiduje....
— Ale — proszęż cię! szczegóły! fakta! I to co się ze czcigodnym kanonikiem stało — i te pożegnania — te przyjmowania ojca, nie będące we zwyczaju — ekstraordynaryjne. Nie, tym razem to nie żadna imaginacya — ale istotne niebezpieczeństwo....
— Na to nie ma rady, jeśli to prawda! szepnęła panna Dyakowska.
— O! przepraszam cię — przepraszam! Może się znaleźć rada.... ciągnęła daléj staruszka. Trzeba znać naturę ludzką, to się na to poradzić może....
Ja mam myśl.... myśl doskonałą....
Nie pójdę za radą Hortensyi, ażeby familia miała występować, brać ją w kuratellę, reflektować!! Toby był sposób jedyny rozgniewać ją i przyśpieszyć rozwiązanie. My powinniśmy udawać, że nie wiemy nic — a występować chyba w ostateczności.... Na to zawsze czas....
Ja znam poczciwą Adę — ja zawsze się lękałam jakiegoś podobnego końca.... un coup de tête. Znudziła się, to nic innego tylko nudy, zmęczenie.... Chce się zmienić jedną biedę na drugą, bo na świecie tak zawsze, człowiek mienia siekierkę na kijek.... a w końcu!!
Staruszka przerwała i żywo poczęła wnet mówić do stojącéj i słuchającéj z uwagą panny Dyakowskiéj:
— Jestem pewna, że gdyby teraz, korzystając z jéj znudzenia, przyzwoity człowiek się trafił, dobrze wychowany, wykształcony.... sprytny — wnetby parobczaka swego odepchnęła...
Wielkie dziwo, że sama jedna na wsi, otoczona koczkodanami, przystojnego chłopca sobie wybrała! Ale Ada ma gust i ma rozum, jak tylko mieć będzie w czém zrobić wybór, ręczę ci, głowę daję — da odprawę parobczakowi....
Więc myślą moją jest posłać tam pana Karola....
Panna Dyakowska stała milcząca; nie rychło wyrwało jéj się, nieoznaczonego wyrazu i znaczenia: — Aa!!
— Tak jest, pana Karola — śmiejąc się ze swéj myśli szczęśliwéj mówiła daléj staruszka — pana Karola!!...
Tylko — naturalnie, Karol zajedzie do kuzynki przypadkiem i zabawi czując się nieco chorym.... Za skutek ręczę.... Karol.... przyznam ci się, że kazałam go dziś prosić, żeby przyszedł entre chien et loup, nim moi partnerowie i goście się poschodzą.... I dotąd go nie ma....
Co mówisz? spytała stara.
Panna Dyakowska poprawiała długie loki a l’anglaise, nie mówiąc nic, a zapytanie było wywołaniem jéj zdania.
— Siadajże, moja Dyakowska, pochylając się ku niéj dodała stara — siadaj i mów, ty jesteś de bon conseil! ho! ho!
Tęskno jakoś zadźwięczał głosek panny, która siadła po cichu, i ręką chwyciła coś na stoliku bezmyślnie.
— Pani szambelanowa wie, że ja — zawsze niemiłe prawdy mówię. Takie jest moje nieszczęśliwe usposobienie, taki wzrok kaleki, że zawsze widzę złą stronę tylko, jak niektórzy ludzie co wszystkie kolory widzą szaro.
— Otóż to właśnie naprawia mi czasem moje zdanie, rzekła staruszka, bom ja za nadto zwykła widzieć różowo. Co mówisz?
— A! jeszcze nic — odezwała się Dyakowska, ale powiem coś — niedobrego. Nikt więcéj nie ubolewa nad stanem pana Karola nademnie.... ale to człowiek zgubiony, na majątku, na zdrowiu, na duchu.... Jakaż nadzieja, żeby on przyniósł z sobą szczęście pannie Adzie? To drugi tom nieboszczyka jéj ojca....
— A! kochanie, kochanie! co też ty gadasz, moja Dyakosiu! przerwała uderzając w stoliczek stara, aż okulary upadły, które podniosła panna. Nie ma między nimi najmniejszego podobieństwa! Nieboszczyk Pretwicz był prosty rozpustnik, najmilszy w świecie bałamut, zepsuty do szpiku.... lekkomyślny, — bez głowy, bez dowcipu, bez nauki, a Karol....
— A pan Karol ma naukę, dowcip, rozum — prawda paniuńciu, ale nie ma statku.... w nic nie wierzy, z siebie i z ludzi i z cnoty i z honoru i ze wszystkiego się śmieje.... Jest to chodzące widmo, człowiek co się przeżył! zawołała Dyakowska.
— O! ty moja, rozumna! przerozumna główko! Jak to ty umiesz charakteryzować! rozśmiała się stara. No, dajmy na to, wszystko jak mówisz. Czego temu człowiekowi brak? Woli. Niech się ożeni z taką kobietą energiczną jak Ada, ona z niego zrobi, z tego, jak ty mówisz widma i upiora, żywego i — zobaczysz jakiego człowieka!
— Tak — mogłoby to być — ale mogłoby też być, że pan Karolby nie uległ, i że oboje byliby najnieszczęśliwsi.... i mogłoby być, że onby opanował żonę nie ona jego.... Naostatek czy pani myśli, że on się jéj potrafi podobać....
— Potrafi!! — zawołała staruszka — o! co za to, to ręczę.... Ona go widziała tylko raz, pobieżnie, dawno i uczynił na niéj wrażenie.... Ale naówczas Karolowi co innego było w głowie — teraz....
— Tak — teraz szepnęła panna Dyakowska — zrobi co mu kto podyktuje, bo już sam nie wie co ma robić....
Gdy panna domawiała tych wyrazów, przez nieszczelne drzwi pokazała się najprzód w salonie smuga ostrego światła, zapowiadająca, że lampy niesiono, potém lokaj jeden otworzył je, a drugi w dwu rękach wniósł ostrożnie dwie lampy z zielonemi daszkami. Światło, które z niemi weszło do salonu, cały mu jego wdzięk o mroku odebrało.... Był zwiędły, wyszarzany i świecił tylko resztkami dawnych dostatków.... Krzesła okrutnie wysiedziane, kanapa spłowiała, ramy zwierciadeł i obrazów poczerniałe były — smutek starości wiał z każdego kątka. Śmiała się jedna tu twarz ożywiona staruszki.... a naprzeciw niéj siedząca panna Dyakowska, blada, przekwitła piękność, chwytała za serce wyrazem bolu, jaki się w całém jéj obliczu malował.
Gdy słudzy weszli — przestano mówić. Lampy stanęły na stoliku i kolumnie w kątku, a w rogu salonu ukazał się zielony stolik do gry, na którym już dawniéj położone czekały dwie talie kart nierozpieczętowane i marki na miseczkach. Stolik ten, ilekroć się gra skończyła, zaopatrywano na nowo, a kamerdyner, który dochód z kart miał przekazany, pilnował, aby zawsze świeże były.
Służący wyszli — a staruszka, która miała czas pomyśleć — cicho się odezwała:
— Bądź co bądź, z Karolem pomówię. Ma się co stać, niech przynajmniéj ktoś z familii skorzysta...
Jakby na zawołanie chód się dał słyszeć w przedpokoju. I z chodu można poznać człowieka.... Ktoś ten przybywał z wolna, jakby mu wcale nie było pilno, jakby rad był nie przyjść wcale — stanął w przedpokoju i stał nadto długo — czy rozmawiał z kamerdynerem, czy włosy zaczesywał przed zwierciadłem, czy pył otrzepywał z sukni.... Staruszka niecierpliwie na drzwi patrzała, a te się otworzyć nie mogły.... Szedł ten ktoś znów nie śpiesząc, rękę już położył na klamce i drzwi nie miał ochoty czy siły odemknąć — naostatek uchylił je, i majestatycznie wtoczył się znudzonym jakimś posuwistym chodem, do salonu. Stanął przed staruszką, skłonił się, coś poprawił w ubraniu, przypomniał ukłon pannie Dyakowskiéj — i pozostał tak — czekając na to co mu powie staruszka, która z wyrazem żywego zajęcia podniosła oczy i głowę ku niemu....
Słówko tylko o tym przychodniu. Był to oczekiwany pan Karol, mężczyzna mogący mieć lat około trzydziestu, wyglądający staro choć był młody — ale zmieniający się łatwo, tak, że jednéj godziny bywał naprzemiany i młodym i niemal zgrzybiałym. Czynił wrażenie pięknéj, kosztownéj chustki jedwabnéj, którąby ręka jakaś złośliwa zmięła, potargała, zszyfonowała bez litości. Bardzo piękny mężczyzna, miał twarz rozumem promieniejącą, ale widać było, że ten rozum w nim chodził jak sprężyna w zegarze, któréj nic nie wstrzymuje.... Zegar ten potrzebował gwałtownie zegarmistrza.
Jak młodość i starość, tak w obliczu pana Karola były wszelkie możebne wyrazy smutku, radości, gniewu, szyderstwa, obojętności pomieszane z sobą. Powiecie, że to jest niepodobieństwem? Było to coś nieustannie mieniącego się, drgającego, niestałego.... dziwacznego... Oczy się śmiały, a usta płakały i na przemiany.... Zdawało go się to męczyć — miał postawę znużonego i znudzonego. Ubranie na nim świeże było, a już obejściem się z niém zniszczone, — strój niestarannie włożony. Krawat uciekał w lewo, kamizelka rozpięła się nad miarę, z rękawów od koszuli jeden się schował, drugi wyglądał. Na butach lakierowanych były ślady przyschłego błota, z kieszeni wywieszona groziła wypadnięciem chustka. Litość obudzała ta postać zaniedbana jakby z desperacyi.... czy z zobojętnienia na wszystko.... Oczyma potoczył po saloniku i zwrócił je na staruszkę....
— Co mi babcia każe? odezwał się głosem, w którym czuć było ziewanie. Prawda? stawiłem się na godzinę?
— Prawie! odparła staruszka.
Pan Karol dobył z wolna zegarek z kieszeni, popatrzał nań, przyłożył do ucha, i chowając go nazad, rzekł flegmatycznie.
— Zapomniałem nakręcić....
W téj chwili panna Dyakowska wstała, i nic nie mówiąc, parę krzeseł ustawiwszy na swych miejscach, wysunęła się z salonu. Staruszka wskazała siedzenie panu Karolowi.
— Kazałam cię prosić, bo mam pomówić o bardzo, bardzo ważnéj sprawie. Gdybyś ty mnie tylko słuchać raczył, nie myśląc o czém inném.
Rozśmiał się siadając pan Karol, wygodnie usadowił, kapelusz wziął w ręce obie i rzekł:
— No, cóż babunia powie? Założę się, że znowu nieszczęśliwego rozbitka swatać będzie!
Uśmiech żartobliwy przebiegł po ustach szambelanowéj....
— O! ty! ty! domyślny człecze! szepnęła.... A gdyby i tak było! Dziś mam coś ekstraordynaryjnego, a jeśli pan Karol zechce i weźmie to seryo...
— To się ożeni, babciu! dokończył Karol. Tak — to rzecz wiadoma! A potém.... Żona nieszczęśliwa będzie, on ditto.... Powaśnią się, rozejdą i będą znowu świat przeklinali i ludzi!
— To bo nieszczęście, że ty nie masz wiary w nic i do niczego ochoty! westchnęła szambelanowa.
— Największa w świecie prawda babciu — rzekł pan Karol zimno, — tak dalece, że nawet w łeb sobie strzelić nie potrafię....
— E! nie plótłbyś — mówmy seryo....
— Słucham, zawsze to rezerwie na chwilę.... dodał Karol.
— Połóż najprzód kapelusz, potém weź ten list i przeczytaj go sam, bo mnie oczy bolą, — gdy go skończysz, będziemy mówili....
Podała mu list, który on wziął do rąk.
— O! o! trzy ćwiartki! słowo daję.
— Szeroko pisane.
— Charakter panny Hortensyi.
— Ale przeczytaj.
— Cóż to być może? szepnął Karol, i poszedł ku lampie....
Gdy oczy jego przebiegać zaczęły pismo, staruszka wlepiła w niego ciekawe, badające wejrzenie, jakby wrażenie, które list zrobi, odgadnąć chciała. Na twarzy pana Karola nie odbiło się nic. Czytał żywo przerzucając kartki, czytał długo dosyć, doszedł do końca, odwrócił się do staruszki i spytał jéj:
— Zatém? co? Nie rozumiem.
— Jakże ty rozumny człowiecze nie rozumiesz tego, że Ada się nudzi, że bierze pierwszego z brzegu, bo nie ma wyboru — i tego, że gdybyś ty tam był, łatwobyś odsadził chłopaka.... a....
— A! a! i ożenił się z Adą!!
Pan Karol począł się śmiać, śmiał i śmiejąc padł na krzesełko, nie mogąc się pohamować. Szambelanowa patrzała nań urażona razem i zmartwiona....
— Cóż tak śmiesznego?
— Babciu kochana! W najszczęśliwszym nawet razie, o! cóżbyto było za małżeństwo! Onaby ze mnie lokaja zrobiła, a jabym uciekł z pod jéj feruły piechotą....
— Wszystko to ci się tak zdaje! Ty potrzebujesz kogoś coby tobą kierował i ja ci to szczerze i otwarcie mówię, a to jest jedyna kobieta, któréjbyś panowania nad sobą nie potrzebował się wstydzić.
Spoważniał pan Karol.
— Słuchaj! gusta macie jedne. Ona lubi sztukę, ty przecie i malujesz i z gliny lepisz; ona czytać lubi, tyś wszystko przeczytał co tylko mogłeś; ona lubi muzykę, tyś znawca i wirtuoz.... Będziecie mogli bredzić o filozofii, o astronomii, nie wiem tam o czém, bo ty to wszystko umiesz.
— Nie, babciu — ja tego wszystkiego liznąłem, pokosztowałem i wyplunąłem. Na prawdę umiem mało, leniuch ze mnie.... odezwał się Karol. Zdaje mi się, że nawet w tych rzeczach pannie Adzie bym nie sprostał.... bo ona na seryo, słyszę, uczona....
— Ach! na seryo! to dla niéj są rozrywki! Biedna śmiertelnie się nudzi! Nie chciała dotąd iść za mąż, wiesz z jakiego powodu.... zmieniła zdanie.... Ty jeden mógłbyś z tego korzystać....
— Nie — odparł pan Karol. Babcia po staroświecku wierzysz w to, że charaktery podobne najlepiéj się z sobą godzą. Największy fałsz w świecie. Właśnie najsprzeczniejsze się pociągają. Pannie Adzie trzeba takiego naiwnego chłopaka.... a mnie...
— Pleciesz — przerwała szambelanowa. Ale — słuchajże — cóż ci to szkodzi jaki tydzień spędzić w Ruszkowie? Spróbuj. Nie — to nie.... Czemuż nie spróbować. A! a gdybyś mnie chciał słuchać?
— Pojechać do Ruszkowa! dla czegoż nie! z najmilszą chęcią, babciu kochana. Pojadę, posiedzę nawet dopóki mnie nie wypędzą, albo się sam nie znudzę.... Tylko....
Pan Karol jedną ręką na drugiéj pokazał jakby liczył pieniądze i ruszył ramionami. Szambelanowa się skrzywiła.
— A, na to ja ci nie poradzę, rzekła — znasz moje położenie, jestem biedna dożywotniczka.... ledwie się schodzą końce.... Nawykłam do wygódek....
— Nie, babciu kochana — toby wszystko niczém było — ale....
Odwrócił się ku zielonemu stolikowi, staruszka się rozśmiała.
— Niepoczciwy, będziesz ty mi to wypominał! Toć jedyna moja rozrywka.... a ogrywają mnie, to prawda....
— Stary generał.... rzekł Karol.... podgląda w karty, szachruje — radca.... liczy nie wiedzieć po jakiemu, — nie ręczę i za hrabiego....
— Ten się zgrywa regularnie....
— Wie, babcia — na téj grze podobno generał i kamerdyner cioci wychodzi najlepiéj....
— No — ja ci dać na drogę nie mogę, ale — nie maszże sposobu? spytała babcia. Bo tak mi się chce ciebie koniecznie tam wyprawić, tém bardziéj, że ów — parobczak, jak go zowie Hortensya, właśnie na Ś-ty Piotr do ojca pojechał, i miał czas jakiś zabawić.
— Rozerwałbym się — odparł Karol — w mieście ku latu nudy piekielne.... Nikogo nie ma oprócz poczciwego proletaryatu, który śmieszny jest jak maryonetki — ale na długą metę!
Skrzywił usta.
— Nie maszże przyjaciela, coby ci pożyczył?
— A! babciu droga! przyjaciół do ostatniegom wypompował — a blanc — nie ma co o nich mówić. Nieprzyjaciele nawet już są zużytkowani.... Słowem nie mam się gdzie obrócić.
— Żebyś na parę set rubli kredytu nie miał!! Cóż znowu!....
— Ani na parę set złotych! zawołał Karol.
— Ale w mieście żyjesz, toż i to przecie kosztuje? spytała babka.
— A! to jest zupełnie co innego, rzekł pan Karol. Kredyt żywego grosza, o tém ani myśleć, ale kredyt jadła, napoju, sukni.... o! tego mi na długo stanie. Najprzód jestem z tymi panami w największéj w świecie przyjaźni, amis cochons! Gdy mi są potrzebni, łechczę ich miłość własną, i ten środek nigdy nie chybi. Potém człowiek, któremu grubo winienem, lęka się zerwać ze mną, abym go nie porzucił i nie — świsnął. Babciu — co się tycze życia w mieście, teoryę i praktykę doprowadziłem do prawdziwego mistrzowstwa — na niczém mi nie zbywa — ale pieniędzy.... Nawet argent de poche....
Zamilkł....
— Gdybym mogła, pożyczyłabym ci, to jest dałabym — odezwała się szambelanowa — ale.... nie mam. Jak myślisz, ileby ci potrzeba?
Jak iskrą elektryczną tém pytaniem ożywiony, drgnął pan Karol.
— Ale ba! rzekł — otoż to, że wiele. Pojechać tam i wydać się z tém, żem zrujnowany, kawaler de bona fortuna, to się na nic nie zdało. Z dala tak ja zawsze mogę uchodzić za dziedzica Zawiechowa i Tatarki cum attinentiis, choć w Zawiechowie Żyd gospodaruje, a Tatarkę mi zasekwestrowano.... Kto tam o tém wie!....
— No — ale przecież? — spytała stara — jak ci się zdaje? ile?
Pan Karol pomyślał.
— Podróż pocztą.... mała rzecz, ale na miejscu służba.... wydatki nieprzewidziane.... Dom zamożny. To i owoby się kupić musiało na drogę.... Parę tysięcy złotych w kieszeni mieć, to już nieuchronne, nieodbite....
Staruszka się wzięła za głowę.
— Zmiłuj się!
Gdy się ta narada toczyła i szambelanowa rzec może miała jakieś słowo stanowcze, drzwi szeroko się otwarły, i codzienny gość do wiścika, wszedł generał — siwy, piękny, słusznego wzrostu mężczyzna, w złotych okularach, ze wstążeczkami u fraka, z miną wesołą i ruchami nader wyszukanemi....
— Pani szambelanowéj dobrodziejki nóżki całuję!.... Jakże zdrowieczko?...
Pana Karola dobrodzieja....
I śmiał się — nie wiedząc czego....
Jeszcze mu na pytanie czasu nie miano odpowiedzieć, gdy drugi partner, radca, nizkiego wzrostu, z dużemi bakenbardami, łysy, sapiący, namarszczony wtoczył się do salonu. Była to hora canonica, o któréj się gra wieczorna zwykła była poczynać, a moc nałogu była taka, że szambelanowa, zapomniawszy już Karola, zadzwoniła o świece.... bo ostatni partner, hrabia musiał nadejść lada chwila. Nigdy nie chybiał....
Kamerdyner, dla którego głos dzwonka był zrozumiały, wprost już do świec poszedł, a radca zaledwie się przywitawszy, pociągnął do tego kąta, w którym tak miłe spędzał godziny. Szambelanowa nie potrzebując pomocy, wstała z krzesła, wyprostowała się nieco, i także zmierzała już ku zielonemu stolikowi, gdy hrabia się ukazał.
Ten czuł, że się opóźnił, pośpiesznym krokiem podszedł — niespokojny czy go kto nie ubiegł. Mężczyzna był niemłody, siwy, z ruchami gorączkowemi, poznać po nim było łatwo, że się przy kartach kłócić musiał, a z surowego wyrazu, że grę brał bardzo seryo.... Zaledwie się przywitawszy, dążył na miejsce....
— O małom się nie spóźnił, rzekł — ale teraz wszystkie zegary powaryowały! Nie ma ani zegarmistrzów, ani porządku.... tandeta.... ludzie — rzeczy — wszystko tandeta.
— Siadajmy, nie ma co tracić czasu — odezwał się generał, który już karty z zawinięcia dobywał, tasował i pilno mu było rozebrać je, aby wiedzieć gdzie siądzie. Miejsca przy stoliku tygodniami, miesiącami były jedne fatalne, drugie szczęśliwe.... dobijano się o niektóre — krzywiono się na inne.... Z chciwością każdy spójrzał na wybraną kartę — pani szambelanowa, prawem gospodyni i niewiasty, piérwsza sobie miejsce wybrała. Ale nim siadła, skinęła na Karola, który stał zadumany, i szepnęła mu do ucha:
— Przyjdź-no jutro....
Właśnie w tym momencie panna Dyakowska wsunęła się z drugiego pokoju, gdyż miała się zająć herbatą, do któréj współcześnie na dalszym stoliku czyniono przygotowania.
Pan Karol rzucił na nią okiem, które spotkało wejrzenie na niego skierowane, i zbliżył się poufale do panny, jak do staréj dobréj znajoméj.
W oczach panny Dyakowskiéj malowało się chłodne jakieś politowanie....
— Czy pani i mnie da herbaty, jeżeli na nią zostanę? — spytał Karol.
— Mogę to uczynić — odezwała się panna, — chociaż wątpię, aby panu nasza herbata smakowała...
— Dla czego?....
— Pan z pewnością do innéj przywykłeś.
— Być może, ale teraz odwykam od wielu rzeczy — rzekł Karol — pani to wiadomo.... Moje zapusty skończone, posypałem głowę popiołem i post zacząłem....
— Gdyby pokutę — wtrąciła panna....
— Nie, szanowna pani, dodał śmiejąc się weseléj: gdyby nawet pokutę, nie pomoże mi nic. Sam wiem, że jestem zgubiony....
Tu pochylił się ku pannie Dyakowskiéj.
— Pani wiesz o projekcie? bo jakżeby babcia przed panią sekret miała? Oryginalny — podoba mi się dla tego, że i dobrego serca babci dowodzi, i jest.... do niczego niepodobny!! Ja lubiłem zawsze grać i stawić....
— Staw pan.... rzekła panna zajmując się herbatą.
— Ba! nie mam już nawet na kartę.... a babcia.... przy najlepszych chęciach....
— A! ani myśleć, najlepiéj znam stan kassy szambelanowéj, bo ją trzymam; o tém nie ma co i myśleć.... Ale — dodała śmiejąc się dziwnie, szydersko jakoś panna Dyakowska — ukłoń mi się pan pięknie, uśmiechniéj — a ja — może sposób znajdę....
To mówiąc spójrzała nań oczyma, w których była i litość, i nie wiem jakie jeszcze uczucie. Pan Karol drgnął i cofnął się nieco.
— Jakiż sposób? spytał....
— Ile panu potrzeba?
Zawahał się z odpowiedzią — jakby mu teraz dopiero się wstyd zrobiło....
— A! co tam! rzekł....
— Ja panu pożyczę moich własnych — chłodno rzekła panna.
— Tak, tylko trzeba, byś pani wiedziała, że ja nigdy nie oddaję — rozśmiał się w żart to obracając Karol.
— Zdaje mi się, iż mnie pan nie posądzasz, aby to było dla mnie tajemnicą — obojętnie odrzekła panna Dyakowska....
Karol zmieszał się jakoś; mimo całego cynizmu, do którego przywykł, w téj chwili przykro mu się zrobiło. Traktowany był jak żebrak niemal.... Rumieniec na twarz mu wybiegł i zniknął. Możeby nie czekając na herbatę wysunął się z salonu, gdyby mu w téj chwili nie podano filiżanki, przy któréj siadł mieszając bezmyślnie łyżeczką....
Panna Dyakowska, nie patrząc na niego, roznosiła inne filiżanki, i nie zdawała się uważać jak tego zobojętniałego człowieka dotknęła swą ofiarą.... Pytał się siebie co to być mogło.... próba — zemsta — obelga czy — przyjaźń??
Znał pannę od lat przeszło dziesięciu.... Był czas — że się do niéj uśmiechał, że lubił z nią żartować, znajdował ją rozumną i miłą.... Ona od tego czasu pozostała zawsze jednostajna — on miał się czas zmienić wielce..... Smutna ta blada twarz, chłodna, zajmowała go teraz jak jakiś sfinks nieodgadniony....
Dopijał prędko swéj herbaty, gdy parę znajomych weszło do salonu, pozdrowić szambelanową, która choć gry nie opuściła, przyjęła ich grzecznie i poczęła o nowiny pytać. Pan Karol korzystał z tego, i niepostrzeżony wymknął się, chociaż w progu spotkał jeszcze wzrok panny, od którego tém prędzéj umknął jeszcze. Wydał mu się szyderskim.... Nazajutrz przed dwunastą, posłuszny pan Karol znowu był w tym samym salonie, który po dniu jeszcze się smutniejszy, bardziéj zabrukany wydawał. Przez wieczór i noc miał czas dobrze się rozmyślić nad projektem babuni.... Nie przypuszczał nigdy, aby mogła znaleźć się na świecie kobieta rozumna, któraby go sobie za towarzysza żywota wybrać miała — wyobrażenie o Adzie robił sobie wielkie, nadziei więc najmniejszéj — ale — ciekawość go brała.... Nie miał na świecie nic do roboty, oprócz wywijania się wierzycielom, i różnym niewygodnym stosunkom z płcią oboją, w mieście było nudno. Kosztem babci, albo czyimkolwiekbądź pojechać na wieś, do domu, w którym wedle wszelkiego prawdopodobieństwa stół musiał być dobry i gawędka przyjemna — uśmiechało mu się.
Ciekawy był i téj Ady, którą raz widział w życiu, a o któréj dziwy prawiono, i tego jéj ulubieńca, i sąsiedztwa....
Wszystko więc mówiło za tą podróżą. Gdy wszedł do salonu, szambelanową zastał u stolika nad małém, przypadkowém écarté z hrabią.
Skończono partyę; hrabia, widocznie wprzódy ostrzeżony — natychmiast panią pożegnał i oddalił się. Zostali sam na sam.
— Cóż? rozmyśliłeś się?
— Nie było o czém myśleć, babciu. Że ona się we mnie nie zakocha, to rzecz pewna.... Przyznam się, że gdyby się dopuściła takiéj niedorzeczności, straciłbym o niéj dobrą opinię. Że ja się nie zakocham, to też pewna; gdyż jestem już w téj porze życia, kiedy panny dojrzałe nie czynią na nas wrażenia — ale wyrostki.
Babcia się oburzyła.
— Pleciesz.... paskudny.
— Prawdę mówię — ale — to nie przeszkadza, żebym nie miał pojechać — rzekł Karol. Babcia co wszystko wie, i to wiedzieć powinna, czy panna Ada ma dobrego kucharza....
— Doskonałego! potwierdziła stara, stół ma być wykwintny.
— A zatém — doskonale! jadę, jadę — o to tylko idzie, zkąd dostanę pieniędzy....
Staruszka zakłopotana zrobiła minkę — osobliwą.
— Gdybyś też obiecał — nie — ale bez obietnicy postarał mi się oddać....
— Wie babcia, to nadzwyczaj będzie trudno.... rzekł Karol — ja jestem człowiek otwarty. Zkądże ja i kiedy mogę to zapłacić? Nawet nie mam tego w mojéj naturze, ażebym dostawszy pieniądze, długi płacił....
— Bo, bo.... widzisz — szepnęła babcia — to są pieniądze — nie moje....
— Czyjeż? spytał pan Karol.
— Ta poczciwa, dobra moja Dyakowska, złote serce — ona mi sama zaproponowała. Nie ma wiele.
Skrzywił się pan Karol.
— Tych pieniędzy ja nie wezmę! zawołał — dziękuję. To być nie może... Jestem utracyusz, lekkomyślny.... ale — nie — nie mogę. Sama ta myśl panny Dyakowskiéj, która mnie dobrze zna — jest.... jest ja nie wiem.... Nie! to się nie godzi!!
Staruszka zarumieniła się.
— Gdybyś wiedział jak mi o to bardzo idzie, żebyś tam pojechał! Choćby tylko dla przekonania się o prawdziwym stanie rzeczy. Na pisanie Hortensyi spuścić się nie można. Jéj się przywiduje.... Kto wie? może ona wcale nie myśli wychodzić za mąż.
Tu spuściła oczy babcia.
— A — gdyby — gdyby — gdyby to była, tak sobie, jakaś przemijająca fantazya.... proszęż cię — co nam do tego!
Rozśmiał się Karol.
— Oczywiście — nie powinniśmy w takim razie przeszkadzać, bo kto z nas, babciu, nie miał fantazyj?
Staruszka go uderzyła chustką po rękach.
— A! ty, ty, niepoczciwy!
— A osoba, która ma fantazye — dodał Karol — dla familii jest zawsze naówczas czulszą.... Nie prawdaż?
Staruszka zamyśliła się nieco.
— Wiesz co? — No to jedź już z temi pieniędzmi Dyakowskiéj, ja jéj dam skrypt na siebie.... i — zapłacę.... Trzeba coś zrobić dla swoich.... Gdyby mnie ten generał tak nie ogrywał!
— A na cóż babcia gra?
— Jak ty się mnie o to pytać możesz? ty? spytała staruszka — ty co znasz co są nałogi i coś połowę majątku puścił w karty?
— Niestety! babciu, dla tego, rzekł z miną poważną Karol, obowiązkiem jest moim nieszczęśliwą dolę moją stawić jako przykład okropny! Teraz młodzi starszych uczyć są obowiązani....
Zaczęła się niby śmiać szambelanowa, i zwolna dobywszy z pod chustki zwitek przygotowany — wcisnęła go do rąk Karolowi. Zawahał się on z początku, wstyd mu się trochę zrobiło.
— Z warunkiem, że pannie Dyakowskiéj....
— Dam skrypt, bądź spokojny — odezwała się babcia. A teraz jeszcze warunek odemnie. Jedź mi zaraz. Jeżeli dwa dni zostaniesz w mieście, to stracisz pieniądze....
— A! babciu....
— Daj mi słowo honoru!
— Strasznie wyszarzane.... nie mogę....
— Powiedz, że pojedziesz — jak mnie kochasz....
Karol rękę położył na piersiach.
— Niech się babcia nie obawia. Największą assekuracyą jest to, że moim własnym interesem jest wyjechać ztąd. Pył, nuda i gorąco.... Spotykam się co dzień, a to z krawcem, któremu muszę czapkować, to z szewcem, którego częstuję cygarem.... to z restauratorem, którego przyjacielem być muszę — a tak — wolny jak ptaszek, ulecę na tych skrzydłach w światy marzeń i nadziei.... do młodości zgasłéj światów.... odrodzić się w powietrzu wonią wsi naszéj przejętém! A!...
Mówił to tak pociesznie a seryo, że babcia się serdecznie uśmiała. Nie uważali oboje, iż z za drzwi niekiedy ukazywała się i nikła twarz blada panny Dyakowskiéj — jakby ona tam na posłuchach stała.
Karol wstał.
— A zatém kiedy w podróż?
— Po jutrze najnie-za-wo-dniéj! uroczyście to przyrzekam.... Prosiłbym tylko o tajemnicę, ażeby partnerowie babci o tém nie wiedzieli. Nigdy nie można obrachować, jakie ludzie mają stosunki. Mógłby który z nich co bąknąć, i doszłoby do jednego z tych czujnych opiekunów, którzy radzi są zawsze mnie mieć na oku. Niegrzeczny jaki, mógłby położyć — veto....
— Ale ja nie powiem nikomu w świecie.
— Babcia — wytrzyma?
— Przynajmniéj do wyjazdu twojego.... który nastąpi po jutrze — tak?
— Tak — pojutrze....
— Czekajże! Na tém nie dosyć — ja dziś, zaraz, muszę list Dyakowskiéj podyktować do Hortensyi!
— Babciu! ażeby mnie wzięła w swe szpony!!
— Nie — w opiekę.
— To wychodzi na jedno. Zmiłowania, babciu droga! litości....
— Słuchajże.... Nie ominiesz jéj bądź co bądź; lepiéj więc, aby o tobie wiedziała wcześnie. Bądź pewien, że ci się przyda....
— Niestety! z takim sprzymierzeńcem — odezwał się Karol — wyprawy się wyrzec można. Byłem z nią raz przez trzy dni, gdy odwiedzała familię.... Kuzynka to nasza, osoba szanowna, ale ja ją liczę — do harpij....
— Jednak widzisz, że gdyby nie ona, nicbyśmy się nie dowiedzieli — i —
— Jabym nie mógł wyjechać — prawda! rzekł Karol ze skruchą.
— Oznajmić pannie Hortensyi o przybyciu twojém — koniecznie potrzeba.
Skłonił głowę z rezygnacyą pan Karol.... i zabierał się do wyjścia....
— Przyjdźże na pożegnanie! zawołała za nim staruszka.... koniecznie....
Przechodząc przez przedpokój spotkał pannę Dyakowską, która pozdrowiwszy go z daleka wejrzeniem, skryła się prędko. Karolowi widok jéj sprawił niemal wyrzut sumienia — zarumienił się jak student i wyszedł prędko. W progu przyszło mu na myśl cały ten niedorzeczny projekt porzucić.... pieniądze odesłać babce, nie pokazywać się więcéj i zostać na bruku, mimo gorąca, pyłu i nudy. Nim doszedł do mieszkania trzy razy zmieniał postanowienie — o cóż chodziło? Szambelanowa miała za niego zapłacić? A jednak ta podróż kosztem i pieniędzmi ubogiéj panny Dyakowskiéj — upakarzała go dziwnie i humor mu odbierała.
Cały dzień chodził zwarzony — nie swój, a że to usposobienie było mu niezwyczajne, przyjaciele i znajomi domyślali się czegoś groźnego.... dopytywali go.... Karol ruszał ramionami i za podejrzenia się gniewał. Drugi dzień już był do zniesienia łatwiejszy, — ludzie podobni panu Karolowi czują silnie wrażenia, ale ich długo nie zatrzymują w sobie. Pozbywają się wszelkiéj zgryzoty, stawiąc przeciw niéj świeższe wrażenia inne — lub zamordowując ją argumentami, które jak opium u chorych, stoją zawsze w pogotowiu....
Podróż była stanowczo zapowiedziana, służącemu wydano rozkazy, przy drzwiach zamkniętych pakowano tłomoki.... Wieczorem poszedł się Karol pożegnać i jak zawsze, zastał szambelanową przegrywającą i zmartwioną, hrabiego kłócącego się o renons z radcą, generała zajętego obliczaniem punktów, a pannę Dyakowską robieniem herbaty. Ta się jednak wkrótce wymknęła i nie pokazała więcéj.
Gdy robr się skończył, szambelanowa wstała się rozprostować, jak mówiła — i podeszła do Karola.
— Jedziesz?
— Przyszedłem się właśnie pożegnać! rzekł Karol.
— A zatém, po staremu, niech Pan Bóg błogosławi....
Karol się skrzywił.
— Nadto mam o nim dobre wyobrażenie, rzekł, ażebym przypuszczał że w téj sprawie udział brać zechce....
— Pleciesz! syknęła staruszka — wiesz, że ja tego nie lubię.
— Milczę — i żegnam — dodał Karol — bo nie chcę przeszkadzać.... i życzę szczęścia do wista.
Babka go w głowę pocałowała.
— Napisz przynajmniéj co się tam dziać będzie....
— Ja! pisać! zakrzyknął Karol z oburzeniem — a od czegoż panna Hortensya?




Zajrzyjmy raz jeszcze do dziennika panny Ady, która od niejakiego czasu więcéj zapisuje papieru niż zwykle.
— «Waham się jeszcze czy jechać? dokąd? czy lato całe i jesień przesiedzieć w Ruszkowie? Doktor mi powiada, że ja żadnych wód nie potrzebuję, tylko ruchu, powietrza i — rozrywki.
«Przedziwny! — Gdyby mi mógł dać receptę na to co dla mnie ma być rozrywką? Wszystko nudzi, a nic nie rozrywa. To nawet co wczoraj było zajmującém, dziś już jest nudném, co wczoraj smakowało, nazajutrz obrzydliwém się staje.
«Jest-li to w ludzkiéj naturze, czy moja jest tak popsuta? Stan to zdrowia czy chorobliwy? O to się doktora pytać próżno.... On bierze za puls i czyta z niego jak krew płynie, a duszy co tę krew popędza, wstrzymuje — co w nią ogień wlewa, co jéj życie odbiera — duszy oczy doktora nie widzą.... Na duszne choroby niema lekarstwa....
«Zawszem sądziła, że praca leczy, ale trzeba żeby ona była przymusową, ja jestem nadto rozpieszczoną, abym się do niéj przynagliła. Trafiam na trudność, jak płynąca woda na kamienie, ale nie mam siły rozprysnąć się i przeskoczyć progu, wracam nazad, rozlewam się po łące.... i z tego się robi nudne błoto, w którém ja grzęznę....
«Gdyby mnie co do pracy zmusiło?? Wola. Usiłuję ją mieć, potém sobie mówię: — Po co? czy to warto wysilać się, aby zabić godzinę życia, którą się i tak przemęczy....
«Nikomu potrzebna nie jestem — nikt się mną nie interesuje, ja mało kim. Ci ludzie są mi potrzebni jak sprzęty, do których nawykłam — nic więcéj. Nie wiem czy kogo tak kocham jak moją Madonnę Luiniego....
«Zatém w sztuceby może trzeba szukać ratunku?? Tak, gdybym ja sama artystką być mogła i umiała.... Czuć sztukę, to nie starczy; trzebaby umieć tworzyć — toby cel dało życiu i pochłonęłoby mnie całą.... Za późno! za późno!
«Aby wejść na tę drogę, trzeba było całego zapału dni pierwszych młodzieńczych — dziś byłabym może jak Oblęcki, który nie wie czy ma paść na kolana przed Angelikiem, czy przed Vernetem — i czy ma malować ideały, czy zabłocone buty.... (Napoléon Delaroche’a).
... «Z nudów poszłam dziś odwiedzić moją dawną garderobianę, poczciwą kochaną Kasię, a dziś leśniczynę Rybacką.... Tak mi jéj żal! Było jéj u mnie dobrze — dzieliłam się z nią wszyslkiém com miała — często nawet myślą moją, którą się z nikim dzielić nie zwykłam.... Miała wszystkie wygody życia — zapewnienie przyszłości..... czego jéj brakło? nie wiem. Dziewczyna rozumna, lubiła czytać, sama się wykształciła niepospolicie. Cieszyłam się nią — przywiązałam się do niéj. Jednego poranku przyszła mnie uściskać za kolana.... Oczy miała zapłakane.... Żal jéj było mnie opuszczać.... żal — a jednak mówiła, że musi. Najdziwniejsza myśl — chciała wyjść za mąż, wyjść za mąż na to, aby żyć w ubogim domku, na biednéj strawie, walcząc z tysiącznemi troskami; dla czego? — bo chciała być ze swoim Stasiem! Pragnęłam przynajmniéj zobaczyć tego szczęśliwego człowieka, co mojéj Kasi zawrócić tak umiał głowę. Wyobrażałam sobie, że był jéj wart.... Opisywała mi go tak idealnie! Kazałam mu przyjść. Co za rozczarowanie!
«Prosty jakiś poczciwy chłopak, który nawet poprawnie się wyrazić nie umiał.... Kasia stokroć rozumniejsza i uczeńsza od niego, ładna, nie uboga.... i rzucała wszystko, aby mu się poświęcić!
«Napróżnom ją starała się odwieść od tego poświęcenia — płakała, mdlała — ale chciała mieć swojego Stasia? Nie mogłam wreszcie i nie miałam prawa sprzeciwiać się jéj postanowieniu. Wyposażyłam ją — sprawiłam wesele.... Parę razy była u mnie; z téj elegantki, jaką była, zrobiła się pospolitą kobieciną — ale — powiada mi, że jest szczęśliwa, choć się na tysiąc kłopotów uskarża.... Ze swojego Stasia zawsze jest bardzo kontenta....
«Zapragnęłam choć raz widzieć, jak to ich szczęście wygląda. Chodzę doskonale i z upodobaniem; wzięłam z sobą dwa moje psy podwórzowe, Tyrana i Łyskę, które będąc wezwane do towarzyszenia mi, mało z radości nie poszalały. Gryzły się za szyje, jakby jeden drugiego chciał odpędzić — i sam tylko zostać na straży. Potém się zaczęły wyścigać — słowem, humor do zazdrości. Państwo Rybaccy mieszkają w lesie — dobry kawałek drogi, ale ja znam okolicę doskonale. Dworek leśniczego nie osobliwie wygląda, ale drzewa szumią w koło.
Nie dochodząc, już widok mnie przerażający uderzył — moja poczciwa Kasia, z zakasanemi rękami, stojąca nad balią i piorąca sama bieliznę. Mój Boże! do tegoż doszło, że to biedactwo musi się zamęczać taką robotą! Poznała mnie z daleka, krzyknęła, i otarłszy ręce, wybiegła.... Twarz rumiana znowu, oczy śmiejące się — zdrowa, wesoła.... Nie mogłam tego pojąć....
— «Proszęż cię, zawołałam — możeż to być, ażebyś ty była zmuszona sama taką robotę podejmować! To okropnie!
— A! pani moja droga, odpowiedziała, więcéj ze swawoli niż z potrzeby się to stało.... Człowiek się czémś zająć musi. Mam jedną gospodynię i małe dziewczątko sierotę.... Stara poszła po ziele dla krowy i chlewa, dziewczyninę posłałam po jagody.... a sama stanęłam do balii. Najlepsza bielizna gdy ja sama ją wypiorę....
«Byłam niezmiernie zdumiona. Śmiejąc się, ścierając ławy i stoły wprowadziła mnie do dworku.... Jedna izba trochę porządniejsza, ale i w téj razem wiktuały, książki, strzelby męża, kołowrotek, pończocha.... krosienka, a na stole deska do prasowania.
Wszystko to posprzątała, aby mnie — wielkiego gościa — przyjąć....
— «Ale Kasiu kochana — rzekłam — ty, coś miała pokoik tak śliczny, caceczko, coś tak lubiła elegancyę, jakże ty tu wyżyć możesz w téj prostéj chacie?
