Przejdź do zawartości

Czarne skrzydła/Tadeusz/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Tadeusz
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JULIUSZ KADEN-BANDROWSKI
CZARNE SKRZYDŁA
TADEUSZ
WYDANIE II
PRZEJRZANE I POPRAWIONE PRZEZ AUTORA
NAKŁAD
GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA


OKŁADKA KOMPOZYCJI
T. PIOTROWSKIEGO

Druk. „Antiqua”, St. Szulc i S-ka, Warszawa, Kacza 7, teł. 5.04-91




DO UBOJU
1.
KOSMATA PIĘŚĆ

A cóż, że stał policjant? Dwóch ich tu było: jeden przy drzwiach, drugi kręcił się, niby za interesami, po placu, tędy, siędy i znów do Izby Zbornej powracał delikatnie.
Niech będzie dwóch. I jeszcze więcej: tych trzech, którzy myszkują tu w cywilu. Niechta będą te policjanty razem z czterema siłaczami ogromnymi z drużyny ratowniczej, którzy — ciemne goliaty — obnoszą się pomiędzy wiecem milcząco.
Na tę siłę czujnie zgromadzoną miał Supernak jedno tylko: wewnątrz łaskawość, na zewnątrz jeszcze większe szczucie.
Przemawiał i zagrzewał wszystkich słowem zemsty, rękami przed się wytrząchał zgrozę położenia. Od tej gry wielorakiej tak mądrze z tylu lat prowadzonej nie patrzył już przed siebie, lecz daleko w samo słońce rozumu życiowego.
Wybłyskiwało cieplej, jaśniej, ile razy od ścian izby i z środka, i z kątów, i z placu wypełnionego ludźmi podrywały się wrzaski.
Izbą Zborną aż trzęsło. Krzyk twardy był. Niewiada, skąd go tyle w chudych gębach ludzkich. Darło się, pruło, piorunami wśród ciasnych budynków rozlegało. Przez cały plac aż po wysokie zwały węgla, gdzie deszcz zalewał echo łaskotliwym szmerem.
Wiec był zwołany na „Erazmie“ bez wiadomości delegatów, a tylko żywiołowo, z poduszczenia Dusia, Supernaka i ich Koła Czerwonego na kopanli. W nadziei rozszerzenia nastroju rewolucji, przeciw widomym znakom zaprzedaży świętych żądań robotniczych ze strony dotychczasowych władz Związku, a tam w Związku wiadomo, kto: ciemny Drążek na czele.
Działo się teraz w Izbie Zbornej przed drugą zmianą, to znaczy o godzinie drugiej, czyli czternastej. Inżynierzy i władze schodzą z kopalni, z zarządów, z biur i z wszelkich kreślarni na godzinę dwunastą. Dzisiaj wszystko zostało i czeka.
Przycichło wszędzie za jasnymi oknami władzy kopalnianej. Ale okienka sztygarskie do Izby Zbornej, te sztygarskie judasze, wszystkie wyzamykane.
Za całą straż, zostawili lakierowaną na biało i niebiesko Matkę Boską, która z pustymi rękoma wznosi się przed zakurzoną lampą na ołtarzu, w kącie Izby Zbornej.
Do niej zwracał swe słowa Supernak, gdyż całą rzecz obliczał głównie na kobiety. Stały przy mężach swych, górnikach, karowaczach, ramiarzach, ciskaczach, cieślach i tym podobnych zawodach kopalnianych, wstrząsane prawdą wyłuszczanej krzywdy.
W przemówie Supernaka nie było wiele sensu. Więcej mętu, niż wyraźnego ukazania. Ale ranami swymi wytrząsając i różne nawet wahania własne, całkiem jeszcze niedawne wspominając, umiał zagrzać tych ludzi jak nikt.
Wszyscy drżeli rozmiękłym duchem. Kobiety i mężczyźni, i przemądry Martyzel, bo patrzyli na niego, Martyzela, jaki podaje przykład.
Jeden tylko policjant stał słupem granatowym przy drzwiach pustych i poziewając przewlekle śmierdział wonią rządu. A palacz Szymczyk słuchał przemowy Supernaka i drżał osobliwie. Drżał teraz całe dnie i noce. Ze strasznego braku pracy i z braku wszelkiej dostępnej nadziei.
Drżał tak od czasu wieczora, gdy na kamiennych schodach Rady Kopalń i Hut dyrektor Kostryń wymówił słowo — łamistrejki — a potem konie Kapuścika po nich przeleciały. Zacisnęło się wtedy w palaczu Szymczyku i odwróciło nagle, raz na zawsze, mimo, że wcale nie wiedział co?
Dziś, mimo, że urząd tu sprawował, co napełniało zazwyczaj Szymczyka błogosławioną powagą, urząd zbierania na tych, którzy mrą za kratami, czyli „Mopr“, dziś za stołem urzędu tego, ustawionym przy drzwiach, by ludzie nie minęli bez datku, drżał palacz Szymczyk rąbkiem nowej nadziei: względem punktu, którym muszą kończyć się wszystkie takie wiece, ostatecznego punktu, jeśli zebranie szczęśliwie doniesie się do wysunięcia żądań: Przyjąć zredukowanych.
Gdy słowa Supernaka kierować się zaczęły w stronę świętej figury Matki Boskiej, zmartwił się Szymczyk. Nie chciał tu takich zwrotów. Zbyt wielkie rozjuszenie kobiet nastąpi. Gdy Szymczykowa zaraz obok stojąca westchnęła porywczo, nakrył jej usta dłonią.
Musiało to zebranie dotrwać aż do miejsca żądań! Choć znów tu, przy żądaniach, tkwiło inne niebezpieczeństwo: gdy do zredukowanych przyłączą wnioski o wszelkich bezrobotnych.
Stali pospołu, w łachmanach, wymoczeni udręką, w trykotowych pływackich koszulkach. Najbardziej oblepiali mówcę. Z ich pasiastych pstrych piersi w kolorową kratkę wylatał krzyk raz po raz.
Palacz Szymczyk nakrywał dłonią miedziaki przy arkuszu ofiarodawców i przepalone oczy odwracał z rozpaczą od bezrobotnych, gdzie?
W głąb Izby Zbornej, aż pod ściany szare, brudne, olejne: tam właśnie niemym rzędem ciemniało najstraszliwsze nieszczęście klasy robotniczej, głowa przy głowie, nieokrzesane chłopy, twarze chłopskie, ciągnące jesienią do kopalń, małorolne, bezrolne — nieustający kij w obrocie doli robotniczej.
Więc już nic: ani tu, ani tam! Najlepiej nigdzie. Palacz Szymczyk zamykał oczy, by nie widzieć jak rąbek nadziei rozchwiewa się w powietrzu.
Ocknął się wtedy dopiero, gdy na stół mówcy wyskoczył młody Duś.
Sygnalista.
Wszystko jakoś okrzepło na jedno słowo Dusia rzeczone głosem przekonania: — Towarzysze!
Duś Jan, sygnalista nadszybia w kopalnianych portkach, w takiejże wysmolonej kurcie. Twarz Dusia Jana wytarta, wysmolona tak samo jak grosz miedziany, z oczami, które świecą po sam brzeg powiek, napełnione monetarną jasnością.
Duś wartkim słowem zaraz doskoczył do żądań. Mają być wysunięte żądania i nawet zaraz muszą!
Na to słowo oczy Szymczyka zlepiły się jak do błogiego snu.
Umilkli wszyscy, wszędzie.
Na głos tych żądań: Wrócić zredukowanych! Zatrudnić bezrobotnych. Wszystkich!
Nawet koła linowe na szczycie przebierały wolniutko żelaznymi szprychami, jakby w czarnych promieniach najwyższego koła kopalni mdleć już poczynała ze strachu moc i władza obrotu.
— To już nie organizacja, to nasz żywioł, towarzysze, przemawia tu obecnie — krzyknął Duś.
Byście się, każdy jeden, czuł żołnierzem światowej armii pracy: wasz żywioł robotniczy! Wobec ciemnych faktów nic już nikomu nie zostaje, jak walczyć poza Związkiem! Wysunąć żądania po za tą organizacją po stokroć zmurszałą obecnie, a jak nie, to strejk! Stanie wszystko i „Erazm“, „Flora“, „Paryż“, „Katarzyna“, „Irena“!!
Z krzykiem wymieniał nazwy. Ach, owe nazwy dalekich miast, lub też nieznanych kobiet, miłośnic kapitału, które sławnymi czyni swą krwią nieszczęsną klasa robotnicza.
Po okrzykach Dusia poszły z piersi zebranych okrzyki. Nawet Martyzelowi, któremu obca już była wymowa młodocianych ideałów, zdało się w tej chwili, że jakby świętość zbiorowa pręży się we wszystkich zawołaniach.
Byłby ich Duś poprowadził swym słowem, gdzieby chciał, zwłaszcza, gdy zapewnienie padło, że na innych kopalniach wszędzie to samo mówią i tak samo wiecują. Aż oto, głos rozlega się nagle i niespodzianie z żółtej gumowej paltociny, która zjawiła się w środku pustych drzwi tej właśnie Izby Zbornej. — Nieprawda towarzysze! Fałsz, fałsz wierutny. Wierutny fałsz, szanowni towarzysze!
Kto potrafi zawołać takim warem przekonania? Tak dosadnie namaszczonym głosem? A przy tym żeby mu zaraz żyły na szyi poczerniały? Tak zdoła przemówić jeden tylko człowiek w Osadzie, sekretarz Związku z wystrzyganym gwoździkiem czerwonym w klapie gumowego płaszcza, Alojzy Koza.
To jest przekleństwo organizacji: przeszpiegi!
Którzy to znów donieśli Kozie ot zebraniu, którzy?
A skutek? Judaszowe okienka sztygarskie uchyliły drewnianych okiennic, po równym brukowisku głów przeleciały od razu cienie — już się ludzie zmącili i nie słuchają.
Koza? Wcale nie uznał za stosowne na stół wyłazić, trybunę sobie robić i przemówienie zasadnicze wyciągać. Nic podobnego! Szeleszcząc gumowymi połami płaszcza postąpił parę kroków naprzód, od niechcenia. Pustka przed nim powstała. Ludzie rozsunęli się uprzejmie. Sami.
I co? I zaraz wstąpił w oną pustkę, świadomym krokiem władzy. Jako władza od razu przepowiedział, że teraz są dwie drogi.
Zawsze a zawsze dwie, czyli że żadnej nie ma!
Koza zaś widzi dwie i wcale się nie straszy. Głosem to podaje obrażonym, wielką krzywdę ma z tego, że mówić o tym musi, zwłaszcza do bezrobotnych, którzy jako że zawsze politycznie chwiejni, przez wszystkich pozostaną wypluci.
W myśl ewangelii przecie, do jasnej cholery!
Takie były sposoby Kozy. Wierutny fałsz, a to znów ewangelia, a to wypluci! Niby szacunek, a jakby cię zarazem ciężko po mordzie tłukli.
Zakończenie?
Koza nie czeka na nic. Jakby miał Związek w nosie, i górników w nosie, i kopalnię w nosie, a tu przemawia tylko z pobudek miłosierdzia, chociaż głosem gromowym.
— Sekretarz Związku, to znaczy ja, sonduje na razie opinię delegatów kopalnianych! Wszystko inne, czy tam postanowienia jakieś w sprawie strejku, to warcholstwo! Sami wiecie! Żadne mi tam żywioły jakieś, ale organizacja wszystko ma postanowić, czyli że Związek!
Przekrzywił sportową czapeczkę (gdyż jej był nie zdjął wcale) z lewego ucha na prawe i dodał, już wychodząc: — A znów jeżeli chcecie być zgniłą szlachtą z końca osiemnastego wieku, to już nie moja rzecz! To będziecie żywiołem.
— Nie moja rzecz — huczał przez gęste strugi deszczu, wesoło, obraźliwie, aż do budynku łaźni, wciąż dymiącego od spodu białą parą. Tu ukrył się za węgłem w towarzystwie dwóch jeszcze bezrobotnych.
Nie należało się im właściwie: lecz za wstawiennictwem Związku dostali jeszcze „zaspomogi“ i tak służyli zewsząd najlepszą wiadomością. Szpiedzy organizacji.
Koza odprawił ich po krotce słowami władzy: — Jesteście mi narazie niepotrzebni, możecie iść.
Nasłuchiwał przez fukającą parę, choć był już pewien swego: w Izbie Zbornej szumiało nadmiernie, gadali teraz wszyscy naraz.
Do niczego nie dojdą.