— «A! pani droga! odpowiedziała — gdyby nie to, że mi ciebie żal — nigdy nie byłam szczęśliwsza.... Człowiekowi tak mało potrzeba! Mojego często w domu nie ma, to sobie o nim myślę, to dla niego przygotowuję wszystko, aby miał co lubi, gdy będzie z powrotem.... roboty mnóztwo, czas pędzi jak strzała — a wieczorem siadamy i — ani się nagadać.... A! mój Stach! mój Stach! żeby pani wiedziała — co to za człowiek.... Nie pozorny on to prawda, mówić nawet ładnie nie umie, ale co to za serce.... a nawet rozum jaki, choć cicho siedzi i chowa się prawie. A za mnie toby się dał zabić....
— «Spodziewam się — odpowiedziałam, bo tyś się dla niego zabiła....
«Nie dała mi dokończyć.
— «A! co też pani mówi. Czyż mogłam kiedy być szczęśliwsza?
Wtém z drugiéj izdebki dał się słyszeć piskliwy płacz dziecka, Kasia porzuciła mnie i pobiegła.... Słyszałam pocałunki i śmiechy, aż za chwilę wyszła jakby tryumfująca, niosąc na ręku rumiannego chłopaka, tak brzydkiego jak jéj Stach.... Koniecznie mi wmówić chciała, całując go, ściskając, że był najśliczniejszy, a ten się odemnie odwracał i bronił, aby mnie w rękę nie pocałować, czego matka wymagała. Oczy się jéj iskrzyły, gdy patrzała na dziecię, pierś drżała, cała była w niém, zapomniała o mnie, o świecie całym.... Żal mi się jéj zrobiło — litość uczułam w sercu. Biedna, nieszczęśliwa istota!
«Chłopak dał się posadzić na ziemi i zabawić kłębuszkiem włóczki, został bez trwogi ze mną sam, choć ja nie miałam się odwagi do niego przybliżyć. Kasia poszła tymczasem po mleko dla mnie i chleb razowy....
«Jakie u niéj wszystko ubogie, proste — czyste wprawdzie — ale biedni być muszą, gdy ich na nic lepszego nie stało. Cóż potém za los być może tego ukochanego dziecka! takie samo życie trosk, ubóztwa i pracy — jestże się czém cieszyć? Gdy wróciła, ośmieliłam się jéj spytać — czy im na czém nie zbywa?....
«Rozśmiała się całując mnie w rękę....
— «Ależ pani widzi! Dostatek mamy dzięki Bogu, że nam drudzy zazdroszczą.... Dwie krowy! proszę pani.... masło i sery sprzedaję — ogród doskonały! Wieprzaków parę możemy wykarmić, drobiu trochę jest.... O mój Boże! karaj tak do wieku! Grosika na czarną godzinę powoli się coś zbiera! Com miała z łaski pani sukień, bielizny, wyprawy to mi na całe życie starczy.... czegoż tu już więcéj zapragnąć? chyba aby Pan Bóg Stachowi i mnie zdrowie dawał, i żeby się dziecina (bez uroku) chowała szczęśliwie....
«A mówiąc to, była jakby rozpromieniona. Chciała mnie oprowadzać po tém swojém gospodarstwie i dostatkach — ledwiem się jéj wymówić mogła.
«Niepojęta rzecz.... jak ta Kasia będąc szczęśliwą spowszedniała, zwieśniaczała. Ją dawniéj można było choć do salonu wprowadzić, — teraz — praczka! Ale rumiana, śmiejąca się i tak jéj z tém dobrze, że to usta zamyka....
«Bardzo była szczęśliwa, żem ją odwiedziła; ciągle mnie sama całowała po rękach i chciała chłopca zmusić, ale się uparł, aż się na niego pogniewała. Chłopiec się rozbeczał, musiała go tulić i całować.... Patrzałam na to osłupiała.... jakbym na świat weszła inny. Metamorfoza Kasi była i jest dla mnie niepojęta....
«Zdaje mi się, że wieśniacza krew jakaś, mimo wykształcenia, odezwała się w niéj o swoje prawa — i wróciła do dawnego stanu. Czytałam gdzieś, że z Egiptu przysłani do Paryża na wychowanie młodzi ludzie, choć najświetniejsze tam odebrali wychowanie, gdy do domu powrócą, zapominają wszystkiego i dziczeją. Tak się z moją Kasią stało....
«Jednak opowiadała mi, że wieczorami mężowi czytuje, że się jéj Stach ponauczał wierszy na pamięć.... Jak to z sobą pogodzić?
«Wszystko zresztą mniéj więcéj sobie tlómaczę, jednéj tylko rzeczy nie mogę.... Tak jéj było u mnie dobrze, tak swobodnie, wygodnie.... a wolała dla tego swego Stacha iść pod ubogą strzechę, znosić ciężką pracę, jeść chleb razowy.... i śmieje się i mówi, że szczęśliwa!! Niepojęta rzecz....
«Jeszcześmy rozmawiały, gdy w podwórzu dało się słyszeć wesołe świstanie. Ktoś wygwizdywał piosenkę.
«Kasia się rzuciła do drzwi, wołając:
— «Mój Stach....
«Świstanie ustało... poszedł się ogarnąć i w krótce miałam szczęście oglądać tego człowieka....
«Napróżnom się go starała wciągnąć w rozmowę.... ledwie umiał usta otworzyć, a taki był śmieszny, bo mu się chłopak naparł na ręce, więc stał przedemną piastując go, a dzieciak go za wąsy targał.... nie dawał mu mówić, kazał się całować....
«Nie wiem z jakiém uczuciem opuściłam chatę.... Zmierzchać zaczynało.... Kasia prawie mi do nóg padała i łzy miała w oczach, poczciwe dziecko! Koniecznie i on i ona chcieli, aby mnie pan Rybacki, wziąwszy strzelbę, choć przez las przeprowadził.
«Napróżnom się wymawiała, że mam psy z sobą, musiałam przyjąć towarzystwo pana leśniczego, który za mną postępował. Przez samą grzeczność musiałam go bawić rozmową. Trudność była wielka; dopiero gdym wpadła na lasy i zaczęła pytać o nie, ożywił się i stał po swojemu wymowny. Kocha się tak w lesie jak w swéj żonie; mówi, że w poluby żyć nie mógł. Powiedziałam mu, aby sobie Kasi dał przeczytać Mickiewicza opis litewskiéj puszczy....
«Wróciłam do domu dosyć późno — tak, że już pułkownik był niespokojny, a Hortensya zła.... Nic mi się przecie nie stało....
«Kasia jest dla mnie psychologiczną zagadką, nie rozumiem jéj, ani tego jéj szczęścia.... Dziwnie — dziwnie! Gdym jéj pytała, czy się nie nudzi na téj pustyni? zrobiła wielkie, wielkie oczy....
— «A! proszęż pani, abo to ja mam czas się nudzić!!
«Tak — a ja — tyle, tyle mam na to czasu! niestety.... Zapomnijmy o Kasi.
...«O panu Robercie ani słychu.... Pytałam się pułkownika, czy nie miał wiadomości od dawnego kolegi? Odpowiedział mi, że major pisać nie lubi.
«Muszę się przyznać do tego, że mi tego Roberta brak. Jest to rzecz trochę upokarzająca. Są rzeczy niezrozumiale. Zajmował mnie tą swą naiwnością dziewiczą, tą pokorą — może sympatyą, jaką czuł dla mnie, a która była widoczna....
«Człowiek jest słaby.... wdzięcznym być musi — gdy go kto — kocha.....
«Użyłam tylko może niewłaściwego wyrazu, bo on mnie szanuje — no, nie wiem tam co jeszcze, może na to nie ma wyrazu, ale on jest chłodny, pomiarkowany.... i — oprócz ojca, wątpię by kochał kogo. Ma słuszność, każda miłość to niewola.... A! ta Kasia!... Gdym go żegnała — widziałam wzruszonym nieco — zmieszany był może.... Ja więcéj jeszcze. Zrobiłam bo sobie niepotrzebny nałóg z tego człowieka. Brak mi go wszędzie, pusto, wszyscy mnie niecierpliwią, zdaje mi się, że ciągle czegoś niedostaje w domu.... Gniewam się i przemódz nie mogę....
«Gdy się schwytam na takiéj słabości, oburza mnie to... Jestem pewna, że on tam się w najlepsze bawi z sąsiadkami ojca, i o Ruszkowie, o mnie zupełnie zapomniał. Jakież mam prawo do jego pamięci? chyba jako troskliwa nauczycielka, co mu się starała rozpowijać głowę!....
«A? jestem przekonana, że ten chłopak, w innych życia warunkach, byłby niepospolitym człowiekiem.... Pojęcie tak cudownie łatwe, — że nie nadto ma przeładowaną głowę myślami cudzemi, czasem mu jego własne przychodzą, którym się zdumiewać trzeba.... Uczy się łatwo — pamięta — i każda go rzecz tak zajmuje, zapala, porywa.... właśnie tak jak trzeba, aby być panem téj rzeczy.
«Pokazało się, żem dając mu książki na drogę, przez jakieś niepojęte roztargnienie wsunęła mu Gautier’a Włochy.... Jemu to na nic nie potrzebne, a mnie było niezmiernie. Miałam wielką ochotę napisać do niego kilka słów, aby mi tę książkę odesłał. Jest tam opis kościoła Ś-go Marka w Wenecyi, który arcydziełom nazwać można. Ale nawet adresu nie mam, a pułkownika o to pytać nie chciałam, mógłby nie wiedzieć co sobie pomyśleć. Przy tém pisać do niego, choćby tych słów kilka — zawszeby to było uderzało. Biedna Hortensya, która mnie tak śledzi, zobaczywszy, koperty, byłaby chyba zemdlała ze wzruszenia.
«Gniewać mnie zaczyna, ta troskliwa Hortensyi opieka. Co ona sobie myśli? Zdaje się być pewna, że jestem zakochana w Robercie, i że łamiąc wszystkie postanowienia moje, gotowam się wydać za niego!
«A! naówczas padłyby wszystkie nadzieje i rachuby familii, która spodziewa się dziedziczyć po mnie. Takie stare panny zwykle dostają kaszlu i umierają z suchot. A ja wcale dotąd nie kaszlę i do téj romantycznéj słabości nie zdaję się mieć usposobienia. Co za szkoda!! takby to im było na rękę....
....«Oblęcki wyprosił u mnie żebym mu pozwoliła malować portret Karusi, z któréj chce zrobić — myślałam, że pęknę ze śmiechu — Madonnę. Poczciwa ta Sensytywa, najmniéj idealna z istot, bo jedną tylko świeżość płci ma idealną — Madonną! Trzeba na to Oblęckiego, zakochanego, aby wpaść na myśl podobną. Opierałam się jak mogłam, Karusia także zakrzyknęła, ale jednak jéj to pochlebiło, jego robiło szczęśliwym — zgodziłam się, z warunkiem że posiedzenia odbywać się będą w salonie.
«Oblęcki tedy rozpoczął swą Madonnę. Patrząc na rozpoczętą robotę jego — wydziwić się jéj nie mogłam. Ten człowiek ma talent istotny, któremu tylko czegoś, dla mnie nieokreślonego braknie, aby się mógł w pełni objawić.
«Osłupiałam niemal. W istocie zrobił z Karusi Madonnę — podobną do niéj, a inną, tę samą a nieskończenie od Sensytywy idealniejszą. Dobył z tych rysów nieśmiertelny typ, którego one były chybionym wyrazem.
«Cóż z tego? początek jest śliczny, kończąc portret zepsuje go, zrozpaczy i zniszczy.... Bóg mu dał widzenie piękna, a nie dał siły wypowiedzenia go....
«Wszyscyśmy zdziwieni tym portretem.... Karusia chodzi zamyślona przyglądać mu się, jakby rozumiała, że taką być mogła — a nigdy nie będzie.
«Oblęcki na chwilę szczęśliwy — rozpromieniony. Całował mnie po rękach za to, żem pozwoliła. Powiedziałam mu wręcz: Początek jest śliczny, bądź pan ostrożny, abyś dzieła rąk własnych nie zniszczył.... Zostaw lepiéj szkic....
«Uparł się kończyć.... Madonna staje się panną Karoliną coraz bardziéj....
....«Hortensya chodzi koło mnie, wzdychając nad tém, że od tak dawna nie było u nas kanonika. Udaje przedemną, że nie wie o niczém, chociaż widzę aż nadto z jéj oczu, że doskonale jest uwiadomiona. Chce mnie widocznie skłonić do tego, abym upokorzona prosiła o przebaczenie i powołała księdza hrabiego do Ruszkowa. Tego ja nie uczynię: musiałabym się poddać jego władzy. Podzielałam i dzielę wiele przekonań jego, byłam mu posłuszna, gdy o wyższe chodziło cele — lecz zostać niewolnicą ślepą nie mogę. Chcę widzieć gdzie idę, iść o mocy własnéj i odpowiadać za uczynki moje przed Bogiem.... Zakonnicą mnie uczynić chcieli, zwalniając tylko od klauzury — nie mam do tego stanu powołania.
„Jeżeli kanonik sam przyjedzie, rozważywszy jak sobie postąpił niewłaściwie — nie powiem słowa, będziemy w zgodzie; lecz o zgodę prosić — nie mogę.
„Hortensya cierpi na jego oddaleniu, był to jéj najlepszy powiernik, pewna jestem, że pisuje do niego i donosi mu o wszystkiém. Właśnie ta okoliczność, że ma jednym listem więcéj do pisania, powinnaby ją pogodzić z tym stanem rzeczy. Sądzę, że gdyby nie pisała tych listów, umarłaby biedna. Stało się to dla niéj potrzebą, nałogiem, koniecznością.... Żyje tą swą korrespondencyą.
„Przebaczam jéj to wszystko — jest nieszczęśliwa, nie ma domu, nie ma bliższéj rodziny, — a duszę jéj Bóg dał niespokojną, umysł niecierpliwy. Cierpi.
„Czasem mi dzikie myśli przychodzą, lękam się sama zostać z czasem taką panną Hortensyą.... Ale i Kasiąbym być nie chciała.
„Jestże środek między tém dwojgiem??
....„Śmieszna rzecz.... Spojrzałam dziś w kalendarz!! Liczyłam dni, które upłynęły od Ś-go Piotra.... Robert nie powraca, brak mi go jak szafki w pokoju wziętéj do reperacyi przez stolarza. Kąt próżny, oczy na nim spoczywać przywykły. Nic — nic więcéj — ale brak....
„Śmieszne! tak się do kogoś obcego przyzwyczaić. Gniewam się na siebie. Obiecywał mi powrócić rychło, ale pułkownik mówił mi znowu, że ojciec chce go koniecznie osiedlić w tych Żabliszkach.... Dla czego? aby co prędzéj zabił w nim młodość i zakuł go w niewolę, aby z niego zrobił najpospolitszą w świecie istotę.
„Ale to się u nich szczęściem nazywa!
„Więc mogłoby tak być, żeby go ojciec tam zatrzymał i nie dał mu tu wrócić wcale? Gniewałabym się. Ta stara szlachta trzyma się zawsze starego systemu despotycznego rozporządzania dziećmi.... Tak bywało dawniéj: syn stał u progu, póki mu ojciec usiąść przy sobie nie dozwolił, choć miał może siwiejące włosy. Major, jako stary wojskowy, musi być skłonny do rozporządzania się jakby jeszcze komenderował batalionem. I biedne dziecko padnie ofiarą tego despotyzmu.
„Ale to być nie może — aby nie wrócił, a jeśli przyjedzie, zbuntuję go trochę.... bo mi żal go, będzie zgubiony. Idzie mi o niego samego! Takie zdolności.... tyle szczęśliwych usposobień, i wszystko to miałoby pójść marnie, dla tego, aby pozyskać parafiańskie, nudne szczęście z krupnikiem i sztuką mięsa....
„Przypuszczam, że trzy dni był w drodze, że trzy napowrot potrzebował — że cztery zabawił u ojca.... Czyż nie dosyć? Jużby powinien być z powrotem. Może powrócił i nie przyjeżdża?
„Ale zdaje mi się, że to nie może być. Nadto poczciwy chłopak ma dla mnie.... szacunku.... sympatyi. Ja pierwsza otworzyłam mu oczy na światy myśli, na niebiosa sztuki....
„Byłby niewdzięczny dla nauczycielki....
„Niewdzięczność!... wszak-ci to najnaturalniejsze uczucie, którego się zawsze spodziewać należy. Człowiek, któremu się uczyniło dobrze, mści się za to upokorzenie. Przypomina sobie, że był sam bezsilny, że potrzebował pomocy.... Tak mówią głębocy moraliści, i dla tego — niewdzięczności zawsze się trzeba spodziewać....
....„Oblęcki podarł Madonnę, ja to przewidywałam. Chodzi i rozpacza. Od dwóch dni nie pokazywał się u stołu. Karusia jest zmieszana i niemal także łzawa....
„Robiłam postrzeżenia nad tą naturą Sensytywy. Widoczna w niéj jest potrzeba (słabość — choroba) kochania. Póki był Robert, rzucała nań takie wejrzenia, żem się obawiała, aby się w chłopcu pożar nie zajął — szczęściem jakoś nie widział ich, czy nie zrozumiał. Teraz Oblęcki poruszył czułe jéj serce, ma litość nad nim, a to uczucie graniczy już z czulszém jeszcze.... Oblęcki się w niéj kocha.... Trzeba wszelkiemi możliwemi sposobami rozerwać to póki pora....
„Mirosław sam nie ma z czego żyć, i nigdy nie będzie czém inném, chyba dobrym restauratorem, gdy u nas nie ma czego restaurować.... Karusia, choćbym ją wyposażyła, niewiele mieć może. Oboje w najwyższym stopniu niepraktyczni.... jutro głód. Miłość ta nie wytrzyma pierwszéj próby ostrzejszéj.... Przyszłość byłaby okropną. Lecz jakże mam poradzić na to? Odprawić Mirosława — umrze z głodu, lub się biedak zwala; Karusia nie ma domu, jest sierotą, a do klasztoru wstąpić nie chce. Namawiałam ją; mówi, że nie czuje powołania. A! ma powołanie najwidoczniejsze być nieszczęśliwą!! To jéj nie minie. Z Oblęckim czy z kim innym, los ten ją spotka, i wszystkie usiłowania moje będą próżne....
„Mówiłam o tém z pułkownikiem. Mój zacny, godny stary Brandys, ma czasem pomysły, które mu serce dyktuje — zadziwiające.... Gdym mu poufnie się zwierzyła co myślę o Karusi i Oblęckim, rzekł mi:
— „Wie pani co? może się mylę, ale mnie się zdaje, że gdyby Oblęcki miał na sumieniu los ukochanéj istoty, gdyby był zmuszony do pracy porządnéj i systematycznéj — możeby to jedno zwróciło jego fantazyę, a dało talentowi siłę..
Przyznaję się, że to mnie uderzyło, chociaż pułkownik bardzo się mylić może, a ja téj biednéj Sensytywy na taką niebezpieczną próbę wystawiaćbym nie chciała....
....„Hortensya od dni kilku jest dziwnie jakoś niespokojna, jakby się czegoś spodziewała. Nie umie tego w sobie ukryć.... Chodzi, wygląda przez okna, a gdy jéj pytam, odpowiada:
— „Ale nic — cóżby być mogło?
„Coś jednak jest niechybnie, znam ją dobrze. Spodziewa się kanonika? Coś wie i kryje się z czémś, nie mogę odgadnąć co mi grozi. Nadto jest szczęśliwa, ażeby to nie miał być figiel jakiś dla mnie.
„Tym swym niezwyczajnym stanem rozdrażnienia, wprawiła i mnie w jakiś niepokój, który mnie męczy.
„Ma talent prawdziwy, nawet gdy na pozór nic nie robi, przyprowadzać mnie do niecierpliwości....
....„Pod pozorem książki mi potrzebnéj, prosiłam pułkownika, aby posłał się dowiedzieć do Zahajów, czy ten nieszczęsny Robert nie wrócił?
„Cały dzień chodziłam potem jak panna Hortensya, czekając na odpowiedź pułkownika, i śmiałam się sama z siebie.... Po obiedzie zaturkotało, jak dziecko pobiegłam do okna, sądząc, że Robert przybywa. Ekwipaż i konie nieznajome.... jakiś gość z daleka.... Hortensya stała w płomieniach....
„Oznajmiono mi przybycie przejeżdżającego tędy do dóbr swoich kuzyna, pana Karola....
„Widziałam go raz kiedyś — nie pamiętam nawet jakie na mnie wówczas zrobił wrażenie. Słyszałam potém o nim wiele, miał się bardzo rzucać po świecie, tracić, grać, żyć, ale go chwalono jako niezmiernie zdolnego szaławiłę.
„Nowy więc przedmiot do studyów mi się nastręcza, to przerwie nudy.... Have!
Wieczorem dnia tego o którym powyższy urywek dziennika wspomina, nadjechał pan Karol do Ruszkowa.... Ada wyszła naprzeciw niemu do salonu z tą swobodą, jaka ją zawsze cechowała, przyjmując kuzyna. Jedno spojrzenie na niego, dołączone do tego co dawniéj o nim słyszała, starczyło, aby wiedziała już z jakim rodzajem człowieka ma do czynienia....
Pan Karol ani umiał, ani mógł, ani zamierzał być kim innym niż sobą. Nie zmienił ani tonu, ani sposobu obejścia się. Miał wszystkie możliwe wady, ale kłamać się wzdrygał....
Powitał dosyć oryginalnie.
— Wiem, rzekł, że przybywam za późno i że powinienem był pani złożyć moje uszanowanie albo bardzo od dawna, lub już nie prezentować się wcale.... Tymczasem przemogły okoliczności, chęć poznania pani.... i oto jestem....
— Lepiéj późno niż nigdy! odpowiedziała Ada....
Karol się rozśmiał.
— Gdyby to prawda była.... ale zdaje się być przeciwnie, w razach wielu....
Spytała się go piękna gospodyni, czy daleko ma do tych dóbr, do których jechał? Pan Karol się zmieszał nieco, ale że istotnie majątek gdzieś miał zasekwestrowany o mil dwanaście — przyznał się do jego położenia.... Był nawet tak otwarty, że od razu powiedział, iż go jedzie od wierzycieli ratować. Ta szczerość stała się w tym razie niezręcznością. Adzie na myśl przyszło, że kuzynek przybył może w celu wezwania jéj kapitałów na ratunek. Udała, że nie dosłyszała, ale to zrobiło złe wrażenie.
Pan Karol tak był wesół, iż je wkrótce rozproszył. Poszedł się przywitać z panną Hortensyą, zaprezentował się Sensytywie i zapoznał z przybyłym pułkownikiem. Ruszków mu się podobał niezmiernie.
— We wszystkiém tu — odezwał się — czuć widać artystkę.... Pani nią być musisz.... Słyszałem o tém — ale na miejscu przekonywam się, że mówiono za mało....
— A pan lubisz sztukę? spytała Ada.
— A! pani, zawołał Karol — jak do innych rzeczy tak i do niéj, mimo wielkiéj miłości szczęścia nie miałem.... Jestem niedoszłym malarzem, skonfundowanym rzeźbiarzem.... a całe życie i we wszystkiém — partaczem....
— Odjęło to panu smak do dzieł artystycznych? czy nie? spytała Ada.
— Bynajmniéj — zatruło mi tylko lubowanie się niemi, bo jak sztylet w serce za każdém dziełem godzi mi w pierś ta myśl: Czemu to nie ty stworzyłeś?
— To egoizm.... odezwała się Ada — dosyć żeby piękno istniało — nie idzie o to kto jego twórcą, całéj sztuki twórcą jest — ludzkość....
Karol skłonił głowę.... Zaintrygował go jakiś obraz, począł mu się przypatrywać. Panna Hortensya tę zbyt naprężoną wysoko rozmowę przerwała zapytaniem, czy pan Karol nie widział kogo z familii?
— Ostatnią widziałem panią szambelanową, która jest w jak najlepszém zdrowiu, gra w wista jak zawsze; na partnerach jéj nie zbywa, i przegrywa codzień regularnie z nadzieją nigdy się nie spełniającą, odegrania się jutro.
— Ale to życie najszczęśliwsze w świecie, odezwała się Ada, jeśli wist ją zajmuje....
— Ja także utrzymuję, iż szambelanowa jest szczęśliwa.... a jéj humor tego dowodzi....
Wrażenie, jakie tego dnia uczynił pan Karol, nie było ani złe, ani dobre.... Wesołe jego opowiadania, ucinki, żarty z samego siebie, wywoływały czasem blady uśmiech na usta gospodyni. Siedziała jednak zamyślona, i po niejakim czasie, dała mu zabawiać pannę Hortensyę, zaledwie nań zwracając uwagę.
Wydał się jéj — pospolitym....
Gdy wieczorem pułkownik go odprowadził do mieszkania, które dlań było przeznaczone, pozostała w pokoju Hortensya pośpieszyła do Ady z pochwałami dla gościa.
— Co też to za miły humor! jaki dowcip! i jakie doskonałe maniery! Po naszém zwykłém towarzystwie, wydał mi się jak jakiś przysmak paryzki po razowym chlebie....
Ada milczała.
— Nie znajdujesz? spytała natarczywa kuzynka.
— Bardzo jest miły, odparła gospodyni — ale — typ to salonowy, zwyczajny, który mnie nie zachwyca....
— A! cóż ciebie zachwyca? szepnęła Hortensya.
— To prawda — nie mam daru zachwycania się, i zazdroszczę go szczerze tym wszystkim, którzy go w podziale dostali, — odpowiedziała Ada. Ale — cożem winna, że mnie taką Pan Bóg stworzył! Ja na tém najgorzéj wychodzę...
— Przyznaj jednak — poczęła uparta panna Hortensya — il est très comme il faut.
— Nie przeczę....
— I bardzo przystojny mężczyzna?
— A! nie przeczę i temu....
— W dodatku artysta....
— Jak Oblęcki — niestety!
Hortensya poprawiła mitenki.
— Zna się na obrazach niepospolicie.... Gdyś mu kazała przynieść twoją madonnę.... zachwycał się....
— Tak, lecz wyznał, że właśnie tych szkół starych, w których jest duch i myśl, nie uznaje jako sztuki skończonéj, tylko jako niemowlęce jéj wyrazy.... a....
Tu przerwała sobie Ada, przypomniawszy, że mówi do Hortensyi, którą sztuka niecierpliwiła....
— Zdaje mi się — dodała panna Trocka — że gdy go bliżéj poznasz, oddasz mu sprawiedliwość.
— Myślisz, że on... prędko podchwyciła Ada, że on tu.... zabawi?
Bystrém wejrzeniem zmierzyła ją Hortensya.
— Ja nie wiem nic — sądzę, że to zależeć będzie od ciebie....
Ada zamilkła.
— Jedzie ratować majątek, niepodobna go wstrzymywać, mógłby ponieść na tém szkodę.
Panna Trocka zakąsiła wargi i dała dobranoc.
Nazajutrz pan Karol rano poznał się i poprzyjaźnił z pułkownikiem, do którego poszedł w odwiedziny. Brandys był nim zachwycony. W dziedzińcu spotkał się z Oblęckim, którego poznał wczoraj u stołu; zaszedł do jego pracowni, w któréj nic nie było, oprócz olbrzymiéj ośléj głowy nad łóżkiem węglem narysowanéj. P. Mirosław w przystępie fantazyi jakiéjś zrobił ją podobną do siebie.... Był to wyrok, który ferował. Tu zaczęli mówić o sztuce zapalczywie. Oblęckiego też p. Karol wprawił w zachwycenie.... Jak dwaj starzy dobrzy przyjaciele poszli wprost ztąd do biblioteki i zanurzyli się w sztychach....
Ztąd ich na śniadanie wywołano. O wszystkich tych wyprawach pana Karola, Hortensya była już zawiadomiona, i oznajmiła o nich Adzie. Karol gdzie stąpił, serca zdobywał. Przy śniadaniu rozmowa szła nadzwyczaj żywo, najmniéj do niéj jednak mieszała się Ada, choć ją grzeczny Karol ciągle wyzywał. Posępna jakaś wstała dnia tego.
Gość potrafił nawet ośmielić, rozgadać i rozśmieszyć Sensytywę, dla któréj był z niezwyczajną grzecznością. Panna Karolina nawykła do tego, że na nią mało zwracano uwagi, była zakłopotana temi szczególnemi względy, jakie jéj okazywał pan Karol — lecz nie gniewała się za nie. Miał ten talent, że nawet nieśmiałość jéj rozproszył i wprawił ją w usposobienie wesołe....
Umiał także zyskać sobie Rubaczka.... i grzeczny był nawet dla Musiatowskiego. Wszystko to przychodziło mu łatwo — nie kosztowało go nic.... a wielka wprawa życia, dozwalała mu do każdego odezwać się z jego tonu... i w myśl jego....
Zdaje się, że pan Karol, czy instrukcye miał takie, czy sam sobie to ułożył, a chciał gospodyni przypodobać się szczególniéj wyznawaniem swéj wielkiéj miłości dla sztuki. Tego dnia jednak Ada nie dała się wciągnąć w żadną rozprawę dłuższą, i była jakby tym artyzmem ciągle występującym, znudzona.
Z dala, w milczeniu czyniła nad kuzynem postrzeżenia, które w końcu wprawiły pana Karola w zakłopotanie pewne. Czuł się egzaminowanym, badanym.... odjęło mu to nieco śmiałości.... Po śniadaniu poszedł oglądać park z panną Hortensyą i Karoliną, do których się Oblęcki przyłączył; gospodyni wymówiła się zajęciem.
Do stołu przyszła trochę rozjaśniona, powiedziawszy sobie, że nie godzi się być zbyt okrutną dla biednego człowieka. Pan Karol przestał mówić o sztuce; mówił o ludziach i nie oszczędzał ich.... Ada kilka razy rozśmiała się szczerze....
— To smutna, odezwała się do niego, że gdy w naszych oczach drudzy się tak śmiesznie wydają, my też musimy równie dla nich być śmieszni.
— Kompensacya! rzekł Karol — musiemy się na tym smutnym świecie bawić choć kosztem bliźnich....
— Czyż pan znajdujesz świat smutnym? pan? zapytała Ada....
— Właśnie ja — mój śmiech jest z rozpaczy.... A nic nie można wziąć na seryo na tym padole! rzekł Karol....
— Nic na seryo? spytała gospodyni.
Karol już jakoś nie wiedział co odpowiedzieć, kilka tak razy zapędziwszy się zbytnio, splątał i nie powiodło mu się.
W ogólności czuł się w obec Ady nie swoim: kobieta ta imponowała mu dziwnie, mieszała go; zdawało się czasami, jakby zaglądała w duszę i dobywała z jéj głębin.... łachmany, które tam zostawiły zmarnowane lata. Ile razy bardzo puszczał cugle swéj wesołości, ostudzała go swą powagą; gdy probował być poważniejszym, ona żartobliwy ton przybierała....
Karol jednak dawał sobie rady jak mógł, ale obecna rozmowie panna Hortensya doprowadzona była do ostatecznego gniewu, który zaledwie pohamować była w stanie. Ruchy jéj, wejrzenia, konwulsyjne drgania zdradzały usposobienie, które ją nareszcie wygnało z pokoju do listów. Wieczorem było trochę muzyki....
Rubaczek grał coś z Mendelsohna; okazało się, że panu Karolowi i muzyka obcą nie była, co zdziwiło nieco Adę. Chciała, ażeby coś grał....
— Proszę mi darować, szepnął Karol: ja jestem jak ten nieszczęśliwy Oblęcki, o wszystkiém mówić umiem, a nic robić nie potrafię. Gram jednego mazurka Chopina znośnie.... i — więcéj nic....
— Zagrajże go....
Zmuszony siadł pan Karol i grał owego jednego z piérwszych mazura Chopina, z którego Kalkbrenner tak nieszczęśliwe napisał waryacye. Grał go dobrze — lecz tak jak go wszyscy grający nieźle wygrywają. Rubaczek wywdzięczając się chwalił, panna Ada milczała....
— To najpiękniejsze, żeś pan był posłuszny i zagrał — rzekła mu.
— Ofiara miłości własnéj — odparł śmiejąc się Karol, — do któréj mnie pani nie sądziłaś zdolnym....
— Zawsze najtrudniejsza z ofiar — ale pan grasz go bardzo — przyzwoicie.
Ukłonił się obżałowany.
Tak go jednak bawienie gospodyni znużyło, że jak tylko mógł, zwrócił się ku Oblęckiemu i przy nim długo pozostał. Potém przysiadł się do panny Karoliny i ciągle wywoływał jéj rumieńce.... bo się wstydziła tego pierwszeństwa, jakie jéj dawał. Panna Hortensya znajdowała też to w najwyższym stopniu nieprzyzwoitém, i zabierała się mu uczynić uwagę, ale przystąpić do niego nie miała sposobu.
Po długich strategicznych poruszeniach, panna Trocka znalazła się wreszcie z Karolem na werandzie.
— Panie Karolu! co pan najlepszego robisz! Ta biedna Karusia spali się od rumieńców.... zlituj się.... U nas nikt na nią nie patrzy, ona zwykle siedzi w kątku! Dajże jéj pokój!
— Dla czego? spytał Karol.
— To nieprzyzwoicie....
Gość się rozśmiał.
— Wie kuzynka — to bardzo ładne dziewczę...
— Ale gąska....
— A cóż to szkodzi? spytał Karol, to właśnie ją czyni taką uroczą....
Zżymnęła się stara panna.
— Przyznam się, żem się większego taktu spodziewała....
— A cóżem popełnił? pytał chłodno wzięty na konfessatę.
— Ja nie wiem.... ale spójrz pan na Adę.
Przez cały dzień jest jakby podraźniona, nie swoja.... Nie umiesz się jéj przypodobać.
— Daję słowo, że probowałem — odparł Karol. Zajeżdżałem ze wszystkich stron.... niepodobieństwo. Zdaje się, że musi być przeciw mnie uprzedzona.... walczyć z tém trudno.
— O! tylko się proszę nie zrażać! Trzeba chcieć — mieć wolę.... a wszystko będzie dobrze....
Pan Karol ziewnął nieprzyzwoicie; Hortensya coś mu szeptać poczęła, wysłuchał cierpliwie.
— Wiesz kuzynko, rzekł po chwili, nie trzeba sobie nadaremnych czynić złudzeń.... Ja z góry wiedziałem, że się podobać nie potrafię.... na wylot mnie przenika, aż mi się zimno robi.
— Ona w początkach z każdym jest tak surowa.... ale to przechodzi. Ja ją znam.... Cierpliwości.... znajdź pan jakiś powód — acceptable, do zatrzymania się dłużéj....
— Jakiż? naprzykład?
— Mógłbyś sobie... nogę wywichnąć?
— A! rozśmiał się Karol.... ale — jeżeli doktor nadejdzie....
Panna Hortensya szepnęła mu, że z doktorem Wellerem jest jak najlepiéj, i że mogłaby go uprzedzić.
— Na to się nie zgadzam! zawołał Karol — doktorby się śmiał i paplał, byłbym skompromitowany. Jeśli będzie potrzeba, znajdziemy pretekst inny, ale daj mi się pani rozpatrzyć lepiéj.... i rozrachować z siłami....
Narada na werandzie zamknęła się głośniejszą rozmową, która tajemniczą miała osłonić....
Myliła się jednak i panna Hortensya i Karol, jeśli sądzili, że nie zostali odgadnięci. Bystre oko Ady dojrzało wszystko, domyśliło się uknutéj intrygi, która w niéj politowanie wzbudzała. Przeczuwała, że list panny Trockiéj sprowadził tu owego kuzyna.... Nie chciała okazać oburzenia, ale postanowiła zmieszać im szyki chłodném przyjęciem, któreby odebrało ochotę do dłuższego pobytu.
Czyniła to z tém silniejszą wolą, że co moment spodziewała się powrotu Roberta, a nie chciała, aby Karol się z nim stykał. Czy się lękała, aby go swym cynizmem dowcipnym nie popsuł, czy wolała nie mieć świadków.... trudno zgadnąć.
Przeczuwać mogła, że ten naiwny Robert wyda się zepsutemu Warszawiakowi bardzo pospolitą istotą — bolał ją ten sąd zawczasu.... Jedném słowem w ciągu tego dnia przybyły mógł się dowodnie przekonać, że choć przyjęcie było nader grzeczne i uprzejme, było zarazem ostróżne i chłodne.... Nie zapraszano go wcale.... bawiono umiarkowanie, unikano szczególniéj wszystkiego coby pobyt przedłużać mogło. Pan Karol objawił ochotę studyowania sztychów — ale się okazało, że zbiór był tak obfity, iżby — zbyt wiele wymagał czasu.... Sam Oblęcki uczynił tę uwagę.... a w dodatku, był nieuporządkowany. Półkownik, który w prostocie ducha, nadzwyczaj pana Karola polubił, dostał ostrzeżenie na ucho, ażeby.... był z nim oględny.... bo ma wadę wyśmiewać wszystko. Brandys uczuł się jak zimną wodą oblany i — cofnął się nieco....
Dnia tego smutna odeszła do siebie panna Hortensya — głowa ją bolała. Karol, ten Karol, na którym tyle pokładano nadziei — zawiódł, nie odpowiedział zaufaniu — okazał się niezręczny!! Co tu począć było?
Siadła z lamentem gorzkim donieść o tém szambelanowéj.




Z Żabliszek ani się wyrwać było Robertowi; ile razy przebąknął o tém ojcu, major się niecierpliwił.
— Ale co cię tam korci do tych Zahajów.... Daj bo pokój! Jeszczem się tobą nie mógł nacieszyć, nie nagadaliśmy się, tysiąc rzeczy jest do rozważenia, — a ty mi się rwiesz, jakby cię tam co ciągnęło....
Roberta ciągnęło w istocie — ale składał swą niecierpliwość na siano, na blizkie żniwa i na gwałtowną potrzebę dozoru gospodarstwa w czas tak gorący.
— Niech tam.... kaczki zdepczą to gospodarstwo, co mi ma syna odbierać — mówił major.... No — to zgnoją! i cóż?
— Inwentarza nie będzie czém przezimować.... mówił Robert....
— To dam tysiąc złotych na kupno siana, przecie mnie to nie zrujnuje.... Kat je bierz....
Milczał więc Robert chodząc posępnie. Po dwu nieudanych próbach u marszałka i Surymów, major z Erdziwiłłem, zrobiwszy przegląd sąsiedztwa, raz jeszcze, wybrali dalszy nieco dom, poprzyjaźniony, a nawet skolligacony z Jazygami, państwa Ochmańskich.... Było do Tarajewa, gdzie mieszkali, tęgie trzy mile, nie litewskie — ale prawie ukraińskie, w połowie piasku, na pół takich grobelek, po których żebyś z doktorem do chorego jechał, pośpieszyć niepodobna...
Z Ochmańskich nikogo na Ś-ty Piotr nie było w Żabliszkach, bo on sam dawno z łóżka nie wstawał.... Kiedyś nogę mu jedną odjęło i z lewéj strony w twarzy miał drganie.... Leżał nieboraczysko, a żona się sama musiała krzątać około domu, gospodarstwa i dzieci. Za wzór też stawiono ją w okolicy żony, matki i gospodyni, bo skarga nigdy z ust jéj nie wyszła, a miała dużo do zniesienia. Rodzina się składała z dwojga dzieci, dorosłéj córki panny Leokadyi i dziesięcioletniego syna, który się do szkół wybierał. Tarajewo było dobrą wioską, i gospodarstwo dzięki czujności pani Ochmańskiéj szło dobrze, ale choroba, którą mąż był dotknięty, truła wszystko. Z natury żywy i niecierpliwy, pan Jędrzéj Ochmański nie umiał się zgodzić z wolą Bożą i położeniem swojém, zżymał się, stękał, narzekał i żonie spokoju nie dawał, choć potém, pomiarkowawszy się, czule ją za to przepraszał.
Z dala stary dworzec w Tarajewie może piękniéj się obiecywał, niż był w istocie. Był to jeden z bardzo u nas rzadkich domów odwiecznych murowanych, niegdyś zapewne zameczek, którego wałów ledwie ślad pozostał.... Z komnat jego przerobione pokoje, zastosowane późniéj do potrzeb domowych, zachowały ten charakter odwiecznéj budowy, który nie był wygodny dla mieszkańców, ale ciekawy dla obcych. Okna miał nieregularne i małe, mury niezwykłéj grubości, drzwi ciasne, a i rozporządzenie dziwaczne. Do tego wszystkiego potrzeba było przywyknąć. Stare drzewa otaczały go do koła, z baszty narożnéj zrobiony lamus, z drugiéj kaplica, bardzo poważnie go przyozdabiały. Z dala też dojeżdżając, Robert, który tu nigdy pono nie był jeszcze, powziął wyobrażenie wielkie o Ochmańskich.... Z blizka daleko skromniéj się to przedstawiało.... Wyszedł naprzeciw gościom służka w szaraczkowym surduciku, włożonym na prędce — i wnet ich do bawialni wprowadził, w któréj jeszcze nie było nikogo. Sprzęt w niéj stary, utrzymany troskliwie nie miał innego wdzięku nad ten, jaki wiek nadaje.... Od dawna snadź nic tu nie przybywało — wszystko było dziadowskie, ojcowskie lub starsze jeszcze.... i niewykwintne. Lecz czyściuchno utrzymana salka sklepiona, ze swemi wązkiemi okienkami wgłębionemi, przy których z obu stron były siedzenia deskami pokryte, kwiatkami i firankami odżywiona, w których niewieścią rękę czuć było, miłe czyniła wrażenie.
Pierwszy który wyszedł do gości, był dziesięcioletni chłopak, syn gospodarza, wesoły i ciekawy Moduś.... który poznał majora — bo go już gdzieś widział. Ten całując go w rękę starym obyczajem, zapewnił, że matka natychmiast służyć będzie. Ponieważ wysłanie Modusia do gości wydało się zapewne niedostateczném, wybiegła po nim, także uprzedzając i zwiastując matkę, panna Leokadya....
Nie było to jedno z tych niewieścich zjawisk olśniewających i zdumiewających urodą a blaskiem — ale skromna piękność wiejska, która jednak po wpatrzeniu się w nią, zdumieć mogła rysami zarówno jak wyrazem twarzy, idealnéj niemal czystości i spokoju. Piękność ta była jakby przysłoniona i utajona pod skromnością dziecięcą, zdawała się nie wiedzieć o sobie.... Dopiero gdy zbliżywszy się do majora podniosła spuszczone dotąd powieki, długiemi ciemnemi rzęsy obszyte, a z pod nich czarne, wielkie, jakby we łzach utopione pokazały się oczy, gdy się jéj małe usta otwarły i ożywiły lice swym ruchem — gdy się z nich dał słyszeć głos sympatyczny, słodki.... panna Leokadya objawiła się im choć w części — czém była. Trochę pomieszana, z dziecięcą niezgrabnością nie bez wdzięku, poczęła krzesła posuwać.... zapraszać — i nie śmiejąc spojrzeć na Roberta, przyjęła jego zaprezentowanie przez ojca.