Tu za węgłem, samotnie, na własnej osobności ocierał twarz, bynajmniej nie chusteczką, lecz rękami. Przy czym martwił się wszechstronnie: w obliczu kopalni za jej losy i swoje, i za cały przebieg obecnych kryzysów, które nie chciały jakoś spleść doli marnej sekretarza z upartym kierownictwem kapitału.
Jedno pewne, co widział wszędzie: opinia robotnicza wrzała już przeciw posłowi Drążkowi do najwyższego stopnia.
Koza działał od rana właśnie w tym kierunku, atoli zawsze w zupełnej lojalności: poobiegał te żywiołowe wiece na kopalniach. Co się gdzie złego działo — stłumił. W zupełnej lojalności mógł donieść Drążkowi o usposobieniu masy robotniczej i że w powyższych warunkach kierownictwo ewentualną akcją strejku wymknie się z rąk Związku. A zatem trzeba zmienić warunki: partia musi stąd zabrać posła Drążka. Musi!
Z tą myślą wleciał Koza i wbiegł, i wtargnął do sekretariatu Domu Ludowego: na trzecie piętro, mocno poturbowane przez ostatnie posiedzenie delegatów, lecz znowu poprawione. Zastał tu posła Drążka, samego.
W doskonałym humorze? Taki głupi wieloryb partyjny na starość nigdy nie wie, co mu i skąd grozi. Gały porasta tłuszczem. Ty się tu kręcisz w ukropie, zmiatasz mu proch spod stóp, a taki hrabia partyjny pachnie poranną kawą, w kątach oczu ma jeszcze białe mleczko z nocy i przegląda burżujskie gazety.
Koza runął za biurko, na fotel z wojłokowym krążkiem (słodycz pracy biurowej!), a Drążek nogę na nogę zakładając: — Macie tam dużą pocztę na biurku, choć na ogół wcale nic ciekawego!
Tyle ci ma do powiedzenia poseł Zagłębia i to w podobnej chwili!
Koza mówi o sytuacji zaczynając od słów, w tym razie prostych chyba i najodpowiedniejszych: — Nie mogę nic przed wami, pośle, obwijać w bawełnę. Wasza osoba, towarzyszu pośle...
Koza zaczyna mówić wszystko, szczegółowo.
Z trzeciego piętra widać podwórko gimnazjum żeńskiego. W której to szkole niestety, nie skanalizowanej, omal że dziecka nic miał Alojzy Koza ze starą posługaczką.
Deszcz leje po żałosnych drzewkach gimnazjalnego ogródka. Od czasu do czasu przebiega jakaś dziewczynina, w uczniowskim fartuchu wzdłuż śliskiego chodnika, widocznie do klozetów.
Kozie dobrze wiadomo, że klozety są na końcu podwórka, o czym pisało się już nieraz pod rubryką Higiena, w tygodniowym Głosie Osady.
Za tym podwórkiem wznoszą się dziurawe, ospowate ściany lichych domostw, po czym znów widać dach, na który ile razy Koza spozierał stąd, podczas związkowych czynności, tyle razy rozlegało się w nim jedno pełne słowo: pałac.
Dach domu pogięty, cętkowany arystokratycznie, pod którym mieszkają Kostrynie, ze swą jedyną córką.
Nad dachem owym wznosi się pięć ogromnych kominów wiadomej wszystkim huty „Katarzyny“. Na widok których w chwili ciężkich rozterek moralnych rozlega się czasami w sekretarzu następujące oderwane od wszystkiego zdanie: — I cóż to komu szkodzi?
Z kominów owych leci teraz przez deszcz ogromna płachta dymu. Leci, rozsuwa się w powietrzu tak szybko i dokładnie, że można ją smakować aż tu, na trzecim piętrze. Jest słodkawo-kwaśna.
Koza wyłuszcza gorzką prawdę posłowi Drążkowi, gdy oto!... Nie wiadomo, kiedy się to stało?
Szeroka twarz posła znalazła się tuż przed oczami Kozy, patrząca w oczy sekretarza spojrzeniem cierpliwego wołu, nie zaś partyjnego człowieka. Twarz owa cofnęła się powoli, a przed nią, tuż pod sam nos sekretarza Kozy wysunęła się pięść. Zaciśnięta, ogromna, potworna. Grube włoski tej pięści niemile dotykały rozchylonych warg Kozy.
Pięść trwała zrazu spokojnie. Po chwili jęła drżeć. Drżenie to przekształciło się w szereg drobnych, niebawem coraz prędszych zamachów.
Po czym nad pięścią słowa: — Mordę rozbiję! Rozbiję mordę. Słyszysz? Śmierdząca pluskwo! Będziesz mnie partią straszył? Ja cię nauczę partii! Co ty, Koza, wyrabiasz tu pode mną, jak ryjesz, podkopujesz, jak podrywasz, to ja wiem nie od dziś. Ale zdałeś ostatni egzamin tu, w tym Domu Ludowym, na tym samym piętrze, w czasie ostatniego posiedzenia delegatów. Kto mnie tu na klucz zamknął?! Otóż teraz moja nauka partyjna — pięść!
Pięść posła Drążka błyszcząca ciemnymi włosami uniosła, w górę koniec nosa Kozy.
— Dość całego gadania: mordę ci porozbijam. Gnido! Mordę ci porozbijam na dziesięć kwaśnych jabłek. Zęby w spluwaczce zostawisz. O, tam, w kącie, przy piecu, w spluwaczce tego Domu Ludowego, który na waszych kościach, bydlęta, wystawię! Na com cię wziął z twej biedy? Z twojej nędzy parszywej i za biurko posadził: żebyś służył, ty, psia krew, zdechłe ścierwo!
Jedno potężne kopnięcie posła wywaliło spod sekretarza krzesełko.
Ciepły kwadracik filcowej podściółki zatoczył się daleko aż pod piec i oto Koza zawisł niejako na swej własnej kamizelce, zgarniętej mocno w ręku Drążka, którego druga ręka, ogromna, groźna, w potężną pięść ściśnięta, sterczała wciąż przed nosem połyskując włosami.
Sekretariat, kalendarze na ścianach, wielki kałamarz na biurku, mapy organizacyj zawodowych, wszystko to trzęsło się od krzyku.
— Wcale nie dla formy — ryczał Drążek — to wcale nie dla formy! Będę walił po mordzie, żeby morda bolała! — Trząsł Kozą, wznosił go i opuszczał, wreszcie cisnął na kanapę.
Dopiero teraz przyszedł biedny sekretarz do przytomności. Zerwał się, skoczył na równe nogi, świszczący i zjeżony nagłą poniewierką.
— Ja — wrzasnął głosem zwycięskich swych zgromadzeń i urwał....
Drążek od biurka zamachnął się, aż szyby zadzwoniły. Coś z szelek czy guzików oberwało się przy portkach poselskich i już leciał. Towarzysz poseł z pięścią wielką, jak kamień wysoko uniesioną, biegł by bić w mordę!
Koza zawył przeciągle, załamał się, padł na kolana i zapłakał.
— Siadaj, draniu, i ucz się — warczał Drążek. — Dowiesz się, głupcze, wszystkiego, żebyś wiedział, co się dzieje, żebyś się rozeznawał, a nie żebyś był wart wiedzieć, co się dzieje. To jest pierwsze. Dowiesz się całej prawdy, boś tu jest u mnie w organizacji pies na posyłki i dopiero masz się nauczyć, jak zostać człowiekiem. To jest — dwa.
W punktach od trzech do siedmiu wyliczone zostało narazie: — Co do strejku, harmonizować się będziem, póki co, z nastrojem mas. Puścimy wielkie wiece wszędzie, gdzie się da, teraz my sami, przeciw kapitałowi. Skoro już na to przyszło. Ludzie muszą nam znowu zawierzyć a kierownictwo akcją strejkową musi pozostać u mnie. W ręku. W moim ręku. Na końcu, tak siak czy też inaczej, pójdzie się na kompromis. Więc trzeba działać w słowach, a nie w wyraźnych punktach. A dlaczego kompromis? Dlatego, że jak ty, tak samo każdy da se tu mordę rozbić, iecż sam nikogo nie ugryzie. Dlatego Dom Ludowy będziecie mieli normalnie, wielką piękną budowlę, hipoteki do spłaty nie będzie znów tak dużo; i zostanie tutaj coś, a nie tylko wasz pysk! Na waszych kościach dom ten wybuduję, co jest właśnie najlepsze!
Poseł Drążek odwrócił się od sekretarza plecami, na znak, że dłużej gęby 3trzępić nic warto w tej sprawie. Zatrzymał się przed oknem. Umilkł.
Sekretarz ani drgnął.
— Patrzę na ciebie, Koza, dawno i nie od dziś — zaczął znów Drążek nie odwracając się od okna.
Więc niby czymże patrzył, tyłem? Wystarczało, gdy plecami pouczał teraz tego zgniłka.
— Dopiero muszę cię powoli wyprowadzać na człowieka. Z którego względu siedniesz sobie tu pilnie przy biurku, wypiszesz na papierze związkowym, że wobec takich to a takich incydentów uważamy rokowania za zerwane. Do Rady Kopalń i Hut to wypiszesz na ręce ich prezesa, Kostrynia. I sam mu to zaniesiesz tam naprzeciw’. Tam w Radzie, na posiedzeniu z kapitałem, pary z gęby nie puściłeś, ani tu z delegatami jednego słowa przytomnego. Więc tam temu hyclowi, Kostryniowi, z którym ja mogę się chamrać, ale nie ty, baranie, od siebie, niby prywatnie, od siebie, od takiego głupiego Kozy wyrazisz swoje oburzenie klasowe. To już mi potem nie będziesz przez palce przeciekał! No, więc pisz.
Poseł Drążek nie wcześniej odwrócił się od okna aż usłyszał stuk maszyny. Wtedy dopiero zbliżył się do Kozy z właściwą, bardzo godną łaskawością.
koza bowiem przepisywał już rzeczony list na maszynie, a zarazem płakał. Gęstymi łzami przechylając w bok głowę, by nie padało: mokrotą na papier czy też na klawisze maszyny.
Łzom poseł Drążek nie dowierzał jeszcze, sądził jednak, że jest to już pierwszy objaw skruchy.
— Musisz jeszcze, to sobie powiedz z góry, wiele takich łez wylać, nim wyjdziesz na człowieka. — Przystanął w pobliżu piszącego i paznokciem przejechawszy wzdłuż równiutkiego rozdziału Kozy pośród ryżych ulizanych włosów dodał: — Nauczyłeś się dopiero pisać na maszynie. Artykuły układać i temu podobne. Siedzisz tu sobie w cieple, czysto, cóżeś myślał, za darmo?!
List podpisali prawomocnie. Drążek wielkim czerwonym językiem zakleił kopertę, oddał Kozie i jeszcze raz spojrzał spod nawisłych powiek.
Koza dobrze zrozumiał. Cichutko przy wieszaku wdział na siebie mokry, gumowy płaszcz, zapiął wszystkie guziki, drżącymi palcami obrównał pasek, stanął na środku sekretarskiego pokoju i zaczekał, póki wzrok posła jeszcze raz w tę stronę nie padnie. Wtedy zaś napełniając oczy świeżymi łzami wyrzekł prostym, najwierniejszym głosem: — Dziękuję, panie pośle. Bardzo wam, towarzyszu pośle, dziękuję.
Towarzyszu, a zarazem panie!
Dość, czy może za mało, czy też może wystarczy?!
Koza schodził z trzeciego piętra jak pijany. Szczęście, że chociaż nie wykończona jeszcze i wciąż pełna gruzu, miała ta klatka schodowa drewniane poręcze.
Przemykał się wzdłuż muru, mimo woli bielił sobie zmoczony płaszcz gumowy o ścianę i płakał!. Nie głupimi łzami mokroty, jak przed posłem, lecz jak płakał kiedyś, na czwartym pokładzie kopalni Flory, jeszcze przy rynnach ruchomych Rinneisena, gdy pełzać musiał z opuchłymi nogami, do końca filaru górniczego, w zimnej wodzie po kostki, dwanaście, potem dziesięć godzin na dobę!
W Radzie Kopalń i Hut, zaraz na, samym wstępie w przedpokoju, rzekłbyś zapomniał o wszystkim, co go dziś spotkało.
Trudno, każdy człowiek ma swoje szaleństwa. Cóż wielkiego? Jedna chwila miłej nieprzytomności wobec tego zakroju bogactwa, wobec potęgi wyliczeń i władzy potężnej.
Gdy oddał wizytówkę

Alojzy Koza
Redaktor Głosu Osady,

ugięły się pod nim nogi.
Na Rany Boskie, co ważniejsze? Drążek, własne zęby w spluwaczce sekretariatu na trzecim piętrze, czy ojciec panny Zuzy, prezes Rady Kopalń i Hut, dyrektor Feliks Kostryń?!