Trochę smutku widać było na twarzyczce, który się aż nadto smutném położeniem rodziny tłómaczył.
— A jakże się ma ojciec pani? spytał major.
— Zawsze jednakowo, westchnęła panna Leokadya — nie może się z łóżka poruszyć — doktorowie obiecują co lato.... ale się jakoś nie polepsza.
— Ale widzieć pana Jędrzeja będziemy mogli? zapytał major.
— Ja sądzę — odezwała się panna, — ojciec wdzięczny jest bardzo gdy go kto odwiedzi, mama także, bo jego to cokolwiek rozrywa....
Nareszcie nadeszła pani Ochmańska, osoba w średnim wieku, z twarzą niegdyś piękną, dziś zmęczoną i wymizerowaną, któréj usiłowała nadać wyraz niby wesoły. Lecz czoło jéj nawykłe się marszczyć, nie mogło się wypogodzić i koło ust pozostał wyraz boleści.... Major pośpieszył ku niéj, całując z uszanowaniem podaną mu rękę.
— Nie mogłem się wstrzymać, abym syna kochanym kuzynowstwu nie przywiózł i nie zaprezentował — rzekł. Choć mieszkamy nie tak bardzo daleko od siebie, choć nas krew łączy, jakoś okoliczności zrządziły, żeśmy — to jest ja — poprawił się — zaniedbałem Tarajewo. Przyjeżdżam prosić o przebaczenie. A no — trudno państwu się narzucać.... kiedy mój dobry, poczciwy Jędrzéj chory.... Chorym goście na nic.
— O — przeciwnie — pośpieszyła sama pani. Jędrzéj tylko że się ruszyć nie może — a zresztą nie jest źle i gościom rad. Ja także.... Pozwólcie abym mu o was oznajmiła....
I wyszła pani Ochmańska spojrzawszy na córkę, która znowu majora poprosiła siedzieć i szukała zapewne przedmiotu do rozmowy, cała zaturbowana.... Nieśmiało mierzyła oczyma to ojca, to syna. Moduś stał oparty o krzesło, ręce zawiesiwszy na poręczy i uśmiechał się do obu, rozpoczynając tém znajomość poufałą.
— Chodzisz już do szkoły? spytał go major...
Panna Leokadya odpowiedziała za brata, że się dopiero przygotowuje — i że za rok ma pójść do drugiéj klassy.
Chłopak to głową potwierdził.
— A masz ochotę do nauki? pytał major.
Panna Leokadya w odpowiedzi nie mogła brata zastąpić, popatrzała na niego żartobliwie, dzieciak się zarumienił, oczy schował, ale zebrawszy się na odwagę, rzekł w końcu:
— A jakże....
Uśmiech siostry niekoniecznie to potwierdzał, a figlarne oczy chłopaka, więcéj zdolności do swawoli niż do książki obiecywały.
W czasie tego małego epizodu, Robert się przypatrywał pannie, która mu nieco Karolinę — Sensytywę przypominała, więcéj ruchami i fiołkową skromnością swą, niż twarzą.... Z twarzy była piękniejsza daleko, a Robert, którego artystyczny smak wykształcił się na dziełach sztuki w Ruszkowie, z przyjemnością poglądał na regularny profil i na wyraz całego oblicza, które mimo młodości swéj i świeżości, już taką było powagą okryte.... nieprzybraną, naturalną.
Nie patrząc na nią prawie — zobaczył, że miała rzęsy śliczne, ząbki perłowe, że ręce jéj na kolanach złożone były kształtów najwytworniejszych, że — piękność to była w całém znaczeniu wyrazu, choć na pierwsze wejrzenie nią się nie wydawała. Szukał wady jakiéjś — nie znalazł. Wyrażała się z prostotą i naturalnością, a wdziękiem razem.... Raziła go tylko jakimś chłodem nie młodzieńczym, jakiémś zawczesném znużeniem. Było w niéj coś smutnego.... Nie długo mógł postrzeżenia te robić, bo gospodyni weszła, zapraszając do męża.... Przez wązkie drzwi i pokój przechodni, w którym stało łóżko syna, po wschodkach weszli do jasnéj, ale firanką zieloną przyćmionéj, izby chorego.
Pan Jędrzéj leżał na łóżku, z brodą zarosłą, żółty, z wyrazem cierpienia w twarzy wychudłéj, któremu drganie nerwowe jednego policzka dodawało coś nieprzyjemnego dla patrzących — otoczony był wszystkiém czego mógł zapotrzebować, aby ciągle o pomoc wołać nie był zmuszony. Na stoliczkach stały flaszki, napój, lekarstwo, książka do nabożeństwa, różaniec, klapka na muchy, mnóztwo drobnostek... W głowach wisiał stary obraz Matki Bozkiéj.... Pomimo otwartego w części okna, czuć było w pokoju jakąś woń szpitalną — ziółka i leki — chorobę.... Smutno tu było, a rodzina co się ciągle widokiem téj niedoli karmić musiała, wesołą być nie mogła.
Jędrzéj obie ręce wyciągnąwszy witał krewniaka.
— O! o! panie Piotrze — cięży na was grzech.... dawno, dawno należało mnie odwiedzić! Ale trudno o to prosić — bo u mnie i ze mną niewesoło. Bóg ci zapłać, żeś choć teraz sobie starego przypomniał.
— Syna wam przywiozłem — odezwał się major....
— Cożeś się za ślicznego chłopca dochował! zawołał rękami wskazując siedzenia stary. Siadajcie! A słyszałem, że kawaler kędyś daleko, aż w Brzeskiém trzyma dzierżawę....
— Tak jest — odparł major — Zahaje.
— Wiem, wiem — znam ja te Zahaje — niezły majątek — począł chory — ta to koło Ruszkowa Pretwiczów. Ja to dawniéj w tamtych stronach gościłem nieraz — miałem stosunki i familię. I tego niepoczciwego rozpustnika Pretwicza, co żonę zgubił, że się mało nie zagryzła.... znałem też. O! łotra był kawał!
Stary lubił mówić, bo często zbyt długo milczeć był zmuszony, ciągnął więc daléj:
— Mówili mi, że córka po nim została, także jakaś osobliwego nabożeństwa istota — co za mąż iść nie chce i różne ma wybryki.
Robert zczerwienił się niezmiernie, i nie mogąc wytrzymać, przerwał z cicha:
— Ja mam przyjemność znać pannę Adę, i mój ojciec także ją poznał — ale — muszę przyznać, iż mam dla niéj największy szacunek i nie widziałem w jéj postępowaniu nic takiego....
Major się skrzywił nieco — a gospodarz się poprawił:
— A może to ją ludziska ogadały....
Lękając się może, aby Robert w pochwały zbytnie i namiętną nie wdał się obronę, sam major zabrał głos.
— A byłem i ja tam, choć nie po dobréj woli, rzekł. Trzeba wiedzieć, że najlepszy mój przyjaciel, towarzysz broni — poczciwy, zacny Brandys — ale i wy go bo znacie....
— Znałem go! a jakże! potwierdził chory.
— Otóż Brandys — quo titulo nie wiem, podobno z pokrewieństwa dalekiego — przyjął u niéj obowiązki rządcy i plenipotenta. Wpadłem do niego i dostałem się na dwór Jaśnie Wielmożnéj Pretwiczówny....
Bardzo to pochwalam, że mój drogi Robert jéj broni i chwali, bywał u niéj w domu, życzliwie przyjmowany, jest racya. Ale — prawdą a Bogiem, co ty powiedziałeś o niéj ze słuchu, panie Jędrzeju, nie jest także bez podstawy. Vox populi, vox Dei.
Robert się zmieszał, spuścił oczy, milczał, bo jakże miał z ojcem w obcym domu spór wieść? a major korzystając z téj bezbronności syna, naumyślnie może — otwarcie się począł wywnętrzać ze zdaniem o pannie Adzie.
— Panna rozumna, przystojna — mówił daléj — pięknie wychowana, ani słowa. Nie przeczę.... Pogadawszy z nią widać kobietę do absolutnych rządów przywykłą, która wyrzekłszy się małżeństwa.... szuka sobie zabawy i rozrywki.... jak umie. Prawda, że innaby trzymała małpy i papugi; ta zbyt rozumna na to, ale trzyma muzykantów, malarza.... kuzynki różne i cały dwór.... całą gotowalnię na posługi jejmości....
Bawi się dziś ogrodem, jutro malowaniem, to nabożeństwem — to książkami.... Nie naszych obyczajów i nie naszego świata kobieta... Temu i acińdziéj, panie Robercie, choć jéj wielki admirator nie zaprzeczysz....
Zwrócił się ku synowi, który z głową spuszczoną siedział posępny. Nie śmiał już ojcu zaprzeczać, a zdanie to o Adzie bolało go....
— Nikt jéj nie rozumie — mówił w duchu....
Stary pan Jędrzéj musiał być zaciekawiony wzmianką o Pretwiczównie, bo oczyma wodząc po ojcu i synu, badać się ich chcieć zdawał.
— Historye! odezwał się — a to ciekawa rzecz — dalipan.... Więc widać, że majątek uratowała...?
Robert uczuł się choć na to pytanie do odpowiedzi upoważniony, bo znał lepiéj od ojca stan majątkowy Ady.
— Nietylko go oczyściła z długów, rzekł, ale znacznie pomnożyła....
— To była i tak pańska fortuna.... wzięli ją po Boguszach.... rzekł chory.
— Wszystko to ona winna nie sobie — rzekł major — ale poczciwemu Brandysowi, który zaprowadził oszczędności, gospodarstwo.... no — i poszczęściło mu się....
— Ba! ba! przebąknął Ochmański ręką wychudłą w powietrzu wywijając — to bardzo bogata być musi.... a dla czegoż za mąż iść nie chce...?
Major zrzekając się już odpowiedzi, zdał ją na syna i spojrzał nań, jakby mu wskazywał:
— Mów.
— O ile wiem, odezwał się nieśmiało Robert, zraził ją nieszczęśliwy los matki, na który patrzała. To było przyczyną postanowienia.... iż za mąż nigdy nie pójdzie.
Pokiwał głową chory, a major się począł złośliwie uśmiechać. Obejrzał się jednak, chcąc odezwać, czy nie było kobiet i chłopaka, przy którychby się wahał tak dobitnie myśl swą wyrazić.
Zobaczywszy dopiero, że ich nie ma — odezwał się głosem stłumionym:
— Słuchacie i wierzycie! Nie idzie za mąż najprzód, że się jéj chce rozkazywać, a mężowiby zawsze trochę się submittować musiała... to pierwsza przyczyna. Powtóre nie trafiła na swego — a na ostatek — nie jest stara — jeszcze jéj inna fantazya przyjść może....
— Aby tylko nie jaka.... hm! chrząknął Ochmański i ręką wywinął w powietrzu.... hm! coś to wszystko dziwnie mi wygląda....
Robert siedział jak na mękach, nie śmiejąc podnieść oczu, lękając się, aby go postawa i twarz nie zdradziły, nie wiedząc co robić, a prosząc Boga, aby ta niefortunna rozmowa jak najprędzéj się skończyła.
Zdaje się, że major właśnie był jéj rad i przedłużał. Czy że sam na sam z synem podjąć mu ją było trudno, a przy obcym śmieléj się spodziewał wygadać — czy że milczenie mu już zbyt dokuczyło — począł natychmiast:
— Brandys, który formalnie jest w uwielbieniu dla swéj pani — wciągnął mnie do niéj. Dwa razy tam byłem na obiedzie i mogłem się dobrze przypatrzyć. Jeżeli jéj w istocie kiedy po innych fantazyach przyjdzie ostatnią wydać się za mąż — nie winszuję temu kogo uszczęśliwi!...
Panna piękna i rozumna — nie stara — ale nawykła do samowoli, i mąż tam smutną będzie grał rolę, któréj i nieprzyjacielowi nie życzę....
Nie jestem ja — dodał major — za tém, aby kobieta zahukaną niewolnicą być miała. Tego u nas, chwała Bogu, nie widać dawno. Lecz głowa domu, mężczyzna ma swe prawa.... jak go pod pantofel wpakują — nie wart funta kłaków....
— Masz słuszność majorze — odezwał się chory — święta prawda! Z takiéj kobiety co do panowania nawykła, dobra żona być nie może. Mąż u niéj będzie pierwszym sługą....
— Gorzéj, dodał major — a no spodziewam się, że u nas o takiego nie łatwo będzie, coby się dla jéj tam milionów w niewolę zaprzedał! Miałbym go za — cztery litery!
Wszystko to mówił tak gorąco major, iż Robert nie mógł się od téj myśli powstrzymać, że to było na jego intencyę powiedziane.
Przykra ta rozmowa przeciągnęłaby się może, gdyby sama pani nie przyszła oznajmić, że herbatę podano, i prosić na nią gości. Stary pan Jędrzéj, któremu pozostać w samotności było przykro — ozwał się:
— Jejmościuniu moja, daj panu Piotrowi tu herbatę, my ze starym pogawędzimy.
Robert z przyjemnością wstał z krzesła i poszedł za gospodynią do bawialni. Tu panna Leokadya gospodarzyła.... Odetchnął swobodniéj — ale rozmowa, którą prowadzić musiał, wzburzony i zgryziony, nie poszła tak łatwo. Przedmiotu do niéj trudno znaleźć było, choć sama pani go szukała. Spytała Roberta o okolicę, w której mieszkał, o gospodarstwo, i szczęściem gospodarstwo to uratowało go. Pani Jędrzejowa sama w Tarajewie gospodarzyć była zmuszona, zajmowało więc ją i rozumiała je dobrze.... Panna Leokadya, która z drugiéj strony stołu, naprzeciw Roberta usiadła, mało się do rozmowy téj mieszała. Matka jednak widocznie chciała, aby w niéj udział wzięła, bo kilka razy się ku niéj zwracała.
Tym sposobem, gdy pani Ochmańska wyszła niosąc coś mężowi, Robert i śliczna panna zmuszeni byli ciągnąć daléj sami — poczętą rzecz gospodarską. Leokadya nie miała przesadzonéj bojaźliwości Sensytywy, raz przemógłszy trudne poznanie się pierwsze, zaczynała być coraz śmielsza. Robertowi podobała się jéj naturalność i prostota.... Kilka razy spojrzeli sobie w oczy i — jakby ten wzrok im coś powiedział — poczęli być coraz odważniejsi....
Na zapytanie Jazygi, panna mu odpowiedziała, jak żyli cicho, samotnie i jak jéj z témby dobrze było, gdyby nie słabość ojca.
— A do zabaw pani nie tęskni? spytał gość....
— Ja do nich nie przywykłam... i mnie wszystko bawi — rzekła Leokadya. A! gdyby ojciec był zdrów tylko, czegoby żądać więcéj! Zajęcia mamy dużo.... nudzić się czasu nie ma..... Ja po kilka godzin na dzień ojcu czytuję gazety i książki.... trochę mamie w gospodarstwie pomagam.... tak miło czas schodzi....
— A czytanie to nie męczy pani? zapytał Robert.
— Nic a nic — owszem, zajmuje mnie — mówiła Leokadya. Nawykłam do głośnego czytania.... Staramy się, żeby ojcu na tém nie zbywało, bo czémżebyśmy go zabawili? Rzadko kto do nas przyjedzie — bo to nikomu nie miło — na chorego patrzeć....
— Muzyką się pani nie zajmuje?
— A! nie! choć bardzo ją lubię — odpowiedziała panna. Czasu na nią mało, dom szczupły, a choremu ojcu przykreby było granie. On tego nie znosi. — A pan?
— Ja także lubię muzykę, ale jéj nie umiem — rzekł Robert.... Gospodarstwo też na nią czasu niewiele zostawia....
— Ma pan sąsiedztwo?
— Jeden szczególniéj dom, w którym nieco bywam częściéj.... krótko odpowiedział Robert.
Mówiono potém o sąsiedztwie Żabliszek.... a panna Leokadya z wielkim taktem i delikatnością unikała wszystkiego coby choć najlżéj drasnąć kogoś mogło. W każdym znajdowała coś do pochwalenia.
Siedzieli tak sam na sam, wcale już nie ciężąc sobie wzajemnie, gdy — Deus ex machina, zjawił się we drzwiach wędrowny Erdziwiłł. Czy wiedział o wycieczce majora i w sukurs mu przybywał, czy go traf tu jakiś przypędził — dosyć, że znalazłszy pannę Leokadyę z Robertem samych w bawialni — w progu stanął.
— A! a! gość nie w porę gorzéj od Tatara! rzekł — dalipan nie przeszkadzam! Miałbym na sumieniu, tak ślicznie państwo, jak para gołębi gruchaliście że grzechby śmiertelny był im przerywać.
Leokadya zerwała się zarumieniona, lecz rozśmiała się wesoło, zapraszając Erdziwiłła.
— Chodź pan — pomożesz nam do rozmowy!
— Ale gdzie zaś! z miną filuterną odparł przybyły. Tam gdzie dwoje młodych ludzi z sobą rozmawia, gdyby anioł się na jasnych skrzydłach z Nieba spuścił — byłby natrętem.... Mówcie sobie daléj — ja ruszam do pana Jędrzeja.... Wszak tędy droga?
Wskazał na drzwi, — gdy wtém nadeszła Ochmańska.
— A! sędzia! Oto gość!
— Widzi pani! gość — prawda — ale w złą godzinę.... Tak mi tu ślicznie ta para turkawek gruchała.... a ja wlazłem....
Rozśmiała się smutnie pani Jędrzejowa.
— Pan Robert pierwszy raz dziś u nas, rzekła — to nowa znajomość....
— Otóż właśnie... najgorzéj, żem przeszkodził, bo pierwsze spotkanie zawsze najważniejsze....
Uśmiechali się wszyscy, Robert najmniéj, bo go te żarty ostudziły, i przypomniały mu, ażeby był ostrożny. Erdziwiłł zdawał się go chcieć umyślnie na drogę prowadzić i dać też pannie do myślenia....
Pani Ochmańska wyszła z nim do męża. Leokadya została znowu z Robertem — nie przerażona wcale żartami sędziego. Robert tylko siedział zastygły i sztywny. Spojrzała nań kilka razy ukradkiem, jawnie, przemówili coś — nie szło owo gruchanie.... Zaledwie słów starczyło na to, ażeby milczenie nie stało się przykrém....
Nadbiegł braciszek, który się przybliżył do Roberta, spowiadając mu się z tego, że już z fuzyi strzelał, i dwa razy sam na kucyku jeździł. Wdała się w to siostra — i znowu wesoło mówić zaczęli.... Chłopak był wielkiego animuszu do strzelby i apetytu do konia.... Wzdychał do tego, żeby nie na kucyku, ale na dużym mógł jeździć prędzéj... Zaręczał, że dubeltówkę udźwignie i pilniejsze mu to było daleko, niż wstąpienie do klassy drugiéj, którą rad był, razem ze wszystkiemi innemi, co najprędzéj przestąpić....
Z tych zachcianek śmiała się panna Leokadya, a Robert się im trochę sprzeciwiał. Dość, że śmiano się i hałasowano, aż w pokoju chorego poruszyły się krzesła, słychać było pożegnania, i Robert się też ruszył do chorego.... W istocie major zbyt długą nie chcąc go męczyć rozmową, a mając kawał drogi do domu, choć go bardzo na noc proszono, wybierał się do Żabliszek. A że i Erdziwiłłowi w tę stronę jechać wypadało — zapraszał go na jedną bryczkę, aby droga przy gawędzie krótszą się wydała.
Przy pożegnaniach proszono bardzo, aby Jazygowie o Tarajewie nie zapominali, panna Leokadya spokojném, przyjazném wejrzeniem pożegnała Roberta, uczepił się go braciszek wiodąc aż na ganek.... Tu konie stały już, Erdziwiłł siadł z majorem, Robert na przedzie i ruszyli.
Sędzia czy namówiony, czy z własnego usposobienia, od wrót począwszy począł prześladować młodego Jazygę panną Leokadyą.
— Widziałem jakeś acindziéj do niéj słodkie oczy robił, schwytałem was na uczynku. Ona też nie była od tego.... Gruchaliście ślicznie....
— Ale pierwszy raz ją widziałem!
— A cóż to ma do tego! Miłość się zapala od jednéj oczu iskierki — lub od razu albo nigdy. I nie ma się czego wstydzić! jak Bóg miły, bratku.... Panna dobrze urodzona, piękna jak bogini.... dobra, poczciwa.... a o posagu ja coś powiedzieć mogę.... Sto tysięcy złotych, jak lodu! Wyprawa.... stosowna.... Czegoż chcieć!!
Major spoglądał tylko na syna, pykając z fajki, którą za wrotami zapalił, — oko jego śledziło wyraz twarzy Roberta.... Robert się śmiał swobodnie.
— Będzie na to czas! mówił.
— Otoż bo nie — pannę ci z przed nosa uchwycą. Owoc dojrzały — posag w gotówce.... Nie ma się co ociągać, trzeba dobijać targu....
— Cóż ty na to? bąknął pół żartem major — hę
— Prawda, że acindziéj, panie majorze, pobłogosławiłbyś bez wahania! wtrącił nie dając czasu na odpowiedź Robertowi Erdziwiłł.
— Ja?! z duszy i serca! choć dziś! Dom znam.... matka najzacniejsza kobieta — a córka to jéj obraz żywy. Z duszy i serca....
— No — ot i rzecz skończona. Zawracajmy konie, a do jutra zapijemy zrękowiny — zawołał Erdziwiłł....
W żarty to obracając, Robert się śmiał, lecz na duszy mu było okrutnie ciężko....
— Cóż ty na to? powtórzył major.
— Kochany sędzio — odezwał się młody Jazyga — może to dawniéj się tak ludzie brali.... ale my dziś dużo mniéj śmieli jesteśmy.... Rozpatrujemy się — wahamy.... Ja zaś, szczególniéj.... nie mam wcale ochoty iść tak prędko do ołtarza....
— Oj to źle! przerwał sędzia.... musisz się po liberbaronowsku bałamucić, a to licha warto.
— Ja? ja? zaprotestował Robert....
— Ja go też bronić muszę, bo ci słowo daję, że się najprzykladniéj prowadzi, a na folwarku trzyma takie koczkodany....
— O! o! pfe! i to źle — i to nie dobrze — wołał Erdziwiłł. A to z waćpana pociechy nie będzie. Młody — nie umizga się, pije kiepsko.... w karty nie gra.... żadnego pojedynku nie miał, cóż? na Kapucyna się kieruje....
Major się śmiał, a Erdziwiłł z ogniem mówił ciągle....
— Człowiek człowiekiem... homo sum.... wiesz, co mówi rzymski poeta? Ja tych cnot nadzwyczajnych nie lubię, bo to potém najczęściéj pęka jak bomba — co sobie leży jak niewinniutki kawał zardzewiałego żelaza — nagle — brzdęk!... i krew się leje... i ludzi potłukła.... i ruiny po niéj....
Sędzia mówiąc spoważniał, Robert sposępniał...
— Wszak pan tego nie mówisz seryo? zapytał.
— Bierz kochanku, bratku, jako chcesz — dodał sędzia. — Jestem przyjacielem twojego ojca, życzę ci jak najlepiéj. Żal mi twéj młodości — czas zaczynać żyć....
— Ja dopiero się uczę do życia — rzekł Robert skromnie.
Usus te plura docebit, tu teorye nic potém! wyrwał się Erdziwiłł. Żeń się bratku.... to cię najlepiéj rozumu nauczy....
Ojciec jak w tęczę patrzał w syna, którego zmęczenie widoczne, naostatek w nim wzbudziło litość. Łokciem nieznacznie trącił sędziego, aby dał pokój i — urwano.... sprowadzając to na żarty....
Robertowi jednak humor popsuł sędzia tak, że aż do miejsca, w którém Erdziwiłł miał wysiąść, nic prawie nie mówił. Gdy przyszło się rozstawać, stary kawaler chwycił za rękę Roberta....
— Serce, bratku — nie gniewaj się na mnie! Dalibóg choć zbredzę co, to z dobrego serca.... Ja was obu kocham.... Robert go uścisnął — zostali z ojcem sami. Major wzdychał fajkę paląc.... w końcu rzekł:
— To poczciwe człeczysko ten sędzia — czasem papla nadto — ale zabawny.... Nadokuczał ci dzisiaj.... Hm — a tom się ja zapomniał spytać — jak ci się tam podobało? cóż? Leokadya?
— Miła panienka.... ludzie zacni.... rzekł obojętnie Robert.
— Mówiliście z sobą?
— Dosyć długo....
— Roztropna? nie prawdaż?
— Bardzo....
Lakoniczne te odpowiedzi nie zdawały się zaspokajać majora, który ciężko wzdychał.
— Ja tyle tylko powiem, że takiéjbym sobie synowéj życzył jak ona.... Nic ująć, nic dodać....
Ciągłe te przymówki w końcu niemal zmusiły Roberta do wytłómaczenia się otwartszego. Pocałował ojca w ramię.
— Ojcze drogi — kochasz mnie trochę? rzekł z wyrazem dziecinnym.
— A! Robciu! potrzebaż ci to mówić! Nad życie! Tyś pociecha moja, tyś oczu moich źrenica.... I począł go ściskać gwałtownie. — Co ci jest?
— Jeśli mnie kochasz, ojcze — na teraz, dajmy ożenieniu pokój. Zmuszając mnie do posłuszeństwa, uczyniłbyś mnie nieszczęśliwym.... Nie mam do małżeństwa ochoty.
Major zdumiony, zasmucony, fajkę od ust odjąwszy, z głową zwieszoną — nie odzywał się słowa.
— Ja, rzekł zimno — zmuszać cię nie myślę, to pewna. Nie żeń się kiedy nie chcesz, nie narzucę ci żony; ale jedno ci powiem Robciu, i — jak cię kocham, od tego nie odstąpię. Gdybyś chciał się żenić niedorzecznie, przeciw mojemu przekonaniu — musisz czekać aż ja umrę; bo — pókim żyw, nie pozwolę.
I powoli — stanowczo, powtórzył:
— Pókim żyw — nie pozwolę.
— Żenić się też wcale nie myślę — odparł Robert.
— Zatém nie mamy o czém mówić. Zgoda. Pamiętaj tylko com powiedział. Znasz mnie, słowo u mnie rzecz święta. Nie powiem go bez rozmysłu, ale wyrzekłszy — jak Bóg miły — dotrzymam....
Można się było domyślić do czego to zmierzało z dala.... Robert pocałował w ramię ojca. Dojeżdżali do Żabliszek — obaj smutni i milczący....
Przy wieczerzy prawie nie mówili z sobą. Major wyszedł z fajką na ganek, Robert mu towarzyszył.
— Miałem intencyę — odezwał się ojciec, — obwieźć cię po całém sąsiedztwie, abyś się w pannach rozpatrzył. Przyznaję, żem cię myślał żenić — ale gdy tak stanowczo objawiłeś mi twój wstręt do małżeństwa, po co mam i ciebie i siebie męczyć, i ludziom dawać niepotrzebnie do myślenia? Dajmy temu pokój.
— Mnieby do Zahajów wracać potrzeba — odezwał się Robert....
— A! do tych Zahajów! — krzyknął gwałtownie stary żołnierz — no — to jedź. Nie będę cię wstrzymywał — co robić! Nie wiem co cię tam ciągnie — ale — ciągnie.
— Gospodarstwo....
Major odwrócił się, splunął i zaczął coś nucić.... Robert nie śmiał się już odzywać.
Rozeszli się tak po niemém pożegnaniu. Syn w swym pokoju chodził długo, myślał, wzdychał.... widać było po nim okrutną walkę. Ojca kochał, a musiał mu się narażać. Siła niezwyciężona, potężna ciągnęła go w istocie — tam, tam! — gdzie go niewysłowione wiązało uczucie.... Rozumiał dobrze, iż było bez nadziei, że się do niego przyznać nie mógł, że ono go okrywało śmiesznością — zwyciężyć się przecież nie mógł, nie chciał. Z tą walką, niepewnością, rozpaczą było mu dobrze; — gdyby mu je odjęto — żyćby nie mógł.
Młodość Roberta pod czujném ojca okiem spłynęła w dziewiczéj nieświadomości świata. Ojciec ustrzegł go od zepsucia.... ale nie mógł zapobiedz, by młodzieńcze serce nie zapragnęło poezyi życia. Ogień, który drudzy gaszą w rynsztokach za młodu, zachował cały, niewygasły, ku ideałom nim strzelając. Piérwszą kobietą godną tego imienia, do któréj mógł się przybliżyć — była Ada; piérwsza jego miłość obudziła się dla niéj — spóźniona, lecz tém silniejsza. Spotęgowała się w niéj wszystkie duszy, serca i młodości pragnienia.... Miała też siłę olbrzymią, i musiała tym niepojętym magnetyzmem działać nawet na tak ostygłą istotę jak była Ada. Są w życiu tajemnice.... Piérwsze uczucie ma moc, któréj późniejsze nie mają. Dla tego ono prawie zawsze jest zwycięzkie.
Robert wychowany był w obrzydzeniu lekkomyślnych miłostek.... nie spowszedniała mu kobieta — nie zwalała się miłość, ani zwątpił o jéj niebiańskiém znaczeniu i charakterze.... Cóż dziwnego, że rzucone zarzewie taki w nim pożar rozpaliło — tak pochłonęło całego?
Traf zrządził, że ta piérwsza miłość musiała go związać z istotą zimną, rozbrataną ze światem, która się wyrzekła uczucia — przyjąć go nie mogła — a samém swém położeniem stała tak daleko od niego, iż ku niéj sięgnąć było zuchwalstwem. Robert widział to jasno, ale rozpaczliwe uczucie było jeszcze dla spragnionego serca błogosławieństwem....
— Skończy się to jakąś katastrofą — mówił sobie — niech się kończy jak chce, ale niech trwa.... Ja nie wyznam jéj nigdy, że ją kocham; za cóżby mnie miała odtrącić? Jest dla mnie dobrą.... Ona chce może, abym ją tak kochał z milczeniem i pokorą niewolnika.... Będę ją kochał jak każe — ale kochać ją muszę....
Miłość ta zamknięta w sobie, nie mogąca się wylać, objawić, poskarżyć, tém była dla niego straszniejsza. Był to ten ogień ukryty, co wyżera wnętrza ziemi, aż — dnia jednego — otchłań się otworzy i skorupa zwęglona w nią zapadnie....
Nazajutrz nie śmiał Robert mówić o wyjeździe; ojciec chodził smutny jak noc — patrzał w okna, nie śmiejąc spójrzeć na syna.... Łzy mu się chwilami w oczach kręciły. Trwało to z małemi zmianami dni parę, gdy major raz wpatrzywszy się w Roberta, dostrzegł bardzo wyraźną zmianę na jego twarzy. Znikały z niéj rumieńce, oczy mu wpadły, blady był. Spytał go, czy nie chory? Robert zaprzeczył temu.... Ojcowskie oko widziało jasno — syn cierpiał.... Nie mógł tego znieść major — sam wspomniał mu o wyjeździe.
— Kiedy ty chcesz do tych Zahajów jechać?
— Czekam aż mi ojciec pozwoli....
— A na Boga! ja ci nie bronię przecie. Jeśli masz potrzebę — jedź....
Spójrzał, rumieniec wytrysnął na twarz Roberta; stary się odwrócił żywo, i zimno rzekł odchodząc:
— Zadysponuj konie.... ja cię choć o parę mil przeprowadzę....
Natychmiast wydane były rozkazy — orzeźwiał Robert tak widocznie, iż ojciec się tém niemal więcéj niż zmizerowaniem przeraził. Według przyrzeczenia trzy mile przeprowadzał go major do popasu, nie śmiejąc już ani słówka bąknąć, ani żadnéj dać przestrogi, ani napomknąć.... o niczém. Dopiero gdy się już rozstawać mieli, ściskając go, niespokojny major powtórzył:
— Robciu — serce moje — pamiętaj o tém cośmy mówili powracając z Tarajewa.... Do niczego w świecie zmuszać cię nie będę.... ale — niech Bóg nas od tego strzeże i uchowa — gdybyś przeciw mojemu przekonaniu postąpić chciał, pomyślał o czémś, coby ci życie zawiązać mogło, uczynić nieszczęśliwym — nie pozwolę!! Jam stary — jam żył — ja znam świat — ty masz złudzenia młodości.... Ja chcę, ja muszę cię widzieć szczęśliwym!
Począł go niemal płacząc ściskać major, a gdy się ze swych objęć wyrwali, oba podobno łzy mieli w oczach.... Z popasu Robert dniem i nocą pośpieszył do Zahajów. Ludzie byli przekonani, że tak niespokojny był o swe gospodarstwo.




Pan Karol siedział w Ruszkowie z ręką na temblaku — cierpiał mocno z powodu nieostróżnego uderzenia się o drzwi.... Chciano sprowadzić doktora Wellera, lecz się wyprosił od tego, zaręczając, że sam jest po trosze lekarzem i że się arniką i homeopatyą wykuruje....
Ada w kilka dni po jego przybyciu, gdy się umiał jakoś wybornie wcielić w towarzystwo jéj i domowników, mogła go prawie nie widzieć i nie wiedzieć o nim. Nie zawadzał jéj na pozór wcale, bo go ignorowała, chociaż nie chybiała mu bynajmniéj — ale ją niecierpliwił straszliwie. Rada się go była pozbyć — nie wiedziała sposobu....
Zręczny bardzo pan Karol starał się stać niewidocznym prawie — zabawiał się z pułkownikiem, z Oblęckim, z Musiatowskim nawet.... z Habichtem w ogrodzie — czytał u siebie książki, przesiadywał dużo w bibliotece, czasem godzinami rozmawiał po cichu z panną Karoliną — a o wyjeździe mowy nie było.
Gospodyni też nie okazywała, by się go pozbyć chciała, dowodziła mu tylko, pokazując się rzadko, rozmawiając z nim niewiele, iż jéj był najzupełniéj obojętny. Karol właśnie może tę obojętność tak wyrazistą, po swojemu brał za dowód, że się go obawiała.
Siedział, aby się pomścić; siedział, aby się doczekać Roberta i — przeszkadzać. Byłoby go to bawiło.... Nigdy w życiu, w najlepszych towarzystwach nie trafiało mu się być tak sponiewieranym — bywał nienawidzony, nigdy traktowany tak jakby nic nie znaczył i nie istniał. To miłość własną jego oburzało do najwyższego stopnia. Dowcip, nauka, talenta, zręczność — w oczach téj kobiety, okazującéj mu grzeczną, ale największą pogardę, nie znaczyły nic. Było za co pogniewać się i zemsty zapragnąć.
Czuł to, że mści się samém siedzeniem w Ruszkowie, zkąd go z tą ręką na temblaku, nie można było wypędzić — a obiecywał sobie jak najdłużéj ją na nim nosić.
I on już niecierpliwił się, że Robert nie przyjeżdża.
Do siedzenia upartego i to się przyczyniało może, iż pan Karol — w najdziwniejszy sposób zajął się panną Karoliną. Czy go pociągnęła młodość, świeżość, skromność, nieśmiałość, czy fantazya zepsutego człowieka, któremu się zachciewa nagle przedmiotu wczoraj pogardzanego — któż to zrozumie?
Ani sam przód sobą, ani przed nikim się z tém nie wydal, ani przyznał sobie, że go mocno zajmowała — lecz ten dowcipniś i szyderca, przy krosienkach małomównéj i trwożliwéj panienki, z przyjemnością cale przesiadywał godziny. Nikt go nie posądzał o skłonność, bo się jéj domyślić, przypuścić było trudno.
Ada obawiała się tylko, żeby z niéj nie szydził. Panna Hortensya była pewna, że to są żarty.... a może chęć obudzenia zazdrości w gospodyni. Śmiał się z siebie, ruszając ramionami pan Karol — gdy wieczorami powracając do mieszkania, przynosił kwiatek ukradziony z bukietu Sensytywy.... i składał go na stoliku z uszanowaniem....
— Wracam do błogich czasów studenckich! mówił sobie. Sam siebie nie poznaję. Jednak gdybym się raz zakochał na prawdę — byłoby to niedarowane głupstwo. Ale to, szczęściem, być nie może....
Z każdym dniem rosła niespokojność gospodyni: Robert mógł nadjechać! Na ten powrót czekała tak długo, a zatruć miała go przytomność tego nieznośnego szydercy....
Chwila, do któréj biło jéj serce — choć się do tego nie przyznawała nawet przed swoim dziennikiem — ta chwila, któréj łaknęła — mogła się zmienić w najutrapieńszą męczarnię. W końcu na myśl przyszło pannie Adzie, że ten uparty kuzynek, siedzący załogą, mógł w ten sposób wyczekiwać na jakąś pomoc pieniężną dla swych interesów. Znała go dosyć z tego co słyszała o nim, aby go o to módz posądzić.
Jednego dnia zręcznie się starała wybadać Hortensyę, zawsze ją posądzając o wspólnictwo....
Na pierwszą, daleką jeszcze o tém wzmiankę — panna Trocka zakrzyknęła oburzona! Nie godziło się go o to posądzać nawet, był to najbezinteresowniejszy w świecie człowiek.
Panna Pretwiczówna zdecydowana już była wykupić się z téj niewoli.
Krok to był wszakże niezręczny — panna Hortensya musiała o nim zawiadomić pana Karola, który tém większą zemstę poprzysiągł — i siedział. Nie było ani nadziei, ani sposobu pozbycia go się. Wprawdzie dokuczliwy nie był, ale już sama przytomność jego starczyła do popsucia humoru — gdy on przeciwnie udawał, że był w najlepszym.
Wszystko się tak składało przeciwko woli Ady, a z jéj charakteru wypływało, że się tém mocniéj upierała, nie chcąc uledz naciskowi, jaki czuła dokoła — Hortensya i Karol już ją dostatecznie męczyli, Robert nie przybywał, ale jednego rana zadzwoniono na mszę ranną w kaplicy.
Zdziwiła się gospodyni, posyłając zapytać jaki ksiądz ze mszą przybył? Trafiało się często, iż zajeżdżali tu zakonnicy z poblizkich klasztorów. Służący przybył z oznajmieniem, iż ksiądz kanonik de Bello przyjechał. Zdziwiło to nieco Adę, — ale wybrała się na mszę. Jak za dawnych czasów, ksiądz wyszedł przed ołtarz, kapliczka była pełna. Tryumfująca i wesoła rzucając oczyma w koło, w ławeczce swéj klęczała panna Hortensya, zdając się mówić wzrokiem Adzie:
— Widzisz, że my na swojém postawimy.
Ze spokojem i rezygnacyą modliła się piękna gospodyni, nie dając poznać po sobie, jak ją wzruszało przybycie kanonika, z którym nieuniknioną się zdawała (potém co zaszło) rozmowa i rodzaj przejednania.
Jak zwykle za dawnych czasów, na kawę przyszedł ksiądz kanonik do salonu, w którym nań już czekała gospodyni, gotując się na rozmowę. Panna Hortensya pośpieszyła także; jakby z rozkazu, znalazł się i pan Karol. Kanonik wszedł z twarzą wypogodzoną, jak gdyby nic nie zaszło i nic się nie zmieniło, powitał i o zdrowie spytał gospodynię, zaczął mówić o swych zatrudnieniach, o nowinach z sąsiedztwa — i pierwsza chwila przeszła bez najmniejszéj alluzyi do tego co go poróżniło z panną Adą.
Panna Hortensya i Karol dosiedzieli tak długo, iż w końcu gospodyni wyjść musiała, zostawiając ich z kanonikiem. Samo z siebie wynikało, że miał pozostać na obiedzie. Tu znowu osób było tyle, iż do żadnych tłómaczeń przyjść nie mogło, bo teby tylko na cztery oczy odbyć się musiały. Ada sama się w duchu zapytywała:. — czy się to może obejść bez poufnéj rozmowy i zatrzeć — jakby nie było?
Ku wieczorowi, kanonik zająwszy swoje mieszkanie zwyczajne w oficynie, nie odjechał. Trochę niespokojna Ada wyszła nieco wcześniéj do salonu, ale tu już zastała na czatach pannę Hortensyę, i Karolinę, przy któréj siedział cicho rozmawiając Karol, kanonik chodził po pokoju, z dawną poufałością przyjaciela domu. Powitał wesoło przybywającą i rozpoczął rozmowę zajmującą od nowin, jakie odebrał z Rzymu, z Francyi i z Belgii, tyczących się ogólnych interesów kościoła. Zajmowała go także missya przedsięwzięta do Chin, na którą zbierano składki po całym świecie katolickim. Był to przedmiot, który zawsze gorąco obchodził Adę, gorliwą o to, aby katoliccy missyonarze protestanckim się wyprzedzać nie dali. I tym razem poczęła się rozpytywać pilno.... Ksiądz kanonik opowiadał wiele, czytał odebrane listy i okólniki.... Pozostali tak zajęci tym przedmiotem, zupełnie odosobnieni, i ksiądz hrabia, gdyby był chciał, mógłby był łatwo coś powiedzieć o swojém przybyciu, wytłómaczyć je — słówko jakieś napomknąć. A że tego nie uczynił, wniosła Ada, że chciał, aby to było zapomniane. Sama nie miała też ochoty wznawiać nic, ani się okazywać obrażoną.
Puszczono więc w zapomnienie owo nieszczęśliwe znalezienie się dyrektora sumienia, który zupełnie był teraz takim jak niegdyś, i zdawał się też chcieć zatrzeć wspomnienie o niewłaściwém swém znalezieniu się. Ada była rada, że się to tak skończyło, że nadto bijącego w oczy zerwania stosunków mogła uniknąć.
Jednak nie uległa — i jéj dawne uczucia dla kanonika nie powróciły; stała mocno przy swojém, aby się nie dać zawojować, nie dozwolić nikomu kierować sobą. Wszystko się składało na to, aby w niéj wzmódz to postanowienie.
Zostawiona sama sobie, gdyby nic się nie sprzeciwiało jéj skłonności — byłaby może walczyła z nią i pokonała; znalazłszy opór i zawady — czuła się niemi do walki zagrzaną.
Któż wie? może nareszcie to długo zamknięte serce, raz się otwarło! Ona sama wcale tego nie przypuszczała. Oburzało ją tylko, że chciano swobodę jéj ograniczyć, kierować nią, która dla téj samotności poświęciła wszystko. Myśli podobnego zuchwalstwa ścierpieć nie mogła....
Z każdym dniem więcéj — niecierpliwiło ją też, że Robert nie powracał. Miała mu to za złe, i tłómaczyła sama przed sobą. W końcu gdy Karol nie odjeżdżał, prawie rada była, iż Robert się nie zjawiał. Ale i to nie trwało długo — powiedziała sobie, że powinien był wracać, aby jéj dać zręczność pokazać jawnie światu całemu, iż wcale nie myśli zważać na to, co on mówi i sądzi.... Chciała znów tego powrotu dla Karola, dla kanonika — lękała się, aby jéj nie posądzono, że uległa im i odprawiła go.
Tymczasem Robert, wstrzymywany przez ojca, siedział w Żabliszkach. Pierwszy raz w życiu Ada doświadczała niepokoju, który ją dręczył bezustannie. Nawykła panować nad sobą, otoczona posłusznymi, szczęśliwa w tém co się do niéj ściągało, dawniéj miewała fantazye, nudziła się, nie doznając téj gorączki niepewności i oczekiwania, która ją niemal upokarzała, stawiąc na równi z resztą ludzi.
Dręczyło ją to. Kilkakroć namyślała się, czy nie lepiéjby było — nagle, tak jak to już nieraz bywało — wybrać się na jakąś wycieczkę za granicę, wprzódy nawet niżby Robert powrócił — zabawić długo, przemódz się, zapomnieć....
Przychodziło do tego, że chwytała prawie za dzwonek, aby do niéj proszono pułkownika, któremu miała dać polecenie do wyboru w drogę; parę razy już na ustach to miała i wymówić — nie mogła.
Łzy jéj stawały w oczach nad tą słabością własną, chociaż natury jéj przyznać nie chciała.... Była to jeszcze fantazya jak inne, żywsza tylko trochę, bo ją dłuższe i silniejsze poprzedziły nudy....
Tak się to ciągnęło bez zmiany, kanonik wyraźnie do dłuższego pobytu był przygotowany, pan Karol ani mówił o wyjeździe, choć łatwo było dostrzedz, że ręką na temblaku spoczywającą robił wszystko jak zdrową. Panna Hortensya egzaminowała twarz kuzynki, próbowała ją badać — dobyć z niéj nic nie mogła, oprócz wielkiego chłodu i obojętności dla siebie.
Częste narady odbywały się z kanonikiem i panem Karolem, którego choć lekceważono — lecz przypuszczano go do nich.... bo się umiał uczynić potulnym....
Jednego wieczoru, właśnie pod pozorem przechadzki wszyscy troje byli w parku — i panna Hortensya zagaiła zwykłą rozmowę.
— Radabym, rzekła — ażeby mi kto tę kobietę wytłómaczył — ja, wyznaję w pokorze — ja jéj nie rozumiem. Dawnom się wyrzekła nawet nadziei, żebym kiedy dostąpiła tego szczęścia....
— Ja zaś pani dawno mówiłem — odezwał się kanonik poważnie, — że dla mnie jéj postępowanie zupełnie jest zrozumiałe. Pan Bóg dał jéj powołanie do klasztoru — co jawnie się okazuje z jéj wstrętu do małżeństwa; — nie usłuchała głosu z góry — wszystko złe z tego pochodzi. W klasztorze nie potrzebowałaby własnéj woli, któréj użyć nie umie. Gdyby była nawet przełożoną, reguła panowałaby nad nią.... Na świecie ona nigdy ani szczęśliwą nie będzie, ani w zgodzie sama z sobą.
Karol się uśmiechnął.
— Nie wytrzymałaby nawet.... zostawszy kanoniczką — odezwał się — nadto nawykła do pańskiego życia....
— A! ale ona gdy chce — zawołała Hortensya — obchodzi się najprostszemi rzeczami.
— W ten tylko jeden sposób możecie ją państwo zrozumieć — potwierdził kanonik.
— Mnie się zdaje, że zamążpójście równieby na to pomogło, jak klasztor — rzekł pan Karol. W niém także swojéj woliby nie potrzebowała.
— Zapominasz pan, rzekł ksiądz — że taki charakter mógłby uczynić ofiarę na ołtarzu, ale nie przed ołtarzem, dla Boga nie dla.... kogoś tam....
Hortensya zwróciła rozmowę na inny nieco przedmiot.
— Mnie się znów zdaje, że się wyczerpały zabawki. Jéj potrzeba czegoś nowego.... Uczyć się rzeźby — bodajby nagle zająć gorąco fotografią.... albo chemicznemi doświadczeniami.... Toby ją uleczyło.
— Tak, na chwilę — to są palliatywa — mówił kanonik. Bądź co bądź, to kobieta z umysłem niepospolitym i niepospolitą też ambicyą. Ona powinna założyć instytucyę jakąś, stanąć na jéj czele, kierować — toby ją tylko mogło pochłonąć i dostarczyć pokarmu na całe życie dla téj duszy spragnionéj czynu, a obumierającéj w bezczynności.
Hortensya się nie śmiała sprzeciwiać.
— Ja tam w głębokie analizy się nie wdaję — odezwał się Karol z pół uśmieszkiem. Od niedawna mam szczęście znać bliżéj pannę Adę — ale to dla mnie pewnikiem, że ona się nudzi, a my jéj zabawić nic umiemy.
Mais elle est inamusable! przerwała panna Hortensya — to co ją wczoraj uszczęśliwiało, jutro w kąt rzuca....
Kanonik szedł z głową podniesioną patrząc po drzewach, i nie chcąc się już więcéj mieszać do tych rozpraw....
— Jabym miał prawo — mówił Karol — szczególniéj się na szanowną kuzynkę uskarżać. Jest dla mnie grzeczna, ale nie miałem szczęścia nawet na kwadrans uwagi jéj zwrócić na siebie. Zaledwie mówić zacznę, już myśli o czém inném i patrzy gdzieindziéj.... Do rozpaczy mnie to przyprowadza. Traktuje mnie jakbym nie był godzien rozmowy....
Parti pris! szepnęła Hortensya — udawanie — nic więcéj. Gdy chce, tak gra komedyę — jak wszystkie kobiety....
— I pani? podchwycił Karol.
— I ja — wszystkieśmy zmuszone na tym świecie, pod panowaniem waszém, przebiegłością brak siły wypełniać!
Kanonik nawet, słysząc to wyznanie uśmiechnął się nieznacznie. Zbliżali się tak z wolna ku pałacowi, i przedmiot się wyczerpywał, gdy panna Hortensja, któréj oczy biegające, zawsze najpierwsze dostrzegły każde nowe zjawisko — zobaczyła na werandzie pannę Adę rozmawiającą z jakimś.... mężczyzną.
Drgnęła cała, i ręce jéj mimowolnie klasnęły.... stanęła..... Spojrzeli na nią.
— Jestem pewna, że Robert przyjechał! krzyknęła — nie kto inny — to on — poznaję go po figurze.... Tak! on! on — niezawodnie! Patrzcie — patrzcie — jak się pochyla ku niemu, co za ruchy ożywione!... A! on!! Śmieją się.... zapomnieli nawet, że na nich ludzie patrzeć mogą.... Ale to.... mais cela n’a pas de nom!
Ks. kanonik zaciąwszy usta patrzał z daleka. Karol chciwie wyciągał szyję i posługiwał się lornetką, aby przyjrzeć się lepiéj, będąc pewien, że gdy się zbliżą, spłoszą tę czułą parę. W istocie Ada i tylko co przybyły Robert tak sobą byli zajęci — iż nie widzieli nic więcéj nad siebie — a może i wśród tłumu, w téj chwili zazdrosne oczy nie wieleby dla nich ważyły.... Hortensya, kanonik, Karol, zakryci byli gałęźmi staréj lipy, przez któréj liście mogli się przypatrywać, nie będąc widziani. Stali tam jak przykuci, ksiądz kanonik z wyrazem politowania, Karol szyderskiéj ciekawości, Hortensya gniewu prawie. Ona pierwsza, widząc jak Robert poruszony, szczęśliwy opowiadał coś śmiejącéj się i rozpromienionéj Adzie, ruszyła się z miejsca.
— Ale chodźmyż! zawołała — czyż damy im tak tandressy sobie prawić!... Chodźmy....
Ruszyła się pierwsza, kanonik po pewnym namyśle, dobył z kieszeni małego brewiarzyka i uszedł w boczną ulicę. Karol zaciekawiony mocno szedł w ślad za niepiękną kuzynką, z którą samotny spacer ani jéj ani jego kompromitować nie mógł....
Zdawało się, że rzutem oka bystrym Ada spostrzegła nadchodzących z daleka — lecz ani się ruszyła z miejsca, ani zmieniła postawy — głośniéj tylko nieco mówić i śmiać się poczęła, usiłując dobry humor, którego od dawna nie okazywała, uczynić jak najjawniejszym, niewątpliwym.
Można sobie wystawić — jak to gniewało pannę Hortensyę, która prawie do krwi zagryzała usta. Karol się śmiał, lecz kwaśno....
Zbliżyli się do werandy, i Ada dopiero teraz niby ich spostrzegła... Zwróciła się do Hortensyi wesoło.
— Widzisz kochana kuzynko, odzyskaliśmy dezertera.... pan Robert z powrotem. Pomimo różnych przypuszczeń pułkownika, ja nigdy wierzyć nie chciałam, żeby nas p. Jazyga się wyrzekł....
To mówiąc, zaprezentowała nie Roberta panu Karolowi, lecz przeciwnie. Wprawdzie jako kuzyna domu należało go przedstawić — lecz.... kuzyn miał się za coś tak wyższego.... iż go to dotknęło. Zmierzył oczyma ciekawemi Roberta, który grzecznie i uprzejmie mu się ukłonił. Stojąca z boku Ada pilnie to pierwsze spotkanie badała.... zdało się, że chciała wzajemne ich myśli odgadnąć.
Karol nasłuchał się był tyle i tak różnych rzeczy o tym parobczaku od panny Hortensyi — iż pod wpływem ich miał o nim wyobrażenie, którego pierwszy rzut oka wcale nie potwierdził.
Wystawiał go sobie niezgrabnym i ograniczonym, a znalazł naturalnym, — i same oczy, czoło, wyraz twarzy o pojętności świadczyły. Przy tém Karol nie mógł zaprzeczyć, że chłopak był bardzo piękny, świeży i miał w sobie wszystko co się kobiecie podobać mogło.... Znać było przy nieśmiałości pewnéj, która mu wdzięk dawała — wyraz siły i energii, nie popisującéj się z sobą, ale siebie świadoméj.
Pan major nie bardzo go napędzał do książek, ale to męzkie wychowanie, które na nabyciu zręczności do jazdy, strzelby, pływania.... zależy — doprowadził do najwyższego stopnia doskonałości. Na Robercie widać to było, że się niczego nie zlęknie. Pan Karol zrozumiał to — i uczuł dlań — uszanowanie.
Doznał zupełnego zawodu — i to go w pierwszéj chwili zmieszało.
Ada, jakby umyślnie, nietylko się nie taiła z tém, że gość jej był miły i pożądany, ale ze szczególną troskliwością ciągle się ku niemu zwracała.... Zaledwie przerwaną rozmowę z nim, rozpoczęła znowu, — a co gorsza, nie dając się do niéj wmieszać drugim, poczęła się z nim przechadzać po werandzie.
Oczy panny Hortensyi rzucały pioruny, Karol szydersko popatrzywszy na tę parę, siadł i zaczął jakiś album przeglądać, ale więcéj patrzał na przechadzających się niż na nie.
— Mówiłam panu — odezwała się Ada, gdy w przechadzce zbliżyła się ku stolikowi, przy którym siadł pan Karol — mówiłam, zdaje mi się panu, że pan Jazyga jest moim najmilszym sąsiadem.... Nie wątpię, że przy bliższém poznaniu, kuzyn podzielisz moje zdanie....
Karol się kłaniał uśmiechając — a choć nie mówił nic, patrząca nań Ada mogła szyderską odpowiedź wyczytać. Lecz brawowała widocznie — wzrok jéj się nie cofnął... stała śmiała.... wyzywając cały świat do wojny....
Że panna Hortensya nie omdlała — stało się chyba cudem wielkiéj potęgi jéj nad sobą. Weszła panna Karolina, przywitał się z zarumienioną Robert, zaczęli się inni schodzić na herbatę i gospodyni miłego gościa musiała opuścić. Ściskał go radując mu się pułkownik, cieszył się nim Oblęcki, witali wszyscy.... nawet słudzy — serdecznie i przyjacielsko, Kanonik tylko wszedłszy, zatrzymał się z dala i skłonił, trzymając w téj odległości, z wyraźnym, odstręczającym chłodem.... nie dając do siebie przystąpić bliżéj.
Robert też nie miał do tego najmniejszéj pretensyi.... Przy herbacie zwykle po prawéj stronie gospodyni siadał kanonik, po lewéj panna Hortensya.... zaraz za nią pan Karol. Gospodyni przeprosiwszy kuzyna, miejsce jego oddała gościowi. Wszystko to draźniło.... Po twarzach przytomnych, widać było przelatujące płomienie i bladość.... spoglądali ku sobie sprzysiężeni, oczyma sobie dając znać co się to działy za okropności.
Najokropniejszém było podobno to, że gospodyni wcale się nie mieszała, nie troszczyła o nikogo, rozpytywała o majora, o Żabliszki, o okolice, o zajęcia jakie tam miał, o to jak znalazł Zahaje, — słowem mówiła z nim, o nim i zajęta była nim tylko.
Oprócz pułkownika, który się ochoczo mieszał do téj rozmowy i pomagał w niéj — reszta towarzystwa niema, pomieszana, przybita, nieśmiała ust otworzyć. Nigdy nie przypuszczano, aby po scenie z kanonikiem, w obec Karola, Ada się dopuściła takiego otwartego buntu....
Było to prawie przyznanie się do słabości — do stosunków, które — na sąsiedzkiéj przyjaźni ograniczyć się nie mogły.... Jawne to było.
Przy herbacie panowała zawsze swoboda zupełna, siadał i wstawał kto kiedy chciał. Nie mogąc wytrzymać, pierwsza pierzchnęła panna Hortensya, a Ada znak dała Jazydze, ażeby zajął jéj miejsce, bliżéj jéj krzesła!
Zobaczywszy to kanonik, z powagą wielką, z wolna, w okno się popatrzywszy, wstał także i wyszedł na werandę.
Pośpieszyła za nim panna Trocka.
— A co? a co? zawołała — ślicznie! Nie ma co mówić — przynajmniéj elle a le courage de son opinion! Nie kryje się, nie tai.... Cóż tu dodać? Nie jestże to jawne, oczywiste? Miałam ja racyę czy nie?
— W istocie — odezwał się kanonik cicho z wyrazem smutku — togom się nie spodziewał....
— Nie ma najmniejszéj wątpliwości! myśli się wydać za niego! Ciągnie go sama! Elle fait des avances! Żadnego wstydu, najmniejszego pomiarkowania!! Przy księdzu kanoniku, o którego wie zdaniu, przy Karolu, który tu reprezentuje familię — w obec ludzi dworskich.... kompromituje się rozmyślnie.... chłodno....
— Przyznaję — odparł ks. de Bello — że i ja zaczynam wierzyć, iż to jest rzecz seryo!
— Tak seryo — że jeśli familia nie chce, aby się stało nieszczęście, upokorzenie — powinna wcześnie starać się zapobiedz.... W tém usposobieniu jak ona jest, możemy jednego pięknego poranku posłyszeć, że się zaręczyli, albo dowiedzieć, że im kto dał ślub.... A cóż? Indult sobie wyrobią....
Żywo, zakaszliwając się, krztusząc mówiła panna Hortensya. Ksiądz zadumany słuchał.
— Ale przecież mamy niby opiekuna? — dodała....
Ksiądz ramionami poruszył.
Panna Pretwiczówna miała rzeczywiście przydanego jéj prawem opiekuna, ale ten się nigdy do niczego nie mieszał. Raz w rok przyjeżdżał do Ruszkowa, bawił dni kilka, polował z półkownikiem, rozmawiał z pupilką i do swéj rezydencyi powracał. Tym opiekunem był pan radca tajny, którego niekiedy z powodu rangi i generałem nazywano, choć nigdy w wojsku nie służył. Część znaczną życia spędził on w Petersburgu, teraz odpoczywał na wsi. Człowiek to był wielkiego świata, ogłady wielkiéj, w towarzystwie bardzo miły, lubiący życie i umiejący je sobie urządzić, majętny bardzo. Krewny matki panny Ady, z prawa krwi na opiekuna był najwłaściwszym. Nie naprzykrzał się wcale wtrącaniem do interesów, lecz znano go z wielkiéj dumy rodowéj, któréj nie taił. Arystokratą był w całém znaczeniu wyrazu i wyznawcą téj zasady, że są uprzywilejowane rody, które stanowisko w społeczeństwie wyjątkowe zajmować muszą.
Wspomnienie o opiekunie, z razu przyjęte obojętnie przez kanonika, dało mu do myślenia — znał go niewiele.
— Czy pani sądzisz, że opiekun mógłby tu coś — znaczyć? że jego słowoby ważyło?
— Jeżeli czyje to jego! odparła panna Hortensya.... Ja tam nie wiem czy się on prawnie sprzeciwić może, ale Ada go szanuje.... ma powagę.... Gdybyś kanonik napisał do niego!
— Ja? wstrząsając się zawołał ksiądz — ja! — ale proszęż mi dać pokój! Ja się tu do niczego mieszać nie chcę. Pisz pani, niech pisze szambelanowa. Kto się podoba — ja! nigdy w świecie!
Hortensya popatrzała nań z gniewem prawie.
— Naturalnie — odezwała się — na mnie spada wszystko, i gniew też na mnie spadnie. Nikt się nie chce mieszać, wszyscy umywają ręce....
Kanonik począł się przechadzać po werandzie, nie odpowiadając wcale.... Przez okna salonu widać było, jak wstający od herbaty weszli do niego, a na przedzie Ada wiodąca za sobą Roberta.
Szedł za nią z twarzą, na któréj szczęście się malowało — zapomniawszy o Bożym świecie.
Być może, iż na przyjęcie jego tak nadzwyczaj serdeczne wpłynęło to, że pani domu okazać chciała, iż się niczyich oczu nie lęka; — lecz i to pewna, że ujrzawszy go zapomniała się — nie była panią siebie. Gdy wszedł do salonu, była sama, zarumieniona postąpiła parę kroków, i bez myśli wyciągnęła mu ręce obie. Było to poruszenie serca. Robert chwycił je całując, tak — że mu je wyrwać musiała....
— Tak bawiłeś pan długo! — szepnęła — a ja — a my.... Ale cóż pana wstrzymywało?
— Ojciec — rzekł Robert — musiałem być posłuszny.
— I zmizerniałeś pan....
— Bom tęsknił...
Spojrzała mu w oczy.
— Tęskniłeś pan?
— A! pani — czyżbym mógł nie tęsknić do Ruszkowa....
— A — a Ruszków — wierz mi — dodała cicho — tęsknił także do pana....
Dopiero tych słów domówiwszy, powstrzymała się Ada — i zwróciła....
— Mam bardzo nudnego gościa, rzekła żywo. Jest-to kuzyn mój — miły bardzo człowiek, ale jak piórko lekki.... jak osa złośliwy.... z którym proszę pana być — grzecznym, ale ostróżnym. Gdyby chciał być bardzo serdecznym, co być może — nie dawaj się chwycić za serce. W progu przestrzegam pana.... ale.... tak wypadło.... Radam, że to uczynić mogę.
— Jak się ma ojciec?
— Zdrów! dziękuję.
— Przecież nie myśli mi pana ztąd odebrać? przesadzić do Żabliszek?...
— Zdaje się, że projekt na teraz zaniechany....
Ada odetchnęła, i poważniéj, jakby z obowiązku zaczęła ucznia słuchać egzaminu z książek, które mu dała na drogę, wywołując jego zdania.... badając myśli. Kilka razy widocznie się ucieszyła trafnością sądu — a była tak usposobiona, że wszystko widziała jasno i różowo.
Robert chciał po herbacie odjechać — zatrzymano go koniecznie na wieczerzę — musiał pozostać.... Nie zmienił się humor gospodyni, owszem zdawał się podbudzonym więcéj. Mówiła wiele z upodobaniem, jakby dopiero teraz zyskała słuchacza — godnego, by mu swe myśli zwierzyła. Pan Karol, który ją widział dotąd milczącą, pogardliwą, ze zdumieniem słuchał. Zmiana była dla wszystkich jawna....
Robert unikał objawiania się ze zdaniem, — obawiając się Karola, który siedział jak zaczajony. Parę razy tylko coś szyderskiego pół głosem wtrącił.
Dosyć późno rozeszli się wszyscy.... Półkownik zabrał jeszcze z sobą do dworu Roberta, chcąc z nim pomówić o majorze, gdy niespodzianie przyplątał się do nich pan Karol... Chciał bliższą zrobić znajomość z Jazygą i szedł z wesołym humorem, udając dobrego koleżkę.
Robert był przestrzeżony, — grzecznie, ale ostróżnie się stawił.
Półkownik, który dosyć lubił gościa kuzyna, napróżno chciał ich zbliżyć do siebie. Na folwarku po kieliszku wina wypiwszy.... rozeszli się, bo Robert, jak mówił — do gospodarstwa pośpieszał....
Gdy tego wieczoru Ada usiadła w swoim pokoju — z płonącą twarzą, z bijącemi u skroni pulsami, poruszona, niespokojna — oczy jéj skierowały się na portret matki.... i oderwać się od niego nie mogły....
Wizerunek ten dotąd dla niéj był przestrogą — tego wieczoru stał się groźbą.... Łzy zakręciły się w oczach, które otarta co prędzéj, otwarła dziennik swój, wzięła pióro, chciała coś pisać — nie mogła. To co się z nią działo, było zbyt dla niéj saméj niezrozumiałém, aby sprawę ze stanu ducha zdać mogła.
Przychodzi jéj na myśl ten moment, gdy zobaczywszy go, wyciągnęła doń ręce obie, gdy mu się przyznała, że tęskniła do niego. Zarumieniła się ze wstydu przed sobą — zakryła oczy.
— Co on pomyśli o mnie? rzekła w duchu — pomyśli, że ja go kocham! Nie — nie! Ja go nie kocham — nie mogę, nie będę kochała nikogo! O matko moja! jam ci to przyrzekła i dotrzymam, ale — nie mogęż mieć nawet ucznia — nawet przyjaciela! Nic! nikogo! Jestże w tém niebezpieczeństwo...?
On wie, że ma przyjaciółkę, siostrę we mnie — nic więcej.... Nic!...
Wstała uspokoiwszy się trochę, zadzwoniła na sługę, która wchodząc rzuciła na nią wejrzenie, jakieś ciekawe, niedyskretne, rozebrała się prędko i książkę wzięła do ręki.
Na stoliku leżała jedna z piérwszych powieści p. Sand, w których ona tak gorącemi barwami maluje uczucia, że się namiętnościami wydają....
Zaledwie przeczytawszy kartkę, odrzuciła powieść ze strachem.... W obrazie rodzącego się uczucia poznawała tak dobitnie swe własne, iż ją to przeraziło.
Z bolem głowy położyła się do łóżka, nie mogąc zasnąć. Gniewała się na siebie i płakała. Czuła się nieszczęśliwą, sama nie wiedząc czemu.
Nareszcie sen zamknął powieki, ale marzenie na jawie przedłużało się we śnie.... Widziała się w swoim ogrodzie sama z nim. Robert ją prowadził pod rękę.... przypadkiem głowę złożyła na jego ramieniu, i było jéj niewysłowienie błogo.... tak, że milcząc szła daléj, pragnąc z nim iść choćby na koniec świata....
Czuła jak ją objął w pół — pochylił się ku niéj i szeptał coś co tak dźwięczało jak muzyka, a słodkie było jak śpiew rajski aniołów.
Drżała obawiając się obudzić, że to był sen — to znowu — jakby było na jawie — lękała się, aby ich nie podpatrzono idących razem....
Z za liści błyskały oczy Hortensyi; — w cieniu stał blady ksiądz i śmiał się okropném szyderstwem. Szczęście obracało się w męczarnię, pierś wybierała....
Sen się przedłużał, zmieniał.... przechodził jakby przez jasne jakieś strefy i czarne otchłanie.... Robert znikł, była sama, szukała drogi; do koła otwierały się przepaście.... suche gałęzie łamały się pod jéj stopami.... Nad brzegiem urwiska uczuła znowu jego przy sobie — i całą siłą chwyciła się ramion jego, zawisła na nich płacząc....
Usta jéj przez sen wymówiły:
— Tyś mój!
Obudziła się — dzień był biały....
Siadła znękana na łóżku, z bijącém jeszcze sercem. Sen ten zdawało się uczynił go jéj droższym.... wypowiedział jéj saméj, czego ona na jawie wyrzec nie śmiała.
— Tak — ja go kocham! — zawołała ręce łamiąc kocham go. Broniłabym się napróżno, kłamałabym daremnie. Kochać muszę, choćbym cierpieć miała. Takie przeznaczenie nasze. Droga matko moja! i ty miałaś chwile szczęścia w życiu.... i ty musiałaś kochać — bo człowiek umrzeć albo miłować powinien...
Ranek był jeszcze tak wczesny, że wszystko spało we dworze.... ptaszki świergotały pod oknem. Ada już zasnąć nie mogła — wstała, ubrała się, otworzyła okno i na świeżém powietrzu chłodziła skronie.
Z tym snem wstąpiło w nią jakby życie nowe.... Wszystkie dawne postanowienia złamane, zapomniane zostały.... «Powinnam kochać — będę go kochała! niech się dzieje co chce! Niech ludzie mówią co się im podoba....»
Wśród tego rozgorączkowania — nagle wstyd opanowywał jakiś i trwoga.... cofała się.... Chciała pozostawić wszystko jak było.... nie mówić nic, nie okazywać co czuła.... Dosyć było jéj sercu, że pozwoliło sobie kochać i przyznać do tego uczucia....
Oddychała swobodniéj....
Sługa przechodząca pod oknem, przelękła się zobaczywszy je otwarte tak wcześnie, — i wbiegła spytać czy pani nie chora, lub czy jéj czego nie trzeba?
Zawstydzona nieco, Ada powiedziała jéj, że w istocie spać nie mogła.... ale się chorą nie czuje — posłała po śniadanie i usiadła do dziennika.... Wielkim pióra pociągiem oddzieliła jego poprzedzające karty od następnych, i poczęła od opisu tego snu, który ją do życia obudził....
We dworze, jak zwyczajnie, przez sługi wiedziano z rana, że pani całą noc nie spała.... wstała o świcie, pisała coś, twarz miała niezwyczajnie zarumienioną, oczy płonące.... była czegoś niespokojna. Wiadomość ta doszła ledwie późno przebudzoną pannę Hortensyę, która z niéj wnioski sobie właściwe wyciągnęła. Pilno jéj było udzielić ich swoim sprzymierzeńcom....
Tymczasem, we wczorajszéj rozmowie wpadłszy na myśl uwiadomienia radcy tajnego o tém co się tu zapowiadało — oprzeć się już nie mogła chętce, intrygantom właściwéj, spróbowania jeszcze tego kroku. Wiedziała dobrze, że opiekun jéj nie zdradzi, a przyjazd też jego po roku niebytności nikogo nie zadziwi.
Co najprędzéj więc siadła do stylizowania listu, który wymagał staranniejszéj niż zwykle redakcyi....
O téjże godzinie przebudzony pan Karol, nie śpiesząc wstawać, bo nie miał po co, rozmyślał dosyć poważnie co mu daléj poczynać wypadało.
Z całą swą lekkomyślnością nie był to zły człowiek — a miał to w charakterze, że ani w złém, ani w dobrém długo wytrwać nie umiał. Nudy, na jakie tu byt narażony, które zaledwie osładzała nie tyle uboga rozmowa z Sensytywą, ile patrzanie na świeżą jéj buzię — pobyt przeciągający się bez żadnego innego widoku prócz satysfakcyi, że dokucza — wprawiły go w usposobienie podobne do zgryzot sumienia.
Zaczynał sobie wymawiać całe postępowanie swoje — a bolało go to, że mógł się wydawać śmiesznym. Koniec końcem miał tego dosyć.... Hortensya poiła go octem i żółcią — kanonik go męczył — Oblęckiego znał już na wylot.... jedna panna Karolina go tu trzymała....
Nie był to jednak węzeł, któryby go mógł przykuć na długo.
Gdy przyszło wstawać, służący pana Karola Paweł, postrzegł pierwszy, że pan był w złym humorze, a że z nim był otwarty, powiedział mu to....
— Coś pan dziś kwaśny?
— Tak jest, mój kochany — ale też nie na różach tu jesteśmy....
— A to czegoż siedzimy? mruknął sługa — słowo daję, żeby się pan kochał czy co — ale podobno nie.... A tu na nas patrzą tak, jakby się jednéj godziny zbyć chcieli.
— Jak ci się zdaje? zapytał Karol — co? pakowaćby się? hę?
— A! jak Bóg miły — żwawo podchwycił sługa, któremu tęskno było do kawiarki w Warszawie, bo się w niéj kochał mocno, a nie dowierzał, by nieobecnemu dotrzymała wiary. Co może być lepszego? pakować się i jechać!
Pocałował pana w rękę....
— Jedźmy panie! Tu człowiek uschnie z nudy i utrapienia.
— Jutro! rzekł pan Karol — sam nie wiedząc dla czego. Ale u niego to tak szło od fantazyi.
Lżéj mu się zrobiło, gdy się zebrał na to postanowienie, czarną chustkę za temblak służącą odrzucił, uśmiechnął się do siebie w zwierciedle i szepnął:
— Jedziemy do Warszawy. Dość tego — to nie ma sensu.
Nic nie mówiąc pannie Hortensyi wprzódy, Karol się zjawił przy śniadaniu z ręką zdrową i czołem jasném.
— Nareszcie, rzekł witając Adę, która wyszła nieco blada, skarżąc się na głowę — ręka moja zupełnie zdrowa, dozwala mi kuzynkę od nieznośnéj uwolnić załogi. Jutro jadę i proszę o rozkazy do Warszawy. Rozmyśliłem się, że do majątku nie mam po co jechać — tam plenipotent sobie da rady lub nikt już jéj nie znajdzie. Co się mam nudzić, wrócę do Warszawy.
Mówił to jakoś tak z prosta i bez złośliwości, że Ada z podziwieniem nań spojrzała.
Rezygnacya, z jaką się odezwał o majątku — obudziła w niéj współczucie. Była po śnie téj nocy skłonna do miłosierdzia. Karol też odjeżdżając czynił ją swobodniejszą, czuła się dlań do wdzięczności.
— Jakto? jutro chcesz pan jechać? spytała.
— Niezawodnie — potwierdził Karol — czuję, żem był nieznośnie natrętnym, a zabawnym być nie potrafiłem....
Ada zbliżyła się ku niemu z wyrazem życzliwości.
— Powiedz mi prawdę — odezwała się po cichu.... Jakże stoją twoje interesa...? Jesteśmy krewni — możebym ci jaką pomocą być potrafiła...?
Zarumienił się mocno Karol.
— Jesteś doprawdy za nadto łaskawa dla takiego jak ja niegodziwca. Serdecznie wdzięczen jestem za tę myśl samą — ale — niestety! moje interesa to beczka Danaid.... Nic i nikt ich nie poratuje — bom ja wcześnie temu zapobiegł i starał się je tak pięknie urządzić! Zatém — nie mówmy o tém.
— Żal mi cię — rzekła Ada z serca, bo serce dnia tego miała otwarte. Żal mi cię szczerze.... Tyś trochę lekkomyślny.
— A! trochę! Jesteś grzeczna bardzo — ja jestem okrutnie lekkomyślny — znam to do siebie — poprawić się za późno....
— Nigdy późno, panie Karolu....
— Bóg zapłać! całując ją w rękę odezwał się Karol. — Wierz mi — że mnie ratować nie warto.... Nadto długo się gubiłem.... Jestem otwarty.... to jedno co mi jeszcze zostało....
Wchodząca panna Hortensya przerwała rozmowę i Karol odezwał się do niéj witając:
— Proszę o listy do Warszawy — jutro jadę.
— A toż co znowu?
— Okrutna tęsknota do billardu.... Śni mi się.... marzę o nim.... Stukot kul, chrzęst kijów.... zapach sali.... nie dają mi spoczynku! Zwyciężony jestem.... powracam!
Skłonił się komicznie. Z kątka spojrzała nań panna Karolina i zbladła. Bladość tę dostrzegli wszyscy, choć pochyliła się zaraz do kłębuszków i zaczerwieniła jak wiśnia.
— Otoż — pomyślała oburzona Hortensya — cośmy zyskali.... Dziewczynę zbałamucił, nic nam tu nie poradził, i właśnie kiedy parobczak powraca, on się cofa, jakby mu z placu chciał ustąpić.
Gniewna zmierzyła go wzrokiem pogardliwym. Karol już na to nie zważał; rad był, że poczciwy sługa poddał mu myśl tak szczęśliwą.
Kuzynka zaczęła się o zdrowie Ady dowiadywać dokuczliwie: znajdowała ją mizerną.... radziła wezwać doktora; ale gosposia, uśmiechnąwszy się smutnie i podziękowawszy jéj — oświadczyła, że jest jéj lepiéj, i że o tak małéj niedyspozycyi mówić nawet nie warto....
Ze szczególną grzecznością i współczuciem była dnia tego dla Karola, który mimowolnie musiał to przypisywać temu, że ją uwalnia. Prosiła go nawet, ażeby pozostał, ale się na to nie chciał zgodzić. Dzień ten, osobliwszym sposobem, zbliżył ich po długim nieznośnym stosunku. Karol był wdzięczen. Ada miała nad nim politowanie. Pierwszy raz zawiązała z nim dłuższą rozmowę, a że Karol był w mniéj złośliwém usposobieniu — więcéj się jéj podobał. W końcu — odezwała się do niego:
— Gdybyś potrzebował pomocy jakiéj, a nie miał nikogo.... daj mi ten dowód zaufania, byś jéj zażądał odemnie....
Mam na sumieniu, żem cię może nie przyjęła tak, jak grzeczna i dobra gospodyni powinna.... Przypisz to nie złemu sercu, ale biednéj fantazyi, humorom kobiecym.... bo choć ja się wydaję swobodna i niby szczęśliwa....
Nie dokończyła — Karol był poruszony.
— Nie ty, kochana kuzynko, mnie, ale ja ciebie powinienem przeprosić. Znalazłem się tu nie w porę natrętnym.... Ja całe życie robię niedorzeczności, za które żałuję i — poprawę obiecuję.
Podali sobie ręce przyjaźnie.... jak nigdy nie było, — i Karol odszedł poruszony, wyrzucając sobie, że się na niéj poznać nie umiał.
Czekała na niego już Hortensya, niespokojna, gniewna, nierozumiejąca tego, jakim sposobem stać się tu coś mogło ważnego bez jéj porady. Karol, którego ona sprowadziła, wyjeżdżał nic jéj o tém wprzódy nie powiedziawszy. Zaledwie mogąc pohamować się, panna Hortensya powołała go za sobą, a że na werandzie obawiała się być podsłuchaną, zeszła wiodąc za sobą delikwenta przed pałac do parku.
— Raczyszże mi pan wytłómaczyć, co to wszystko znaczy? Nagle objawiasz pan postanowienie wyjazdu. Zkąd? co? dla czego? właśnie w chwili gdy Robert przybywa? Uląkłeś się go pan czy co?
— Nie, szanowna kuzynko, rzekł żartobliwym tonem Karol: dałem dowody męztwa siedząc tu tak długo z wami, o tchórzowstwo nie godzi się mnie posądzać — a no — dłużéj, dłużéj mi już wytrwać niepodobna.... Nad siły!
— Cóż się stało?
— Nic nowego! Piłem te nudy dopóki mogłem, naostatek miara się przebrała....
— I rzucasz nas tak — nagle....
— Ale raczże mi powiedzieć, na co ja tu jestem potrzebny? pytał Karol.
— Na co? pan się pytasz o to? Gdyby nic więcéj toś mógł ją przytomnością swoją powstrzymać od skompromitowania się. Widziałeś jak go wczoraj przyjęła!
— Widziałem i właśnie to mnie przekonało że nie jestem hamulcem, bo panna Ada na mnie uwagi nie zwraca. Po cóż ją i siebie mam męczyć!
Hortensya rzuciła mu piorunujące wejrzenie.
— Otoż to jest nagroda — zawołała — gdy kto, jak ja, poświęca się dla dobra familii. Zostawiacie mnie samą, opuszczacie! Nikt nie chce robić nic. Nawet kanonik się uchyla! Zatém chcecie, ażeby Ada sobie ten kamień do szyi przywiązała?
— Szanowna kuzynko — to pewna, że ja wolałbym sam być tym kamieniem, niż inny widzieć u jéj szyi. Coż na to poradzić, kiedy Ada ma swą wolę.... i — nikogo słuchać nie myśli!
Nie tyle mowa co ton szyderski i obojętny, w rozpacz wprawiły Hortensyę.
— Zatém pamiętajcie co ja wam mówię — pamiętajcie. Wszystkie nadzieje jakie rodzina pokładała na niéj, są stracone. Pójdzie za mąż! pójdzie. A wy, wy jedni temu winni będziecie. Piszę do szambelanowéj, która mogła przyjechać tu sama i wpłynąć na nią; ta woli grać w wista spokojnie, i nie raczy się ruszyć.... a wyprawia mi tu.... kogo?? — Nie dokończyła.
— Tak, masz kuzynko słuszność, przerwał Karol: najnieudolniejszego, najniezgrabniejszego z ludzi, który do téj roli wcale nie był stworzony!! — Mówimy otwarcie, bądźmyż całkiem szczerzy: — ja więcéj mam sympatyi dla Ady, niż jéj mam za złe to co czyni.... Na jéj miejscu postąpiłbym sobie podobnie.
— A! a! pan! pogardliwie odparła Hortensya — pan!
— Ciekawość mnie tu ściągnęła — a wyczerpanie cierpliwości odpędza — mówił Karol. Widziałaś kochana kuzynko, jak mnie tu przyjęto, comme un chien dans un jeu des quilles.... Uśmiechałem się, udając, że to mi wszystko jedno — w końcu....
— No, to jedź, jedź pan sobie — bośmy tu z niego wielkiéj pociechy nie mieli. A możebyś i Karolinę z sobą zabrał, która ci się tak podobała! dodała ramionami ruszając....
Prawdziwie teraźniejszego świata zrozumieć trudno! mówiła szydersko. Ada, osoba wykształcona, rozmiłowuje się w parobczaku.... a pan Karol, ozdoba salonów warszawskich, człowiek dowcipny, rozumny.... lubuje się w towarzystwie jednéj gąski jak Karusia!!
— Pani — zawołał śmiejąc się Karol — głębokie uczyniłaś postrzeżenie: les extrêmes se touchent, les contraires s’attirent.
— Zakochałeś się w Karolinie?
— Pokochałem ją — poprawił Karol — i gdybym.... ale nie mówmy o tém.
Złośliwie rozśmiała się raz jeszcze panna Hortensya, szarpnęła chusteczkę, którą w ręku trzymała — ukłoniła mu się z powagą przesadzoną, i — odeszła. — Karol śmiejąc się skierował w drugą stronę. Tego dnia jakoś lekko i wesoło mu było.
Nazajutrz po śniadaniu, konie stały przed gankiem do odjazdu gotowe, a pan Karol, dowcipny jak nigdy, serdecznie żegnał się ze wszystkimi. Ada sama pamiętała o wyprawieniu go w drogę; poleciła także pułkownikowi, aby pamiętał o jego potrzebach, i wyprowadziła go wesoło na ganek, polecając mu ukłony dla szambełanowéj....
W Ruszkowie pozostał znowu dwór tylko po dawnemu, domowi sami, i życie weszło w karby zwyczajne.
Ada była wesoła, ożywiona i czynna.... Dawno jéj taką nie widziano. Ze wszystkiego nawet była kontenta i chwaliła wszystkich, co się trafiało rzadko. Pogoda jakaś i jasność patrzały z jéj oczu i czułą młodością nową odżyła. Humor ten budził w kuzynce najokropniejszy gniew i oburzenie. Patrzała ruszając ramionami i — z dala tylko przycinając.
— Prawdziwie, żem cię dawno nie widziała tak ożywioną — mówiła.... zazdroszczę ci.
Ada spojrzała z politowaniem na nią.
— Znajdujesz? rzekła.
— Znajduję, że od dwóch dni nadzwyczajnie jesteś zmieniona, i cieszyłabym się, gdybym wierzyła, że to trwać może....
— A dla czegożby nie miało trwać? spytała Ada.
— Dla tego, że u drogiéj mojéj pani nigdy żadne usposobienie długo nie trwa, a tém mniéj tak szczęśliwe.
Gospodyni westchnęła z lekka, ale uśmieszek błądził po jéj ustach, oczy miała pełne wyrazu czułości jakiéjś niezwyczajnéj, wąchała urwaną gałązkę jaśminu i.... dumała. Postać jéj nawet dnia tego wdzięk miała szczególny.... Hortensya ścigała ją oczyma....
— Czemuż to przypisać tę zmianę tak szczęśliwą? szepnęła.
— Nie wiem — żartobliwie dodała Ada — pogodzie może....
— Odjazdowi Karola?
— Wątpię.
— Powrotowi pana Roberta? wtrąciła złośliwa....
— Dla czegoż nie? to mogło wpłynąć także.... Nawykłam do jego towarzystwa — miłe mi jest.... Czy pragnęłaś, bym to wyznała?? nie taję.
— Ale, gdybyś się zaparła nawet — dorzuciła śmiejąc się sucho Hortensya — cóżby to pomogło? Wszyscy to widzą.... Nie umiesz się ukryć z niczém.
— Powiedz, że z niczém ukrywać się nie chcę — i nic nie mam do ukrywania — śmiało odezwała się Ada. Cóż komu do tego!...
— A! pardon! — gwałtownie zaprzeczyła Hortensya — nam, co ciebie kochamy.... bardzo — do tego!!
— Kochacie mnie? powolnie, szydersko powtórzyła Ada.... Kochacie!! A! bardzom wam wdzięczna za to; ale, proszęż was, niech się ta miłość nie opiekuje mną! Dzieckiem nie jestem, wiem co czynię.... no — i lubię być swobodną!
— A! któżby śmiał na twą swobodę się rzucać — i zaprzeczać ci jéj? — ale kochające serca....
Ada skłoniła się, gałązkę jaśminu przyłożyła do twarzy, i nagle obejrzawszy się, uchylając zasłonę werandy, po niebiosach — odezwała:
— Pogoda — śliczna! mam wielką ochotę do samotnéj przechadzki!! Gdybym się miała opóźnić na herbatę, nie czekajcie na mnie....
Hortensya nic nie odpowiedziała, Ada po cichu nócąc piosenkę jakąś Mendelssohn’a! — oddaliła się z wolna. Przyszło jéj na myśl odwiedzić jeszcze raz Kasię. Chciała się przekonać, czy teraz to szczęście w chatce, z którego się śmiała, któremu mu się dziwiła — równie śmieszném i dziwném wydawać się będzie....
W dziedzińcu na psy swoje zawołała, które się zerwały wesoło jak pierwszym razem... Oblęcki wyglądał oknem z oficyny.