Czy za murami partii wiernie, wiernie do śmierci z pięścią Drążka pod nosem, czy jakieś inne, lepsze własne życie?...
— Pan dyrektor prosi — służący Rady Kopalń i Hut, stary, kulawy zdrajca, Ciołek Maciej, uchylił drzwi.
Koza minął na palcach pierwszy pokój, w którym stukały na maszynach biuralistki, minął drugą większą kancelarię, gdzie w kółkach papierosowego dymu urzędował pogodnie pan Skierski i oto nacisnął drzwi następne, podwójne.
Biurko, nad nim owisła twarz Kostrynia, dwa klubowe fotele po bokach. W środku pokoju, zapewne na stole, lecz Koza widział ją w pustej niejako przestrzeni, błyszcząca, ciężka popielniczka.
Niby mała gwiazdeczka.
Sekretarz Związku, Koza, nie przedstawił się, nie przypomniał dyrektorowi, nie powiedział — dzień dobry — nie ukłonił się.
Nic.
Na dwa kroki od biurka przystanął, z tej odległości cisnął list na zieloną bibułę prezesowską.
Teraz, teraz, w okruszynach sekundy przechodził czas na okazanie oburzenia klasowego. Niestety! Zamiast oburzenia, wykrzyknął Koza:
— O tak! Wy tu za tymi murami, złoconymi, my za murami klasowej krzywdy robotniczej!

Trzasnąwszy drzwiami wracał na palcach przez wszystkie pokoje Rady Kopalń i Hut nie kłaniając się już po drodze nikomu.

2.
JAK WE ŚNIE.

Idiota — pomyślał Kostryń usłyszawszy patetyczne słowa sekretarza. Dyrektor przypuszczał, że okrzyk o murach złoconych będzie wstępem, po którym nastąpi właściwa przemowa. Gwoli wysłuchania jej podniósł się nawet — lecz Koza znikł już w drzwiach.
Rzucony przez sekretarza Związku na czyściutką bibułę biurka list otworzył dyrektor Kostryń li tylko gwoli sprawdzenia. Ma się rozumieć, zerwanie! Wiadomość tego rodzaju należało w każdym razie przepunktować, odczekać. Kostryń drżącymi palcami wsunął sobie do ust trzy cukierki eukaliptusowe.
Od chłodu smołowego czy też zapachu cukierków czerwone łezki trysnęły z dyrektorskich oczu.
Ty zrywasz — pomyślał z uśmiechem, dobitnym, jakby tu Drążek stał blisko, przed biurkiem — a ja sobie pójdę linią Coeura. Na razie, obaj zawracamy. Tak, tak, tak, wierzymy w strejk....
Ucieszył się. Z wielkiej, skrytej radości zadzwonił przeciągle trzy razy, oznaczało to pana Skierskiego.
Tymi samymi drzwiami, co Koza, lecz jakże płynnie, gładko, cicho, zjawił się przystojny pan Skierski.
— Panie Skierski — wyrzekł Kostryń w pluszczącej deszczem ciszy gabinetu — czekają nas bardzo ciężkie czasy. Teraz już musimy być ciągle w pogotowiu.
Na czym polegać mogło pogotowie pana Skierskiego? Kostryń jednak potrzebował teraz od swych podwładnych czułości, ufności i wiernych spojrzeń. Wiedział, że słowa o pogotowiu powtórzy Skierski wszystkim maszynistkom, manipulantom, całemu personelowi Rady Kopalń i Hut. Ci woźnym. I tak dalej, aż do chwili powszechnego ustalenia obrażonej godności Rady Kopalń i Hut.
Gdy w kwadrans potem wychodził z Rady, stwierdził przelotnie, że stare wypróbowane sposoby nie zawodzą.
Maszynistki pisały na maszynach, aż powietrze dzwoniło, urzędnicy podnosili się znad biurek dla złożenia ukłonu patrząc przysięgłe w oczy swego dyrektora i prezesa.
Lało jak z cebra, nie mniej Kostryń nie wytelefonował sobie auta. Z Rady Kopalń i Hut ruszył do domu piechotą. Miał w tym wiele i bardzo różnorodnego wyrachowania: aby widziano jak rzekomy wróg ludu, troskami obarczony, idzie przez deszcz. Aby wzbudzić uczucie solidarnego demokratyzmu wśród podwładnych urzędników. Nade wszystko jednak z przyczyn cichej, wewnętrznej radości, płynącej z poddania się wyższej woli. Woli Coeura.
Dyrektor Kostryń miał wrażenie, że idąc piechotą odrabia zło, spełnia akt skruchy, odwraca ciosy, które już ściągał był na siebie.
Na obiad przyszedł do domu za wcześnie. Zrobił to świadomie. W okresach niepewnych nie powinien był „dom“ rozeznawać się w psychologii postaci głównej.
Pozostawić sobie należy niejakie furtki. Nieprzewidziane wyjścia. Dla zmylenia czujności żony, a nawet Zuzy, którą zmylić było wcale nie łatwo, miał dyrektor pewien specjalny sposób bycia. Określał to sam przed sobą słowami: jak we śnie.
Na przykład dziś: przyszedł w nieoczekiwanej godzinie. Nie zdejmując mokrej jesionki udał się w kapiącym kapeluszu do salonu, zabrał stamtąd nuty, pulpit, zawlókł to wszystko do swego gabinetu i tu, chociaż nie zanosiło się na żaden kwartet, gdyż Coeur miał wykręconą nogę — zaczął ćwiczyć.
Partię drugich skrzypiec z kwartetu Schumanna.
Po pół godzinie rozległo się niespokojne pukanie.
Kostryń nie odpowiedział. Podczas systemu „jak we śnie“ można nie odpowiadać.
Potem znów wołano na obiad. W czasie systemu „jak we śnie“ nie słyszy się żadnych pukań, ani wołań. Dopiero głos i instancje Zuzy miały prawo wyrwać Kostrynia z osobliwego stanu, którym osiągnął już jednak, czego pragnął: najbliżsi siedzieli za stołem, przy obiedzie, jak struci.
Zjadłszy obiad poprosił Zuzę do siebie, do gabinetu.
— Przyjdź tam z czarną kawą.
Pani Stanisława chowała właśnie owoce do kredensu. Usłyszawszy życzenie męża zatrzymała się z srebrną tacą przed otwartymi skrytkami, jak gdyby w pół drogi. Po chwili dopiero zwróciła ku mężowi twarz, mimo ciemność ponurego popołudnia, jaśniejącą przepięknie światłem, urodą, po prostu wzniosłością. Złociste włosy błyszczały jej nad czołem.
Rzeczywiście, medalion, zirytował się Kostryń przywodząc na myśl efektowne określenie Coeura.
— A mnie nie prosisz? — spytała Stanisława.
Nie odpowiedział.
Po przykrej i brutalnej scenie w bibliotece Staszica oraz długiej, późniejszej w łóżku, kiedy po posiedzeniu wrócił w nocy od Coeura, ustaliło się w Kostryniu niespodziane zgoła przekonanie, że wszystkiemu winna jest właściwie Stanisława.
— Czy ciebie nie proszę? — podchwycił po długiej pauzie pytanie Stanisławy. — Nie, kochanie — dodał w1 drzwiach — proszę Zuzę.
Przez strugę wody, odgłosy huty dochodziły do gabinetu Kostrynia o wiele słabsze, elastyczniejsze i rozciągliwsze.
— Moje dziecko, chciałem z tobą pomówić.
— No, tak.
— Nie chcę tych spraw poruszać z matką.
— Bardzo słusznie.
— Dlaczego bardzo słusznie?!
— Skoro nie chcesz, musisz mieć jakieś ważne powody.
— No tak, nie chcę matki martwić.
— Bardzo słusznie. Martw mnie.
Kostryń spojrzał na córkę, przestraszony. Nie imały się jej żadne sposoby indagacyjne. Metoda „jak we śnie“ nie mogła tu mieć żadnego zastosowania.
Zuza siedziała na kanapie, z nogą na nogę wysoko założoną, utleniona na rudo. Jak zawsze, w najstosowniejszym obuwiu, szaro, ściśle a najstosowniej ubrana. Z czerwonych, ukarminowanych ust, malutkich jak serduszko ptaszka, puszczała kółka dymu.
Siedzi tu teraz z nogą na nodze założoną, foremna i układna. Czyż nie powinna zostać żoną ministra Przemysłu i Handlu?! A już co najmniej jakiegoś podsekretarza stanu przy Ministerstwie Spraw Zagranicznych?! O ileż przewyższała matkę, mocny Boże?!
Kostryń przechylił głowę żałośliwie i rozpoczął długie ojcowskie wywody, pełne uświęconego kłamstwa. Ze wszystko urządzał i naginał do tego, by rodzinie, — a przede wszystkim tobie, moje dziecko, na niczym nie zbywało. Jeżeli chodzi o walkę o byt w tych trudnych stosunkach tutejszych, o niczym nie wiecie, wszystko staram się sprzed drogi wam usunąć, nigdy nie obarczając was.
Zuza zmieniła pozycję na kanapie rzucając niespodzianie: — Dalej?
Kostryń umilkł. Zawstydził się.
Patrzyli na siebie, przez mrok pokoju mijali się gładkimi spojrzeniami. Gdy wspomniał o domowym ognisku, musiał co prędzej spuścić oczy, źrenice bowiem Zuzy jakby go poparzyły.
Zaczerwienił się do własnych myśli. Może to nie on sam, może to tylko jego własne myśli, niewiadomym sposobem, tak kierowały Zuzą, że to ona, Zuza, administrowała całą przyjaźnią z Coeurem? Urządzała tennisa, pierwsza wymyśliła kwartety, w których sama nie grała nigdy.
Dobrze, że rozległy się na korytarzu posuwiste kroki i głos medalionu: — Czy macie dosyć kawy?
— Ależ dosyć — krzyknął niecierpliwie Kostryń.
Miękkie kroki odeszły.
Przysiadł się do córki. Tuż obok, bardzo blisko.
Jak gdyby całkiem inny: cichy, spłoszony, smutny.
— Wiesz — zaczął — że mam właściwie pół na pół wymówione miejsce.
Ku wielkiemu zdziwieniu nie odnalazł w oczach Zuzy żadnego wrażenia. Dopiero po chwili żachnęła się mówiąc: — Zapewniam cię, że wedle mego przeświadczenia nikt nie ośmieli się wymówić ci miejsca na „Erazmie“. — Odsunęła się w drugi kąt kanapy.
Kostryń rozśmiał się krótko i radośnie, przekonany stanowczą intonacją córki. Po czym nagle spuścił głowę pełen wstydu. Skromnie wyjaśnił, o co mu chodziło. Gdy w obawie, jakby to powiedzieć, gdy w obawie o wszystko poczyniło się pewne kroki poniekąd przeciwne istotnym planom Coeura.
— Czyim? — syknęła Zuzanną.
— Coeura — rzekł Kostryń cicho.
— A cóż nas Coeur obchodzi?!
Nie odpowiedzieli sobie na to pytanie.
— Nie chodzi o osoby — martwił się Kostryń — a o rzecz samą, o rzecz, którą trzeba koniecznie odrobić. Skoro chcą, a wszyscy, wszyscy teraz chcą, to będą mieli już ten swój strejk. — Mówił zamykając oczy jak gdyby nawet w mroku nie chciał patrzeć na to wstrętne słowo: strejk.
— Więc będą mieli. Ale odrobić należy to, co się zawiniło. Należy odrobić moje fałszywe stanowisko poprzednie a sprowokować tych, którzy i tak będą rozbici.
— Rozumiesz przecie, że ojciec twój, czy chce, czy nie chce, musi tutaj rządzić się także i podstępem. Tym, co ludzie wrodzy nam a bezmyślni nazywają podłością.
— Rozumiem doskonale.
Wysunął wolno naprzód rękę, uniósł z podołka córki zimną jej dłoń i ucałował. — — Otóż — szeptał cichutko — przebywa tu obecnie ten, jakże mu tam, no, syn starego, Tadeusz Mieniewski. Bardzo kręci się wśród tutejszych partyjników. Znają go wszyscy i może nawet myślą, że ma jakieś zlecenia od starego leadera. Daruj, że o tym wspomnę, ma tu nawet stosunek, miłosny stosunek z dziewczyną kopalnianą, niejaką Eleonorą, dobre imię? Eleonorą Duś. Ode mnie z „Erazma“ już ją wydaliłem.
Zuzanna wstała. Cóż ją mogło obchodzić, z kim jakiś tam Tadeusz Mieniewski ma miłosne stosunki?! Uzmysłowiła sobie wyraźnie, że ojciec prosi ją o to, co już dawno chyba, i jeszcze raz ostatni w niedzielę załatwiła z Coeurem sama...