— Pani sobie może komu każe towarzyszyć? spytał.
— Tak! żebym w ciągu przechadzki musiała go bawić rozmową, a on mnie! Ja właśnie chcę myśleć, milczeć i być sama z sobą. Panie Mirosławie, jeśli się opóźnię — pijcie bezemnie herbatę.
To mówiąc ruszyła krokiem szybkim ku lasowi....
Wrażenia pierwszéj przechadzki jeszcze były świeże.... a teraz — inaczéj się jéj przedstawiał krajobraz, natura.... inaczéj śpiewały ptaki, kwitły dzikie rośliny nad drogą... Coś dziwnie wesołego, zachęcającego do życia, upajającego było w woni tego powietrza. Nigdy tak pięknych roślin nie widziała w polu, poczęła je zrywać z przyjemnością, bawiąc się niemi.... Koniki przelatujące, motyle, muszki miały barwy złociste, jakich u nich nigdy nie widziała.... niebo stroiło się w barwy włoskiego zachodu słońca.... Gdy weszła w las — stanęła zdumiona pięknością téj świątyni, któréj słupy wysmukłe trzymały w górze zielone sklepienia.... Szła żywo, psy przybiegały do niéj, łasiły się i uciekały wyprzedzając i kołując, naszukując i sprzeczając się z sobą. Czasem z krzaku lub z pod kamienia zrywał się ptaszek, za którym goniły, póki im nie znikł z oczu....
Gdzieś daleko w lesie brzmiała przez echo powtarzana piosenka dziewczęcia, co grzyby zbierało.... Łagodziło dźwięki oddalenie, i rozchodziła się, rozpływała wdzięcznie, miękko, tęskno, tak, że Ada stanęła się jéj przysłuchywać, ażeby motyw jéj pochwycić....
Tak doszła do domku leśnika.... ale przed dworkiem nie było nikogo.... Kilka kur chodziło szukając ziarna.... para gołębi dreptała także trzepiocząc skrzydłami, to podlatując nieco, to spadając na ziemię....
Okno dworku stało otworem, wiatr powiewał białą jego firaneczką, a z głębi cicha wylatywała pieśń nad kołyską nucona tak, jakby matka razem z dziecięciem usnąć miała.... Prosta to była melodya — ale dziś i ta, jak piosnka w lesie, robiła na niéj wrażenie toż samo co dziko rosnące kwiatki nad drogą.... pełna była tego soku życia, co wprost z łona ziemi płynie.... sztuką nie wywoływany, nie podżywiany sztucznie. Słuchała stojąc, nim podeszła do okna....
W izbie siedziała z dziecięciem na ręku Kasia, na pół drzemiąca, pół zamyślona.... Oczy miała spuszczone na swojego „robaczka;” cień w oknie spostrzegłszy, podniosła je.... Poznała panią swą kochaną — ale dziecię usypiało, „robaczka” obudzić się nie godziło, palec położyła na ustach.... potém łagodnie, ostrożnie dziecię złożyła w prostéj kołysce, obrzuciła je zasłonką od much, i dopiero wyszła rzucić się do nóg Adzie....
— A! paniuńcia moja droga! przepraszam stokrotnie — poczęła — musiałam chłopaka położyć, bo tak mi długo wrzeszczał.... Zębów dostaje.... proszę pani. Co to za bieda z temi zębami! Niedługo człowiek niemi gryzie chleb, a z taką to boleścią przychodzi....
Ada... słuchała z zajęciem, patrzała na Kasię, rada była wnijść w jéj duszę, aby zrozumieć to życie, to szczęście.... Nie dziwiła się już tak Kasi jak wprzódy — ale pragnęła wiedzieć, czy istotnie tak była szczęśliwa.
Tuż pod oknem w rogu dworku była bardzo prosta altanka, którą sam Stach dla Kasi wieczorami zbudował.... Lato ją obwinęło fasolami kwitnącemi ponsowo, powojem i sycyosem wziętym z Ruszkowa.... Siadły tam obie.... Kasia ją całowała po rękach.
— Jaka pani dobra! jaka łaskawa! że tak o swéj staréj nie zapominasz słudze....
— Chciałam się dowiedzieć — może ci czego brak? mów? Zawsze twój Stach tak poczciwy i dobry — zawsze jesteś szczęśliwa??
Rozśmiała się Kasia, ocierając twarz i oczy.... poprawiając włosy....
— A! dzięki Najwyższemu — nic się u nas nie zmieniło.... Stach.... poczciwy i przywiązany, nie sądzę, aby się mógł nawet zmienić. Człek prosty a serdeczny. Czegoż chcieć? A uchowaj Chryste Jezu! bałamuctwa jakiego — o! droga pani moja! czyż ja nie mam szczęścia w téj kołysce
Odwróciła się ku domkowi....
Kasia nawet o tém dłużéj mówić nie chciała, i zagaiła o mleku, ofiarując się go przynieść. A że osy i muchy pod altanką dokuczały, wprowadziła Adę do domku.... Siadła właśnie naprzeciw kolebki, i matka nie mogła wytrzymać, ażeby podniosłszy nieco zasłony, nie pokazała jéj śmiejąc się swojego pucołowatego chłopaka, który spał, obie pięści trzymając przy twarzy, ze spokojem pieszczonego jedynaka, wiedzącego, że nad snem jego ktoś czuwa....
Zostawiając Adę przy kolebce, z prośbą, aby na wypadek odezwania się dziecka, z lekka ją nogą poruszyła (była to kołyska na biegunach), Kasia pobiegła do obórki po mleko.... Zadumana, rozglądając się w tém szczęściu sprowadzoném do najprostszego niemal wyrazu — pozostała Ada.... pojmując je teraz lepiéj, czując mocniéj.... Jakaś tęsknota i rozrzewnienie towarzyszyły jéj myślom, i miło jéj byto w téj ciszy, w chatce — u kolebki — miléj niż w salonie, gdzie ją ścigał złośliwy uśmiech Hortensyi i niespokojne wejrzenia jéj dworu....
Dwa psy, które jéj towarzyszyły, przez otwarte drzwi wśliznęły się do izby, pokładły głowy z obu stron przy jéj kolanach i patrzały jéj w oczy....
Kasia nie nadeszła jakoś prędko z mlekiem: miała czas tak pozostać z ciszą, myślami i tym widokiem małego szczęścia w chatce, którego tajemnice rada była przeniknąć. Przyszła wreszcie gosposia.... zniżając głos, by dziecka nie przebudzić. Ada zaczęła z nią rozmowę o jéj gospodarstwie.... rozpytywała o szczegóły; ani się spostrzegły, gdy zmierzchać zaczęło. Wtém przed dworkiem zatętniało, ktoś jechał konno.... stanął.
— Czy to twój mąż? spytała Ada.
— A! nie, mąż ze strzelbą poszedł pieszo.... zawołała Kasia do okna śpiesząc. Ale nim doszła do niego, głos bardzo znany, odezwał się:
— Panie Stanisławie! héj! panie Stachu!...
— To młody pan z Zahajów, zawołała Kasia, odwracając się, i postrzegła nagle, ze Ada zbladła i jakby przelękniona zadrżała....
— A! niech się pani nie lęka! ja go odprawię!
To mówiąc gosposia wyszła z dworka na próg, ale za nią wysunęły się dwa psy ruszkowskie, które Robert znał dobrze i wiedział, że one się bez pani swéj nigdzie nie ruszały.
— Dobry wieczór panu — poczęła Kasia — mojego w domu nie ma — poszedł las obchodzić!
— A! a cóż tu psy robią z Ruszkowa? odezwał się zdziwiony Jazyga....
Psy właśnie łasząc się i podskakując ku dobrze znajomemu, zbliżyły się do niego.
Zapytanie to tak zmieszało Kasię, że zakrywszy się końcem fartuszka, nie wiedziała co odpowiedzieć. Zarumieniła się mocno, skłopotała, oczy spuściła.... Szczęściem Ada, której męztwo wróciło, namyśliwszy się w téj chwili oknem wyjrzała....
Robert się ukłonił i zsiadł z konia.
— A! pani tu! co za szczęście! odezwał się — zarumieniony.... Przyjechałem na polowanie prosić pana Rybackiego....
Ada patrzała milcząca, wsparta na oknie. Kasia widząc, że Robert stoi w niepewności co począć z sobą, gościnną być zapragnęła.
— Niechże pan mnie da konia — zawołam dziewczynki, to koń spokojny, ona go potrzyma.... a proszę wejść i choć mleka się napić....
Robert nie wiedział jeszcze czy mu wypadało przyjąć zaproszenie, gdy Ada się odezwała także:
— Nie odmawiajże pan Kasi!...
Przyszło jéj wprawdzie na myśl, że z tego spotkania łatwo może urosnąć bajka o schadzkach umówionych, rumieniec przebiegł jéj po licu — lecz, miała mocne postanowienie nic nie poświęcać dla świata....
Robert od tego snu — rzecz dziwna — czynił na niéj inne zupełnie, daleko silniejsze wrażenie, jakby owo marzenie węzłem jakimś tajemniczym ją z nim połączyło....
Jazyga też nie wahając się oddał konia nadbiegającéj dziewczynce, i — wszedł do izdebki.
— Cóż pani tu robi?
— Widzisz pan — przyszłam moją starą przyjaciółkę odwiedzić.... I to — nie piérwszy już raz.... Robię studya nad jéj szczęściem, nad którémbym czuwać chciała, aby trwało.... a ja się niém mogła napawać....
Położyła palec na ustach, wskazując na kolebkę....
— Tylko proszę mówić cicho — dziecię śpi, a gdy się przebudzi — nie da ani matce, ani nam spokoju... Dzieci są despotyczne....
Robert usiadł trochę z dala — Ada zajęła swe miejsce u kolebki.... Cały on jeszcze był przejęty szczęściem tego spotkania, obawą jakąś.... nie śmiał się odezwać, patrzał, aby z jéj oczu wyczytać rozkaz co ma robić z sobą.
— Pani tak sama.... rzekł w końcu — odbywa dość odlegle przechadzki.... Kawałek drogi przez las!
— Ale nie sama! odparła Ada.... widziałeś pan moich wiernych towarzyszów — ciby mię obronili w przypadku, gdybym potrzebowała obrony, co być wcale nie może.... A wieczór był tak piękny, żem się pokusie przechadzki oprzeć nie mogła. W towarzystwie musi się mówić, chciałam być sama, ażeby myśleć.
Zaczynało zmierzchać. Kasia przybyła z mlekiem, Ada wstała wybierając się już z powrotem. Robert też ruszył się.
— Nie śmiem być tak zuchwałym, aby się narzucać pani za obrońcę.... w dodatku do psów — przez las.... ale — moja droga właśnie tędy prowadzi....
Ada się uśmiechnęła....
— Wyobraź pan sobie, że panna Hortensya lub ksiądz kanonik spotykają nas w drodze, zaczęła mówić wesoło.... Byłbyś pan najokropniéj skompromitowany....
— Ja! zawołał Robert....
— O! ja! nie — a potém cóż mnie to obchodzi!... Bądź zdrowa Kasiu.... Zatém rzekła odwracając się do Roberta — pan mi w przyzwoitém oddaleniu, towarzysz na koniu, jako moja gwardya.... Siadaj pan!
— Pani mi pozwoli, ażebym konia prowadził w ręku?
— I na to zgoda! Widzisz pan, jestem grzeczna....
Jeszcze raz uściskawszy Kasię, która trochę zdumiona patrzała na tę parę oddalającą się — szepnęła jéj Ada:
— Niechże z tego plotek nie będzie!
— A! proszę pani — odparła cicho Kasia — nawet mężowi nie powiem!!
Ale sama się zapłonęła mocno.... i Boże przepuść — pomyślała sobie:
— Kto ich wie — może to nie był przypadek!? Ale co mnie do tego!...
Ada z początku zmieszana była mocno, biło jéj serce, gdy się wśród téj ciszy lasu i mroku wieczoru nadchodzącego znalazła sam na sam z Robertem. Położenie było ekscentryczne. Z dumą jakąś powiedziała sobie:
— Cóż mi tam! w duszy jestem wyższą nad to wszystko....
Bojaźliwie Jazyga szedł w pewném oddaleniu, nie śmiejąc się odezwać, lub raczéj nie wiedząc co mówić. Drżał upojony szczęściem i trwogą. Ada nań śmiało patrzała.
— A! rzekła — bawi mnie to, żeśmy się tak spotkali, właśnie gdy chciałam go widzieć i mówić z nim. Mam dobrą nowinę do zwiastowania. Nudny, ale biedny mój kuzynek Karol, nagle wyjechał. Ruszków jest znowu jak był... i czeka, żebyś pan po dawnemu często go, często odwiedzał....
— A! pani, drżącym nieco głosem począł Robert, mimowolnie się zbliżając ku niéj — jabym nigdy nie wyjeżdżał z Ruszkowa, gdyby... gdyby się to godziło.... Wyjechawszy, czuję zawsze tyle rzeczy niewypowiedzianych....
— Wracaj pan! o! nie zważaj wcale na nic.... Jeśli się to komu niepodoba lub dziwić będzie, że bywasz często i masz dla mnie trochę przyjaźni.... cóż to nas ma obchodzić?...
Spojrzała nań podając mu rękę.
— Mówiłam panu: — bądźmy sobie siostrą i bratem.... Jam brata nie miała nigdy, nie miałam siostry.... matka mnie dawno osierociła. Serce moje potrzebowało przywiązać się do kogoś....
Robert okrywał rękę pocałunkami.
— Ale.... rzekła Ada.... pamiętał pan, ma to być czyste, święte — przywiązanie siostry i brata.... Żadnéj namiętności gwałtownéj, żadnych burz i walk serdecznych — brat i siostra!!
Stanęła powtarzając te słowa, gdy Robert wzruszony przykląkł przed nią na jedno kolano.... Nie mógł mówić w piérwszéj chwili.
— A! tak — zawołał nareszcie podnosząc się — na wszystko co pani nakazujesz, zgodzę się, — lecz pozwól mi być swym sługą na życie całe — bratem....
— Bratem! powtórzyła Ada, wskazując mu aby wstał, na pół łzawym, pół żartobliwym głosem. Na zawsze siostrą i bratem. Zrozumiéj mnie dobrze.... niczego nie żądaj więcéj. Czyż nie dosyć takiego serdecznego dwojga istot związku...?
— Pani! przebąknął Robert....
— Do siostry nie mówi się już pani — dodała Ada — ani pan do brata. Przy tych ludziach co nas mają i mieć powinni za obcych sobie.... mówmy jak zwykle; gdyśmy sami.... nazywaj mnie Adą, ja cię bratem, Robertem nazywać będę....
Szczęście, którém był przejęty Robert — mówić mu nie dawało. Gwałtowne to wzruszenie przestraszyło nieco Adę.
— Uspokójże się — rzekła sama siląc się, aby nie okazać własnego wzruszenia.... Podaj mi rękę, chodźmy razem. Las się kończy wkrótce — tam rozstać się musimy....
Od dawna chciałam z wami zawrzeć to braterskie przymierze — cieszę się, że dziś miałam na to odwagę, i — że zrzuciliśmy okowy, jakie na nas ciężyły.... Jesteśmy od dziś siostrą i bratem....
— Ado! siostro! po raz piérwszy tych imion używając i upajając się niemi zawołał Robert — ty jesteś wyższą istotą — tyś aniołem. Tyś to zrozumiała i uczuła, że taki człowiek jak ja, czcząc cię i wielbiąc wieki, nigdy ci nie mógł się przyznać do czci.... Byłaś dobrą jak anioł rozbijając te więzy, które mi słowo w piersi zakuły.... Oddycham teraz.... ale szaleję ze szczęścia....
— Siostrą i bratem, Robercie! siostrą i bratem! Jak brat i siostra kochać się mamy, pamiętaj — zatém bez szału, upojenia — spokojnie — jak w Niebie....
W téj chwili ów sen przyszedł jéj na myśl.... oczy mgłą zaszły, pochyliła głowę na jego ramię.... I szła milcząca... zamknąwszy powieki. Zapomniawszy o świecie całym. Ręka brata z lekka objęła ją... stanęli....
Szczeknięcie psa wywołało krzyk z ich piersi, ale Ada nie opuściła go, otwarła śmiało oczy.... Mrok padał, nie było nikogo prócz nich.... stali na wybrzeżu lasu.... w dali Ruszków widać było.... Pies z radości zapewne szczeknął, bo na drodze nikogo dostrzedz nie mogli.
Cichym głosem Ada pożegnała go....
— Jedź — rzekła — do zobaczenia — u mnie — albo w téj chatce.... gdzie chcesz, bracie.... bracie!!
Kilka razy powtórzyła ten wyraz....
Ale na czole czuła długo pocałunek braterski. Wyrwała się żywo śpiesząc... Robert skoczył na konia i pędził boczną drożyna ku Zahajom, szalony.... bezprzytomny....
Nie wiedział ani którędy koń go niósł, ani jak dobiegł do domu, stanął u wrót, i dopiero rżenie konia, dopominającego się aby mu utworzono, zbudziło go z tego stanu oczarowania.... który się snem wydawał.
Chłopak otwierający mu wrota, uderzony był dziwnym stanem młodego pana.... Nie odpowiadał na pytania — nie słyszał ich, wszedł do dworku, padł na sofkę i tak pozostał w jakiémś odrętwieniu. Prawdą to było — czy złudzeniem — ona jego siostrą? on jéj bratem? Czuł jeszcze na ramieniu dotknięcie jéj skroni.... tą ręką ośmielił się ją do piersi przycisnąć. Siostra nie broniła mu braterskiego pocałunku.... Był szczęśliwy! Mógł umrzeć....
— Nic więcéj nie chcę — będę jéj bratem, posłusznym, pokornym, wiernym jéj całe życie.... Dwie dusze nasze w jedną się zleją.... Niech ludzie.... potwarzą nas obrzucą, niech cierpię.... dla niéj cierpieć będzie rozkoszą....
Przez cały wieczór, noc całą dumał, myślał, a gdy mu na myśl przyszedł ojciec — bladł i drżał....
Ten braterski związek nuż ojciec zechce zerwać? Co począć wówczas? Odpędził myśl natrętną. Było mu błogo.... choćby jutro umierać, życie nad tę czystą szczęścia chwilę więcéj już nic mu dać nie mogło....
Służba naprzeciwko mówiła:
— Pan gdzieś musiał być na winie?
Ada śpiesznym krokiem z początku biedz zaczęła ku parkowi.... strach ją ogarniał jakiś. W pół drogi ochłonęła nieco, westchnęła.
— Stało się co było nieuniknioném, rzekła. Nie wiem jak wyszły mi z ust te wyrazy, zkąd się znalazło męztwo. O! sen, kusiciel przeklęty.... wrażenie tego snu rzuciło mnie na jego ramię.... kazało nazwać bratem.... Wstydzę się — a gdybym wróciła na tę ścieżkę i ujrzała go przy sobie — jutrobym mu powtórzyła to samo.... Siła jakaś władała mną, mówiła przezemnie.... Stało się. Ani się tego rumienię! Tak lepiéj....
Ada sama się starając wytłómaczyć i ukoić, weszła do parku najprzód, od którego furtki klucz miała, chodziła po nim długo, zdawała się lękać, aby jéj z twarzy szczęścia nie przeczytano, którego doznała.... Paliły skronie, gorzała twarz, drżały jeszcze usta, a serce na wspomnienie chwili téj biło jakby pęknąć miało.
Już ciemno było zupełnie, gdy po długiém wahaniu, zbliżyła się do werandy, po któréj Hortensya chodziła niespokojna. Daléj siedział kanonik, półkownik i Karolina w kątku.
Gdy weszła na wschodki, półkownik Brandys zerwał się z okrzykiem radosnym.
— A! dziękiż Bogu! myśmy już za panią rozesłali na wszystkie strony.... Takeśmy się lękali, czy się co nie stało.
— Ja od godziny jestem w parku! odpowiedziała Ada starając okazać się spokojną — odpoczywałam.... Wieczór tak śliczny....
— Ale godziż się tak trwożyć przyjaciół — odezwał się kanonik — temi samotnemi przechadzkami?
— Miałam dwa psy z sobą.... dodała Ada.... a cóż mi się stać mogło!
— Ja sama, wtrąciła Hortensya, przed godziną wyszłam na spotkanie kuzynki aż pod las.... ale nigdzie jéj dojrzeć nie mogłam.
Ada drgnęła, lecz rozśmiała się zaraz....
— Przecież jedna jest droga ztąd do lasu i leśniczówki.... Ja nie lubię chodzić w towarzystwie, wolę być sama....
— To choć służący mógłby z daleka.... rzekł pułkownik.
— A! to niewola — przerwała Ada. Pułkownik wiesz, dla czego ja na organach grać nie mogę: bo czuję tego kogoś, co kalikując mi nudzi się — tak samo przechadzaćbym się nie mogła, w ślad idącego mając owego znudzonego stróża....
Hortensya słuchała nic nie mówiąc, lecz w oczach jéj było coś strasznego, jakby uciecha mściwéj istoty, która nieprzyjaciela dostała w rękę.
Wzrok ten szatański, ile razy go spotkała, bolał Adę — powtarzała sobie mimowolnie, że Hortensya chodziła na jéj spotkanie — i mogła okiem swém bazyliszka sprofanować scenę.... dla niéj niewytłómaczoną, gorszącą.... zbrodniczą. „Jeżeli tak było, mówiła sobie w duchu — naówczas.... będę na łasce téj istoty. Któż uwierzy w brata i siostrę? Powiedzą, żeśmy dwojgiem kochanków.... okryją mnie sromem, który tylko związek pobłogosławiony zmyć może...?
Ada nie przypuszczała jeszcze téj myśli, by matce dane słowo złamać miała! Chciała mieć tylko brata — nie męża....
Lecz — mogła być — zmuszona?? Opanowana myślami temi, zatopiona w sobie — gospodyni nie dobrze słyszała jakieś opowiadanie kanonika, jakieś pytania pułkownika — coś o co się jéj chciał radzić Oblęcki.... Wszystkim im odpowiadała łagodnie, iż była zmęczona dzisiaj, że jutro pomyśli.... Pułkownik też pierwszy postrzegłszy tę zadumę, przestał ją męczyć.... Do wieczerzy poszła jeszcze niezbyt przytomna — lecz tu.... zawstydzona stanem tym bezsilności, otrzęsła się z niego nagle — i zaczęła rozmowę swobodną i żywą. Było w niéj tylko nadto jakiéjś gorączki — niepokoju.
Hortensya oczyma jak pijawka się w nią wpiła, na chwilę ich z niéj nie spuszczając.... Zwykle rozmowna, tego wieczoru milczała osłupiała niemal. Inni za to zastępowali ją opowiadaniami, a Oblęcki szczególniéj ożywiony był, bo nowy karton miał na myśli.
Było to coś nakształt Bitwy Hunnów Kaulbacha, scena w pół na ziemi, na pół w obłokach, ale z motywu, którego dostarczyły mu dzieje: owa bitwa z Tatary, co nieśli chorągiew z głową potworną, ziejącą dymem i płomieniem. Malarz całe wojsko piekielnych zjawisk chciał zawiesić nad pobojowiskiem krwawém, marzył o najdziwniejszych postaciach szatanów unoszących się z żagwiami i oszczepami nad bohaterskiemi szeregi obrońców krzyża.... Oblęcki, jak zawsze, dopóki marzył o obrazie, miał pomysły mistrzowskie, czuł w sobie siłę dać im ciało i barwę.... lecz przy płótnie ogień natchnienia, którego nie był panem, gorzał prędko.... i ręka opadała zdrętwiała.
Słuchając go opowiadającego, wszyscy czuli piękność obrazu, nikt nie wierzył już, ażeby się on mógł narodzić. Gdyby artysta tchem jednym był go w stanie stworzyć — niechybnie byłoby to arcydzieło — rozdzielić sił, oszczędzić ich, wytrwać z niemi nie umiał. Iluż jemu podobnych skazanych jest na wiekuistą walkę z własną naturą, co ich na widzenie tylko z dala ziemi obiecanéj skazała!!
Oblęcki już miał karton rozpięty.... zaledwie na chwilę mógł się oderwać od niego, nie pił, nie jadł, nie mówił, tylko o nim.... Ada słuchała go z politowaniem i zajęciem.
— Biedny marzycielu — rzekła w końcu — a! psuj płótna i kartony, maluj i niszcz.... może nareszcie kiedy zlituje się nad tobą geniusz sztuki i cugle twéj fantazyi narzuciwszy, pokieruje tobą? Ja nie rozpaczam.... Ostygnąć musisz jeszcze, abyś się stał tak dobrym rzemieślnikiem, jak jesteś genialnym artystą... Niestety — w tobie poeta zabija rękodzielnika — a trzeba, by oni dwaj jak bracia szli razem ręka w rękę....
— Jak brat z siostrą? dodała złośliwie Hortensya.
Ada zbladła na chwilę, przez źrenicę jéj przeleciało jakby płomie — była pewna, że kuzynka podpatrzyła ich i podsłuchała.... Była chwila milczenia, lecz po niéj Ada z chłodną krwią zwracając się ku pannie Hortensyi rzekła:
— Tak jest — jak brat z siostrą! wyraziłaś się lepiéj odemnie....
Wstali od stołu, i wkrótce potém Ada wymknęła się do swojego pokoju. Nie było w tém nic nadzwyczajnego, gdyż często bardzo szła spocząć, pisać swój dziennik, lub czytać u siebie.




Nazajutrz przy śniadaniu, do którego późno dosyć przyszła panna Hortensya, wszystkich uderzyła jéj postać sztywniejsza niż zwykle, usta zaciśnięte, zmarszczone brwi, milczenie uparte i zadumienie. Ada zapytała jéj grzecznie czy nie ma bolu głowy, który ją często napadał? — Zaprzeczyła temu sucho. Śniadanie zostało nietknięte, serwety nawet nie zdjęła z talerza. Przez cały czas z rękami złożonemi, patrzała na ścianę przeciwną, gdzie wisiał portret stary jednego z Boguszów, w karmazynowéj delii z wyrazem twarzy wyzywającym i niemiłym. Zdaje się, że i tego kasztelana, i nic nie widziała, tak była w sobie zatopiona. Kanonik także siedział poważniejszy niż zwykle, blady, mało co się odzywając. Pułkownik jeden był w zwykłym swobodnym humorze, wesół, gadatliwy.... Oblęcki się nie pokazał, rysował Tatarów swych i duchy piekielne nad wojskiem się unoszące.
Ada była już zupełnie uspokojona, pani siebie, bledsza tylko nieco, twarz miała jakby zmęczoną, a oczy niemal łzawe.... Cierpienie jakieś i ubłogosławienie razem mieszało się na twarzy.
Gdy wszyscy wstali, ks. kanonik prędzéj niż zwykle się wysunął. Pułkownika powoływały zajęcia do folwarku, panna Karolina wyszła na werandę, Hortensya została sama z gospodynią, która zabierała się także odejść do siebie, gdy ją kuzynka zatrzymała, dziwnie usta sznurując i mierząc ją wzrokiem, który niby łagodnym starała się uczynić.
— Pozwolisz mi słóweczko....
— Proszę bardzo.... odpowiedziała Ada wracając.... Co każesz?
— Prosiłabym cię o konie.... rzekła panna Hortensya — o konie!
— Są zawsze na twe rozkazy....
— Od niejakiego czasu czuję się jakoś nie dobrze, doktor Weller mi nie pomaga.... Mam myśl.... nie wiem, zdaje mi się, że — dla zdrowia — osiądę w Wilnie. Tam łatwiéj jest o radę lekarską....
Ada zarumieniona, z razu nie umiała odpowiedzieć.
— A! jeśli ci z tém ma być dogodniéj — nie śmiałabym wstrzymywać — rzekła po namyśle....
Hortensya zdawała się czego innego czekać i spodziewać, jakiegoś pytania, któreby jéj więcéj powiedzieć dozwoliło. Gospodyni stała przed nią spokojnie czekając na dalsze żądania.
— Tak jest — mówiła Hortensya po pewnym namyśle. Zdrowie moje coraz jest gorsze. Sama nie wiem czemu to przypisać — ale są w życiu, nieoddzielne od niego wrażenia, wzruszenia, a ja mam nieszczęśliwą taką naturę, że nic obojętnie znieść nie umiem.... Cudze nieszczęście dotyka mnie....
— Nie rozumiem coby w tych czasach szczególniéj mogło cię tak dotknąć, przemówiła Ada powolnie. Nie chcę w to wchodzić....
Hortensya zdawała się wahać i walczyć z sobą.... Twarz jéj przybrała wyraz, który chciał być pełnym litości i współczucia, ale ta maska przywdziana źle pokrywała złośliwość. Grymas był niezrozumiały jakiś a wstrętliwy. Usta się ściągały, jakby płacz powstrzymywała, a oczy iskrzyły się gniewem i złością.
— Nie wszystko się daje wypowiedzieć — rzekła przerywanym głosem. Są rzeczy, o którychby się chciało zapomnieć.... które przez usta nie przejdą nigdy....
— Nie rozumiem, droga Hortensyo — mówisz mi zagadki, których ja rozwiązywać nie mam prawa ani ochoty. Widzę tylko, że ci tu u mnie źle.... i z prawdziwym bolem serca, muszę siebie o to obwinić — choć — pragnęłam z duszy, aby ci było jak we własnym domu....
— Umiem za to być wdzięczną — syknęła panna Hortensya — wiem, że mogłam być ciężarem....
— Nigdy.... przerwała Ada.
— Potrzebuję się oddalić — tak jest.... choć z bolem serca.... Nawykłam, przywiązałam się do ciebie — kochałam cię....
— Wierz mi, żem się wzajemnością odpłacała....
— Ale nigdy, nigdy mojéj rady serdecznéj.... nie chciałaś usłuchać!
— Twojéj rady? podchwyciła Ada spokojnie. Znasz mnie Hortensyo — jest to, nie wiem, wadą mojego charakteru czy jego zaletą, że ja się powoduję tylko wolą własną. Nie zwykłam słuchać nikogo, oprócz mego rozumu i natchnienia. Błądzę może.... ale....
— Tak — na to już nie ma ratunku! oczy sobie suche zasłaniając chustką mówiła panna Hortensya — rozstańmy się więc....
Mówiła z coraz większém poruszeniem, sądząc, że niém oddziała na kuzynkę, która coraz tylko bardziéj stygła....
— Jeżeli to wola twoja.... rzekła....
Panna Hortensya padła na fotel płacząc. Scena cała była widać umówiona, obrachowana, przygotowana, aby wywarła wrażenie.
Blada — kryjąc w sobie co czuła — stała patrząc na płaczącą Ada — lecz nie odzywała się wcale. Czekała....
— To wzruszenie — dodała w końcu — może ci więcéj zaszkodzić jeszcze.... Uspokój się proszę.... Chcesz, bym cię odprowadziła?
Hortensya usłyszawszy to, zerwała się nagle, gwałtownie, i chustkę na oczach trzymając, uciekła....
Gonić za nią nie myślała Ada, wróciła do siebie. Były to następstwa wczorajszéj nieostrożności.... Hortensya musiała być świadkiem sceny, i w skutek jéj chciała zastraszyć Adę, aby ją opanować. Zdało się jéj, że będąc w posiadaniu tajemnicy schadzek w lesie i czułych zbliżeń, potrafi groźbą rozerwać te stosunki.
Omyliła się, gdyż Ada, choć cierpiała — nie myślała uledz nikomu, znieść choćby potwarz, walczyć choćby z całym światem. Uczucie, które nią władało, było czyste, nie czuła się winną, a gardziła tém, że mogła być obwiniona.
— Moje postępowanie całe przekona ludzi, że — nie jestem dlań tylko siostrą — ale nadto go kocham, bym dla głupich ludzi, jego się wyrzec miała!
Wszedłszy do siebie, zadzwoniła natychmiast prosząc, aby do niéj wezwano pułkownika. Chodziła po pokoju niespokojna, gdy Brandys, zawsze biegiem na zawołanie śpieszący, zjawił się.
— Co moja dobrodziejka rozkaże? zapytał.
— Nie wiem co się stało Hortensyi, nie wchodzę w to — musi jéj być u mnie źle — na to już poradzić nie mogę — słowem — rzekła Ada — chce wyjeżdżać.
— Jak to? zupełnie?
— Zdaje się — rzekła Ada.
Pułkownik głową pokiwał, nie okazując nadzwyczajnego zmartwienia.
— Bądź łaskaw pułkowniku — dokończyła gospodyni — wyręcz mnie w tem, jak wyręczasz we wszystkiém. Pójdź do niéj, bądź bardzo grzecznym — o to cię nawet prosić nie trzeba, bo nie umiesz być innym — rozpytaj jak chce się urządzić z podróżą, i czémbyśmy ją mogli ułatwić....
— Czy mam perswadować, ażeby została? zapytał stłumionym głosom, jakby z obowiązku Brandys.
— Mnie się zdaje, że.... toby było zbyteczném — rzekła pani; — możesz ubolewać, że ją tracimy — ale nie zadawajmy jéj gwałtu....
— A! pewnie! Jeśli chce, niech z Bogiem jedzie — pośpieszył poprawiając się pułkownik. Jeżeli już u mojéj dobrodziejki jest źle.... no!....
— To osoba.... chora.... podraźniona swém położeniem.... szanujmy niedolę....
— To się rozumie! stwierdził pułkownik... Zatém, mam się udać do niéj, po rozkazy?
— Tak, kochany pułkowniku — i czegokolwiek wymagać będzie — proszę cię, spełnijmy....
— Naturalnie.....
Brandys pocałował w rękę dobrodziejkę, zwrócił ku niéj oczy pełne uwielbienia i wyszedł śpiesznie....
W chwilę potém pukał do drzwi.... Nie zastał jéj samą, w fotelu siedział zasępiony kanonik.... Żywa, krzykliwa nawet rozmowa została przerwana. Przytomność księdza hrabiego nieco utrudniała posłannictwo — choć Brandys umiał zawsze sobie dać rady. Nie darmo pół wieku żył na święcie....
Wszedł z uśmiechem grzecznym, ale smutnawym. Hortensya była prawie pewna, że przychodzi z perswazyami.
— Z prawdziwą boleścią — co to ja się dowiaduję, że pani nas chce opuścić! osierocić! Możesz to być?....
— Musi być — niestety — sucho odparta panna Hortensya.
— A! to nam wszystkim przykro — westchnął pułkownik — ale — kiedy takie jest jéj postanowienie.... trudna rada....
Tu spoczął nieco....
— Pani nasza, dobrodziejka moja,, przysyła mnie tu właśnie po rozkazy.... Radzibyśmy przynajmniéj w téj chwili rozstania, dowieść jak zawsze gotowiśmy byli — we wszystkiém.... tego....
Brandys połknął resztę. Blada twarz panny poczerwieniała — wzrok się zwrócił na księdza. Mówiła mu oczyma:
— Kontenci, że się mnie pozbędą — patrz!
Brandys stał na rozkazy oczekując.
— Ja jeszcze sama nie wiem — jak się zdecyduję — rzekła dumnie Hortensya. W każdym razie kuzynce jak starałam się tu nie być ciężarem, tak i odjeżdżając postaram się — jak najmniéj wymagać. Może pan być pewnym.
— Ale my gotowiśmy, z duszy — serca — zawołał pułkownik — wszelkie ułatwienia — dogodności...
— Ma to minę, pułkowniku — rozśmiała się złośliwie panna, — jakbyście gotowi na największe ofiary, byle się mnie pozbyć.
— A! pani dobrodziejko! Godziż się to?
— Żartuję, panie Brandys — oczywiście żartuję, nic więcéj.... Jeszcze nie wiem sama. Zaledwie powiedziałam o tém kuzynce.... nadto jest troskliwa.... Widzi pan — dodała wskazując sprzęty do koła — niełatwo to z mojemi gratami się wywieźć....
Brandys głową potrząsał.
— Ja tylko czułem w obowiązku stawić się po rozkazy, rzekł — rozporządzenie wszelkie należy do pani.... Sługą jéj jestem....
To mówiąc skłonił się i wyszedł, nie pytając więcéj.
Po jego wyjściu zerwała się impetycznie z krzesła Hortensya, załamując ręce.
— Słyszałeś, hrabio, widziałeś! — krzyknęła. Otóż to jest wdzięczność za moje poświęcenie się dla niéj, za serce, za miłość, za te rady i czuwanie, któremi lat tyle ją chroniłam od zguby.... aż do téj nieszczęsnéj godziny.... Bez serca....
— Dowodzi, że go ma może nadto, rzekł kanonik cicho — choć niém źle rozporządza....
Hortensya przechadzała się, rzucała raczéj po pokoju....
— Juściż mnie wypędzić tak nie może.... Chcę jechać — wyjadę! Pozostać tu, patrzeć na te skandale, na te amory nie mogę. Sumienie mi nie pozwala.... Lecz jednéj godziny wylecieć niepodobna.... Chciałabym doczekać radcy tajnego przynajmniéj.
— Nie pisał, kiedy będzie? spytał kanonik.
— Czas nieoznaczony.... Trzeba koniecznie, abyś hrabia widział się z nim wprzódy, przygotował go.... objaśnił, naradził się z nim o wspólne działanie. Duszę jéj ratować trzeba, cześć, sławę.... imię rodziny....
Załamała ręce nad głową.
— Z radcą się widzieć będę — rzekł uspakajając kanonik. W istocie.... to potrzebne.... Wierz mi pani wszakże, że z tą kobietą, znając jéj charakter, trzeba umieć postępować....
Tu siłą i groźbą nic się nie zrobi, tylko się umocni w uporze....
— A więc?....
— Są inne środki — kończył kanonik.... Miłość własna.... miłość własna, niestety! — to zawsze sprężyna jedyna, za któréj poruszeniem zegar człowieka się nakierowuje i nastawia.... Do niéj umiejętnie trzeba przemówić. I — kanonik chciał mówić więcéj, lecz zmiarkował, że całego planu swojego nie powinien był odkrywać przed Hortensyą; więc zamilkł, kończąc poruszeniem ręki.
— Nadewszystko chłodno, rozważnie, powoli — rzekł po chwili; gdy się na drogę gorącą wprowadzi sprawę, wzmoże się gorączkę w naszéj biednéj choréj.... bo jéj inaczéj nazwać nie mogę.... Toby było najszkodliwsze.... I tak choroba jéj jest już gorączką.
— A zatém — cóż? proszę mną kierować! proszę mi powiedzieć co mam czynić? spytała Hortensya.
— Ponieważ pani oznajmiłaś swój wyjazd.... należy trwać w postanowieniu, ale się nie śpieszyć.... a nie okazywać gniewu i rozdraźnienia, smutek byłby właściwszy, byłby nawet skuteczniejszy.
To mówiąc ksiądz de Bello, jakby już miał odrazę do dalszéj w tym przedmiocie rozmowy, wstał i wolnym krokiem wyszedł z pokoju....
Wieczorem tegoż dnia nadjechał Robert.... Pilno mu było do Ruszkowa, a lękał się ją widzieć, znaleźć inną, zmienioną, nie tą, jaką ją pamiętał. Przy obcych musiała być zimną, jak była zawsze. Ada zarówno lękała się tego spotkania, aby się nie wydać ze zmianą, która w jéj sercu zaszła.... Znalezienie się Hortensyi nakazywało ostrożność, a nie chciała dla niego być znowu odstręczającą i inną, niż serce kazało. Była to chwila dla obojga straszna do przebycia — pierwsze widzenie się po tém zbliżeniu serdeczném, kiedy wrócić musieli do dawnego stosunku. Robert daleko mniéj znajdował w sobie siły i mniéj się obrachowywał — uczucie nim rządziło. U Ady rozum, do którego panowania nawykła brał górę....
Powiedziała sobie zawczasu: — Będę taką jaką byłam dawniéj — a nagrodzę mu to, gdy się znajdziemy sami. Ludzie — niech mówią co chcą. — Przez okna wychodzące na ogród zobaczyła Roberta idącego z pułkownikiem, przywitała go mile i pośpieszyła na werandę, sądząc, że tam jeszcze nie znajdzie nikogo. W kątku siedziała nad robotą zamyślona panna Karolina, któréj może trochę tęskno było po odjeździe Karola.... Spotkali się na wschodkach, Ada mu podała rękę jak zwykle, ale oczy jéj śmiejące się, jasne, kazały pamiętać na wieczór wczorajszy.
— Dobrześ pan zrobił, że przyjechałeś rzekła. — Ruszków coraz puściejszy się robi. Wiesz pan, że Hortensya nas chce opuścić?
— Właśnie słyszałem o tém od pułkownika — odezwał się Robert...
— Zdaje się jéj, że jest chorą — rzekła pani domu.... My wszystkie stare panny, mamy takie przywidzenia i fantazye!!
Zaledwie domówiła tych wyrazów, gdy kanonik razem z Hortensyą nadszedł. Był wielce tego dnia chmurny i poważny, a milczący. Z dala, z widoczném lekceważeniem zaledwie głową poruszył, odpowiadając na przywitanie Roberta, i siadł z daleka. Panna Hortensya nawet się nie witając z przybyłym, poszła szukać roboty. Ada umyślnie przystąpiła do Jazygi i głośną z nim zaczęła rozmowę, podżartowując z jego niezmiernie gorliwego gospodarstwa i z robienia fortuny na Zahajach.
Ośmielony Robert także mówił wesoło, przyznając się, że miłość własna, więcéj niż chciwość zarobku, dodawała mu zapału — aby pokazał, że przecie potrafi coś na pierwszém swém gospodarstwie....
Ani kanonik, który książkę jakąś wziąwszy ze stołu, przewracał ją od niechcenia, ani Hortensya zajęta robotą — nie mieszali się do głośnéj rozmowy. Pomagał tylko pułkownik. Gospodyni dopytywała potém, co się z malarzem dzieje i czy już podarł swoją bitwę z Tatarami? Złośliwie nieco spytała Karoliny, czy ona o tém nie wie? Karusia oczy podniosła, nie umiała słowa powiedzieć, i spuściła je żywo na robotę swoją.
Właśnie dla tego, iż Hortensya tego dnia musiała na każdy krok jéj pilniejszą zwracać uwagę, Ada, niepostrzeżenie dawszy znak oczyma Robertowi, powoli wyszła z nim rozmawiając do pustego salonu. Byli tu wprawdzie na oczach tym co zostali pod werandą, ale rozmowy ich nie mógł nikt posłyszeć....
— Zdaje mi się — odezwała się Ada po cichu — że naszego spotkania i rozmowy mieliśmy nieproszonego świadka....
Robert ręce załamał, ona się uśmiechnęła z odwagą i rezygnacyą.
— Oprócz Boga, który był naszego ślubu braterskiego świadkiem — dodała — panna Hortensya.... chociaż to jeszcze trochę ciemne.... musiała tam być gdzieś ukryta.
— Ale — nie trwóżże się tak bardzo — wtrąciła, widząc, że Robert twarz zakrył rękami. Każdy ruch twój i mój jest widziany.... regestrowany. Stało się — czyste mając sumienie — jak my — możemy znieść potwarze — i na nie uwagi nie zwracać. Podała mu rękę zręcznie tak, aby ruch ten nie mógł być postrzeżony....
— Trzeba mieć odwagę, choćby głośno wyznawać, to czém się żyje po cichu — rzekła. Ty bracie — ja, musimy być przygotowani na zniesienie wielu przykrości na walkę niejedną. Mnie męztwa nie brak.....
— I mnie go nie zabraknie — odezwał się Robert stłumionym głosem, spoglądając ku werandzie. — Gdybym tylko ja miał cierpieć.... a! byłbym wesół i szczęśliwy boleścią, ale dzielić ją z tobą i nią płacić za twą anielską dobroć....
— Dobroć! jaką? ale ja jestem egoistka! potrzebowałam duszy bratniéj, zdobyłam ją.... Skarb ten warto czémś opłacić....
Mówiła z takiém męztwem i zapałem, że Robert też uczuł się silniejszym.
— Chciałbym każdy wyraz twój wyryć w méj pamięci.... o moja siostro droga!
— Cyt — rzekła Ada — pomnijmy, że tym co na nas patrzą, winniśmy się wydawać obojętnie rozmawiającymi o literaturze.... Lepiéj będzie może nawet na dziś.... gdy wrócimy pod werandę. Tych kilka słów ci tylko byłam winna, aby między naszym wieczorem a dniem dzisiejszym nie było przerwy i milczenia....
Pochyliła się ku oknu gospodyni i wezwała pułkownika.
— Chodźże pan do nas! rzekła — nie zostawiaj nas tak samych....
Brandys pośpieszył. Od rana nie miała zręczności mówić z nim Ada, i spytała go cicho, przy Robercie:
— Cóż Hortensya?
— Podziękowała mi, mówiąc, że jeszcze wiele ma do przygotowania.... Dzień nie oznaczony....
— To zupełnie od niéj saméj zależeć będzie....
Znowu o obojętnych rzeczach mówili we troje. Hortensya choć miała oczy spuszczone na robotę, zręcznie strzelała niemi na młodą parę, na pułkownika, niekiedy na kanonika który książkę przerzucał zawsze, choć widać było, że ona go nie zajmowała wcale....
Po chwili Ada wróciła na werandę. Zostawiła Roberta z pułkownikiem i zbliżyła się do kanonika, zapytując go, jaką książką tak pilnie się zajął?
— Jedną z tych, z któremi się nie zwykłem spotykać, odparł kanonik. Tu u pani czasem się wcale niespodziane robi znajomości. Do jednéj z tych należy ten Żywot przez Renan’a.... Jestem zdumiony, że pani kłaść go możesz na stole....
— A! mój ojcze! odpowiedziała Ada spokojnie — dzieci u mnie nie ma, dla których mógłby być niebezpieczny — starszym dla ugruntowania się w wierze nic nie ma pożyteczniejszego nad poznanie się z niedołężną krytyką, która drobnostki kruszy — aby wielki gmach jeszcze potężniéj wystąpił!!
— To bardzo szczęśliwie, iż pani tak pojmujesz bezbożne i bezsilne porywy mędrków — odparł kanonik, — ale nie wszystkie umysły tak są zbrojne....
— Zatem Renan’a.... wrzucimy do pieca — odparła Ada — choć za pannę Hortensyę ręczę, że go nie ruszyła — a (ciszéj dodała) za Karusię, że go nie zrozumie.
Kanonik słuchał z twarzą surową.
— Pani bywasz tak bardzo tolerującą, rzekł, że to czasem na indyfferentyzm zakrawa.
— Nie, mój ojcze — odezwała się Ada — tylko w mém przekonaniu — swoboda myśli nie może wierze być szkodliwa.... I ja wyznaję tę zasadę — że fałszom nie trzeba ust zamykać, aby się im nie zdawało, że dla nas są groźne.
— Pamiętać jednak i na to należy, dodał surowo kanonik — że kościół szerzenia fałszywych doktryn zabrania.
— Tak, palono książki na stosach, to wiemy — rzekła Ada — ale myśli w nich zawarte spalić się nie dały z niemi!... Myśl tylko myślą, rozumowanie rozumowaniem zwalczyć się daje.... nie ogniem i nie zakazem....
— Nowe teorye i nie przeto lepsze, odparł kanonik.... Są ludzie, nie przeczę co jak Mitrydat nie lękają się trucizny, bo wzięli antydot zawczasu — ale iluż ich potruć się może!
Poważna ta rozmowa wstrzymała Adę przy kanoniku, który niechętnie ją prowadził, odpowiadając niemal pogardliwie.
— Mogę być w błędzie — zakończyła gospodyni.... może mam w sobie trochę buntowniczego ducha matki Ewy, któréj zakazany owoc smakował.... ale mi się zwyciężyć w tém trudno....
Westchnęła....
Służący, który oznajmił herbatę, powołał wszystkich do pokoju jadalnego, gdzie już był dwór zgromadzony, oprócz Oblęckiego.
— Pana Mirosława nie ma? zapytała pani.
— Pukałem do drzwi jego — ozwał się Robert — nimeśmy tu przyszli; odpowiedział mi, że ani wyjść, ani przyjąć nikogo nie może....
— Karton jeszcze nie podarty? spytała Ada....
— Zdaje się, że dotąd pracuje nad nim, dołożył pułkownik. Wziął sobie do serca niedawną rozmowę.... chce zwyciężyć się i raz stworzyć coś takiego, coby dla niego samego było znośném.
— Przyznam się, że jestem niezmiernie ciekawa — odezwała się Ada.... Karusia nam będzie przygotowywała herbatę, a my zróbmy wszyscy wyprawę pod drzwi artysty.... Otworzyć mi musi.... zobaczymy choć raz.... mistrza przy tworzeniu! Biedny mistrz! biedna twórczość!... Idziemy? spytała oglądając się Ada....
Pułkownik i Robert zameldowali się do towarzyszenia gospodyni. Kanonik podziękował, Hortensya nawet nie podniosła głowy....
We troje więc skierowali się ku drzwiom pracowni Mirosława w oficynie. Ada szła przodem zamyślona, poważna, niekiedy spoglądając na Roberta i rzucając mu słowo.... Gdy stanęli u progu, sama pani zapukała.
— Kto tam?
— Ja — w imię praw gospodyni i przyjaciołki, rozkazuję. Sezamie — otwórz się!
Wykrzyk słychać było wewnątrz....
— Pani! litości....
— Nie mam jéj — otwieraj drzwi — albo je wyłamiemy.... Pokory — artysto.... rezygnacyi.... Ja nie jestem surowym krytykiem.... Po raz pierwszy, drugi, trzeci.... Sezamie....
W téj chwili rygiel odsunął się. Oblęcki stal blady, z włosami straszliwie porozrzucanemi, z malsztokiem w ręku, z palcami węglem zamazanemi.... Ogromne ramy, które już nieraz do podobnych niefortunnych prób używane były, zajmowały niemal izbę całą....
— A! pani istotnie litości nie masz! więcéj ciekawości niż miłosierdzia....
— Łaj, ale słuchaj — odpowiedziała Ada.... Oblęcki ze smutną twarzą patrzał na wkraczających za nią Brandysa i Jazygę. Był zmieszany, zdrętwiały — jak człowiek, któregoby po łaźni nagle zimną wodą oblano.... Nie ruszał się z miejsca — oczy wlepiwszy w ziemię....
Ada stała już przed kartonem, na którym pierwszym rzutem oka, nic nad chaos linij, mozaikę świateł i cieni widać nie było. Tylko oko artysty mogło się znaleźć w tych ciemnościach, półcieniach, błyskach dziwnych.... i bezkształtnych kształtach.... Tam gdzie Oblęcki widział postacie oczyma duszy, — wzrok śmiertelnika spotykał kłęby nieforemne.... W tém wszystkiém jednak był szalony jakiś ogień i werwa.... Gdzie niegdzie twarz dzika patrzała wykończona nieco więcéj, ówdzie tors, ręce konwulsyjnie podniesione.... ciała zgniecione na massę....
Ada rozczarowana patrzała z razu....
— Tłómacz pan, rzekła do Oblęckiego.... jest to szkic, którego my bez objaśnienia nie ocenimy....
— A ja go sam jutro — może już dziś nie potrafię wytłómaczyć — smutnie rzekł Oblęcki.... Bitwa tak mi się we śnie gorączkowym przedstawiła przed oczyma duszy mojéj.... Rysowałem w gorączce....
— Śniło się to panu? zapytała Ada, któréj własny sen na myśl przyszedł 1 zarumienił jéj lice....
— Tak — pierwsza myśl obrazu przyszła mi — niestety — we śnie — rzekł artysta.... Chciałem ogólne jéj najprzód wrażenie rzucić na karton — potém wyśnić na jawie szczegóły.... Ale między snem, w którym jakieś władze były spotężnione, a inne skrępowane, by im nie przeszkadzały — między marzeniem a człowiekiem przebudzonym — jakaż różnica!.... We śnie byłem może mistrzem — na jawie jestem niedołęgą....
Sen i jawa! co za zagadki! westchnął Oblęcki...
Czuła to piękna pani i oczy spuściła ku ziemi... I jéj sen w części się tylko dał wcielić... Także ze wszystkiemi marzeniami byćby miało?...
— Panie Mirosławie — rzekła — wytrwajże raz i z natchnieniem połącz pracę.
— Aby ona pierwsze zabiła! uśmiechnął się smutno Oblęcki. Są natury tak harmonijne, tak zgodne w sobie, że u nich w parze idzie jedno i drugie.... jak brat z siostrą....
Ada zarumieniła się, ale spojrzała na Roberta, który stał zmieszany....
— U mnie — kończył artysta — praca jest tą nieszczęśliwą matką, co dziecię tuląc, dusi je w swych objęciach....
— Niestety! dokończyła Ada.... Zlituj się jednak — raz, choćby coś niepełnego, nieodpowiadającego myśli — stwórz i daj mu żyć....
— Na co? odparł Oblęcki — do życia mają prawo tylko arcydzieła.... Spartanie, czy nie wiem tam kto, kaleków topili — i mieli słuszność.
— Jak gdyby w kalece nie mógł mieszkać duch boży — i on nie miał prawa do życia!...
Pan Mirosław stał ze smutnie spuszczoną głową. Pułkownik z tyłu za nim wpatrywał się w karton zdumiony dziwnie.... Nie widział na nim nic, oprócz straszliwie poplątanych linij, — i z politowaniem rzucał czasem okiem na Oblęckiego....
Mirosław widząc zadumaną Adę przed obrazem, zaczynał się na nowo okazaném mu zajęciem rozgrzewać....
— Pani nie widzi — zawołał — tu — ta plama.... to wódz tatarskiéj dziczy — i jego orszak.... Nad nimi chorągiew piekielna, z któréj dym bucha i płomienie, jak olbrzymie rozplecione jéj warkocze.... Tam daléj... dymy się mienią w całe wojsko zjawisk szatańskich.... Tu stoi heroiczny hetman i falanga wiernych z pobożną pieśnią na ustach....
Wszystkiego tego dojrzeć było trudno — ale Oblęcki to widział, i za nim idąc oczyma, widziano, jak wyłaniały się z chaosu jakby kształty jakieś senne....
Mówiąc to przystąpił do kartonu,... mimowolnie drżącą ręką począł dodawać rysy — lice mu się paliło.... zapomniał o patrzących, o tłómaczeniu, o świecie, i zatopiony znów w kompozycyi swéj, już się od niéj ani oderwał, ani odwrócił.
Milczeli wszyscy szanując to natchnienie. Ada odeszła na palcach, ciągnąc za sobą towarzyszów, przymknięto drzwi po cichu.... W pracowni słychać tylko było szorstkie tarcie węgla po papierze....




Jednego dnia, o godzinie, w któréj zwykle pocztę przynoszono pannie Pretwiczównie, znalazło się wśród zwykłych dzienników więcéj listów niż ich była zwykła odbierać. Ada nie lubiła ich pisać i nie miała tych licznych po świecie rozproszonych znajomości, którychby potrzebowała, jak panna Hortensya, obsyłać listami.
Zdziwiona mocno, sądziła z początku, iż przez omyłkę przyniesiono jéj korrespondencyę kuzynki, która, pomimo zapowiedzianego wyjazdu i czynionych doń przygotowań, zwlekała z opuszczeniem Ruszkowa. Rozpatrzenie się w kopertach przekonało ją jednak, że pisma te wszystkie do niéj adresowane były.... Sama ich liczba musiała zadziwić — bo się dziwnie zeszły w dniu jednym, jak gdyby to było umówione. Zmarszczyła brwi i drgnęła niespokojna....
Po piśmie łatwo jéj było poznać, od kogo pochodziły. Na jednéj z kopert adres był znaną ręką pana radcy tajnego, na drugim panna Dyakowska wyręczyła szambelanową, w trzecim domyśliła się pana Karola, czwarty był od hrabiego Hernasza, który należał też do rodziny....
Hrabia od bardzo dawna zaniedbał był wszelkie z Ruszkowem stosunki. Po śmierci matki, gdy się do niego udała Ada w początku o pomoc i opiekę, kuzyn bardzo grzecznie wymówił się własnemi interesami od udziału w opiece; późniéj gdy zwycięzko wyszła Ada z zawikłań majątkowych, hrabia z żoną przybył do Ruszkowa, wioząc z sobą syna, z widocznym zamiarem przedstawienia go jako pretendenta do ręki i majątku kuzynki. Ada przyjęła ich tak chłodno, z tak wyszukaną a niedopuszczającą najmniejszego zbliżenia się grzecznością — iż po téj próbie hrabiowstwo już jéj nie ponawiali.
Cztéry listy!! mówiła do siebie, nie wiedząc który ma rozpieczętować piérwszy... Przyszła jéj myśl familijnego spisku.... którego sprężyny mogła się domyślać w kochanéj pannie Hortensyi. Było to jasnowidzenie.... Z rezygnacyą złożyła przed sobą korrespondencyę: — zbliżała się chwila walki przewidywanéj — czuła rodzina miała ją ratować od zguby na brzegu przepaści.
Ze cztérech listów wybrała ten, w którym domyślała się ręki pana Karola.
Najmniéj się go obawiała. W istocie pismo było od niego.... Dowcipny w rozmowie pan Karol, któremu nigdy na żywéj odpowiedzi nie zbywało — wziąwszy pióro do ręki męczył się z niém i — pisać nie umiał. Mówcom zwykle brak tego talentu, tak jak tym co piszą, rzadko bywa dany dar żywego słowa.... List Karola był okrutnym wysiłkiem. Zaczynał się najprzód od wyznania nieudolności do pisania, długim wstępem, z nieskończonemi frazesami, pełnemi nawiasów i niepotrzebnych dodatków....
— «Gdym wyjeżdżał z Ruszkowa, mówił daléj — byłaś dla mnie tak łaskawa, tak dobra, żeś mi pozwoliła się uciec do siebie w potrzebie.... To mnie upoważnia do kroku śmiałego — do ucieczenia się ku tobie w sprawie twéj własnéj.... Są dusze gorliwe o cudze dobro i zbawienie, które lubią krzyczeć i hałasować, nawet gdy najmniejszego nie ma niebezpieczeństwa.... Jedna z tych nieproszonych opiekunek upatrzyła, że ty, szanowna pani, znajdujesz się w takim straszliwym razie, potrzebując ratunku....
Cała rodzina wezwana jest podobno, aby ci go niosła.... Czuję się do obowiązku oznajmienia o tém, abyś się najazdem nie przestraszyła, ratunkiem nie była oburzona, aby cię nie napadnięto niespodzianie....
Między innemi wezwana jest i szambelanowa, jak gdyby szło o renons w partyi wista.... jedyny wypadek, w którym ona powagą być może.... Szambelanowa, oprócz panny Dyakowskiéj, może mnie wezwać, abym jéj towarzyszył w podróży. W takim razie i ja się muszę stawić, lecz chcę uprzedzić, że przyjadę jako sprzymierzeniec nie wróg.... na twe rozkazy.»
List ten już prawie zbyteczném czynił rozpieczętowywanie pozostałych. Szambelanowa w wyrazach najczulszych, oznajmowała, że była stęskniona do drogiéj Ady i — mimo wieku a odwyknięcia od podróży, odwiedzić ją postanowiła.... Prosiła, aby jéj tam kąciczek jaki przygotowano.... Panna Dyakowska i Karol towarzyszyć jéj mieli....
Hrabia Hernasz mówił w liście, iż miał sobie srodze do wyrzucenia, że mu domowe jego sprawy nie dozwoliły dotąd złożyć uszanowania w Ruszkowie.... Bolało go to tak, iż nareszcie postanowił wszystko opuścić i stawić się z żoną, aby się łaskawéj pamięci i sercu kuzynki przypomnieć.
List pana radcy tajnego, w urzędowym stylu, oznajmował po prostu, iż tego a tego dnia będzie miał honor służyć w Ruszkowie....
Przebiegłszy oczyma pisma te — Ada odsunęła je i zadumała się mocno. Kuratela rozciągnięta nad nią oburzała ją tak mocno, że w początku pomyślała o wyjeździć za granicę.... Krótkie zastanowienie się zmieniło wprędce myśl natchnioną gniewem. Byłaby to ucieczka, odroczenie, ale nie rozwiązanie trudności — niegodne jéj.... niemal przyznanie się do winy i słabości. Wolała mężnie stawić czoło.... a wyzwana nie odpychać walki.
Od owego pamiętnego wieczoru stosunki jéj z Robertem pozostały na tym stopniu, na jakim je chwila uniesienia, nierozważnego może, ale serdecznego postawiła. Ada była czułą siostrą, Robert bratem rozkochanym, lecz zawsze jeszcze o niczém więcej mowy nie było — prócz wiekuistego braterstwa.... Czy ono starczyło obojgu? czy wierzyli w to co mówili? czy to był tylko sposób, którym osładzali oczekiwanie?...
Robert nie śmiał przejść zakreślonej mu granicy. Ada, którą przerażało czasem wspomnienie tego wieczoru i rumieniec wstydu na twarz wywoływało — przysięgała sobie, iż nie da się opanować uczuciu!...
Jak dawniéj będąc z sobą w salonie, czasem na krótką chwilę, mogli poufale mówić bez świadków. — Ale Ada nie chodziła już Kasi odwiedzać.... Robert bywał u półkownika, spotykali się przypadkiem w parku. Były to kradzione chwile, bo panna Hortensya szpiegowała....
Listy oznajmujące o najeździe familijnym, po chwili namysłu, znalazły ją przygotowaną na przyjęcie tych odwiedzin tak, jakby ich znaczenia nie rozumiała.... Drżącą nieco ręką zadzwoniła, aby poproszono półkownika, bez którego rady nic czynić nie chciała — ale zwierzyć mu się nie myślała....
Brandys już ubrany jak do obiadu, stawił się z miną wesołą i podkręconym swym siwym wąsikiem. Ada przybrała wyraz obojętny, niemal wesoły....
— Półkowniku — spotkała go w progu — ciesz się! będziemy mieli miłych gości, Ruszków się ożywi. Wyrzucasz mi zawsze moje upodobanie w samotności. Tym razem kłopotu ci aż narobię.
— A! żadnego w świecie? Któż przyjeżdża? Chyba radca....
— Ale nie on jeden.... Zjeżdża się niemal cała rodzina.... Złożyło się to dziwnie, lecz wolę, że razem będą, łatwiéj mi ich będzie przyjąć i zabawić.
Brandys się nieco zafrasował.
— A dużoż to będzie osób? — spytał.
— Radca najprzód, szambelanowa z panną Dyakowską i zapewne panem Karolem, naostatek — nie wiem już czy ich sobie przypominasz — hrabiowstwo Hernaszowie.
— Trochę — wybąknął półkownik, pocierając łysinę....
Gospodyni spójrzała na twarz jego, która zdradzała, że niezbyt był ucieszony liczbą gości.
— Nie frasuj się, półkowniku — rzekła: Szambelanowa stanie koło mnie, w dwóch pokojach gościnnych; radca na górze, jak zwykle; Hernaszowie w dworku ogrodowym, a pan Karol — a! gdziekolwiekbądź! Z nim nie ma ceremonii.
— I kiedyż to się mamy ich spodziewać? — zapytał półkownik....
— Czuwajmy, bo nie wiemy ani dnia ani godziny — wesoło dokończyła Ada.... Przepraszam cię za kłopot.... ale cóż robić!
— A! kłopot podchwycił Brandys, gdyby on był tylko dla mnie — ale mi moją dobrodziejkę znudzą!
— Wszystkiego w świecie probować potrzeba, nawet nudów.... westchnęła Ada.... ja heroicznie je zniosę....
Po krótkiém jeszcze rozpytaniu się o szczegóły, wyszedł Brandys, lecz za progiem nie mógł się wstrzymać od: — A! niechże ich wszyscy.... Zatulił sobie usta i pociągnął z głową zwieszoną — dysponować służbie przygotowania...
Panna Hortensya od zapowiedzianego wyjazdu, ciągle się z dala od Ady trzymała, mówiła mało, siedziała zadumana, patrzała po ścianach, pokazywała jawnie, iż ją smutek pożerał. Wszystko to obojętnie przyjmowała gospodyni.... Przygotowania do wyjazdu szły tak powolnie, jakby czekano, żeby je któś siłą zahamował i przeciw nim zaprotestował. Rolę tę podobno przeznaczono szambelanowéj, która nie miała dozwolić, aby Hortensya opuściła osierociałą Adę.
Tego dnia wyszedłszy do salonu, gospodyni zwróciła się ku kuzynce....
— Będziemy mieli gości licznych i pożądanych, rzekła. — Nie wiesz o tém? czy ci nie donoszono?
— Mnie! mnie! a któż mi miał donosić, i dla czego? — Ja tu przecie nic nie znaczę i jestem rezydentką na łasce.... Cóż to do mnie należy! — zawołała opryskliwie Hortensya, cała wzburzona; bo zrozumiała dobrze cel i znaczenie tych wyrazów....
— No, więc ja piérwsza ci zwiastuję szambelanową z Dyakowską i panem Karolem, radcę, a nawet hrabiowstwo Hernaszów....
Ze spuszczonemi oczyma wysłuchała panna Hortensya, nie odpowiadając nic. Ada udawała wesołość i obojętność.
— Niezmierniem rada temu zjazdowi familijnemu — rzekła — za rzadko się widujemy i w ważniejszych sprawach życia zwierzyć się nie mam nikomu.... Radzić się nie lubię — ale podzielić myślą — zwłaszcza gdy się coś stanowczego zamierza....
Wyrazy te ogólne, miały na celu nastraszyć Hortensyę, i dopięły tego. Zbladła, będąc pewna już, że Ada przeciw wszystkim gotowa podnieść buntu chorągiew.
Na tém się skończyło. Jak tylko się wymknąć mogła, poszła z kanonikiem podzielić się tą wiadomością kuzynki. Hrabia de Bello spytał chłodno, jak wiadomość przyjęła Ada?
— A! z zupełną obojętnością — wcale nie zmieszana.... Nie ma już ani wstydu, ani pomiarkowania....
Sądu tego nie potwierdził kanonik. W ciągu dnia gospodyni zajmowała się żywo urządzeniem mieszkań dla gości. Cały dom był już o ich przybyciu blizkiém uwiadomiony.... Robert, który czasem dzień po dniu, lub co najdaléj przez dzień przyjeżdżał do Ruszkowa, co panna Hortensya nazywała «febrą» — przybył wieczorem. Przechadzka po sali przed werandą dozwoliła się rozmówić poufnie.
— Spisek na mnie uknuto — odezwała się Ada do niego. Ludzie, którzy czystego przywiązania, związku serc zrozumieć nie chcą, i po swojemu każdy stosunek tłómaczą trywialnie, muszą mi przypisywać, że zamierzam wydać się za mąż za ciebie.... Zbuntowano całą moją rodzinę, ażeby przeciw kryminałowi temu protestowała, wstrzymała mnie na brzegu przepaści! Dziś — jutro, po jutrze, nie wiem kiedy, zjeżdża się tu co żyje.... aby mnie uczyć rozumu.... Mówiłam ci o moim opiekunie nominalnym, panu radcy, wiesz o szambelanowéj. znasz pana Karola.... Do nich dodać trzeba hrabiowstwo Hernaszów....
Robert pobladł słuchając....
— Zaklinam cię na nasze przywiązanie braterskie — dodała, — abyś w trybie życia, w stosunkach ze mną, z powodu przybycia rodziny, nic — na włos nie odmieniał! Nakazuję ci powagą siostry, proszę — ażebyś przyjeżdżał jak zawsze.... nie rzadziéj. Inaczéj myśleliby, że ja się ich lękam, i że ty się ich obawiasz. Skompromitowałbyś mnie i — pogniewał....
— Ale.... siostro kochana....
— Żadnego, żadnego ale.... to wola moja, a wiesz, że masz siostrę samowolną, despotyczną.... i że — musisz jéj słuchać, boby cię nie kochała.... Wyciągnęła ręce ku niemu.
— Myślisz, że mnie to nie zrobi przykrości — bolu? Cierp ze mną. Wiem, że nie jedno spójrzenie, wyraz cię nie jeden zadraśnie.... Uczyń ofiarę dla mnie.
— Nie ma którejbym odmówił, zawołał Robert — będę posłuszny.
— Zdaje mi się, że ta próba zaopiekowania się moją małoletnością będzie ostatnia — dodała Ada.... należy ją przetrwać mężnie, nie zmrużywszy oka.
A widząc, że Robert stał smutny i niemy, śmiejąc się wprowadziła go do drugiego pokoju, głowę złożyła na jego ramieniu, podniosła czoło ku jego ustom.... chłopak nie był już panem siebie, i chwyciwszy ją wpół — nie w czoło — pocałował ją gorączkowo w usta.... Ada odepchnęła go silnie.... i drżąca, na pół omdlała, natychmiast znów ręką go przyciągnęła ku sobie....
— To nie braterski pocałunek — rzekła głosem słabym.... Robercie — ja się gniewam....
Ale w głosie jéj gniewu nie było, czuć było omdlenie, i uśmiechając się przeprowadziła go do salonu.... kończąc dawną rozmowę.
Robert zaklinał, aby mu przebaczyła zuchwalstwo; potrząsała głową groźnie ciągle.... lecz o gniewie mowy nie było, tylko o tém, ażeby Jazyga nie zapomniał co mu przepisano....
Epizodu tego w bocznym pokoju, który nie trwał nad oka mgnienie, nikt nie widział z ludzi — lecz oko panny Hortensyi mogło się niemal domyślać jakiegoś namiętniejszego zbliżenia, tak Ada dziwnie była poruszoną, złagodniałą, podraźnioną przez wieczór cały.... Robert też miał fizyognomię winowajcy zawstydzonego, upokorzonego — nieszczęśliwego szczęściem skradzioném. Kanonika, co czytał w ludzkich twarzach spokojném okiem wyższego nad namiętności człowieka, nie było tego wieczoru. Wyjechał pod jakimś pozorem dla spotkania się w umówionéj mieścinie z radcą i dla ustnéj z nim narady....
Dwa dni minęły.... drugiego Robert był znowu.... o gościach nie było słychu. Ada unikała teraz oddalenia się z Robertem od towarzystwa.
— Nie zasługujesz na zaufanie, rzekła mu na wpół żartobliwie. To nie po bratersku.... Boję się ciebie....
Jazyga brał to ściśle jak było powiedziano, wyrzucał sobie swą zbrodnię, martwił się tém i zaręczał, że na przyszłość będzie panem siebie....
Ada miała mu wprawdzie za złe ten poryw namiętny — gniewała się niby — lecz — dla czego teraz stał się jéj jeszcze droższym, milszym jeszcze...? nie wiedziała. Był to może skutek litości nad słabością jego....
Łudziła sama siebie tém braterstwem, które ją uspakajało na dziś....
Jutro? nie patrzała w przepaści jutra! Każda miłość dniem dzisiejszym żyje, a któraż ma jutro??
Z rana dnia trzeciego, gdy wszyscy byli w kaplicy, bo przejeżdżający Bernardyn wstąpił ze mszą świętą, zajechała stara kareta szambelanowéj i koczyk, w którym siedział pan Karol. Służba stojąca w ganku, wiedząc już o mieszkaniu, wskazała je natychmiast, oznajmując, że pani jest na mszy.
Zmęczona drogą staruszka poszła spocząć w swoich pokojach, a pan Karol skierował się ku kaplicy. Gdy po nabożeństwie wstała od klęcznika swojego Ada, piérwszą twarzą, którą zobaczyła we drzwiach, była Karola. Wolała na ten raz, że od niego się zaczynało, i powitała wesoło....
— Jest szambelanowa?
— Przywiozłem ją czy ona mnie — rzekł Karol, — bo to pytanie nie rozstrzygnięte.... Musiałem jechać, bo na noclegach, ja i panna Dyakowska, mogliśmy sformować wista z dziadkiem, inaczéj nie dojechałaby pewnie i umarła z tęsknoty do niego!
Ada poszła natychmiast do szambelanowéj, a tuż w ślad za nią biegła Hortensya, która tylko bolała, że piérwszą tam być nie mogła.
Im przybycie groźniejszém się obiecywało, tém Ada musiała być weselsza i szczęśliwsza.... Szambelanowa też nienawidząca kwasów, rada była, że na nie nie trafiła. Ściskała — śmiała się i z góry już sobie zapowiedziała, że dopóki inni nie zagają sprawy, ona jéj pewno nie rozpocznie. Gospodyni wyszła, zostawiając Hortensję... która zaledwie się drzwi za nią zamknęły, rzuciła się w objęcia szambelanowéj.
— A! złota moja! wołała — dobrze, prawdziwie po chrześciańsku postąpiliście przybywając ją ratować! Włosy na głowie powstają co się tu dzieje. Wy nie macie o tém wyobrażenia. Jest to bezwstyd — roznamiętnienie, zapomnienie się, brawowanie!... Na to wyrazu nie ma....
— Ale, zmiłuj się — przerwała Dyakowska.
— Za mało mówię — dodała Hortensya — za mało.... nie chcę powiedzieć więcéj, aby ust sobie nie walać. To kobieta zgubiona....
— Ja bo zawsze mówiłam, przebąknęła szambelanowa: nie ma nic niebezpieczniejszego nad takie zakonserwowane stare panieństwo.
Zapomniała staruszka, że mówiła to w obec dwóch panien dobrze niemłodych. Hortensya zaprotestowała. Dyakowska się obruszyła. Szambelanowa ramionami rzuciła.
— A! nie bierzcie tego do siebie, moja Hortensyo.... hm! (schyliła się jéj do ucha, a panna odskoczyła zmieszana)... Spójrzała na Dyakowską zarumienioną — i dodała: To wcale co innego!
— E, o was to się ja już nie boję! — szepnęła szambelanowa, i zmieniając rozmowę, zwróciła się do swéj towarzyszki.
— Dyakosiu, serce moje, aniele opiekuńczy, zrób, żebym ja dziś śliczna była! Ty to umiesz! Ubierz mnie do twarzy.... moja droga.... Jak ty zechcesz, będę piękna.
Rozśmiała się.... i na tém przerwano, choć Hortensya miała ochotę na ucho opowiadać o tych okropnościach, jakie się tu działy, za które ona się rumienić musiała....
— To potém, moje serce — potém... zakończyła staruszka.... teraz toaleta.... Dyakosiu! zaklinam cię. Jak ty zechcesz — będę ładna....
Uśmiechnięta, pomarszczona twarzyczka pani szambelanowéj, choć już, niestety! piękną nie była, ale miała właściwy wdzięk owéj starości która życie trzyma i ślady rysów jak w mumii zachowuje. Szambelanowa winna to była temu, że się zestarzeć — nie chciała.
Pan Karol siedział u Oblęckiego i dopytywał o Karolinę, potém powędrował do półkownika....
Ada przeczuwała, że przybycie staruszki będzie zapowiedzią innych. Zaturkotało w istocie — ale to był kanonik, przybywający niby z dekanatu swojego, a poprzedzający tajnego radcę. Ten, dla niepoznaki, zatrzymał się był jeszcze w sąsiedniém miasteczku.... Hrabiowstwo także się opóźnili.
Rodzina niby się dopiero teraz dowiadywała o sobie.... Szambelanową cieszyło, że wist był zapewniony, bo i radca grał chętnie — i Brandys nie był od tego — i Karol się dawał zaciągnąć — chociaż robił omyłki i miewał dystrakcye nie do przebaczenia.
Ada, odstępując nieco od zwyczaju, dnia tego wyszła do salonu, ubrana w ciężką suknię koronkami obszytą, piękna, świeża, odmłodzona, z wyrazem takiéj pańskości na twarzy, iż postrzegłszy ją szambelanowa, która lubiła piękność we wszystkich jéj objawach, zawołała zachwycona:
— A! Królowa!
W istocie — znać w niéj było panią swéj woli, nawykłą słuchać tylko natchnień własnych.
W pierwszéj rozmowie ze staruszką o swém życiu, zajęciach, sąsiedztwie, Ada się odezwała.
— Sąsiedztwo nieliczne.... U mnie mało kto bywa, oprócz jednego młodego człowieka, który, choć młody — ma powagę i takt dojrzałości.
Lubię go bardzo, to mój partner, niemal codzienny do rozmowy.... Zobaczycie go tu państwo....
Hortensya zbladła jak ściana. Szambelanowa spójrzała na Adę i nie umiała dobrać słowa na odpowiedź. Karol tylko dodał:
— Ja go tu poznałem. Wszak mowa o panu Robercie? Bardzo miły młodzieniec....
W ten sposób odważnie, zuchwale prawie rzuciwszy sama to słowo — zamknęła niém usta drugim. Hortensyi z gniewu łzy stanęły w oczach.... Wejrzenie Dyakowskiéj ze współczuciem spoczęło na mężnéj niewieście.... Szambelanowa odwróciła wnet mowę do Warszawy i powszednich plotek.... była zakłopotana. Mówiła sobie w duchu: — Sekretu z tego nie robi. Po cóż myśmy tu przyjechali? Nic już nie poradzimy.
Spojrzała na Karola, ten dał jéj znak, że ją rozumie. Gospodyni była w najświetniejszym humorze....
Dzień przeszedł niepostrzeżony. Na wieczór staruszka sobie zawczasu zamówiła do wista pułkownika, Karola i — gdyby nikt inny nie chciał, zapraszała Dyakowską, która w ostateczności tylko grywała.
Lecz przed wieczerzą jeszcze zjawił się we fraku, w białym krawacie, z gwiazdą u boku, wyświeżony radca — który pomimo wieku ruchy miał młodzieńcze, żywość nadzwyczajną, a formy aż do przesady ceremonialne, etykietalne, pełne słodyczy i grzeczności wyszukanéj. Chłód Jednak wiał z pod tych błyszczących osłonek.
Ada powitała go z radością wielką, z temi samemi formami etykietalnemi, jakie on zachowywał.... Czułe było przywitanie, potém przypominanie się szambelanowój, poznanie się z panem Karolem, protekcyonalnie dobrotliwe spotkanie z pułkownikiem.... Reszta dworu zaprezentowana na nowo, z dala skłonieniem głowy była przyjęta. Radca miał postawę wielce znaczącą, pierś wypukłą, już dla saméj gwiazdy, — głowę trzymał do góry, chodził wyprostowany, jednéj rękawiczki nigdy prawie nie zdejmował.
Z dala woń poczuli, lekka, delikatna, stłumiona zalatywała od niego. Nie było nic piękniejszego nad jego ręce — nic gładszego nad jego świecącą wygoloną brodę.
Była to postać, którą mógł los postawić gdzieby chciał, a nigdzieby nie raziła niczém — aleby się też niczém nie oznaczała. Twarz gładka, przyzwoicie narysowana, nie miała rysów klassycznych (nos był nawet nieco kartoflowaty), lecz nie była karykaturą, a nadewszystko nie miała wyrazu. Była to maska posłuszna, gotowa nasrożyć się, uśmiechnąć, być groźną i dobrotliwą, oburzoną i łaskawą, pod wrażeniem wiatru jakiby powiał na nią — maska z gummy elastycznéj, giętka, wygodna — a w stanie przejścia będąca nieokreślonym typem ludzkiéj nicości.... Tak samo rozmowa radcy nie mówiła nic — śmiech się nie śmiał, smutku jego nie można było brać na seryo, nie był zaraźliwy. Z tém wszystkiém mógł uchodzić za wzór najprzyzwoitszego z ludzi — lub automatów.
Radcy w życiu wiodło się, dzięki charakterowi temu giętkiemu, nadzwyczaj szczęśliwie.... płynął z prądem w wygodnéj łódce, otulony, nie będąc zmuszony robić wiosłem własnoręcznie — wody go niosły, wiatry mu dęły w żagle.... Opatrzność nie mogła tak zacnym człowiekiem nie zajmować się z troskliwością szczególną.
We wszystkich innych życia zadaniach, radca, jak jego twarz, był nadzwyczaj — podatny; nie sprzeczał się nigdy, nie upierał przy niczém, w ostatecznym razie uśmiechał się dwuznacznie i milczał. Jedno tylko mogło mu na twarz rumieniec wywołać i oburzenie z piersi. Każdy człowiek ma swą Achillesową piętę. U radcy były nią zasady zachowawcze i arystokratyczne. Wierzył w ród i krew, nie tłómacząc sobie tego ani systemem Darwina, ani żadnym politycznym — tak — z nawyknienia.... Na ludzi małego pochodzenia patrzał z góry, wahał się jak hrabia Henryk R.... czy z niemi mu się godziło siąść do stołu, nie podawał im ręki.... a o połączeniu się — mowy dlań być nie mogło.
W towarzystwie równych sobie był to człowiek miły, bo mówił z łatwością o niczém, nicości przyzwoite, nigdy słowem ostrém i jaskrawém uszu niczyich nie obraził — i nie brakło mu na wspomnieniach zajmujących.... Sięgał niemi naturalnie szczególniéj tych chwil swojego życia, w których dotknąć się mu trafiło znakomitości; — a z temi był w szczególnie dobrych stosunkach. Kochali go książęta udzielni, czcili dygnitarze, ze łzą w oku rozstawali się z nim ludzie wielcy i sławni, wysoko położeni. O skromnie pomieszczonych na drabinie społecznéj wiedzieć nie chciał.... Z radcą wszedł do salonu żywioł ceremonialny, który się odbił zaraz we wszystkiém. Spoważniała szambelanowa. Karol się odprostował, wszyscy mieli na siebie baczenie, aby téj gwiazdy promienie nie padały na niegodnych jéj światłości.
Mówiono żywo bardzo — a gdyby się kto był spytał o czém — w kwadrans niktby tego nie umiał powtórzyć. To było wielką zaletą téj konwersacyi salonowéj, podobnéj do czystéj wody krynicznéj, która nikogo nie upoi, nikomu nie zaszkodzi. Kanonik miał wprawę do wtórowania z tego tonu. Karol milczał, gospodyni jedna z nieco wyższego się odzywała, i niemal za każdém jéj słowem radca się oglądał nieco nastraszony. Koloryt ten żywy, pół tonami starano się zharmonizować z ogólnym.
Wist szambelanowéj przyszedł do skutku, i uszczęśliwił ją — była zgłodniałą. Siedli doń: radca, pan Karol i pułkownik.... Radca nieco się od stołu odsunąwszy, wsparty na łokciu, majestatyczny, widać było, że grał — przez grzeczność. Choć Brandys szlachcicem był i miał tytuł pułkownika, stanowisko jego dwuznaczne w hierarchii społecznéj, jako rządcy — raziło radcę.... Czasem się trzeba dla familii poświęcić.
Wieczór ten zszedł bez najmniejszego fałszywego dźwięku. Ada swe obowiązki gospodyni pełniła ochoczo, zręcznie i z powagą, która kazała zapominać, że była panną tylko....
Nazajutrz rano, przede mszą jeszcze, powóz czterokonny stanął u ganku, a z kozła zeskoczył najprzód kamerdyner, po którym bardzo żywo z powozu samego dobył się niespokojnie oglądając, mężczyzna małego wzrostu, twarzy gąbkowatéj, nieznaczącéj, z oczyma niespokojnemi.... Z pod kapelusza miękkiego podróżnego widać było peruczkę ryżawą. Począł się zaraz gorączkowo informować o mieszkanie, gdy nadchodzący kamerdyner zaofiarował się prowadzić państwa do dworku w parku.... dokąd powóz boczną ulicą pociągnął.
Byli to hrabiowstwo Hernaszowie. W chwili gdy on sam wyskoczył pośpiesznie z powozu, za nim wychyliła się instrukcye mu jeszcze dając kobiety nie młodéj twarz.... czerwona, niemal sina, ostra i niemiła. Mąż ciągle się ku niéj zwracał, biorąc rozkazy; ona gderała ciągle, okazując srogie nieukontentowanie, którego wyraz mąż oddawał zaraz służącemu... Tak marszcząc się i kwasząc wszyscy znikli w alei wiodącéj do dworku....
Stał on niedaleko, ukryty w drzewach, i stanowił sam piękny appartament gościnny. Niegdyś mieszkał w nim ojciec Ady, którego obyczaje i nawyknienia w pałacu mu wytrwać nie dawały. On to sobie pobudował to cacko, które stało teraz puste, zaludnione bardzo niemiłemi wspomnieniami. Ada pomijała ten dworek, w ostateczności tylko mieszczono w nim kogoś — co o przeszłości nie wiedział. Utrzymywany był mimo to opuszczenie w porządku, i z niego powziąć było można wyobrażenie o sybarytyzmie nieboszczyka.
Dworek ten wygodniejszy był od pałacu, miał salon prześliczny, wybity skórami złoconemi, billardowy pokój, jadalny, łazienkę, sypialnię w kształcie namiotu wytworną, i co tylko dla wygody wymyślić się dało. Nieboszczyk Pretwicz nie zapominał o sobie....
Ada, pomimo wstrętu do tego dworku, poszła, przemogłszy się, odwiedzić pierwsza hrabiowstwo. Zastała już ich w jednéj z tych wiecznych kłótni, które stanowiły chroniczną formę ich pożycia.... Mały pękaty hrabia stał i słuchał, żona mu wyrzucała wszystkie jego przestępstwa w podróży, zapomnienia, omyłki, co cierpiała z jego powodu i t. p. Z obowiązku musiał to przyjmować małżonek, bo opuszczenie stanowiska liczyło mu się za zbrodnię.