Spóźnia się ojciec z głupimi intrygami, na tle owego Włazolinu, — żeby to tu w mieszkaniu na jakimś kawałku podłogi wypróbować, potem urządzić pokaz, na przykład w sali koncertowej, na pierwszym piętrze Rady Kopalń i Hut. Uprzednio zawiadomić anonimem szanownych towarzyszy i niechże patrzą, jak to syn leadera, co ich od strajku odmawiał, froteruje posadzki u kapitalistów.
Oto, co skromnie, z żałosnym westchnieniem wyłuszczał Kostryń córce.
— Zasadniczego znaczenia nie ma taka rzecz — twierdził wstydliwie — ale rozumiesz sama, iż w chwili wrzenia taki szczegół wyprowadza przeciwnika z równowagi, kompromituje?!
— A cóż ma do rzeczy, że młody pan Mieniewski ma tu jakąś dziewczynkę?
— Tamto znów, ta kochanka, łączy się z czym innym. Tamto są znowu komuniści. To się jakoś tak dziwnie, dziwnie rozgałęzia, tak nieuchwytnie przenika jedno w drugie, korzenie ma dalekie.
— A cóż na to twoja informatorka, Knote? Cóż mówi Knote?
Kostryń niedbale machnął ręką.
Zuza dotknęła ojca w ramię:
— Nie wstyd ci dla takiego głupstwa zamykać się ze mną na klucz i przykrość robić matce?!
Szczypnąwszy struny skrzypiec położonych na biurku wyszła z przykrym, uśmiechem. Trącone kwinty zabrzmiały czyściutko. Kostryń przysłuchiwał się dźwiękowi z bezmierną ciekawością.
Ach tak — udało się!
A przy tym, jeżeli chodzi o wyrównanie pewnych pobocznych rachuneczków z starym Mieniewskim, to wyrównanie nie najgorsze! Sprawdzić jeszcze, czy młody blagier ma przynajmniej te jakieś zaprawy w odpowiednim stanie.
Kostryń zebrał się do Knote. Mokrą jesionkę, w myśl teorii „jak we śnie“ zostawił w gabinecie na krześle. Wziął futro. I czapkę futrzaną. Trzeba w końcu przebaczyć tej Knote. Nie przeciągać struny, zwłaszcza obecnie, gdy zależy na świeżych wiadomościach od Drążków.
Zastał masażystkę, jak właśnie pragnął: w szpitalnej bieli.
Dziś, gdy tyle przebaczenia miał w sercu, biel owa, czysty, gładko sprasowany kitelek — przypominała dyrektorowi pierwsze poznanie z Knote. W okresie wojny światowej, podczas tłumienia epidemii tyfusu plamistego w łączności z Komitetem Biskupim.
Na widok dyrektora — w futrze wyglądał szeroko, mężnie i barczyście — Knote zawstydziła się.
Przepadał za tym. Okazało się jednak, że na razie zawstydziła się nie z oczekiwania, ale z obawy. Wskazując na ceratową kanapę wykrzyknęła: — Tyle dziś miałam wenerycznych wypadków! Skąd się to bierze, panie dyrektorze, doprawdy już nie wiem. Ci ludzie chyba w końcu nawet węgiel tu pozarażają?!
— Więc umyj się od razu w sublimacie!
— Dawno zrobione — odrzekła Knote.
— No, więc chodź!
Przyszła do niego. Objął ją wilgotnymi rękawami futra, objąwszy zaś zadziwił się, jak chyba nigdy jeszcze od czasu poznania. Knote, która na każde zawołanie lgnęła do swego dyrektora szczelnie, sama mówiła kiedyś — jak ameba — nie potrafiła dzisiaj przylgnąć. Ani wklęsnąć odpowiednio, ani płaską się stać, a potem znów ciepłą, pożądliwą i przytulną.
Po prostu — nic!
Głowa ją boli?
Nie.
Może coś zjadła?!
Nie.
Kłopoty?!
I to nie.
Więc nie zwracać uwagi?
— Ma się rozumieć. — Słowa te wypowiedziała głosem wysokim, cichym.
Trzeba babę przejednać, ucieszył się Kostryń. Wsunął ręce, po swojemu, za biały fartuch na piersiach. Rzecz osobliwa: piersi Knote zachowały całkowitą obojętność. Trzeba kobietę rozgrzać!
Kostryń jął opowiadać w tym celu, co czeka teraz miłego gościa nyży! Jaki doskonały pomysł, jeżeli chodzi o gruntowną kompromitację bezczelnego smarkacza i warchoła.
— Froterka, rozumiesz to? Publiczna froterka! Więc pokaż mi te gary w końcu!
Przeszli do nyży. Knote pierwsza, nie truchcikiem wiewiórki, lecz dokładnie, sumiennie, jak się idzie na dyżur szpitalny.
Obok odkrytych garów leżało na parapecie okienka mnóstwo pudełek blaszanych z tą właśnie pastą. Widocznie gotową do użytku. Kostryń wąchał pudełka, jedno po drugim, nader badawczo. Knote patrzyła przez ten czas w małe, ciemne, deszczem zalane okienku nyży.
— Co ci jest? — spytał nagle dyrektor. — Czemuś taka nieswoja?
Bez odpowiedzi: wzrok poczciwej Knoci wlepiony obojętnie w zalane deszczem okno.
— Co ci jest? — spytał Kostryń po raz drugi obwąchując pudełka.
— Nic mi nie jest, Feliksie.
Wyrzekła dziś słowo — Feliksie — nie szukając żadnej aprobaty w jego oczach, głosem wysokim, cichym, równym, po prostu zagrobowym!!
Kostryń schrypł. Zmąciło mu się w oczach. W jednej ręce trzymał jeszcze pudełko, drugą szybko, brutalnie, wtargnął pod suknię masażystki.
Trwała nieporuszona, z straszliwym uczuciem w swym poniżonym ciele. Jak gdyby pająk przebrzydły wnikał w nią łapczywie.
— No, co, no, co, moja Knote? Powiedz nareszcie!
— Otóż to właśnie, Feliksie, że teraz myślę tylko o śmierci. To. Czy moja wina, czy tylko takie czasy teraz idą, nie wiem. Czy z ciebie i z przejść naszych ta nauka przyszła? Mam ci nawet powiedzieć, że na ten temat płakałyśmy razem z twoją żoną, przy masażu!... Myślę tylko o śmierci.
Kostryń głaskał, pieścił jej ciało, Knote stała cierpliwie, posłuszna, niczym zwierzę.
Wpatrzona w mokre szyby, wstrząśnięta przerażeniem i wstrętem a jedną tylko myślą ożywiona: że Kostryń ulęknie się owych myśli o śmierci, skłamanych zresztą, nieprawdziwych!! Za którymi rozścielony jest ogródek księdza Kani na Zielonem, wszystkie zioła posłuszne, cicha rozmowa w starej karczmie na hałdach i męskie, święte miłosierdzie.
— Cóż za głupstwa o śmierci?! Skądże jeszcze to znowu? — warknął dyrektor. Przyciągnął masażystkę jeszcze bliżej, wydobył portfel, wyłuskał cicho z przegródki banknot stuzłotowy.
Knote, zamiast ucieszyć się, zapłakała gorzko. Płaczem wysokim, śpiewnym, cichym, jakby „zagrobowym“.
— O cóż znów, o co, o co?!
— Żebyś wiedział, Feliksie — zdążyła wyznać w końcu — że obie teraz tak płaczemy. Obie. Gdyż obie jesteśmy bardzo nieszczęśliwe.
— Gdzie znowu, jakie obie?!
— Twoja żona, Feliksie, i ja — wyznała godnie Knote.
Przyobiecała zrozpaczonej Stanisławie, że pogada, że wstawi się do męża, czyż nie wstawiła się? Płakały, owszem, płakały niedawno razem przy masażu, gdy Knote opowiedziała Stanisławie o dziwnym księdzu Kani, o prostej wierze prostych górników, którzy z nauk i kazań szlachetnego fanatyka czerpać mogą tyle nadziei, osłody, ulgi i otuchy.
Kostryń słuchał. Czyżby się obie porozumiały jakoś w końcu?!... — Cóż znowu za wspólne płacze i zwierzenia?!
Puścił Knote, gdy mu przez łzy oświadczyła, iż zwierzeń żadnych nie było. — Masz tutaj sto złotych na kuferku — dodał i z okrzykiem — powariowały baby! — wyszedł z pracowienki.
— Cóż to za jakieś wspólne żale gorzkie odprawiacie z Knote? — spytał wieczorem w sypialni żony. Nie cierpiał tej niebieskiej sypialni, podobnej do buduaru w sztuce Madame sans gêne. Właśnie na sztuce tej, podczas trzeciego aktu, doniesiono Kostryniowi swego czasu, że stary Mieniewski unicestwił wszelką możliwość kompromisu na komisji mieszanej w ministerstwie.
— Gorzkie żale? Nic nie wiem o żadnych żalach, nie mamy chyba jednak powodu do specjalnej radości.
Pani Stanisława leżała już w łóżku. Nawet w łóżku umiała leżeć inaczej, niż wszyscy: spoczywała uroczyście.
Dyrektor wzruszył ramionami. By zmienić temat rozmowy, spytał po chwili o nie wyczerpaną nigdy, jeżeli chodzi o kłopoty, dobroczynną bibliotekę Staszica? Naturalnie, jak zawsze przed każdą solidniejszą awanturą w Zagłębiu, wielki ruch, drobni urzędnicy pchają się jeden przez drugiego, wypożycza kto tylko w Boga wierzy?...
Stanisława nie odpowiedziała czyniąc jeden ż Swoich przepięknych gestów śnieżnym ramieniem.
— Doskonale — przerwał Kostryń. Po czym uprzedził żonę, co do wizyt Mieniewskiego młodego. Rzecz zgoła niewinna, chodzi tu o wypróbowanie pewnych, zdaje się zresztą niedołężnych pomysłów, ale wynik może być zabawny.
— Wytłumaczyłem to już Zuzie. Mieniewski próbować będzie u nas jakichś tam swoich past. Wciąga mnie w to. Rozumiesz, że nie należy odmawiać od razu.
Tak samo, jak w rozmowie z nim, samym Zuzanna, dorzucił na koniec: — Dalej?
I tu znów scena! Całkiem niespodziewanie dzika, nieprzytomna scena!!
Stanisława wyskakuje z łóżka. W długiej nocnej koszuli jedwabnej. Żeby też musieć myśleć przy swej żonie zawsze o teatrze i do tego najgłupszym! Chwila ta przypomina Kostryniowi któryś akt Rigoletta. Takie to oklepane. Gdy owa Firdyginda jakaś, zgwałcona czy tam jak, wylatuje z kulisy w długich nocnych jedwabiach i pada przed ojcem na kolana. Przed starym błaznem. Myśli się podczas tego, że mogłaby mieć te jedwabie trochę więcej przezroczyste.
Są przezroczyste! Kostryń dawno już nie widział tak swej żony. Od szybkiego przebiegu wysokiej postaci cieniutki jedwab przylgnął szczelnie do ciała oznaczając wyraźnie kształty.
— Nie pozwolę — błagała Kostryniowa — na żadne wizyty.
Wiedziała najdokładniej od Knote, co się święci w Osadzie. Tu w Zagłębiu, a specjalnie w Osadzie Górniczej. A przede wszystkim na „Erazmie“.
— Żadnych intryg, żadnej gry politycznej czy jak sobie to tam nazywacie, żadnych Mieniewskich, młodych, czy starych. Jedno jest do zrobienia i ja to zrobię, i wszystko wyjaśnię! Jako twoja żona, zarazem matka Zuzy: porozumieć się z Coeurem! Poczciwie i po prostu. Wyjaśnić wszystko.
Dyrektor spojrzał mimo woli, czy żona nie klęczy na twardym i nie odciska sobie kolan. Byłoby rzeczywiście szkoda tych pięknych kolan.
Źrenice pani Stanisławy rozszerzyły się tchnąc wilgotną, promienną jasnością. — Błagam cię, zaufaj mi, zaufaj memu taktowi.
Czerwone spojrzenie dyrektora zaciemniło się. Przez żyłkowane białka przeleciał mętny brud. Kostryń ścisnął żonę za ramiona, podniósł, popchnął i rzucił na pościel. Zaszumiało mu w uszach rozkoszą wielką, gwałtowną, jak kiedy bił Knote w kancelarii Huty.
Szamotali się w niebieskim świetle stylowej sypialni, aż nagle: — Poniewierasz mnie — jęknęła pani Stanisława.