Hrabina była zawsze kwaśną, całe życie chorą — a po podróży wszystkie te symptomata jeszcze wybitniéj występowały. Nad zdrowiem jéj małżonek czuwać był zmuszony ciągle — czuwał. Żona jego Madame la Comtesse Euphemie — przyniosła mu do tytułu — szkatułę, — cała świetność domu z niéj płynęła; mąż czuł się do obowiązków wypłacania za dobrodziejstwo. Hrabia też nie miał ani własnego zdania, ani myśli, ani woli.... Nie ważył się czynić nic, nie wziąwszy rozkazów, i nigdy żonie samowolnością nie uchybił. Posuwała się ona czasem, jakby próbując swéj potęgi, tak daleko — że u stołu zabraniała mu jeść, zakazywała pić.... słowem wchodziła w najmniejsze drobnostki. Mogło to ujść za dowód troskliwości o zdrowie hrabiego, ale go czyniło śmiesznym.
Hrabina, któréj pochodzenie oryentalne jakieś, nieoznaczonéj narodowości, nie dawało praw do arystokracyi — tém silniéj stała przy jéj poszanowaniu. Na jéj biletach stało: née Comtesse de Henrici-Commoduro da Trento.... Wyglądało to tak zamaszyście że nikt już głębiéj nie zaglądał.
Hrabia miał lat ze sześćdziesiąt — od dziesięciu nosił, za pozwoleniem żony, perukę; hrabina musiała mieć lat pięćdziesiąt, choć twarz jéj należała do tych, co nigdy młodemi nie były i nigdy bardzo staremi się nie wydają. Skutkiem choroby jakiéjś — barwa jéj lica była czerwona, a niekiedy przechodziła w siną. Koloryt najsilniejszy skupiał się na nosie dużym i w dwóch podłużnych plamach na policzkach. Usiłowano go złagodzić, gdy poudre de riz został wynaleziony — lecz puder ten, dla zbytniéj gładkości skóry, nie trzymał się i opadał. O piękność swą zresztą hrabina mało dbała — o strój niewiele. Oboje byli skąpi i chciwi, a pyszni.... Ada powitała ich przyszedłszy twarzą jak mogła najweselszą, przeprosiła, że ich umieszcza we dworku dla tego, aby im było jak najwygodniéj, dodała służącego, aby czekał na ich rozkazy, i dowiedziawszy się, że hrabina miała ból głowy, ból prawego boku, kolkę w piersiach, palenie dłoni, rwanie w stawach.... nie licząc tego o czém nie mówiła — odeszła....
Dzwoniono na mszę. Kaplica tego ranka wyglądała wspaniale.... Ołtarz otaczali goście dostojni. Kanonik celebrował. Na przedzie face à face z wielkim ołtarzem, wsparty na lasce stał w całym majestacie swym radca. Z rana jednak gwiazdy nie włożył, pęczek różnych wstążeczek w dziurce od guzika skromnie ją zastępował.... Stał, jak dlań przystało, najbliżéj Pana Boga.... bo nikt nadeń nie miał tu większego prawa zbliżać się ku ołtarzowi. Radca był przekonany, że w ciągu życia Panu Bogu oddał znakomite usługi — bez których.... a ba! kto wie jakby boże interesa na ziemi się obróciły. Modlił się po cichu i skromnie.
Szambelanowa modliła się z książki, a że okularów jako godła starości nie lubiła, przez lornetkę. Hrabiowstwo Hernaszowie nie mogli przybyć na nabożeństwo.
Na śniadanie urzędowe, które wkrótce potém podano, zebrali się już wszyscy.... Hrabina trochę pobielona w pomiętéj sukni, hrabia w surducie trochę ciasnym.... Mówiono wiele i głośno...
Nie mogło dla Ady, nawykłéj do cichego życia, rozmyślań, marzeń, studyów nic w świecie być przykrzejszém może nad ten tłum różnorodny, co ją otaczał. Musiała się jednak uśmiechać mu twarzą wdzięcznéj gospodyni.... Rzucano na nią oczyma badającemi, upatrując trwogi lub pomieszania — tego jednak nikt nie dopatrzył. Dziwiło to i niepokoiło zgromadzonych, którzy w zbiorową siłę areopagu ufali....
Radca szczególniéj zamyślony był.... Jeszcze znaczniejsza część gości u stołu siedziała, gdy on skinąwszy na prałata, cicho się z nim wyniósł na werandę. Tu obejrzawszy się i nie widząc nikogo, szepnął mu do ucha:
— Cher Comte! jakiż jest plan działania? Kiedy i jak mamy wystąpić.... Uroczyście? Zbiorowo? Pojedyńczo?... Ja, nie mam zbyt wiele czasu.
— Panie generale, odparł kanonik, wiedząc, że tytuł ten brzmiał miléj jeszcze w uszach radcy, niż zwykły — najprzód należy dać — nieprzyjacielowi — puisque, malheureusement, c’en est un, — ubezpieczyć się. Dziś — ani słowa. Obserwujcie.... Sławmy głośno swobodę i szczęście pani domu, która nie nakładając na się jarzma małżeńskiego, umiała tak mile sobie urządzić życie.... et caetera!!
Zobaczymy.... Hasłem jest: jéj szczęście obecne.
— A! a! dajcież hrabio to hasło wszystkim, proszę.... ja będę się do niego stosował.... Państwu Hernaszom trzeba to też powiedzieć.
Skłonił się kanonik. Radca stał czekając czy się czego więcéj nie dowie — potém jakby sobie przypomniał coś, przystąpił do księdza....
— Szlachcic to jest? spytał.
— Kto?
— A.... ów wybrany mojéj pupilli....
C’est douteux! odparł ksiądz — Jazyga! nieznane nazwisko.... Szlachetka może, choć równie może być.... nie wiem kim. W wojsku się dorabiano stopni od gemejna.... Co do mnie, nie znam szlachty polskiéj ani litewskiéj tego nazwiska...
— W to bić! podchwycił radca. To punkt kapitalny! voilà!
— Żadnego wychowania.... dodał kanonik — surowy, nieotarty, gburowaty....
Mówili jeszcze, gdy nadszedł Hernasz odkomenderowany przez żonę.
— A — cóż? cóż? rzekł wciskając się — co? jak to będzie?...
Kanonik go wziął na bok i dobitnie mu znowu program postępowania wyłożył. Hernasz nawykły do biernego posłuszeństwa, przejmował się niém pilno słuchając, niekiedy tylko dorzucając: — A! rozumiem! a!....
Hasło musiało być z pomocą panny Hortensyi rzucone we wszystkie uszy, gdyby nikt przeciw niemu nie wykroczył. Od śniadania zaraz rozpoczęły się głosy uwielbienia i zazdrości.
— Kochaneczko! mówiła szambelanowa, słowo ci daję — tyś rozumniejsza od nas wszystkich bab.... ty jedna pojęłaś jak się urządzić niezależnie, swobodnie — wedle swych upodobań.... Jesteś najszczęśliwsza między niewiastami! Słowo ci daję! Ptasiego mleka chyba u ciebie brak.... I — pani w domu! i nudnego męża, którego pilnować trzeba.... nie ma....
Hrabina Hernaszowa nie wahała się kilku dobitnemi słowy potwierdzić zdania szambelanowéj. Ada miała wielką ochotę na przekorę im się sprzeciwić — lecz wstrzymała się.... Uśmiech dwuznaczny przebiegł po jéj ustach, westchnęła tęskno....
Radca, który właśnie z werandy powracał, z łatwością sobie właściwą temat podany do rozwodnienia pochwycił.
— Tak jest, szanowna pupilla moja — rzekł — fenomenalną może się nazwać istotą! Lecz jakże mało na świecie kobiet, któreby ją naśladować potrafiły! Nie uledz chwilowéj słabostce, zawsze być panią siebie, miłować tylko sztukę i naukę, stać wyżéj po nad zmysłowe fantazye.... i wszystko poświęcić dla swobody, dla niezależności!
Karol, który słuchał uśmiechając się — zwrócił się do Ady.
— Mamże słaby mój głos przyłączyć do tego uwielbień chóru? — rzekł na pół szydersko.... Lękam się! Nie umiałbym mu wtórować — bo ja — sceptyk, zepsuty.... Nie wierzę, aby w téj swobodzie — bez towarzysza, w osamotnieniu — bez drugiego serca.... wielkie szczęście mieszkało. Co najwięcéj, to szczęście bierne tylko.... Pół światła — pół cienia, jak mówił poeta.... i — pół zbawienia.
Oczyma czarnemi, wdzięcznemi spojrzała nań Ada....
— Masz może słuszność — to co we mnie zowią męztwem, mogłoby być tchórzowstwem i słabością. — Któż wie?
Wszyscy umilkli i oczy krzywe zwróciły się ku Karolowi, który jak nożem uciął naciągnięte pasma do rozmowy. Radca nie mógł się wdawać w polemikę. Kanonik nie raczył, szambelanowa nie chciała, Hernasz nie umiał. Ostatni spojrzał na sine lica żony, oczekiwał znaku, — dano mu sygnał, aby się wstrzymywał, założył ręce w tył i pozostał w niewielkiéj odległości od swojego dowódcy.
Dopiero po upływie kwadransa i nowém preludyum radcy, niekoniecznie zręczném — wzięto się znowu do sławienia rezydencyi, żywota i spraw panny Ady....
— Gdybyś kuzynka miała nie wiem jakiego męża — no — ideał, a tych ideałów na świecie nie ma — słowo daję — z żadnymbyś tak nie była szczęśliwą, swobodną — królową, jak oto dziś, rzekła pani Hernaszowa. Tak samo i z dziećmi! choćby najlepsze były.... A nie ma jak być panią w domu.... i nikomu sprawy nie zdawać.... i na nikogo się nie oglądać! Słowo daję!
Hernasz patrzał na żonę spokojnie, bynajmniéj tego nie biorąc do siebie. Wykałał zęby ze stoicyzmem męża, który już nic do stracenia nie ma....




Wspomnieliśmy o tém, iż Ada w swym domu wiodła życie, które się nigdy dla gości nie stroiło i nie zmieniało. Tym razem jednak pewny wyjątek nakazywało jakieś uczucie dumy — jakaś chętka pokazania swojego dostatku. Chciała może nieco upokorzyć tych, co ją przyjechali bardzo udręczać, pod pozorem ratunku....
Obiad w tym dniu uroczystym był wykwintniejszy niż zwykle, a radca będący smakoszem, nie mógł się go odchwalić.
— Pani jesteś doskonałością we wszystkiém — mówił — nawet kuchnia i piwnica, niezrównane....
Oboje państwo Hernaszowie oczyma zazdrosnemi pożerali wspaniałe srebra, starą porcellanę, złote sztućce do desseru, wszystek ten przyrząd pański, który Ada ocaliła lub dopełniła sama, mając pewne upodobanie w pięknych przyborach do życia. Czego nikt pewnie ocenić nie umiał, te drobne rzeczy miały wszystkie artystyczną wartość i były istotnie piękne...
Ada nigdy nie kupowała nic takiego, coby się wszędzie spotykało, było pospolite i spowszedniałe — dobijała się wzorów nowych i umiała je wskazywać.
Szambelanowa łakoma, jadła z zapamiętałością, wdzięczna będąc téj poczciwéj Adzie za przysmaki. Miała ten chciwy apetyt starych ludzi, nienasycony, który zwiastuje naturę osłabłą — ratującą się od zagłady.... tém co zabija nawet.... Podawano jéj po dwa razy z półmisków, a troskliwa Dyakowska próżno ją reflektowała. Odpowiadała jéj gniewna prawie: A! dajże mi pokój, to mi smakuje!
Radca lubował się też, ale z ostrożnością człowieka, który wie jak niestrawność niebezpieczną być może; pani Hernaszowa kaprysiła z jadłem, a mąż jéj nie wiedział co połykał. Karol pił i wesół był, a dowcipny tak, że wszystkich do śmiechu pobudzał. Panna Hortensya siedziała rzucając oczyma, niespokojna. Nic nie szło po jéj myśli, zdaniem jéj zbyt zwlekano, zbyt łagodnie brali się wszyscy do dzieła.
Kanonik grał rolę bierną — mówił o rzeczach obojętnych — był miłym, i chciał pokazać, że się do niczego nie miesza.... Mówił nawet o potrzebie wyjazdu....
Obiad ten, jak się można było spodziewać, wprawił towarzystwo w usposobienie pojednawcze, łagodne.... Nikomu się nie chciało zatruwać sobie chwili miłéj wystąpieniem jakiémś niewczesném.... Radca nieco zarumieniony, błogością okryte miał oblicze wstając.... Karol był w nadto różowym humorze. Szambelanowa czuła skłonność do drzemki, którą czarna kawa, oczekiwana rozproszyć miała. Spodziewała się potém małego wiszczka, jeden tur przed herbatą — któryby ją orzeźwił. Zamówiła też sobie wodę sodową....
Wśród tego towarzystwa, gospodyni męczeństwo swe znosiła z heroizmem prawdziwym; odkryć nie było można na jéj licu, że cierpiała. Gniewało to Hortensyę.... która śledziła wrażeń i złapać nie mogła..
Dla Ady zbliżał się moment, w którym całych swych sił miała wezwać, aby podołać położeniu, w jakiém się znajdowała. Sama ona nakazała Robertowi, ażeby przybył do Ruszkowa; wiedziała, czuła, że dnia tego przyjedzie nieochybnie. Co chwila można się go było spodziewać.
Panna Hortensya nietylko tego zuchwalstwa nie przewidywała, lecz przypuszczała, iż sekretnie zawiadomiony będzie, ażeby się nie pokazywał.... Zdania tego był i ksiądz kanonik.... Nikt zresztą z gości nie wpadł na tę myśl, że ów — ów pan.... o którego chodziło, może nadjechać....
W miarę jak godzina przyjazdu się zbliżała, gospodyni stawała się coraz niespokojniejsza, ale szafowała tę gorączkę w przyjęciu gości, tak, że natury jéj nikt rozeznać nie mógł, a ukradkowe wejrzenia na drzwi rzucane nie były dla nikogo zrozumiałe. Serce jéj biło....
„Męztwa!” mówiła sobie.... Gdyby nie duma, zapłakałaby może....
Gorsze jeszcze było położenie nieszczęśliwego Roberta. Posłusznym jéj być musiał, wiedząc co go tam czekało, co miał do zniesienia. Nie zbywało mu na odwadze — lecz może na umiejętném władaniu nią i sobą. Lękał się być śmiesznym, nie miał wprawy — nie znał tego towarzystwa, w które wejść musiał, aby je brawować.
Miłość tylko młodzieńcza, gorąca, mogła osłodzić utrapioną chwilę, jaka dlań była zgotowana w Ruszkowie....
Właśnie szambelanowéj udało się jakoś złożyć pożądany tur wiszczka.... W salce bawialnéj postawiono stolik — przy którym zajęła miejsce wystrojona staruszka, radca rumiany, pułkownik grzeczny.... — Na czwartego przewidziany był Hernasz — lecz składał się roztargnieniem, kazano więc siąść Karolowi.... Na kanapie w tym samym salonie hrabinę chorą bawiła Ada, do czego jéj pomagała Dyakowska. Hortensya z kanonikiem prowadziła rozmowę na werandzie. Panna Karolina dała się pochwycić Oblęckiemu na coś — naksztalt rozmowy, w któréj ona pół słówkami tylko udział brała nieśmiały.
Muzyk i sekretarz wnet po obiedzie się absentowali....
Cisza panowała w salonie, a że od południa chmury gęste przechodziły po niebie i na burzę się zbierało.... w pokojach też nie było bardzo jasno. Stolik wista dla tego ustawiono bliżéj okna....
Ada pierwsza posłyszała i poznała kroki Roberta w przedpokoju, ale nie przerwała rozmowy z hrabiną Hernaszową....
Drzwi się otwarły od niechcenia, powoli, i Robert, ubrany jak na codzień, wcale nie wykwintnie, wszedł skierowując się ku kanapie i gospodyni.
Oczy wszystkich z wyrazem przerażenia skierowały się na niego i na nią. Ada zwróciła się teraz dopiero z uśmiechem ku niemu, podała mu rękę i zaprezentowała go hrabinie:
— Miły i dobry mój sąsiad, pan Robert Jazyga....
Co się stało z fizyognomiami przytomnych, opisać trudno. Hrabina, któréj go zaprezentowano, zmieszana, pobladła, spuściła oczy, zaledwie skinęła głową. Twarz jéj rumiano sina, stała się jakby marmurową, wystąpiły na niéj plamy białe.
Gdy się to działo, radca siedzący przy stoliku wista zdrętwiał, — ręka, w któréj trzymał rozdane karty, konwulsyjnie mu drżeć zaczęła, usta się ścięły — postawa cała zesztywniała, jakby jeszcze w kancellaryi ministeryum, stawił się przed nim obżałowany regestrator kollegialny.... Szambelanową taka opanowała ciekawość, że zapomniawszy o gniewie, co prędzéj porwała lornetkę i zaczęła się wpatrywać.... Hrabia Hernasz assystujący grającym, zobaczywszy znaki niebezpieczne na twarzy żony, był w drodze ku niéj, gdy jemu zaprezentowała Ada sąsiada. Nie zważając nań, biegł na ratunek hrabiny Eufemii.
Gdy siedzącym u kart, Ada głosem spokojnym, dźwięcznym zaprezentowała z kolei sąsiada — nie podniósł się nikt — osłupieli i siedzieli wszyscy, milczenie złowrogie panowało, tak, że wiatr w parku szumiący i grzmot oddalony słychać było....
Na werandzie zerwała się z siedzenia Hortensya, z załamanemi rękami, i padła wnet na krzesło.... Oczyma szukała ktoby tu był na wysokości zadania stanowczéj chwili. Kanonik siedział wsparty na łokciu i poglądał na chmury....
Tém przyjęciem więcéj niż zimném gościa swojego wcale nie zmieszana Ada, podwoiła dlań grzeczności, uśmiechnęła się, poczęła rozmowę poufałą i cichą, z któréj wnet przeszła w głośniejszą, i zwracając się ku kanapie i hrabinie, miejsce Robertowi wskazała przy sobie....
Milczenie panowało ciągłe; troskliwy tylko mąż, hrabia Hernasz, na ucho coś szepcząc żonie, zapytywał coby mogło ulżyć jéj cierpieniom?
Nikt się nie odzywał słowa. Wist został przerwany na chwilkę. Szambelanowa ze swobodą, jaką daje starość, przypatrywała się przez lornetkę — temu jegomości.
— Ładny chłopiec — nie ma co mówić! szeptała w duchu — gust ma dobry.... bardzo przystojny....
Nieśmiało kierowały się też nań oczy panny Dyakowskiéj, któréj usta uśmiech politowania nieco poruszał, choć się chciała utrzymać obojętną. Pierwszy pan Karol od stolika odezwał się do Roberta....
— Przepraszam pana, rzekł — jestem mu dłużny.... Tak jest — dodał widząc podziwienie. Przeszłym razem tu będąc, miałem stałe postanowienie go odwiedzić. Zmuszony byłem potém tak nagle wyjechać, że chyba to teraz nagrodzę.
Radca spojrzał z wysokości na Karola, zżymnął się i uroczyście rzekł — przyprowadzając go do opamiętania:
— Pan zadaje — panie Karolu....
Ada z dala wzrokiem serdecznym podziękowała kuzynowi, który zamiast zadać, odezwał się do staruszki:
— Pani szambelanowa oczy sobie psuje? nie trzeba się tak młodym jasnym twarzom przypatrywać.
Radca tak na to głową pokręcił, jakby rzec chciał, że się niepotrzebnie wdał w towarzystwo — niewłaściwe.
Robert przeszedłszy przez pierwszy ogień, podtrzymywany rozmową, którą z nim prowadziła Ada — był już panem siebie. Przestały go boleć wejrzenia, jakie nań rzucano — uspokoił się. Położenie z tragicznego w przedpokoju, w salonie stawało się niemal komiczném.
Hrabina Hernaszowa nie znalazła sposobu innego wyjścia z przykréj konjunktury — niż ucieczka z pokoju — mąż ją przeprowadzał.... Była to migrena z tikiem nerwowym. Ada się nie sprzeciwiała, nie wstrzymywała, poradziła tylko wyjść wprost przez werandę do parku, dopókiby nie nadeszła burza i ulewa, która się grozić zdawała.... Hrabina zaś nadzwyczajnie obawiając się grzmotów i piorunów, gdy spostrzegła, że nadciągnąć mogą, zawahała się z wyjściem.... bo — pewnie na dworku nie było konduktora. Wybierając jednak z dwojga złego, — Jazygi lub piorunów.... oparta na ręku najczulszego z mężów wyszła.
Była to już wyraźna manifestacya — lecz Ada przedsięwziąwszy z góry nie tłómaczyć sobie objawów podobnych, i nie zważać na nie — nie okazała, ażeby ją to obeszło. Żywiéj tylko rozmawiała, śmiejąc się z Robertem.
Śmiały postępek hrabiny napełnił radością serce panny Hortensyi.
— Otoż to mi kobieta! szepnęła kanonikowi. Karol jest niegodziwy zdrajca....
— Pan Karol, rzekł kanonik — jest po prostu przekora....
— O! ja mu powiem słowa prawdy! zamruczała stara panna; należą mu się one!!
Wist szedł bardzo źle — w żadnym robrze tyle nie było omyłek, pozabijanych renonsów, potraconych lew, bąków niedarowanych. Radca grał niegodziwie, Karol okropnie, pułkownik miał dystrakcye, miała je i szambelanowa, ale ona najwięcéj łajała i hałasowała — choć i sama była winna.
Radca okrył się dumném milczeniem, wsparł na ręku, nieco tyłem zwracając do Roberta, i dumał. W istocie było nad czém....
Ada przyjmowała tego młodzieńca, przeciw któremu krucyatę ogłoszono, z niewypowiedzianą, nie kryjącą się sympatyą i uprzejmością. Nie można było wątpić, iż przybycie jego miało znaczenie odpowiedzi familii na jéj gromadne wystąpienie.
Było to wypowiedzenie wojny, otwarte, niepojęte wyzwanie.
Radca przemyślał: co teraz czynić mu należało? wist mu nie był w głowie. Czuł na swych barkach całe brzemię sytuacyi, szukał środków, aby z niéj wyjść bez sromu. Panna była pełnoletnią.... mogła wyśmienicie rozporządzać sobą; mogła im odpowiedzieć: — Co wam do tego! Dziękuję za troskliwość i dowody przywiązania — ale postąpię jak mi wskaże serce.
Miał za złe, że go tu wezwano — za późno!!
Szambelanowa w obec téj śmiałości Ady, straciła odwagę — trochę jéj nawet żal było. Chłopak ładny, jużci ona wie co robi i lepiéj od nas go znać musi! mówiła cicho.
Na kanoniku to wystąpienie nie uczyniło wielkiego wrażenia na pozór — czoło miał trochę zmarszczone. Panna Hortensya konwulsyjnie się rzucała.... świerzbiały jéj wargi, a mówić nie mogła.... oczyma tylko okazywała oburzenie i wściekłość.
Przez cały ten czas aż do ukończenia wista, Ada umyślnie trzymała przy sobie Roberta, szeptała z nim po cichu, śmiała się głośno, okazywała mu względy szczególne....
Tur się skończył, zmierzchło, i choć chmury się rozeszły, a burza bokiem na lasy się posunęła — bez świec grać było trudno — nikt też nie miał ochoty. Radca nie czekając rozrachunku, wyniósł się na naradę do kanonika. Szambelanowa poszła na kanapę, Ada zbliżyła się ku niéj, a pan Karol wprost udał się do Roberta.
— Chodź pan ze mną na cygaro do ogrodu — rzekł — wist mnie ten zmęczył.... parno jak w łaźni. Nim dadzą herbatę, przejdziemy się.
— Bardzo chętnie....
Robertowi też pilno było wyjść z téj dusznéj atmosfery salonu.... Karol przechodząc z nim przez werandę, popatrzył szydersko na zbitych w kupkę kanonika, radcę i Hortensyę, i posunął się ku wschodkom....
— Trafiłeś pan szczęśliwie na zjazd familijny — odezwał się. Bardzo przyjemne towarzystwo — ale — wołał byłbyś Adę zastać samą? przyznaj się?
Robert zarumieniony, przeczyć nie śmiał.
— Hrabiowstwo Hernaszowie — są to ci państwo co z placu boju dezertowali, mówił Karol.... Pani zawsze chora, dla tego jéj wiele, nawet tego męża nudnego, którego sobie wzięła, przebaczyć potrzeba. Ten wspaniały egzemplarz człowieka Homo curialis, wedle Linneusza, który już stoi o dwadzieścia kilka wieków od jego Homo troglodytes, jest radca tajny i kawaler. Wyśmienity człowiek do reprezentowania nicości w mundurze.... Pani szambelanowa, najczcigodniejsza matrona, któréj wiekuistego wista trzeba darować dla tego, że była niegdyś bardzo piękna i — ludzie mówią, że piękność tę łączyła z nader miłym charakterem.... Ma ten defekt tylko, że wista gra całe życie.... i pana do niego wciągnie....
Ta blada panna z lokami długiemi, JMPanna Dyakowska, najlepsza z istot na ziemi, serce brylantowe — ale — nieładna! Zdaje mi się, żem panu zaprezentował wszystkich — dodał Karol — a wątpię, żeby moja kuzynka, dopełniając obowiązku gospodyni, z równą szczerością to jak ja.... wykonała....
Robert słuchał pół uśmiechnięty — Karol mu w oczy patrzał.... Gotówby był wywołać zwierzenie.... i miał ochotę przyjść w pomoc prześladowanéj parze — lecz Jazyga był milczący.
— Mam od pana przyrzeczenie, że mnie odwiedzić raczysz — rzekł — jesteś pan myśliwy?
— Ja w potrzebie — odezwał się Karol — staje się wszystkiém co potrzeba! Chcesz mi sprawić polowanie?? A! daj pokój! przyjadę pośmiać się i pogawędzić — to lepiéj. Zrobiłem się leniwym....
— Ale mnie pan odwiedzisz? powtórzył Robert.
— Niechybnie — jeżeli znowu burza jaka i kataklizm familijny, nie wygna mnie ztąd nagle. Tego się nie spodziewam....
Zapalono cygara pod drzewami; po chwilce przyłączył się do nich pułkownik. Nie był on w tak dobrym humorze jak zwykle, skłopotany nieco, zmęczony, wąsa kręcił niespokojnie.
— Pułkowniku — z dala zaczepił go Karol — zaleźliśmy ci za skórę. Przyznaj się.
— A to czém?...
— Jakże? najazd taki!
— Nader miły! kłaniając się odezwał Brandys....
— Żartuj zdrów.... I jeszcze w wista ci z szambelanową i radcą grać każą.
Pułkownik zwyciężony śmiał się.
— Facetus z pana!...
— Tém życie słodzę — odparł Karol. Wiesz pułkowniku póki byłem w dobrych interesach, chodziłem jak mruk.... Gdym się zrujnował — dostałem humoru, jakiegom nigdy nie miał. Kompensata Opatrzności. Nic bezpieczniejszego niż być gołym, obawa wszelkiéj straty znika — pozycya się wyjaśnia, spokój i apetyt powracają.
Brandys śmiał się. Robert pomagał trochę, lecz oczyma rzucał ku werandzie, przez którą cień Ady się przesuwał. Zdawało mu się, że oczy jéj go szukały.... Była ożywiona i jakby tryumfująca....
Radca, kanonik i panna Hortensya, gdy się zaczęło wyjaśniać, zeszli także z ganku w ulicę boczną ogrodu.... Opiekun zwłaszcza potrzebował na nowo pomówić o planie postępowania....
— Księże prałacie — odezwał się — widziałeś co się stało.... to zmienia nasze położenie. Tolerancya, ignorowanie staje się nadal niepodobieństwem....
— Tak jest! tak jest! wybuchnęła Hortensya. Radca ma zupełną słuszność.... Doszło zuchwalstwo, cynizm do ostatecznego kresu.... Familia się zjechała, ona wie dobrze w jakim celu, i — prezentuje go familii....
To ma znaczyć, dobrą polszczyzną: Protestujecie przeciw niemu — a ja wam powiadam, żem go wybrała.... Jestem panią mojéj woli.
— Tak i ja to rozumiem, ozwał się poważny mąż, prostując się i piersi nadstawiając, jakby ciosy niemi chciał odpierać — i ja.... Cóż nam czynić pozostaje...?
Wyrazy te zwrócone były do zamyślonego kanonika — ale panna Hortensya nie dała się wyprzedzić i podchwyciła:
— Co pozostaje? jedno tylko. Wystąpiła ona śmiało.... niech familia wystąpi uroczyście, cała, razem, jako jedno spójne ciało.... Niech objawi jéj stanowczo swe — veto! Nie pozwalam! Tak! nie damy ci niedorzeczności dokonać, którąbyś późniéj łzami oblewać musiała... Prosimy cię.... żądamy, domagamy się — rozkazujemy.
— A! zawołał radca. A!!
— Jakiém prawem? wtrącił kanonik.
— Jakto? jakiém prawem? poczęła ujadać panna Hortensya — familia zastępuje rodziców — a kto rozumu nie ma, tym kieruje.... To jéj obowiązek.... to prawo!
Radca był ujęty elokwencyą i zapałem kuzynki, twarz mu się wypogadzała.
— Zbyt gorąco to pani bierzesz....
— Bo jéj dobra pragnę! bo ją widzę nad przepaścią! Proszę panów, panna milionowa, piękna, stara nie jest, imię starożytne, kolligacye świetne.... i ma iść za takiego przybłędę.... za jakiegoś majorowicza.... za pana Jazygę! Zostać panią Jazygową czy Jazyżyną! A! toby było skończenie świata! Cóż on przynosi? Nic — goły, jedna wioszczyna, zadłużona pewnie! bez wychowania prostak.... przystojny parobczak! nic więcéj.
— Nie bierz pani tak gorąco! powtórzył uroczyście radca.
— Państwo to bierzecie na zimno — i to jest nieszczęście! Należy brać upokorzenie rodziny, zmarnowanie się kobiety — gorąco.... Zapobiedz wszelkiemi środkami.
W czasie tych peror konwulsyjnych, radca i kanonik spoglądali na siebie, jakby się pozbyć chcieli panny Hortensyi.
Nikt jéj nie odpowiedział. Radca obrócił się do prałata:
— Cóż ksiądz hrabia na to?
— Panie generale — odparł kanonik — w istocie położenie krytyczne. Familia zgromadzona tu musi wystąpić zbiorowo.... jutro czy kiedy się to ułoży.... uroczyście, bez świadków — otwarcie.... Ale trzeba to uczynić spokojnie, poważnie, łagodnie. Prosić, demonstrować, reflektować.... więcéj nic....
— I ja jestem tego zdania — rzekł radca — zupełnie! To była myśl moja....
Hortensya chciała coś wtrącić, radca się skłonił.
— Przepraszam, daj mi pani skończyć. To była myśl moja. Lecz, księże kanoniku, hrabio — dodał radca — bądź ty naszym tłómaczem, przemów w imieniu naszem.... my cię wybieramy.... Jako duchowny, jako dyrektor sumienia masz prawo.... a nie powiesz ani za nadto, ani za mało, gdy każdy z nas.... może.... unieść się.... lub uledz.... albo....
Hortensya ramionami ruszyła.
— Nie — panie generale — odparł ksiądz, dziękuję za zaufanie — ale się tego podjąć nie mogę.
— Dla czego?
— Dla tego, że raz już wystąpiłem z uwagami, które nie były przyjęte.... Jako duchowny dotrwam na stanowisku do końca, niezrażony — ale muszę stać osobno.... W imieniu rodziny, komuż właściwiéj mówić, niż powadze waszéj.... wam, panie generale.
Hortensya zrażona milczała długo — chociaż niepohamowaną miała chęć wtrącenia się.
— Proszęż mi pozwolić — słówko....
— Proszę.... odparł radca.
— Niechże to wystąpienie przybierze istotnie uroczyste formy — rzekła. To podziała na nią. Tak — wszyscy razem, ile nas jest, przyjdziemy do niéj, z prośbą i refleksyą.... Jabym była za tém, ażebyśmy się ubrały czarno....
Kanonik się rzucił.
— Po cóż te komedye?
— Ażeby wywołać wrażenie....
Zmilczał radca....
— Kiedyż to ma się odbyć? pytała Hortensya.
— Nie wiem — o to się trzeba naradzić — przemówił opiekun, — nie wiem.... wybór chwili, nie jest rzeczą obojętną. — Stali tak rozmawiając i radząc, gdy się niepostrzeżony zbliżył Karol i słuchał. Porzucił on był Roberta, oddawszy go pułkownikowi, nie mogąc się oprzeć chętce podpatrzenia, nad czém się tak gorąco naradzano. Domyślał się, że tu idzie zapewne o wystąpienie zbiorowe....
Z ostatnich wyrazów, które doszły uszu jego, przekonał się, iż go nie myliły domysły, i przystąpił z przybraną powagą. Zobaczywszy go panna Hortensya, nie mogła się wstrzymać od wybuchu.
— Ja pana nie rozumiem! — zawołała zwracając się ku niemu.... Cóż za czułość jakaś dla pana Roberta? Zkąd nad nim ta troskliwa opieka? Naówczas kiedy cała familia chce mu okazać pogardę i wstręt, jako człowiekowi co spekuluje na majątek — pan...
— Właśnie, usłużyłem familii — rzekł na pół żartobliwie Karol, — odciągnąłem go, dając jéj czas naradzić się jak ma począć sobie.... Widziałem zdumienie i niepewność, jakie państwa ogarnęły!
Panna nie miała mu czasu odpowiedzieć, gdy Karol ciągnął daléj:
— Wie pani — idea zbiorowego wystąpienia jest genialną!! Ksiądz kanonik na czele in pontificalibus....
Ksiądz rzucił nań piorunujące wejrzenie. Radca się zmarszczył.
— Myśl jest dobra, i ja przy niéj obstaję — dodał radca chłodno — pan się do niéj przyłączysz czy nie, to zależeć będzie od jego woli, ale my — postąpimy jak nam dyktuje sumienie.
— Ja się bynajmniéj nie myślę sprzeciwiać — rzekł Karol zawsze z udaném poszanowaniem a żartobliwie — znam respekt dla starszych.... Co do mnie, przybyłem tu z szambelanową, dla zastąpienia dziadka w wiście, reszta mnie się nie tycze....
— Ale mógłbyś się pan powstrzymać od okazywania szczególnego affektu temu jegomości — dodała Hortensya.
— Przyznaję się, że radbym mu los jego osłodzić.... odparł Karol. Gdyby nie uprzejmość Ady — położenie jego byłoby nieznośne.
Ani radca, ani kanonik nie mogli dłużéj się naradzać przy tym szydercy, który ich podsłuchał, i mógł dla spłatania figla, zdradzić. Karol postrzegłszy to, zapalił drugie cygaro i z wolna się oddalił.
— Ja idę do dworku do Hernaszów, odezwał się radca, ażeby ich zawiadomić. Ksiądz kanonik pomów z szambelanową. Zdaje mi się, że najwłaściwiejby było jutro po śniadaniu, gdy się obcy oddalą — wystąpić jakeśmy uradzili.
— Niech ksiądz kanonik idzie ze mną, dodała żywo Hortensya — ja ułatwię mu rozmowę z szambelanową. Chodźmy....
Radca lekko się skłoniwszy z tą uroczystą miną wyższego urzędnika, która go nigdy nie opuszczała, wyprostowany, sztywny — z wolna się skierował ku dworkowi.
W przedpokoju drzemał służący na straży, z salonu dochodziły przerywane, jękliwe głosy, w których można było poznać, żałobliwe skargi hrabiny.... nad dolegliwościami, które jéj nie dawały pokoju.
Radca uważał za uwłaczające godności swéj, by się meldować; zakaszlał i wszedł. Hrabina Hernaszowa leżała na kanapie, i ujrzawszy go, z wolna się podniosła. Mąż jéj stał przed nią w pewnéj odległości, służąc za receptaculum skarg i ubolewań. To był jego obowiązek. Gdy radca się ukazał, spójrzał najprzód na żonę, aby wiedzieć jak go przyjąć, potém dopiero się posunął ku niemu, z wyszukanym gestem ręki ukazując mu krzesło przy kanapie.
— Nieskończenie przepraszam za natrętność moją — począł radca — ale przychodzę w ważnéj okoliczności, nie cierpiącéj zwłoki.
Westchnął mocno.
— Widzieliście państwo do czego to doszło. Nieszczęśliwa moja pupilka, wiedząc i domyślając się po co my tu jesteśmy, umyślnie nam, brawując, prezentuje tego jegomości....
— Ja — przerwała ręką czoło cisnąc pani Hernaszowa — ledwie mogłam stłumić wyraz obużenia. Widzieliście państwo.... uczyniłam demonstracyę — niech się gniewa, nie gniewa — okazałam, że nam się takich paniczów nie prezentuje.
— Wszyscyśmy admirowali takt i znalezienie się hrabiny — odparł radca — to piérwszy krok! Logicznie trzeba postępować, idziemy daléj za przykładem szanownéj pani....
Uradziliśmy jutro....
Tu zaciekawiony mocno Hernasz po cichu się na palcach przybliżać zaczął nasłuchując, hrabina uroczyście patrzała na podłogę.
— Uradziliśmy jutro wystąpić wszyscy.... Po śniadaniu, gdy obcy odejdą — uczynimy otwarte przedstawienie Adzie, jak się kompromituje.... a w ostatku w imieniu rodziny zaprotestujemy przeciw projektowanemu małżeństwu.
— Czyż już wiadomo, że jest pewny projekt małżeństwa? — spytała hrabina.
— Wynika to samo z siebie, gdy nam go prezentuje.... Gdyby to była jakaś fantazya.... schowanoby go raczéj.
— Jest racya! słowo honoru! — przerwał hrabia, zażywając prędko tabakę, któréj żona nie lubiła. Korzystał zawsze z gości, z silnego jéj zajęcia innym przedmiotem, by sięgnąć do zakazanéj mu tabakierki.
Epizod ten przerwał na chwilę naradę, bo hrabina właśnie oczy podniosła i chwyciła męża prawie na gorącym uczynku.... z tabakierką w ręku.... Pogroziła mu. Hrabia się oburzył.
— Nie zażywałem nawet! Tylko tak! tylko tak!! Wziąłem przez dystrakcyę w rękę.
— Proszę!! bardzo proszę — odezwała się hrabina.
— Kiedy mówię, żem nie zażył! — odezwał się mąż....
— Przepraszam, ciągnęła hrabina zwracając się do radcy — mój mąż mnie nie słucha.... Cóż tedy?
— Jutro więc po śniadaniu wystąpimy uroczyście.... Łagodnie ma się rozumieć — ale stanowczo.... Nie wiem kto zabierze głos.... państwo poprzecie.
— A! a! pan radca! głos! pan radca! — pośpieszył Hernasz — to się rozumie.
— Tak — dodała hrabina....
— Z obowiązku opiekuna będę musiał zapewne przemówić.... potwierdził wydymając pierś pan radca....
— Poprzemy.... odezwała się hrabina.
— A! poprzemy! powtórzył za nią hrabia....
Na tém się skończyło.
— Uważał pan radca jak ordynaryjnie wygląda! westchnęła hrabina.
— Extra-ordynaryjnie — rzekł hrabia.
— Minę ma leśniczego lub prowentowego pisarza — odezwał się radca. Że mógł się podobać garderobianie panny Ady, to pojmuję; ale po niéj wytworniejszego się spodziewałem gustu.... Pamiętamy, że się o nią starał książę Włodzimierz.... hrabia Teodozy.... odmówiła im.... nawet księciu Heliodorowi....
— Niepojęta rzecz!
Unisono, chórem, wyrwało się westchnienie z piersi wszystkich.
W tym samym czasie panna Hortensya torowała drogę kanonikowi do rozmowy z szambelanową. Szczęśliwie się to udało, i wsparta na ręku panny wyszła staruszka na ganek, gdzie na nią prałat oczekiwał. Prawdą a Bogiem w sercu jéj budziło się politowanie dla Ady, sympatya dla Roberta. Szambelanowa zawsze dla czułych serc bywała pobłażająca....
Prałat się zbliżył do niéj, i razem odeszli nieco daléj w koniec werandy.
— Macie hrabio coś do rozkazania mi, jak mówi Hortensya? — spytała staruszka.
— Radca mi polecił, bo ja nie mogę i nie życzę sobie mieszać się do spraw familijnych. Powszechne zdumienie i oburzenie wywołało przybycie, przyjęcie, zaprezentowanie się tego pana — pani dobrodziejka wie.
— Tak, tak, chłopak bardzo przystojny — szepnęła staruszka....
— Familia postanowiła wystąpić cała, aby uczynić refleksye.... Radca poszedł z tém do Hernaszów — ja jestem wysłany do pani szambelanowéj....
— A kiedyż to? — kiedy? niespokojnie dopytywała stara.
— Zapewne jutro — rzekł prałat; panna Hortensya o tém panią zawiadomi. Pani naturalnie nie odmówi.... poparcia.
Ze spuszczonemi oczyma słuchała staruszka....
— Naturalnie — muszę.... rzekła cicho.... a czy to pomoże?
— Prawdopodobnie — odparł kanonik. Głos rodziny ma swe znaczenie.... Może to być chwilowe.... upodobanie, zapomnienie się....
— Tak! tak.... mówiła cicho staruszka.... Ja pójdę gdzie mi każecie.... prosić ją będę.... Szkodaby jéj było.... takie piękne imię, majątek.... mogłaby się wydać bardzo świetnie!.... kiedy zmieniła postanowienie i za mąż iść myśli...
— Lecz po cóż ma tak piękne, święte zmieniać postanowienie! — mówił kanonik. Był czas, gdy zagrzana prawdziwą gorliwością religijną, miała zamiar cały majątek, lub część jego znaczniejszą, obrócić na wiekopomną fundacyę.... To był cel godny takiéj jak ona osoby.... Chciała się mu poświęcić! Niech państwo przypomną jéj — jakiéj pociechy dusznéj doznawała, gdy była myślą tą ożywiona....
Szambelanowa, któréj ogołocenie familii nie zdawało się najpożądańszym celem, nic na to nie odpowiedziała. Ks. hrabia de Bello, daléj ciągnął z zapałem:
— Jest-to tak piękna, czysta, zdolna do pojęcia i uczucia najszlachetniejszych idei dusza — iż nie wątpię, że łatwoby znowu weszła na dawną drogę, gdyby do niéj silnie przemówić umiano....
— Ale któż lepiéj nad księdza kanonika to potrafi?
Ks. de Bello ręce szeroko rozpostarł.
— Jam swoje spełnił, koléj na państwa! Głos krwi, pani dobrodziejko....
Zbyt chłodném znajdowała panna Hortensya znalezienie się szambelanowéj.
— Pani też przemówi — dodała — ona panią szanuje i kocha.... trzeba koniecznie.
— Dobrze, dobrze, ale niech radca lub Hernaszowa zaczynają — ja nie mogę! Ale poprę — poprę.....
— I niech pani będzie łaskawa — śpiesznie szepnęła stara panna — zreflektować też pana Karola.... Postępuje sobie jakby na przekorę, przyjaźni się z tym jegomością, żartów sobie pozwala — słowem, znajduje się najniewłaściwiéj.