— A poniewieram, poniewieram, poniewieram — odpowiadał cichutko — poniewieram.
Już dawno go nie było a jeszcze uparty szept mężowskiego głosu szeleścił Stanisławie w uszach.
Cały następny ranek przepłakała w swym ulubionym miejscu, w salonie, za parawanem z pierścionków od cygar. Cóż teraz pozostaje? Usuwać się, nie wchodzić już nikomu w drogę. Poza porami jedzenia starała się nie bywać w domu. Czyż mało było pracy w bibliotece?! Pracy i ukochanej samotności!
Tu, w bibliotece, rano, w ciszy czarnych, płóciennych tomików, ustawionych wysoko aż pod sufit, powzięła decyzję: rozmówienia się z Coeurem.
Przygotowała sobie nawet w tym celu kilka powieści ukochanego pisarza, chociaż; też Francuza — Pawła Bourgeta. Dla nabycia, czy choćby tylko odświeżenia sobie pewnych płynniejszych zwrotów konwersacji francuskiej.
Z ściśniętym gardłem czytała głośno tom Bourgeta w nadziei, że napotka tam wreszcie jakąś odpowiednią rozmówkę. Najgorsze, że rozmowę z Coeurem trzeba uzyskać przed ewentualnymi zaburzeniami na „Erazmie“.
Napisać list, bilecik, to będzie najprościej.
Miała już napisane trzy takie bileciki na brudno. Z błędami. Zuza mogłaby to z1 łatwością poprawić, tyle obcuje z Coeurem. Nie: pani Stanisława nie umiała już spokojnie myśleć o Zuzie. Po ostatniej rozmowie z córką?
Musiało już być coś osobliwego w atmosferze Zagłębia, co ciężyło na wszystkich ludziach, rzeczach, stosunkach wzajemnych i sprawach...
Gdy wieczorem pani Stanisława spotkała Zuzę w salonie, ze wstydem, lękiem powiedziała córce, co dyktował macierzyński obowiązek.
— Ty wiesz, Zuziu, że się do niczego nie mieszam. Choć chcecie potem zawsze, bym za wszystko odpowiadała. Nie mieszam się już dziś zupełnie do spraw ojca. To jednak muszę ci powiedzie z racji owego pomysłu tych jakichś pólek doświadczalnych, froterki, czy też prób, czy bo ja wiem? Muszę cię ostrzec. Młody pan Mieniewski, który tu był już u nas kiedyś na kolacji, nie jest właściwie, jak przekonaliśmy się, człowiekiem z towarzystwa.
— Jak to nie jest?
— Nie jest z naszego towarzystwa. — Pani Stanisława zarumieniła się. — Ma stosunek ze zwykłą, prostą dziewczyną kopalnianą.
Pani Stanisława nie skończyła jeszcze zdania, gdy Zuza jęła krzyczeć.
— Czyście powariowali? Wszyscy mnie ostrzegacie, mama, ojciec. Czy ma to być reklamą dla chłopca? Idiotyzm!
Taki właśnie idiotyzm uczepi się człowieka! Od pierwszej chwili, zaraz podczas rozmowy z ojcem, zapamiętała Zuza doskonale imię i nazwisko tej donny pana Tadeusza Mieniewskiego: Eleonora Duś.
Gdy spotkali się później z synem leadera w buduarku na herbatce, nazwisko to — Eleonora Duś — nie przestawało brzmieć w uszach Kostryniównej. Tak natarczywie, iż w pewnej chwili, bez żadnego powodu, omal nie powiedziała głośno przed siebie, w gładziutką głębię lustra, odbijającego postacie jej i Tadeusza pochylone nad stolikiem z herbatą:
— Eleonora Duś.
Oczywiście, Zuza opanowała się. Za dużo niesmaku rodziły te zestawienia. Znała przecież tych ludzi, tę rozmaitą biedotę, hutników, robotników, górniczki„ Jak można było w ogóle zejść tak nisko! Brud, pot, brak wszelkich warunków higienicznych, choćby tylko techniczna praktyka takiego stosunku...
Kostryniówna zatrzymała się przed otwartą szafą swego buduarku. Wyciągnęła stamtąd powoli drelich służącowski, przeprany, używany zazwyczaj przez donajętego frotera. Komplet w biało-niebieskie paski.
Tadeusz wyciągnął po to rękę. Ale Zuzanna nie oddała mu drelichów od razu. Cóż to ją zatrzymało? Właściwie nic, a może tylko pospolita zazdrość, że są ludzie, którym jest wszystko jedno, czy drelich, frak, czy manikura, czy ręka wyślizgana od łopaty.
Tadeusz uśmiechnął się uprzejmie.
— Wolałabym — rzekła poważnie — żeby się pan tak nie uśmiechał. Bo pan się śmieje jak człowiek, którego tutaj nic nie obchodzi.
— A cóż ma mnie obchodzić specjalnie tutaj?
Chciała mu odpowiedzieć trafnie i złośliwie, a rzekła tylko: — Może pan ima rację.
Przebrał się w ów komplet w łazience i tak już pił herbatę w fagasowskich drelichach na pistacjowej kanapce.
W mniemaniu, że Zuzanna szczerze zajmuje się sportem, mógł dzięki takiemu kostiumowi z łatwością pokazać odpowiednie partie mięśni, wyrobione odpowiednimi ćwiczeniami.
Niezmiernie charakterystyczną gulę przy łokciu od tennisa; różnicę między łydką prawą i lewą od gry w piłkę nożną; długie, muskuły na piersiach i plecach od fechtunku. Zuza przypatrywała się tym pokazom nie bez niesmaku. Młodzieniec „uwydatniał się“ jakby na sprzedaż. Gdyby były targi na niewolników czy coś takiego, to kto wie? Na takim targu mógłby bezsprzecznie uzyskać wysoką cenę. Zdziwiło Zuzę, że w danej chwili istotnie patrzy na Mieniewskiego, jakby go mogła nabyć dla siebie. Zmarszczyła nagle brwi wobec cynicznej myśli: gdyby chciała, kazałaby Coeurowi dać żądaną kwotę i kupiłaby sobie takiego Tadeusza Mieniewskiego.
— I cóż pan sobie teraz u nas wyrobi? — spytała podkurczając stopy pod siebie.
— Powiem pani, aż doprowadzę kwadraty posadzki do takiego połysku, że będę się mógł w nich przejrzeć.
Kwadratów owych było ośm, w ośmiu różnych tonach zaprawy: cytryna, heban, orzech, mahoń, limba, cedr, palisander i gruszka.
Kiedy na drugi dzień, po południu, mimo iż znowu ciemnawo było, przejrzał się Tadeusz w swych kwadratach, odpowiedział Zuzannie, co sobie tu wyrobi.
— Wyrobię sobie, proszę pani, może trochę wolności. Gdy kłóciłem się o to z moim starym, nazywałem nowy pomysł wynalazków ucieczką. Sam wynalazek jest głupi, ale dlaczego rzeczy mądre wynosić nad głupie. Nic do takich nieszczęść nie prowadzi, jak właśnie rzeczy mądre. Mówiliśmy już o tym przecie. Na przykład praca?
Sapał ciężko trąc dawnymi szczotkami od konia, jeszcze z wojny światowej — barwne i coraz bardziej lśniące kwadraty posadzki.
Zuza przypatrywała się dziś tej robocie z uczuciem ulgi i jakiegoś przewrotnego dosytu. Tadeusz pracował szybko, zgrabnie, co sprawiało Zuzannie fizyczną nieomal przyjemność. Im prędzej wykona swą robotę, tym prędzej zostanie ośmieszony... I to jak! Więc trzeba się teraz bawić tym widokiem, bo to wiecznie trwać nie będzie i skończy się wkrótce. Otóż to!
— Ja to ujmuję, proszę pani, po swojemu. Z amerykańską dosłownością. Proszę wziąć dla przykładu chociażby tych dwóch naszych starych: jakież to mądre rzeczy wyczyniają?! I co? I nienawidzą się z tego powodu. A czy im tu brak czego? Wszystkiego mają w bród! Od starych naszych idzie to kolejką, i na dół. W całym Zagłębiu ma pani to samo. Dobra, majątku, bogactwa wytwarza się tu do cholery! I wszyscy tutaj właśnie chodzą głodni, nieszczęśliwi. Moja teoria buddystycznych trzech minut, to jest spojrzenia na rzeczy w oderwaniu się od własnych namiętności, święcić by mogła tutaj niebywałe triumfy. Włącznie do pani!
— A cóż pan o mnie wie? Nic pan nie wie. Nikt o mnie nie wie. — Czy żeby mu zaimponować, czy aby okłamywać siebie samą, zaczęła „gęsto“ mówić o sobie. Że się nudzi i to jest jej zasadniczym zajęciem. Zresztą nikomu nie wierzy. Ludzie nic ją nie obchodzą. Z przyjemnością pomiata ludźmi. A kiedy odechce się jej wszystkiego, bo wygląda to wszystko wspaniale, ale w gruncie rzeczy... Otóż kiedy odechce się jej wszystkiego, zabije się, zastrzeli.
— Tak, drogi panie. — Po cóż ta ironia z „drogim panem“. Nigdy nie myślała o samobójstwie. Raz, drugi, kiedyś tam z początku, kiedy wracała od Coeura. Bo przecież poszła do tego Coeura nie dla Coeura, a tylko żeby się nazywało, że Zuza Kostryniówna może w Osadzie Górniczej wszystko, co chce. Później dopiero wynikły z tego praktyczne korzyści. Dopiero z powodu tych praktycznych korzyści myślała o samobójstwie: przez niechęć do samej siebie.
Zawstydziło teraz Zuzannę, że się tym chwali, a nie wspomina właściwej przyczyny.
— O samobójstwie myślą wszystkie panny — odpowiedział Tadeusz, zasapany nad podłogą. — Myślą, że to efektowne bardzo. Ale truposz widziany z bliska....
— Czy pan był w wojsku?
Wstał, ujął się szczotkami, do rąk przyczepionymi, pod boki i wykrzyknął zgorszony:
— A to dobre? Porucznikiem artylerii. Służyłem od prostego żołnierza. Czy pani ma pojęcie, jak ja strzelam?! Też bardzo piękny sport.
Przechyliła się poprzez oparcie pistacjowej kanapki i wydobywszy z toalety podała Mieniewskiemu mały, pięknie niklowany browning, ze słowami: — Ja też strzelam.
Wziął broń z jej ręki i wymierzył niby w głowę.
— Nabity, panie!
— Ale zabezpieczony, widziałem przecież. — Uśmiechnął się odrzucając browning na kanapkę.
— Więc był pan porucznikiem artylerii?
— Ma się rozumieć. Co mi tam zresztą teraz wojna! Moje pólka świecą się już — zniecierpliwił się — niech pani patrzy! Zaprawa: doskonały wynalazek obliczony na najważniejszą dziedzinę w życiu naszym, dziedzinę nóg. Tańczenie — stosunek nóg do posadzki; chodzenie, posuwanie się. Ułatwienia w dziedzinie nóg. Rzecz nieszkodliwa. Ale jeżeli się uda, to dla mnie odskocznia w świat. My to sprzedamy, niech się tam pani stary potem z moim za łby biorą, sprzedamy, skoczymy sobie w świat i od dziś za pół roku, lub za rok!
Śmiał się wesoło aż piękny z tej nadziei.
— Kto my? Panie Tadeuszu?
— Jak to kto? No1 więc ja. Ja, oczywiście, ma pani rację. Poza tym mój brat, Stanisław. To on znalazł proporcję dla tych maści. Ja, mój brat —
Krew uderzyła Zuzannie do głowy, szum wypełnił uszy. Myślała z gorącą złością o rodzicach, o ojcu, matce, którzy niepotrzebnie, nie wiadomo po co, powtarzali tyle razy, przypominali jej o tej jakiejś „jego“ górniczce. Pogrążona w nagłej niechęci, nie słysząc już co mówi, wyskandowała równiutko: — Pan, pański brat, Stanisław, panna Eleonora Duś. —
— O — westchnął Tadeusz. Gdybyż był odpowiedział brutalnie! Ale nie. Westchnął, odszedł od swych kwadratów i spojrzał jak człowiek obudzony nagle ze snu. Zdumienie, jakie dojrzała w oczach Tadeusza, zabolało Zuzannę, niczym obelga.
Kostryniówna zerwawszy się z kanapy posuwistym krokiem przejechała się przez kwadraty pólek doświadczalnych zamazując podeszwami czyste kolory zaprawy.
— Co to znaczy? Czy pani oszalała?! — Suchy ślizg podeszew Zuzy lepiących się uparcie do podłogi zmieszał się ze słowami Tadeusza.