— A gdzież on jest? — zapytała staruszka, rada wyrwać się z objęć Hortensyi i księdza.
Karol właśnie przechodził przez werandę, powołano go przed sąd szambelanowéj. Ta, że długo stać nie mogła siadła na ławeczce, kazała mu usiąść przy sobie.... a kanonik odszedł z nieodstępną towarzyszką.
— Co ty tam dokazujesz? poczęła się rozmowa.
— Ja? naprzykład?
— Skarżą się na ciebie, że wszystkim szyki mieszasz. Cóż za nagła przyjaźń dla tego jegomości?? hę?
Karol wiedział jak z babunią mówić, pochylił się jéj do ucha.
— Babciu najukochańsza — co bo ty słuchasz téj beczułki octu.... Hortensyi! Sama widziałaś — ładny chłopiec? no — i do rzeczy.... Co nam do tego, żebyśmy my dla wspomnienia pra-pradziadków mieli pra-prawnuczce szczęście zatruwać??
Szambelanowa poczęła się uśmiechać.
— Przystojny chłopiec, rzekła cicho — nie ma słowa — ale kto go wie nawet czy szlachcic...
— Karmazyn! zawołał wesoło Karol, szkarłat najczystszy! Jazyga! wie babcia co to znaczy?... Jazygowie był to naród bitny, tak bitny, że go w pień wycięto.... a książęta ich par excellence zwali się Jazygami. Są to potomkowie książąt udzielnych.
— Pleciesz.
— Słowo daję! rzekł Karol: chłopak zdrów, młody, ładny, do rzeczy, książęcego rodu.... nie ze wszystkiém ubogi — czegoż my chcemy od niéj i od niego?
— Ale — oni to inaczéj widzą.... rzekła stara....
— Niechże oni, babciu kochana, widzą jak chcą i robią co się im podoba — a babci nie przystało się w to mieszać. Zostańmy neutralnymi.... Babcia — miała zawsze serce złote, dla młodych i czułych istot pełne miłosierdzia.... sama podobno nie była bez litości dla tych co się w niéj kochali....
Staruszka niby gniewna, chustką go uderzyła po twarzy.
— Będziesz ty mi plótł.... paskudniku!
Śmiejąc się Karol ją pocałował w rękę.
— Babciu, dodał schylając się do jéj ucha: uczyniłaś dla familii ofiarę, żeś tu przyjechała.... staniesz w szeregach zapaśników, ale bić się! babciu, tobie.... gdy przeciwna strona tylko sympatye obudzać powinna.... bić się przeciw zakochanym! Czy się godzi?...
— No, już daj pokój — dosyć — dosyć — a nie wygaduj się z tém, że mnie nawracałeś.... Oni na ciebie i tak niedobrze patrzą. Hortensya....
— Babciu.... Hortensya — to wcielona pokrzywa.... czyż masz iść za nią, ty — co masz serce anielskie? mnie.... com zawsze swobodę w miłości wyznawał i raz kochałem się w kawiarce tak....
— No — nie pleć!
Szambelanowa śmiała się, była rozbrojona, Karol umiał ją zawsze ubawić, pochlebić i przekonać.... Bądź co bądź, był pewien, że ostro przeciwko Adzie występować nie będzie.
Szło mu teraz tylko o to — poczciwcowi, ażeby gospodynię o uknutym spisku mógł uwiadomić. Oddawszy szambelanową zbliżającéj się pannie Dyakowskiéj, któréj szepnął słów kilka — a która nań spojrzała z politowaniem i współczuciem — poszedł na podsłuchy.
Radca właśnie wracał z Hernaszami na herbatę, gdy ich na ścieżce spotkał Karol. Minę przybrał seryo.
— Mówiłem z panią szambelanową — odezwał się — kazała mi się zapytać, na kiedy oznaczone wystąpienie nasze?
Radca zapomniawszy, że Karol na zaufanie nie zasługiwał, schylił mu się do ucha i szepnął:
— Jutro — po śniadaniu!
O tém tylko potrzebował wiedzieć pan Karol — skłonił się, i idąc obok Hernasza, który osłabłéj żonie rękę podawał, postępował z wolna i bardzo poważnie razem z nimi ku pałacowi.
Ze zgrozą ujrzano naówczas, że Ada znowu rozmawiała z bannitą, że raz mu rękę podała tak, iż wszyscy to widzieli, śmiała się — słowem postępowała z nim, jakby już było po przyrzeczeniu i po zaręczynach.
Radca ujrzawszy to, miał wstręt iść daléj, aby nie spotkać — tego jegomości. Hernaszowie wstrzymali się też za jego przykładem, udając, że się kwiatkom na grządkach przyglądają — a żadne z nich nie znało z roślin więcéj pono — nad kapustę, pietruszkę.... sałatę i tytuń może. Dopóki Robert stał z Adą, nie ruszył się nikt naprzód, aby nie sankcyonować przytomnością swą — téj, jak mówiła Hortensya — impudencyi.
Wreszcie pułkownik wziął Roberta. Ada sama wyszła naprzeciw hrabiowstwu, i — wszystko zostało do czasu — w zawieszeniu....
Karol czatował na kuzynkę.
— Prosiłbym o posłuchanie — rzekł do niéj, w chwili gdy weszli do salonu, aby przejść na herbatę.
— Pilne? spytała Ada wesoło.
— Dosyć.
— Odstąpimy parę kroków. Rozmowy się toczą żywo i głośno.... Mów pan....
— Bez przedmowy czy z introdukcyą...?
— Nie wiem czy na nią czas mamy.
— Niewiele — rzekł Karol — motywowanie więc odkładam na potém... Oznajmuję tylko fakt. Jutro familia ma wystąpić zbiorowo, uroczyście, z radcą na czele.... aby....
— Rozumiem — przerwała nieco zarumieniona gospodyni.
— Ja — będę towarzyszył wojsku sprzymierzonemu jak ciura, bić się nie będę.... Bądź więc kuzynka zbrojna, gotowa do odparcia napaści!!
Spojrzawszy na Karola, nieznacznie mu rękę podała Ada.
— Dziękuję, rzekła chłodno — bądź spokojny — moja zbroja czyste sumienie, wola niezłomna.... Zobaczysz mnie jutro. Trwogi nie mam najmniejszéj. Jeszcze raz dziękuję. A teraz — na herbatę.
Spojrzała w przelocie na Roberta, wzrokiem mu dodając odwagi — i poszła rozsadzać swych gości.... Karolowi Jazyga dostał się za sąsiada — wesoło zaczęli rozmowę. Naprzeciw nich siedziała piękna Sensytywa, a kuzynek lubił się w nią wpatrywać. Daléj — nieco chmurny — miejsce zajmował Oblęcki.
— A cóż — Tatarowie? spytał Robert.
— Jużem ich pokonał — westchnął malarz.... Karton spalony — a słowo panu daję, były tam niezgorsze rzeczy.... Cóż z tego! Jabym obrazu tego nie mógł tu wykonać. Wzorów mi brakło.... imaginacya na zastąpienie ich nie starczy...
Ręką machnął: — Bogom podziemnym na ofiarę! rzekł z rezygnacyą.
U stołu nastrój panował uroczysty — jedna Ada i Karol okazywali twarze weselsze.... Mówiono tak, aby się obcy i niepowołani nie mogli wmieszać do rozmowy.... Radca opowiadał o stolicach i dyplomatach. Szambelanowa ogadywała dawno umarłych — panna Hortensya egzaminowała kanonika z życiorysu Fenelona, pomówionego o zbytnią tolerancyę, przeciw czemu świadczył duchowny, powołując się na to, iż był z innymi za odwołaniem edyktu nantejskiego....
Karol rzucał słowami jak rakietami, które pękały, strasząc ciągle ludzi....




Nadszedł dzień ten uroczysty. Po wczorajszych groźbach burzy, niebo się wypogodziło, wietrzyk powiewał chłodzący, prześlicznie zwiastował się poranek letni. Pogoda na niebiosach zawsze się odbija w duszy człowieka, raźniéj się żyje — lżéj oddycha.... humor jak niebo się wyjaśnia. Pomimo tak szczęśliwych warunków atmosferycznych, całe towarzystwo w Ruszkowie zebrane, dziwnie tego dnia twarze miało zafrasowane, wejrzenia niespokojne. Ciężyć się zdawało na wszystkich jakby wspomnienie wczorajszéj niedoszłéj burzy.
Szambelanowa ubierając się, odezwała do swéj Dyakosi:
— Dałabym.... kilka czerwonych złotych, żeby już ten dzień mieć za sobą.... Co to będzie! co to będzie!
Radca, choć człowiek wielkiego męztwa, co nieraz z rapportem stawał przed ministrami, co czoło stawił burzy — czuł się podraźnionym i niemal żałował, że.... przyszło do téj ostateczności. Państwo Hernaszowie nie domagali. Ona czuła, że będzie skwar, który jéj zawsze sprawiał migrenę, on przez sympatyę bolał i ramionami ruszał.... Sięgał czasem do kieszeni po tabakierkę i nie mógł jéj dobyć ani razu.... To go wprawiało w zły humor.
Panna Hortensya nie spała prawie noc całą, wstała do dnia, nie mogła usiedzieć na miejscu, co chwila patrzała na kameryzowany zegarek, i nie pojmowała, dla czego czas się wlókł tak nieznośnie. Nie miała nawet z kim rozmową go zabić — bo wszyscy byli zajęci.
Pan Karol, często zaniedbujący się w ubraniu, na ten dzień wystąpił świetnie. Krawat włożył jasny, tużurek nowy.... Śmiała mu się twarz na wspomnienie dramatu, do którego i on choć jako kompars miał należeć. Ciekawy był niesłychanie znalezienia się Ady.... którą spotkał przechodzącą i tak, na pozór przynajmniéj, spokojną i obojętną, jakby nie wiedziała o burzy gromadzącéj się nad jéj głową....
Na wszystkich, nawet na najwytrawniejszym, nawykłym do panowania nad sobą kanoniku — zapowiedziana demonstracya familijna czyniła wrażenie. Każdy się pytał w duchu — jak się to skończy? co z tego będzie?
Pessymiści mówili sobie: A nuż oświadczy wbrew wszystkim, że bierze za męża nieszczęśliwego młodzieńca — i to co było niepewnością, stanie się nieodwołalnym faktem??
Panna Hortensya, która całego tego piwa nawarzyła, uspakajała się uczuciem obowiązku i tém, że przecież głos krwi, perswazye i prośby rodziny poskutkować, opamiętać muszą....
Zadzwoniono na mszę do kaplicy, i nawet hrabiowstwo Hernaszowie dnia tego znaleźli się u ołtarza.... Radca zajął zwykłe swe stanowisko naprzeciw cymboryum, w téj postawie jaką wiecie....
Po mszy następowało wkrótce śniadanie, a po niém — jakby się tylko obcy oddalili, miała wystąpić familia cała....
— Jak najłagodniéj — ale stanowczo — mówił radca.... Zachować miarę potrafię.
Wcześnie był sobie ułożył wstęp do przemówienia swego, i główne punkta jego. A mimo to dosyć był niespokojny. Z panną Adą, wiedział to dobrze, w najprostszéj rozmowie trzeba się było mieć na baczności, — takie się trafiały w niéj niespodzianki — cóż dopiero w tak ważnéj sprawie!
Hernasz z rana mówił żonie:
— Panu Bogu dziękuję — że tu zesłał pana radcę — nużby na mnie był spadł ciężar.... przemawiania.... Toby dopiero było!!
Hrabina głową pokręciła tylko.
— Co mówisz duszko?
— Nic nie mówię. Ty nie do tego....
— Słowo daję nie do tego.... o! pewnie!
Podano śniadanie, zeszli się wszyscy domownicy, zjawił się wesoły marszałkujący pułkownik. Kucharz wystąpił co się zowie, a nikt nie mógł jeść, oprócz szambelanowéj, która skosztowała pasztetu z kuropatw, i już się od niego, mimo uwag Dyakowskiéj, oderwać nie mogła. Radca wypił parę kieliszków wina — czuł potrzebę — dodania sobie — tonu.... Ada zapraszała, gospodarowała, humor jéj nie dawał poznać, że była do katastrofy przygotowana.
Radca spoglądał niekiedy na nią i myślał:
— Gdyby wiedziała co ją czeka!!
Nie wiedzieć jak i dla czego, nadzwyczaj się przeciągnęło śniadanie, zdawało się jakby umyślnie każdy się starał chwilę stanowczą oddalić. W ostatku ruszyła się gospodyni — nie było sposobu, podała rękę radcy, Karol poprowadził przodem szambelanową, wszyscy się potoczyli do bawialni.... Jak zwykle weszli tu i domowi, pułkownik, muzyk, malarz, nawet sekretarz. Odraczało to nieco moment, którego się obawiali wszyscy.... i radzi byli, że.... mogli oddychać swobodniéj. Szambelanowa w duchu prosiła Boga, aby zesłał czy jakiego gościa, czy przeszkodę....
Nie pomogło to.... Wymknął się najpierwszy kanonik, który wymówił się od współudziału.... wyszedł pułkownik.... Musiatowski i muzyk wysunęli się niepostrzeżeni. Oblęcki siedział najdłużéj wpatrzony w pannę Karolinę, ale gdy z nią Karol rozpoczął rozmowę — z rozpaczy — uciekł....
Radca, który się gorączkowo przechadzał po pokoju — pierwszy zobaczył, że już obcego nie było nikogo, że — pozostali sami.... Oczyma począł ścigać wszystkich, aby nieznacznie ustawili się jakoś w sposób odpowiadający uroczystości tego kroku....
Na kanapie siedziały hrabina i szambelanowa, Hortensya nie odstępowała ich.... Chociaż licząca się do rodziny, Karolina, któréj coś szepnęła Dyakowska, jak mogła najprędzéj opuściła salon, idąc się zamknąć w swoim pokoju....
Radca zmierzył raz i drugi oczyma wszystkich, i w chwili gdy Ada opowiadała coś o podróży swéj do Włoch, z żywością wielką — przystąpił do niéj, ujmując ją za rękę....
Nie było chwili czasu do stracenia — nużby kto nadszedł!
— Kochana pupilka moja pozwoli — odezwał się kłaniając....
Ada z uśmiechem jakby nic nie rozumiejąc, dygnęła mu....
— Co kochany opiekun każe?
— Pozwolisz — odchrząknął radca — że zabiorę tu głos w imieniu naszéj całéj rodziny....
Tu ręką, ruchem nader pięknym, zatoczystym, ukazał rozpierzchłych po salonie.
— A! a! coś tak strasznie uroczystego! rozśmiała się gosposia. Cóż tedy? co? Jestem na rozkazy!
Ton, jakim to wymówiła, tak nieprzystający do tego, jaki chciał przybrać radca, zmieszał go i zamknął mu usta....
— Proszę cię, droga pupilko — rzecz jest seryo.... racz mnie posłuchać! dodał trochę się jąkając i plącząc.
— Aż tak bardzo seryo! o mój Boże! cóż to być może? ciągle wesoło ciągnęła.... Seryo?
Zmieszany orator znowu się zaciął....
Karol stojący w kącie, widząc jak mu pot kroplisty występuje na czoło, ledwie się mógł wstrzymać od śmiechu. Inni świadkowie podzielali zakłopotanie radcy, patrzali po sobie — nie wiedzieli w istocie teraz już nie jak się to skończy, ale jak się to zacznie. Radca zbił się widocznie z tonu, z drogi, trzymał rękę Ady, patrzał na jéj uśmiech, czekał ażby się poważniejszą stała — i — sam nie wiedział co począć.
— Pozwolisz mi — rzekł wyczekawszy znowu, że zabiorę tu głos w imieniu naszéj całéj rodziny....
Ada, która już raz słyszała to słowo w słowo, uśmiechnęła się mile....
— Mówcie proszę, rzekła — wiem, że od mojéj kochanéj i miłéj rodziny nic niemiłego usłyszeć nie mogę....
Spojrzeli po sobie. Radca rękę jéj puścił z lekka....
— Kochana Ado, rzekł siląc się, aby wyjść z przykrego położenia — nawykliśmy w tobie widzieć wzór i ideał niewiasty....
— O! kochany radco — przerwała — prawdziwie, że na to nie zasłużyłam.... abyście mnie upokarzali tak pochlebnemi słowy, których przyjąć nie mogę, chyba za dowód pobłażliwości waszéj.
— Nawykliśmy — chciał ciągnąć radca — wielbić cię i czcić.... prawdziwie.... (tu się splątał i powtórzył) — czcić.... prawdziwie....
Tu musiał uczynić pauzę.... głosu mu nie stawało, w ustach zaschło. Ada się jeszcze uśmiechała wesoło....
— Rodzina troskliwa — rzekł po długim przestanku mówca, już nie patrząc na Adę, aby nie mieć dystrakcyi, ale na ścianę — rodzina troskliwa — i kochająca.... i kochająca (powtórzył) — zatrwożona została wieścią — która.... przyznajemy ci się, zgromadziła nas tu wkoło ciebie....
— A! a! przerwała Ada — cóżby to takiego być mogło.... Doprawdy? zaostrzacie ciekawość moją.
— Pozwól mi być otwartym, rzekł, pot z czoła ocierając, radca.
— I obowiązek i prawo do tego macie — zawołała Ada patrząc mu w oczy — bądź radca jak najszczerszym. O cóż to idzie?...
— Wiedzieliśmy — począł na nowo opiekun — o stałém postanowieniu twem, iż za mąż wychodzić nie życzyłaś sobie. Poszanowaliśmy w tém wolę twoją, zamiłowanie niezależności.... uczucie godności....
— I spodziewam się, wtrąciła Ada, że mnie od tego stałego postanowienia nie zechcecie odwodzić??
Radca zamilkł — już nie wiedział co miał daléj i jak wyłuszczać.... Odchrząknął. Ada stała w oczekiwaniu, mierząc go oczyma, — a patrzący na nich nie poznałby w radcy groźnego opiekuna, ale upokorzonego delikwenta, którego surowy sędzia trzymał wzrokiem na uwięzi....
— Doszły nas wieści — kochana Ado.... smutne....
— Jakież? zapytała spokojnie.
— Że ty sama zmieniasz to postanowienie — i to na korzyść człowieka — chcę mówić osoby czyli — kogoś, który ze wszech miar nie jest ciebie godzien....
Nastało milczenie, wśród którego zamiast odpowiedzi, rozległ się uśmiech Ady, taki swobodny, tak jasny, niewymuszony, wesoły.... że radca od niego struchlał.... Hortensya blizka była omdlenia....
— Ale któż wam mógł spleść niedorzeczność taką! radco kochany! — zawołała Ada — a wy, jakżeście mogli czemu podobnemu uwierzyć? Za kogoż mnie wydają? Za pułkownika Brandysa, za Oblęckiego, którego bardzo kocham, za Musiatowskiego, czy może za młodego Jazygę, który tu tak często bywa u mnie, czy za Rubaszka, nad którego grą czasem się rozpływam!!
Mój radco — dodała biorąc go za rękę — i wy dobrzy, kochani krewni moi, coście mi dali dowód takiéj troskliwości — uspokojcie się, proszę.... nie idę jeszcze za mąż.... nie myślę wychodzić — ale, jak byłam swobodną panią moich czynności, chcę nią pozostać.
Zbliżyła się do zmieszanego radcy, całując go w ramię.
— Dzieciństwo! rzekła — nie mówmy o tém....
Opiekun stał jeszcze jakby chciał ciągnąć daléj, lecz — jakże jéj miał zadać kłamstwo, po tak wyraźném zaprzeczeniu?...
Panna Hortensya, którą niedołężność radcy do ostatniéj doprowadziła niecierpliwości, zdecydowana już na opuszczenie Ruszkowa, nie mogła się od wystąpienia powstrzymać. Głos jednak osłodziła, zniżyła i poczęła, cicho....
Mais, chére cousine — chociaż to może być potwarz — wyznaj, że częstokroć mogłaś dać powód do niéj.
— Ale bardzo być może — odparła Ada śmiejąc się ciągle — ja tak mało ważę potwarz, iż dla uniknienia jéj, żadnéj méj fantazyi nie poświęcę! Masz słuszność, kochana Hortensyo! Chodziłam na spacery, mogłam się z kimś spotkać.... długo samotne wiodłam rozmowy.... To prawda. Wszystkie garderobiane nasze, wyjąwszy moją poczciwą Kasię — wyciągają z tego najokropniejsze wnioski, bo czują biedaczki.... że dla nich byłoby w tém niebezpieczeństwo.... co dla nas.... jest obojętném.
— To przyjmowanie pana Roberta.... szepnęła Hortensya.
— Myślisz, że to o niego chodzi? rozśmiała się Ada.... Być może — ja go bardzo lubię — ale mogli mnie równie posądzić o Oblęckiego.... bo i do niego do oficyny, sama jedna wieczorami....
Zaczęła się śmiać klaszcząc w ręce.
Hortensya spuściła głowę. Radca zupełnie zwątpił, ażeby daléj mógł już przeciągnąć akt oskarżenia.
— Mój opiekunie kochany, podbiegając do niego i ręce mu kładnąc na ramionach, zawołała Ada: — niepotrzebnie was strwożono i rodzinę.... Nie ma nic, bądźcie spokojni, prócz fantazyi staréj panny, która z tego co o niéj mówią, nic a nic sobie nie robi....
Ale — kochany opiekunie.... Zbliżam się do trzydziestki! Straszny wiek krytyczny.... Jeżeli, po tylu innych, przyjdzie mi fantazya wydać się za mąż — przypuśćmy naprzykład za wójta z Ruszkowa, albo za parobczaka ze Zgorzewa.... lub za chłopaka z Morawiec — czyż myślicie, że familia cała, ty mój opiekunie kochany, wy moi najdrożsi — potraficie mnie wstrzymać gdy postanowię?
Wesoło pokręciła główką.
— O! nigdy w świecie!
— Przecież mezaliansem nie uczyniłabyś rodzinie wstydu — rzekł radca.... Wiesz coś winna przodkom swoim....
— Mój radco, a rozpatrywałeś się w naszéj genealogii? Pewno nie! odezwała się Ada. Pradziadek żonaty był z panną Natanowiczówną, wnuczką Natana, arendarza w Błotkowie. Stryj się ożenił z garderobianą swéj pierwszéj żony po jéj śmierci, a była to poczciwa dziewczyna ze wsi wzięta. Czekaj — dziadek stryjeczny wziął kamienicę w Brześciu po Bałabanowiczównie mieszczance, córce kupca....
Oniemieli wszyscy.... radca był oburzony.
— Uspokój się, kochany opiekunie — dodała — ja też jestem arystokratka okrutna.... piękną krew wysoko szacuję, piękną duszę i wychowanie.... Widzicie więc, że niebezpieczeństwa nie ma.... Gdybym za mąż wyjść miała, daję wam słowo, nie będziecie się wstydzili mojego małżonka.... Tymczasem mowy o tém nie ma. Ulubieńcem moim kunszt — kochanką moją swoboda!
Podniosła rękę w górę i pobiegła rzucić się na szyję szambelanowéj, która w uniesieniu ręce ku niéj wyciągała.... Zaczęła ją całować śmiejąc się.... żartując i wypieczone tylko rumieńce świadczyły o wzruszeniu. Reszta towarzystwa zaniemiała, pomieszana, strwożona, kwaśna — nie wiedziała co zrobić z sobą. Ada nie dała nikomu, nawet Hortensyi, uczuć urazy, ani złego humoru...
— Skończmyż tę niemiłą rozmowę, rzekła.... i chodźmy na werandę — świeżego użyć powietrza.
Mówiąc to podała rękę radcy i spytała go:
— Nie prawdaż, że park mój niezmiernie z każdym rokiem zyskuje? Co to za drzewa! co za urocze kształty tych gałęzi! Proszę, patrzcie jak się tam czarny młody buk na tle zielonych akacyj wydaje! Co za rysunek téj wierzby babilońskiéj, ale jaka z nią bieda w zimie! Dęby piramidalne powoli mi bardzo rosną.... a pragnęłam ich dla kontrastu z temi okrągło pozataczanemi krzewami.... Na przyszły rok przetnę tu cokolwiek, — i wzrok będzie się mógł wyśliznąć daleko.... przez siny otwór, który w te massy gęste wpuści powietrze!
Mówiąc z wielkim zapałem, ściągnęła za sobą radcę, aż ku parkowi, a reszta rodziny długo się nie mogła poruszyć z miejsca, przybita jéj przytomnością umysłu, swobodą i odwagą.
— Babciu! zawołał Karol w uniesieniu, podbiegając do szambelanowéj, tyś ją potrzebowała uścisnąć, a mnie się chciało paść jéj do nóg, taka była piękna i.... wielka. My przy niéj wydawaliśmy się robakami.
— O! o! przerwała panna Hortensya — dla pana to cudowne — ale dla nas okropne — ohydne.... Cynizm ubrany w róże....
To mówiąc zerwała się z miejsca i uciekła, trzaskając drzwiami. Hernaszowie nie ruszali się, on sam nie śmiał się poddać żadnemu wrażeniu, nie spytawszy żony, a na jéj kwaśnéj twarzy nic nie widać było oprócz podrażnienia...
Zwróciła się wreszcie do męża, popatrzała na niego — i najprzód groźnie zawołała:
— Znowu zażywałeś tabakę?
— Ja? tabakę! ale gdzież? gdzie?
— Jutro rano wyjeżdżamy — dodała hrabina — podaj mi rękę. Od tych scen głowa mi pęka. Radca bez taktu.
— Najmniejszego taktu....
— Familia wychodzi.... pięknie.... Było nas po co sprowadzać.... koszta....
— Ja mówiłem — szepnął hrabia....
Z tém wyszli.... W salonie została szambelanowa. Dyakowska i Karol rozmawiali jeszcze o tém co zaszło, gdy wszedł kanonik blady, z twarzą, na któréj się malowała ciekawość niespokojna.
— Czy mi też państwo z łaski swéj nie objaśnią, co i jak tu zaszło?... Od panny Hortensyi, która dostała płaczu i śmiechu konwulsyjnego, nic się dowiedzieć nie mogę....
Karol się przybliżył.
— Panna Ada wyszła z tryumfem, rzekł. Oświadczyła nam, że za mąż iść nie myśli, a razem, że gdyby co podobnego przyszło jéj kiedy do głowy, naówczas cała rodzina, ani nikt w świecie nie mógłby jéj od spełnienia swéj woli odciągnąć.
Ah! c’est bien clair! rzekł kanonik z pewnym przekąsem.
— Tymczasem zaś — za mąż iść nie myśli.
Cela n’est pas bien clair! ciszéj odezwał się kanonik.....
— Ale cudowna była, powiadam hrabiemu — odezwała się szambelanowa — cudowna, gdy nam to mówiła! Z takim umysłem spokojnym, z taką werwą.... taka była śliczna, żem ją uściskać musiała!
— A inny przed nią chciał uklęknąć — dodał Karol.
Kanonik zwrócił się ku pannie Dyakowskiéj szydersko nieco:
— A pani?
— Ja wysoki dla jéj charakteru powzięłam szacunek — odpowiedziała spytana cicho....
— Wszystko więc jak najszczęśliwiéj się składa na tym najlepszym ze światów — zakończył hrabia — a hrabiowstwo Hernaszowie?
— Poszli spocząć....
— A nasza gospodyni?
— Oprowadza go po swym parku, pana radcę....
— Ale — możebym ja mogła być w czém pomocą pannie Hortensyi? — rzekła ruszając się i prosząc o pozwolenie szambelanowéj Dyakowska.... Zasłabła.... nie ma może nikogo przy sobie.
— Owszem, rzekł kanonik.... panna Karolina jest przy niéj.... i służąca....
Prałat siedział długo niemy, nie pytając już więcéj.
Zbliżała się godzina obiadu — i salon powoli się znowu napełniał. Przybył pułkownik naprzód, potém Oblęcki, za nimi reszta....
Przykréj sceny nie pozostało innego śladu, tylko na twarzach tych co jéj byli uczestnikami. Wkrótce też Ada z radcą powróciła z parku, i opiekun uwolniony, po odejściu jéj do salonu, mógł otrzeć pot z uznojonego czoła, zebrać myśli, zrobić obrachunek sumienia.
Był najpewniejszy, że całe jego wystąpienie najtrafniejsze było, że nie popełnił najmniejszéj omyłki, rozwinął energię, dowiódł taktu i spełnił swą missyę znakomicie. Czekał tylko, aby mu kto z rodziny uczynił zarzut, gotów się bronić i dowodzić, iż bezskuteczności zabiegów, oni nie on byli winni. Usiłował być rad z siebie i wmówić to sobie — chociaż w duszy czuł, że postąpił niezgrabnie i nieudolnie....
Zbliżył się do niego kanonik z wyrazem twarzy politowania pełnym.
— Słyszeliście? zapytał radca — wystąpiłem energicznie co się zowie — i mogę sobie oddać tę sprawiedliwość, z takim taktem, że nawet chmurki na jéj czoło nie wywołałem. Wszystko bajki, jako żywo, plotki, przywidzenia Hortensyi, kobieta ani myśli o niczém! Śmieje się z téj suppozycyi.
— Tak? spytał kanonik.
— Najniezawodniéj. Najszczerszą, najotwartszą była ze mną. Kobieta z charakterem i — uwielbienia godna.
Spojrzawszy na kanonika i widząc uśmiech na jego twarzy niedowierzający, radca dodał:
— Cóż? nie?
— Charakter istotnie godzien podziwu — energia wielka.... Co się tycze jéj myśli, zamiarów i przyszłości.... za nicbym nie ręczył! Polećmy ją opiece bożéj....
— E! za mąż nie pójdzie! rzekł radca — nie — ceni swą niepodległość. Nie może to być.... Spokojny jestem....
Kanonik się znowu uśmiechnął.
— Zresztą — zakończył opiekun, familia! familia spełniła swój obowiązek.... uczyniliśmy co mogli i byli powinni. Trudno.... Gwałtu jéj zadać nie możemy. Co będzie, to będzie — a ja wierzę w nią i ufam, że niedorzeczności nie popełni.
— Co, daj Boże — Amen! westchnął kanonik....
— Proszę panów do stołu! odezwał się głos Ady.... do stołu! Gdzież panna Hortensya?...
— Zdaje mi się, że nie przyjdzie, bo się czuje niedobrze — rzekła panna Dyakowska wracająca od niéj....
— Poszlemy jéj obiad do pokoju — odparła Ada — ale, przecież doktora nie potrzebuje?
— O! nie — jest już lepiéj.... Karusia siedzi przy niéj.
Dwa więc miejsca zostały opróżnione.... Hrabiowstwo, na których poczekać musiano, zjawili się wkrótce. Sama była milcząca bardzo. W czasie obiadu wpatrywała się w familijne portrety, i mało co jadła. W rozmowie od niechcenia napomknęła, że interesa męża zmuszają ich nazajutrz Ruszków opuścić, przeciw czemu oppozycyi nie było.... Ubolewała Ada, że bawili tak krótko — ale interesa są tyraniczne....
Szambelanowa, któréj ciężar spadł z bark, odzyskała apetyt przy obiedzie i wesołość. Mniéj obojga miał radca, który czuł się zmęczony po niezmiernym wysiłku porannym.... I on także dawał do zrozumienia, że się obiecał wkrótce z powrotem na pewny zjazd obywatelski, tyczący się dróg, które należało ulepszyć....
Wpadł na tę kwestyę kommunikacyi, i mówił o niéj rzeczy wielce zajmujące, których nikt nie słuchał.... Pułkownik niekiedy dawał mu potwierdzające znaki głową i po słówku dorzucał. Karol zajęty podróżowaniem po twarzach, szyderskim wyrazem ust niemych niepokoił.... Dzień to był dla niego wielkiéj uciechy.... Bona causa triumphat! powtarzał.... i ręce zacierał. Każdy dobry figiel, nazywał się u niego bona causa. Pospuszczane na kwintę nosy familijne, kwaśne humory, które starano się połatać na pozór wesołemi fizyognomiami — choroba nawet panny Hortensyi, o któréj głośno mówił z wielką powagą, że się lęka, aby żółtaczką nie była — bawiły go i rozochocały tak, że i sam pił więcéj niż zwykle, i radcę, i sąsiadów w imieniu gospodyni poił — za każdym razem pytał jéj o pozwolenie działania w jéj imieniu i marszałkowania, na co mu nieograniczone dano pełnomocnictwo.
Pił zdrowie radcy, który bladł z gniewu, zdrowie gospodyni, zdrowie swoje, kanonika, i w miarę jak inni dąsali się coraz bardziéj, on stawał się coraz więcéj roztrzepany. Szambelanowa, choć głową kiwając, dawała mu znaki aby nie szalał — śmiała się z konceptów i nie gniewała za nie.
Ada utrzymała się w zwykłym swym tonie, ze swobodą umysłu, która się żadnego przejścia domyślać nawet nie dawała. Chciała okazać, że na niéj to nie uczyniło najmniejszego wrażenia....
Poobiedni czas zszedł zwykłym trybem, gdyż goście mieli zawsze swobodę rozporządzania nim, jak się im podobało. Radca, rzuciwszy okiem gniewném na pana Karola, ale zaczepiać go nie śmiejąc zniknął, wynieśli się hrabiowstwo dla przygotowań do podróży, kanonik poszedł do siebie, a Karol babuni zaproponował wiszczka (aby czasu nie tracić), wciągnąwszy doń pułkownika i pannę Dyakowską, która mu się oprzeć nie umiała.... Ada przechadzała się, gospodarowała, zajmowała domem i gośćmi — będąc ciągle czynną.
Nie zaszło już tego dnia nic takiego, coby uwagi było godne. U panny Hortensyi tylko odegrywała się ostatnia scena tego małego dramatu.... prawie bez świadków.... Wróciwszy z salonu, zaczęła płakać, dostała serdecznego śmiechu, mdłości, musiano jéj rękę związywać, dawać krople uspakajające, rozebrano i położono do łóżka. Po krótkim spoczynku wstała, osłabiona, lecz z gniewem większym może niż przed spazmami. Nie chciała sprawy téj dać za przegraną.... W jéj przekonaniu kanonik, który od wszystkiego ręce umył, radca, nie mający ani energii, ani taktu, Hernaszowie milczący gdy wystąpić należało, szambelanowa bezsilna i dająca się powodować Karolowi, nakoniec zdrajca niecny — Karol, byli winni upokarzającéj téj przegranéj.... Ada tryumfowała.... Dla panny Hortensyi, któréj nienawiść ku niéj tém się więcéj wzmagała, że była bezsilną — zwycięztwo znienawidzonéj największą stawało się klęską!! Nie mogła dozwolić.... zawsze z przywiązania wrzekomego — w interesie moralności, aby ten romans ciągnął się tak daléj bezkarnie i skończył u ołtarza....
Bądź co bądź — musiała coś przedsiębrać. Szukała tylko środka, którymby działać mogła...
Zwlokłszy się z łóżka, odprawiła służącą, siadła w fotelu przy stoliczku, u którego pisywała korrespondencye — i zadumana spędziła tak całe poobiedzie, przemyślając coby mogła zrobić, aby szyki pomieszać i rozerwać ten gorszący związek....
Mrok już padał — gdy nagle panna Hortensya, jakby uderzona szczęśliwym pomysłem, rzuciła się, uderzając w chude ręce.
Było to archimedesowe — Eureka! Twarz się jéj wyjaśniła, palce zadrgały, fotel zwróciła ku stolikowi, chwyciła papier i pióro.... siadła pisać....
Nim jednak rozpoczęła.... poszła wprzódy zaryglować drzwi, aby jéj nie przeszkadzano.... Po gwałtownym paroksyzmie, zamknięte podwoje mogły znaczyć, że znużona potrzebowała spoczynku.... W téjże chwili siadła do roboty. Oczy jéj znowu się zaiskrzyły, usta uśmiechnęły.... Wypracowanie dwa razy przepisywane, przekreślane, poprawiane, a po raz wtóry charakterem zmienionym skopiowane, tak aby ręki poznać nie było można — następującéj było treści:
„Chodzą tu wieści u nas, że pewny młodzieniec z Grodzieńskiego, któremu imię Robert, mocno zabiega i stara się o pozyskanie rączki dojrzałéj panny milionowéj. Nie kosztuje go nic ani upodlenie, ani pochlebstwo, ani płaszczenie się, byle się udało fortunę zagarnąć. Pannę potrafił pono omamić na chwilę — lecz czy to potrwa aż do kobierca? wątpliwa rzecz. To pewna, że młodzieniec postępowaniem swém familii własnéj zaszczytu nie robi. Nie chce mu się pracować na chleb uczciwie, woli gotową chwycić własność cudzą, zapisując się w niewolę....
„Praktycznego tego rozumu syna, czujemy się w obowiązku ojcu powinszować!! Zawsze to piękna rzecz i dowodzi sprytu, przyjść tak do gotowego i przy spódniczce pokorne zająwszy miejsce.... wygodne sobie życie prowadzić. Choćby się nie udało.... popróbować warto....
„Drudzy mówią: — srom i hańba — a ja chwalę młodzieńca — rozum ma.... wie co grosz wart.... Honor fraszka, fortuna to grunt.”
Może tam było i co więcéj jeszcze — bo panna Hortensya raz zasiadłszy do pisania, nie łatwo rzucała pióro, i wstrzemięźliwości nie znała ani w gniewie, ani w korrespondencyi....
Gdy kartka ta była gotowa, spaliła starannie brulion u świecy, oryginał włożyła w kopertę, dobyła jakąś pieczątkę tajemniczą z szufladki, która już zapewne nieraz do podobnego użytku służyła.... lak nawet dobrała dziwnego koloru niezwyczajny, i przygotowała list, położywszy adres na nim.... Oddawać go jednak wprost na pocztę było niebezpiecznie — ukryła więc pismo w drugiéj kopercie, dodając do niéj słów kilka, i do jakiéjś zaufanéj osoby zaadresowała....
Wieczorny posłaniec mógł go już wziąć na pocztę, a nazajutrz miał biedz do miejsca swego przeznaczenia.
Dopełniwszy tego panna Hortensya odetchnęła, uspokoiła się, obejrzała weseléj po świecie, odryglowała drzwi.... Twarz jéj wróciła do tego powszedniego wyrazu z umiarkowaną złośliwością znośną, do któréj wszyscy byli przywykli....
Gdy późniéj nieco weszła panna Karolina, aby się o jéj zdrowie dowiedzieć, znalazła ją, jak to się nerwowym osobom trafia — zupełnie ozdrowiałą.... prawie uśmiechniętą.
— Przepraszam was za kłopot, któryście miały ze mną, rzekła do Sensytywy, taką mam niegodziwą naturę, że mnie każda rzecz zbyt obchodzi. Biorę wszystko niepotrzebnie do serca.... Teraz to już przeszło — sen mnie orzeźwił....
Ale, moja Karusiu kochana! zapomniałam wiecznie listu do mojéj poczciwéj Rabskiéj oddać na pocztę. Leży od rana.... Gdybyś też była łaskawa go teraz choć wysłać!
— Bardzo chętnie — proszę dać — biegnę.... odezwała się Karusia, rada że się wyrwie ze szpon kuzynki, która ją nieznośnie musztrowała....
Przez pannę Karolinę dowiedziano się w pałacu, iż panna Hortensya już zupełnie przyszła do siebie. Troskliwi o nią, chcieli ją odwiedzić, okazując współczucie, ale — obawiali się wymówek.... i pojedynczo nikt się nie odważył. Wzięto dla obrony szambelanową po skończeniu wiszczka.... i ceremonialnie odbyła się wizyta kondolencyjna, przy któréj mowy o niczém nie było. Wszyscy się wynieśli prędko....
Nazajutrz rano, po bardzo chłodném pożegnaniu, hrabiowstwo wyruszyli w podróż. Radca miał się wybrać po śniadaniu. Szambelanowa chciała wypocząć jeszcze, a gospodyni mocno ją prosiła o to.... Dobry stół, wesołe towarzystwo, swoboda wiejska, uśmiechały się staruszce. Nie miała wprawdzie swych partnerów zwykłych do wista — ale grać zawsze było z kim, choć przy pomocy dziadka.... Karol nie nudził się także i przysiadał do Sensytywy, z którą, z tytułu kuzynowstwa, bardzo a nawet trochę nadto był poufały — a biedna istota z bojaźni i nieśmiałości, opierać się jego czułościom nie mogła.
W pół żartem, powiadał, że się kocha w pannie Karolinie. Szambelanowa wierzyć nie chciała: — Gdzie tobie się kochać w tym fijołku — co trzech zliczyć nie umie! Bałamut jesteś jak zawsze — i po wszystkiém....
Zaraz po wyjeździe głównych filarów familii, przybył Robert, którego wezwano, aby się stawił. Ada przyjęła go jako dobrego sąsiada, poufale, serdecznie, ośmieliła, zbliżyła do szambelanowéj, a tak ciągle okazywała umysł swobodny, że staruszka, jak nie wierzyła w miłość Karola dla Sensytywy — tak zwątpiła też o miłości Ady dla Roberta.
— Ładny chłopak, miły, rozsądny. Innaby się pewnie mogła takim mężem uszczęśliwić — ale dla Ady!! Ho! ho! téj potrzeba czego innego. Wyimaginowali sobie i po wszystkiém. Ona artystka, patrzy na niego jak na ładny obrazek — bo chłopiec co się zowie piękny, — ale żeby tam co więcéj było! — dalipan, nie wierzę.
Mówiła to przed Dyakowską, powtarzała przed Karolem, który słuchał, uśmiechał się, nie przeczył....
W ciągu pobytu szambelanowéj, który trwał jeszcze dni dziesiątek, Robert był bardzo częstym gościem w Ruszkowie. Ze śmiałością, na którą tylko kobiety się zdobyć umieją, Ada czasem przechodziła z nim do drugiego pokoju, aby módz mu kilku słowami poufałemi osłodzić oczekiwanie rozmowy sam na sam.... Stawała tylko z daleka i nie dopuściła więcéj, aby się brat zapomniał, że był — tylko bratem.
Ze staruszką przyjaźń się zawiązała równie dobra jak z panem Karolem. Gdy nadeszła chwila wyjazdu, Ada ją odprowadzała o dwie mile powozem, Robert konno.... A pięknie mu było tak, na dziarskim koniu, że szambelanowéj przypominało to bardzo dawne czasy, pewnych ułanów.... jak on pięknych i młodych — i łzy jéj w oczach stawały. Robert dokazywał ze swym siwkiem co chciał — sadził przez rowy, przeskakiwał płoty.... uganiał się po polach.... powracał.... Ada z dumą na niego patrzała.... a szambelanowa żegnając go, zapomniała się i pocałowała w głowę....
Karol ściskając go po bratersku, tak szybko mu w ucho rzucił: — Proś mnie na wesele! — że Robert nie miał czasu odpowiedzieć.... Koczyk ruszył z miejsca, i tumany kurzu tylko widać było na gościńcu.

Koniec Tomu II-go.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.