— Moim kosztem nikt stąd w świat nie pojedzie — krzyknęła Zuza lepiąc się wciąż do podłogi.
— A cóż tu panią ma kosztować? Cóż to za idiotyzm?!
— Moim! kosztem... — Odebrało Zuzannie głos niesamowite zdumienie. Dlaczegóż to wymawiała koszta? Żadnych nie ponosiła. Dlaczegóż to nie miał Mieniewski z kim chciał w świat jechać? Mlaskając podeszwami po różnobarwnych pólkach Zaprawy wy ciągała przed siebie ręce dla utrzymania równowagi. Komizm żałosny: mogło się było przecież zdać w tej chwili Tadeuszowi, iż Zuza, mimo że wymyśla, wyciąga do niego ręce?!...
Przyskoczył do niej na wyślizgane kwadraty. Był w filcowych służącowskich pantoflach. Zuza, w obuwiu na wysokich obcasach, czuła się na danym terenie o wiele niepewniej.
— Dlaczego mi to pani niszczy? Co to panią obchodzi? Skądże to bezmyślne brutalstwo? — Tak mówił usiłując zepchnąć ją z pólek Zaprawy, uniesiony już gniewem osobliwym, gniewem Mieniewskich, który nie oślepiając czyni człowieka zręczniejszym tylko i jadowitszym.
Ta wyższa zręczność, jakby taktyka ruchu, sprowokowała Kostryniównę. Umiała trzymać na wodzy takie straszliwe zwierzę, jak Coeur, a tu chcąc uderzyć Tadeusza w pierś widną spomiędzy rozchełstanych drelichów trafiła w skroń. Znalazła się natychmiast jak gdyby w dociśniętych zupełnie pasach, w szczelnych chwytach Tadeusza.
Ściskał, puszczał, znów chwytał, potrząsał ją, niczym zwierzęciem. Tak to czynił bezwzględnie! Na koniec przeprowadził ją siłą ku pistacjowej kanapce chcąc tu rzucić. Ale Zuzanna trzymała go za ramiona mocnym uchwytem paznogci. Dyszeli szybko, gorąco, twarzą w twarz, wpatrzeni w siebie gniewnie.
— Lala wypieszczona, burżujka, rozwydrzone pannisko — syczał Tadeusz.
— Dzikus, towarzysz spod ciemnej gwiazdy, apostoł — chrypiała Zuza.
Jak zawsze, wszędzie w Zagłębiu, gdy się spotkają ludzie oko w oko, zaraz ich musi zalać nienawistna jucha, którą potem działacze wiecowi nazywają nienawiścią klasową: że ja z tej strony, a ty z tamtej, przeklętej. Z czego po kilku słowach kłótni wynika, że obie strony są przeklęte. Zaraz ten zgryz, i wyrzut, i pogarda, i wywód z ojca na syna, z ojca na córkę, z pokolenia na pokolenie, wywód upadku, świństwa, czy podłości.
— Twój ojciec to wiadomo!
— A twój, jeszcze lepiej wiadomo!
Lecz dłonie Zuzy chwytając ramiona Tadeusza, uderzając w pierś pana porucznika artylerii z wojny światowej, lgnęły do piersi, ramion, że odrywała je z coraz boleśniejszym wysiłkiem. Gdybyż to Coeur tak jej wymyślał, zastrzeliłaby tym samym browningiem niklowym w jednej chwili.
Przerażenie, olśnienie! Pamięć o Coeurze rozwiała się w uniesieniu gwałtownym a lekkim, aż zawrotnym. Wszystkie tamte szczegóły, okoliczności, wątpliwe, półdziewicze spłynęły w nicość. W jednej sekundzie, w jednym błysku sekundy zdjęło Zuzę uczucie niepomiernego smutku. Więcej jeszcze! Doznanie nieprzemierzonej ciszy. W ciszy tej wszystko dokładnie czując, widząc, postrzegając nawet rozmazane pólka Zaprawy, błysk niklowanego browninga pod komodą, odrzuciła ręce tego człowieka i przerażona, że to czyni, w rytm potężnych jęków sąsiedniej huty, pociągnęła Tadeusza za sobą.
Dyszał gniewem, gorącem długiego zmagania się. Te drelichy, fagasowskie drelichy! Tętniły już tylko głuchym stukaniem serca. Biało niebieskie pasy nad którymi unosiła się twarz Mieniewskiego, twarz drapieżnego ptaka, z oczyma pełnymi rozżarzonego zdumienia. Twarz tej szalonej, jedynej, straszliwej i cudownej sekundy...
Ileż potem kłopotliwych szczegółów chwili? Teraz dopiero skoczył Tadeusz, aby drzwi na klucz zamknąć. I musieli się ogarnąć i jakoś oklepać poduszki na pistacjowej kanapce. Pozbierał końskie, pamiątkowe szczotki wielkiej wojny. Kostryniówna wypchnęła go do łazienki, by się przebrał, a sama podeszła ku lustru.
Sprzed lustra odskoczyła ku oknu. Za oknem ściana huty, hucząca nieustannie.
Czy Coeur pozna teraz, co się stało?... Jak gdyby miała jakieś obowiązki wierności wobec takiego dyrektora, który... Jak gdyby miała jakieś obowiązki „czystości“ wobec takiego Mieniewskiego, który —
Wrócił z łazienki już ubrany w cywila z drelichami biało-niebieskimi na ramieniu. Uśmiechał się żałośnie. — Nie wiedziałem — rzekł — bo skądże? Czy pani wie? Właściwie nie-do-wiary! Musiałem zapierać te szmaty w łazience. Któż mógł wiedzieć, że, no! że wianek niewinności! — Z pasją cisnął drelichowe spodnie na podłogę. Ani chciał, ani szukał i stało się, że aż niewinność! Lenora ze śmietnika, a tu te cuda! Tak? Nie szukał cudów, ale zaparł się biednej Lenorki. Chodziło przecież o głupstwo, o forsę, wynalazek, Zaprawę, — masz zaprawę!
— Odnoszę wrażenie — rzekła Zuzanna — jakby mnie zgwałcił mój własny służący.
— Nie zgwałcił i nie żaden służący. A jeżeli by nawet służący, to co? Wam się to pewno wydaje bardzo ważne, ale my, mężczyźni? Ktoś kiedyś musi zawsze w życiu zaczynać i to jest ważne, może nawet święte, ale tylko z punktu widzenia otworzonej butelki.
Zuza żachnęła się, Tadeusz podszedł do niej jakimś nowym, cierpliwym krokiem ufności i przyjaźni. — Powinienbym cię przeprosić — mówił — ale byłoby to zanadto idiotyczne. Nie przepraszam, a tylko ze względu na pewną obiektywność, o! jakichś kilku chwil rzetelnego osądu, ja to nazywam trzech buddystycznych minut —
Trzymał ją za ręce, lecz wysunęła ręce z jego dłoni. Chciał ją po koleżeńsku ująć za ramiona, lecz Zuza odsunęła go.
— Lepiej już nie mów nic — westchnęła. Po czym jakby machinalnie objęła go za szyję. I tak trwali jedno przy drugim, złączeni niespodziewanym smutkiem, chyba większym, niż go ogarnąć mogli. Zawstydzeni serdecznie: on, że tu trwa przy niej, jakby chciał dodać otuchy, a jakże jej pomoże? I nie potrafi, i nie zechce wcale. Zuza, że spadła mu tak jakoś w poprzek drogi, a nigdy z tego nie będzie szczęścia, nigdy.
Płaksiwa myśl o szczęściu uratowała Zuzę od łez. Jeszcze by tego tylko brakowało!
— Czy odprowadzi mnie pan do biblioteki, na Trzeciego Maja, do Biblioteki Staszica?
Wyszli z buduarku uśmiechając się nieszczerym kawalerskim rezonem. Ubrali się w narzutki w przedpokoju. Zuza zła była, że mówi niepotrzebnie, jakby do siebie, czy do Mieniewskiego, czy do nikogo, więc do kogo?! Że wyraża zdawkowymi słowami co właśnie czynią teraz: — o, palto, moja czapka, dziękuję, słyszy pan, jaki deszcz — a tak, kalosze — no, już idziemy. — Lecz krzątała się drepcząc w miejscu, czekając jeszcze....
Chyba na ten łapczywy pośpiech, z którym Tadeusz majstrował przy drzwiach, by się stąd wydostać jak najprędzej. Gdy zstępowali po schodach, wyłożonych czerwonym dywanem, uprzytomniła sobie wyraźnie: chce się wydostać jak najprędzej i wracać, wracać do swej Lenory Duś. Tak zrozumiała to Zuzanna objęta nagłym dreszczem.
Wyszli.
Ulica była prawie pusta. Ze wszystkich nor, rozpadlin, spomiędzy kamieni, spomiędzy drutów kolczastych wielkiego muru huty „Katarzyny“, zewsząd pluskał zimny ulewny deszcz.
— Nie wiem tylko — spytał nagle Tadeusz brnąc ofiarnie przez wodę — dlaczego, ostatecznie, zamazała pani te moje biedne pólka doświadczalne?
— Tego pan nie wie?
Nie mogła mu w tej chwili odpowiedzieć: musieli w bok uskoczyć. Z przecznicy, którą właśnie mijali, wybiegły zda się bezgłośnie cztery krowy.
Zmoczone, jakby zdziwione niepomiernie rozejrzały się w lewo, w prawo i wzdłuż Alei Trzeciego Maja, aż sinej od deszczu.
Za pierwszymi czterema ośm, dziewięć i dziesięć, cała trzoda spłoszonych krów, które poganiali starzy brodaci Żydzi w szarych worach na głowie.
Tadeusz znalazł się z Zuzą niespodziewanie w gęstej, stłoczonej trzodzie, pędzącej przez deszcz naprzód.
Szli we dwoje, dość blisko przytuleni pod jedną parasolką, raz po raz potrącani przez rozbiegane sztuki, raz po raz wstrząsani odgłosem kijów, batów, walących po mokrej skórze zwierząt.
— Zepsułam panu te pańskie pólka — wołała Zuza — aby pana ocalić od kompromitacji. Od skandalu, od wstrętnej kompromitacji, może nawet od tak zwanej hańby. Gdyż miał pan — Krzycząc głośno wśród zamętu trzody, przedstawiła mu pokrótce projekt ojca.
— Miał pan publicznie froterować w Radzie Kopalń i Hut, jak błazen czy też fagas! — Odepchnęła go od siebie i już rozdzieliły ich nadbiegające znowu krowy o zgiętych grzbietach, śliskich od metalowego połysku ulewy.
— Jak błazen, błazen — — krzyczała Zuza poprzez śpieszny kłus racic.
Tadeusz wyciągnął ku niej ręce, zawołał: — Ależ nigdy w życiu. — Nie odwróciła się już więcej.
— Jak błazen czy też fagas — powtarzała jeszcze ha ciemnych schodach biblioteki Staszica.
Z słowami tymi wpadła, przez pusty przedpokój, do wypożyczalni.
Pani Stanisława zerwała się znad biurka, na którym udało się jej wreszcie wystylizować francuski list do Coeura: po sprawdzeniu każdego słowa i czasu, i trybu w obu Laroussach i w gramatyce.
— Co ci jest, moje dziecko, ależ co to, kochanie, co to?!
Zuza upadła na krzesło. Zdejmując rękawiczki rzekła po długiej chwili:
— Zmokłam! Każesz mi tu przychodzić, a przez miasto znów pędzą krowy! Tyle żywego mięsa, i tak je biją, walą!
Pani Stanisława uśmiechnęła się wyrozumiale:

— Nic na to nie możemy zaradzić. Wiesz przecie, że dwa razy na tydzień pędzą przez miasto krowy do uboju.
.
3.
DOBRY HUMOR ŻYCIA.

Tadeusz zatrzymał się na schodach biblioteki Staszica, pośród stęchłych wilgotnych ciemności w połowie pierwszego piętra. Nie biegł za Zuzą dalej. Oczekiwał na coś w ciemności: odliczał, skreślał wszystko, zdziałane do niedawna.
Odliczyło się to wszystko z amerykańską dosłownością: King of England, Zaprawa, wynalazki — smutna, dręcząca głupota! Blaszane pudełka w nyży na oknie u Knote, długi spór z ojcem pod Marksem murarskiej sali Domu Ludowego, wizyta u Kostrynia, projekty, sto dolarów, kwitek na owych sto dolarów.
Wszystko to miało w końcu doprowadzić do froterki publicznej. Wszystko razem i wszyscy ludzie tutejsi: kupa śmieci, pod ścianą żółtych groźnych kamieniołomów.
Zbiegł parę stopni w dół, przekonany dowodnie, że nie ma i nie może być żadnej ucieczki z tamtego świata ojców, leaderów i Kostryniów.
Do matki? Amfilada stęchłych pięciu pokoi i wieczysta historia o cierpkiej bezwzględności ojca. Do ojca? Geologia, pelargonia, pamiętnik i wszelakie podpórki. A tu szuję zrobiliby z człowieka.
Zszedł na sam koniec schodów, do sieni, przed niedomknięte drzwi, by w sinym blasku ulewy zobaczyć, która też może być godzina? Za siedm minut ósma. Widać przecie wskazówki, wyraźnie, z amerykańską dosłownością.
Patrząc na słaby połysk cyferblatu zegarka wiei dział już co zrobi. Że nie wróci. Przypomniało mu się, jak płakali razem z Lenorką w samolocie.
Nie wróci, już nie wróci!
Ruszył co prędzej Aleją Trzeciego Maja, ulicą Przemysłową, mimo Rady Kopalń i Hut, i dalej wyboistą ulicą Miedzianą w stronę bocznego wejścia do kopalni.
Przystanął pod okapem murku: widać stąd było we mgle deszczowej twarde światła kopalni, dalej pole rozmiękłe i w zećmionym poblasku, po drugiej stronie „Erazma“, jakoby skałę wyniosłą, rozległą, czerwoną, wielki kościół Osady Górniczej.
Pod okapem owym szczękając zębami z nagłego zimna szybkiej, cierpkiej radości układał Tadeusz w pamięci list do brata:
Stanisławie — tytułować samym imieniem. — Za przeprowadzenie naszych wynalazków musiałbym zapłacić zbyt drogo. Całym dobrym humorem mego życia — Staraj się przeniknąć i zgłębić określenie: dobry humor życia. Wracając tedy do teorii buddystycznych trzech minut, stwierdzam: wolę być błotem na drodze, niż pyskiem, na który leci to błoto.
Taki list. Podpisać imieniem i nazwiskiem.
Powtórzywszy sobie te słowa kilka razy w pamięci pobiegł ulicą Miedzianą na kopalnię. Wedle ustanowionego porządku musiał minąć portiernię. Drewnianą budę, z judaszowym okienkiem w połatanych drzwiach.
Drzwi owe popchnął śpiesznie i byłoby się może nieszczęście przydarzyło z piecykiem żelaznym do czerwoności rozpalonym w portierni, gdyby nie zimna krew portiera Supernaka.
Tadeusz wbiegł i chciał dążyć dalej, jak to czynił za dnia. Supernak nie poznając, kto idzie, z wiadomego obowiązku kopalnianego chwycił przybysza, by obrewidować a przynajmniej obmacać.
Szczepili się, byliby piecyk wywalili w szamotaniu i może nieszczęścia narobili, gdyby młody Mieniewski w porę nie odskoczył.
Oskoczył z nagłego przerażenia: czy to ów uścisk starych kości i kikutów, czy też w rudym świetle piecyka twarz portiera, jako twarz śmierci, potwornej, zarośniętej brudną siwizną.
— No i co? — siepnął się Tadeusz zapalczywie. — Tak mnie wita kopalnia?
— Wszystkich zawsze portier wita pierwszy na kopalni.
— Wszystkich musi obmacać?
— He, taka służba.
Przewiedziawszy się od Supernaka, że Duś jest na nadszybiu, poszedł tam prosto Tadeusz, pełen bolesnych przeczuć.
Ale to tak jest w życiu: chociaż bolesne, cieszyły go przeczucia owe, domagając się męstwa.
Całe nadszybie dygotało każdą łatą żelastwa, każdym gwoździem, wszystką rdzą, wszystkim smarem — całą głośną wymową spiesznego wydobycia. Tadeusz skoczył żelaznymi schodami na poziom drugi nadszybia, gdzie wyjeżdżały windy, oddające wagoniki z węglem.
Widno tu było jak w dzień, lecz w dzień sztywny, umarły, ustanowiony w świetle elektrycznym, nie w słońcu. Wózki drygały raz po raz z klatek windy.
W pierwszej chwili nie dostrzegł Tadeusz Dusia, jeno wybałuszone twarze rzutkich ludzi „od śtosa“, którzy piersiami i ramionami, mało powiedzieć popychali te wózki! Trzeba powiedzieć, bodli.
Na koniec okazał się Duś ze swoją twarzą miedzianą groszowego pieniądza, którą blask elektryczny raz po raz oblewał i jakoby oddalał.
Dozorca podniósł się z ławki, ustawionej obok krat szybu. Coś zawrzasnął, bo w huku ludzie inaczej słyszeć się nie mogli, machnął ciemnym toporkiem przez białe usztywnione światło i poszedł za wózkami w szklanny korytarz sortowni.
Wtedy dopiero Tadeusz przyskoczył do Dusia i krzyknął prosto w węglem zaczernione ucho:
— Jak chcesz, to chodź dziś ze mną na kolację! — Jaka to jest kolacja? — odkrzyknął Duś. W oczy rozmówcy nie mógł patrzeć. Tu palce, a tu słuch, a tu dźwięki i hebry, a tu kraty, a tu sygnały, a tu trzymając się za rundajs żelazny już zwisa nad przepaścią szybu, a tu wyjeżdża klatka.
Tadeusz wrzasnął: — Jaka kolacja? Taka. — I siadł na owej ławce przy kratach. Ukołysany żelaznym pośpiechem a wpatrzony wysoko między dziury wieży wyciągowej, gdzie spośród kół linowych, elektryczną lampą dosadnie oświetlonych, widać już było niebo i krople deszczu przez światło spadające.
Nastała przerwa w pracy. Coś tam gdzieś nie odbili, czy wózków nie starczyło na dole, czy w porę nie podwieźli, albo z kwerszlagu nie zabrali, czy co? Szyb westchnął niebiesko-siną ciszą, która zleciała w dół, aż do żompienia.
Duś przełknął kołeczkiem na tablicy, ponad kratami szybu, ilość wózków wydobytych, na ścianie zaś wypisał kredą pauzę w robocie.
Teraz dopiero nie obcierając nawet potu usiadł blisko na ławce.
Tadeusz objął go niespodzianie przez mokre, dymiące jeszcze plecy. — Pójdziemy na kolację, gdyż mam do pogadania z tobą.
— O czym?
— O różnych sprawach. Po pierwsze zaś, to wiesz. Że żyję z twoją siostrą — szepnął Tadeusz. Dech mu uniosło i łzy mało nie bryznęły z oczu.
— No, to co?
— No, to to. Więc mówię ci tu, jak do brata.
Duś na to: — Każdy żyje z kim chce, a co ma brat do tego!
Nie natrafili na żadną zgodę w swoich słowach. Nie starali się o to.
Ale ich razem zatrzymało co innego: i młodość, i zawziętość. Że jeden zwycięży drugiego. Każdy myśli, że on.
Po trzeciej zmianie wyruszyli. — Co będziesz wracał na Błotną, u Cieplika ręce przemyjesz. — Tadeusz w swoim raglanie doskonałym, Duś w kopalnianych łachudrach i w paletku jesiennym, nader starym.
Do Cieplika. Bo gdzie? Więc tu. Więc w której salce, w pierwszej, drugiej, czy jak? W drugiej! A zwłaszcza w kącie, doskonałe miejsce, tym bardziej, że przy piecu.
Nie zastali za bardzo licznych gości. Profesorzy ze Szkoły Sztygarów kipieli nad szachami, w drugim kącie Falkiewicz senny, chmurny. Na środku siedział pan sekretarz Koza, kostkę świńską z kotleta wysysał i gwizdał z niej piskliwie, jak z fletu.
Zamówili jedzenie. Zjawiły się wódeczki jasne, ciemne a potem piwko.
Duś jadł ponuro, choć skromnie i cicho, jakby z przezwyciężeniem samego siebie. Ręce mu się rwały do jadła, ale oczami skromnie jadła tego unikał. Gdy już nasycił się i popił, uśmiechnął się niewinnie i spytał: — Jakie to będą plany?
Cóż tu powiedzą słowa? Nic. Ale wpatrzyli się w siebie do ostatnich gruntów sumienia.
— Wiesz — złapał Tadek Dusia za szyję pijackim półobrotem. — Wiesz, co ci powiem: że wszystko rzucam i przystaję do pracy robotniczej, prostej. Chcę na kopalni. — Zahuśtała mu się raz jeszcze we wspomnieniu pistacjowa kanapka ze wszystkimi cudami panieńskiej niewinności. Zuzanna, aż dziwna, tak ponętna, teraz obca, perfumowane bóstwo na pistacjowym gnoju.
— Prezent burżujski i wielka pańska laska — warknął Duś.
Nie mogli więcej mówić, gdyż Koza nasunął się na nich, zgrzany i uniżony, i taki już, już taki, że aż mdliło. Z głupimi uśmiechami, w których oszustwo kryło się, jak w zawiasach.
Wtedy Duś: — Ty Koza idź stąd wont! Gdyż tu bracia gadają. A wiesz co to jest bracia? Ze co jest wypowiedziane, będzie zrobione zawsze. A nigdy zaś skłamane. Koza wont!
Upił się Duś, czy nie, gdyż truli na potęgę.
— Zapiszże sobie Koza do swego szpiegostwa, żeśmy się pochamrali. Poradź się o to Drążka. — Z tym wyszli. Powiedli się wspólnie żeberkami „Erazma“, przez ciemności uśniętego miasteczka i żelatynowe błyski ciemnych okien biurowych aż ku stacji.
— No, i co? Przystajesz do tej pracy, że niby prowokacja ze strony panów socjalistów i różnych innych leaderów została przedsięwzięta? — Widzisz, Duś, bardzo mi się chce, żebyś tak znów nie gadał.
— No więc co? — Miedzianą twarz Dusia oblał rumieniec — więc niby garniesz się do nas, do komuny? Do naszej partii?
— Rozstrzelam, psia krew, tę waszą partię. Masz! — Tadeusz zwlókł z siebie raglan i okryć nim pragnął Dusia na środku zabłoconego chodnika. — Żeby ci ciepło było i dobrze. Ą partię twoją haubicami rozstrzelam. Tu znów, blisko cynkowni, gdyż owe żeberko erazmowskie, po nocy, miast prowadzić na stację, zaprowadziło skosem przed cynkownię, naprzeciw sinych i śmiertelnych oparów tej mordowni, wyzwoliła się z Dusia ważna przemowa: w świat cały wyjść z człowiekiem tutejszym z tego grobu za życia, aby się stał ów człowiek żołnierzem armii świata!
Do tego przyszli, co ich zderzało i rozbijało zawsze: gdzie żołnierz, tam ojczyzna, gdzie ojczyzna, tam krew!!
Duś z krzykiem entuzjastycznych piersi: — Dla mnie nie ma ojczyzny, czyli że jedna jest, świat cały.
Tadeusz: — A dla mnie, jak ojczyzna, to wszelka, tysiąc różnych na świecie, o każdą własną każdy musi bliźniego swego strzelać. — Ja też, byś wiedział, o swoją każdego zamorduję!!
Spiętrzyły się nad nimi i czy z oparu pijaństwa, czy też z nocy, czy z wichru, czy tylko z śmierdzącego sapania mufli cynkownianych, czy z cieni wiatrem pędzonych? Wydźwignęły się owe dwa wielkie strachy człowieczeństwa, Rewolucja popod rękę z Ojczyzną...
— Ja tak — wygrażał Tadeusz — a ty zawsze mi w końcu ustąpisz. Zdychać będziesz, cholero, od ran i od stargania, ale siostra twoja za mną pójdzie, żołnierzem przy szabli. A ty na moje ojczyźniane zaklęcie zawsze w końcu zapłaczesz i ustąpisz. Bo ja tu jestem, zawsze o swoim czasie, a ty jesteś w teorii!
Duś na to — że przenigdy!
Tadeusz zaś, chwytając sygnalistę za szyję i obejmując przyjacielskim uściskiem: — To wtedy zginiesz, zginiesz z mojej ręki, choćbyś najlepszy był w worku mojej ojczyzny. To wtedy zginiesz z mojej ręki!
Z słowami tymi znaleźli się, dobrym pijackim trafem, na żelaznym wiadukcie nad stacją kolejową.
Świat stąd się okazywał groźny, zamglony i wszystkie światła kopalń pracujących jakby wodą obrzękłe, a zaś cynkownie, niby straszne tygrysy, w prążki czarne i żółte.
Tadeusz wyjął z kieszeni i okazał Dusiowi dolary, które otrzymał na wynalazek od Kostrynia. Owe dolary podarł na kawałeczki, na papierki najmniejsze i rzucił z wiatrem mówiąc: — Taki jest teraz mój wkład do całego tego interesu.
Nie domówił, gdy Duś rzucił mu się na szyję i wyznał, od czego wrogie obrzydzenie zdjęło Tadeusza: bowiem twarz Dusia miedziana i surowa przetopiła się w ogniu wyznania na twarzyczkę stroskanego chłopięcia.
— Ty sto dolarów, a ja swą miłość do kobiety poświęcam sprawie robotniczej. A ta kobieta z innym człowiekiem pójdzie!
Po cóż to było mówić? I komu? I na co się przydało? Lecz kiedyś w końcu trzeba rzecz taką powiedzieć i wszystko jedno komu! Gdyż zdało się Dusiowi, że cóż tu jakiś człowiek znaczy, jeden, drugi, czy trzeci i bliski, czy daleki, w obliczu idei robotniczej?!
Powrócili stąd, mocno upijaczeni pod dom zamieszkiwania Dusia, czyli Martyzelów, odnajmowany u byłego dozorcy.
Do izby Dusia weszli oknem, odtrąciwszy wątłe haczyki. Księżyc wyłonił się po deszczu na lewą stronę nieba. W księżycu tym zasiedli na wyrku sygnalisty, milczący, ukołysani znienacka szumem oddechów śpiącej obok rodziny robotniczej, to jest Martyzelów.
Co tu znów gadał Duś. — Tadeusz nie pamiętał. Była to znów ta sama na zestarzałym świecie, jedna i ta sama sprawa pracy i płacy, od której Tadeusz nie wiedział nawet, kiedy szczęśliwie zasnął. Na barłogu przy Dusiu.
Obudził Mieniewskiego mały, ciemnozielony kogutek z czerwonym grzebieniem na krzyczącej głowinie.
Kogutek ów piał w słońcu na śmietnisku małego podwórka. A tu, w drzwiach izby, właśnie naprzeciw okna i kogutka stała przecie Lenora! Odziana, jak niedawno na kopalni, w kaftan, z którego jagody piersi przeświecają, i w spódnicę powiewną, pod którą zapamiętane są na zawsze białe strzeliste nogi.
Jedność skoku, uchwytu, w którym znalazła się Lenorka przy łóżku Tadeusza! Objęli się i rozmawiają zaraz, obtoczeni rękami, ramionami i śmiechem.
On mówił jej, że teraz z nimi pozostanie, przy pracy. Do Warszawy nie wróci. Przy pracy górniczej z nią razem, tu z Lenorą. Tu w Osadzie, gdzie bądź.
Tego słowa wystarczy: przed jego dźwiękiem prostym, nieukładnym i przed znaczeniem jego wielce nieoznaczonym aż oczy zamykali ze szczęścia. Gdzie bądź! I drżeli. I chwytali się znowu za ręce. I mówili do siebie różne słowa, jeszcze inne, niż dotąd, wędrowne, nie znaczące, lecz ważne, które nigdy na niczym nie spoczęły.
A cóż to znów nowego za oknem? Za szybami przeleciały gołębie wiodąc malutkie cienie przez podłogę. A tu tymczasem z zamkniętymi oczami, z złączonymi ustami, z przeplecionymi ramionami, trwają we dwoje Tadeusz i Len ora za ramą białych drzwi!
Później zaś powiał przez nich strach cierpki i szalony o to szczęście, które innemu komuś nic nie znaczy, a tobie znaczy wszystko!
Potem radzić zaczęła Lenora.
Mocna, silna i gładka, osiadła w objęciach Tadeusza jak utoczony kamień.
Umilkli.
Trzymając Lenorkę na podołku ukazał jej Tadeusz zielonego kogutka.
Darł się na deszcz, czy co?
Słuchali, zapatrzeni w okno.
Cóż stąd widać? Stare gnaty płotu, a dalej kartoflisko rozkopane już! dawno, a dalej ściany piętrowego domku.
Wszystko razem jest szczęście!
Całą duszą przycichli. Przycichli, jakby już nigdy więcej słowa wyrzec nie mieli. Aż tu szum-bur od drzwi i drepty, czochrania i zamek sam odskoczył?! Więc kto tu znów pośpiesza?
Buruś, piesek kochany, który zawsze wyczuje swoją panią. Widział chyba jak biegła z „Erazma“ przez „Zielone“, słowami brata, Dusia Jana, oślepiona, że Tadeusz u niego dziś nocował. Widział Buruś te biegi, więc sam przyleciał świadczyć. Przyleciał tu za drużbę!
Gołębie srebrną zadrą, cieniem wilgotnym jeszcze raz przeminęły za szybami: Lenorą głowę schowała na piersiach Tadeusza i śmiechem radości, ze rozległo się wokół, jak źródło.
Ileż było pomiędzy nimi tych pierwszych dni? Niewiele, Czy też dużo? Mieli zaraz ogromne kłopoty i jakże je ominąć?
A to z przyjęciem na kopalnię, a to znów, żeby paszport wymyślić fałszywy, a to znów, żeby ludzie nie poznali, lecz kto tam kogo szukać będzie w kopalnianych zamętach?
Do tych spraw najzdatniejszy okazał się portier Supernak. Szedł przecie razem z Dusiem w sprawach organizacji.
Podali, wymyślili, wynaleźli paszport, oraz foto podobne. Duś rzekł — przypatrzysz się, porobisz i sam wszystko zrozumiesz.
Odbywało się tak dalece szczęśliwie, w czym niemało głowy Supernaka, że nawet do doktora nie wiedli Tadeusza, z pieczątką na ramieniu. Tak bowiem przyjmowali na „Erazma“, by w ludziach pieczętowanych podstawienia nie było i fałszerstwa.
Zamieszał się Tadeusz w erazmowskich górników gładko i bez śladu, z nazwiskiem Mieniuk.
Podczas gdy serce Lenory w ciemnym huku i jazgotliwych zgryzach czarnej sortowni drżało teraz i drżało bezustannie, mocniej chyba niż wywrót żelazny, który wózki przyjmuje i węgiel na ruszt sypie!
Ów wywrót w środku wysokiej sortowni, otoczony powierzchnią wyślizganych bonów, jak lodem połyskliwym. Od wywrotu do góry i w dół przędą się rozmaite przekładnie, koryta wszelkie, przewody rozdzielające węgiel.
Serce tenory drży mocniej, niż wszystkie we ruszty i wszystkie łoża blachy, czy Tadeusz wytrzymie?
Poprawił ją tu kiedyś: Czy wytrzymam?
Czy jej Tadek wytrzymie?...
Którędyż to, którędyż tutaj, myśli Lenorki nie ścigały tego miłego Tadka. Ścigały go po szklanym korytarzu, co wiedzie wagoniki na łańcuchach ruchomych przez podłogę, od nadszybia aż tu. A gdy znów która z koleżanek odczepi już wagonik pierwszy z idącego naprzód rzędu i popycha przez metalowe bona i zakręca i z śliskich szyn wybija i ramieniem podpiera — uszy Lenory słyszały tego Tadka w potężnych grzmotach bona:
Jak Tadek woła — nie!!! — Jak Tadek woła — nie!
Że nie wytrzyma!
A kiedy sama Lenorka czuwała przy wywrocie: gdy dźwig przechylić trzeba przy każdym z korytarza wytoczonym wózku, serce mdlało jej w piersiach. Na myśl, że tu z głębiny ziemskiej, z tych czarnych korytarzów wyjeżdża pośród wozów którychś miłość Tadka, pracującego pod ziemią, do węgli przylepia, w dotyku tych odłamków zagubiona, a przecie żywa, własna i obecna!
Węgiel spadał z przewrotu, szarpnięty sprawą hebra leciał ostatnim kurzem. Ostatnim dechem głębin ziemskich zaprószył znów powietrze.
Jakby myślał i radził. Na wszystkich wyniesieniach, garbach, przy wszystkie piętra ruchomy, tarły, łamany, aż nawet tam, gdzie spadała drobizna, miękka, lotna pospółka.
Że nie, i nie!!! — skrzebotał węgiel.
Że Tadek nie wytrzymie.
Wtedy starości zachciewało się Lenorce na wszystkie przyszłe lata. Starości niemej, którą miała tu zaraz u stóp. Głowę tylko przechylić nad zapadnię ruchomego wywrotu i już widzisz, jak pod tubą na dolnym piętrze, pod huczącymi blachami wyślizganego bona stoją jedna przy drugiej stare zwiędłe kobiety, przegrodą oddzielone, jakoby konie w stajni.
Tych kobiet właśnie tyczy się tu przegroda, by z sobą nie gadały, gdy na jadących z węglem rusztach przerost wybierają.
Więcej nic, tylko starość. Nie gadaj, milcz — przez piersi ostatnia stara chustka, wybieraj, co się nigdy, nigdzie nikomu nie zda.
Lecz gdy gwałtowny węgiel wytyrał nagle z wywrotu swoje radosne tak!?! Gdy nagle zaczął w strasznych terkotach żelaznych transporterów swoje tak przepowiadać, do tej prostej miłości, swoje tak!
Przez twarz Lenory od rozprysków spadającego węgla skrwawioną i pobladłą leciał krzyk niemy, wszelką nadzieją wsparty: cóż tu starość? O! młodości, młodości, jedna jedyna, ciepła, świeża, spocona!
Wtedy Lenorka ustać w miejscu nie mogła.
Wtedy zmieniały się choćby z biedną Karolcią Domagało, dla której miejsce tu na zimę u Stasiaka zjednała.
— Czyż nie lżej przy wywrocie? A chodźże tu, Karelka, to ci tu będzie lżej!
Domagało Waruje przy dźwigu a Lenora w te pędy do wózków, jadących od nadszybia z szklanego korytarza: gdyż to jest może jego węgiel, wydobyty przez Tadka.
Gdy tak latała, musiał jej Tadek nadejść. Czy godziny latała, czy minuty, nadchodził zawsze w końcu.
Kryli się wtedy w tym warkoczącym piekle, uczynionym ze śruby, hałasu, kurzu, czarnej pustki i szkłą. We dwoje, czarni i spoceni od pracy, z ustami które błyszczą, z oczami co się szklą.
Przynosił jej coś zawsze Tadek, niby że na pamiątkę. Ze swego przodka górniczego. Na przykład białą pianę grzybków, co rosną na dole wśród drzewa odbudowy.
Białe, puszyste nic.
Albo znów przyniósł tak zwaną wśród górników i wszelakiej pomocy górniczej i wszędzie tutaj na kopalniach łapkę skórzaną. Wykrojoną ze skóry oficerskich rajtuzów, która to skóra brała udział w tylu wojnach i bitwach.
Taki dar.
By nie łapała ręką kantów wózka, jak dotąd, przez garstkę siana. Tak przyoszczędzić chciał jej ciała.
Włazili wysoko, pod sufit, na stosy odrzuconych, potarganych przez windę wagoników. Działo się, ma się rozumieć, podczas przerwy w pracy, gdy szyb stanął i sortownia czekała na nowe wydobycie.
Szemrali tu, Tadeusz zwierzał się ze swej radości, którą zrozumieć trudno, lecz czegóż nie zrozumie serce kochającej dziewczyny!
Radość taka, choć dziwna: iż teraz dopiero wie, dlaczego żyje, gdy znów, jako na wojnie o ćwierć sekundy, w pobliżu śmierci chadza. Jak tam robią na przodku u starego Martyzela. Jak wskoczyć trzeba z chodnika z wózkiem razem przez odwrócony bigiel na ów pomost. Nad śmiertelną przepaścią. I że tam wszyscy ludzie tacy głodni. I że w tych ludziach ma Tadek kawalerską przyjemność. Śmierci z nimi smakuje co krok. A to znów przystaje zawsze żołnierzowi i składa dowód odpornej zdrowotności.
Taka zdrowotność: że z Lenory i z Tadka, gdzieś w kącie wózka, wysoko, pod szklannymi łatami sortowni wiązało się kochanie.
Aż w uściskach tych odnachodziła Lenora przebaczenie swe za to, że w tej samej sortowni hańbiła się z Stasiakiem. Cóż by się nie zmieściło w rozognionej miłości, jaka wina i grzech?!
Któregoś dnia takiego, zachwyconego bardzo, zdybał ją i obsztorcował organizacyjnie stary portier, Supernak. W duchu następującym: gdy tu wszystko do strejku prze, nie czas na miłostki.
Stary pies, kat i drań śmiał taką rzecz powiedzieć!
Lenorką, jak tam stała u niego w portierce uwodzonej, zatrzęsło od stóp do głów. Odrzekła krótko: — Plunę ci między ślepia, że zobaczysz! — i poszła. Z burym płomieniem w wielkich szarych źrenicach.
Dowiedział się z tego Supernak, że nie wszystko jest pewne z leaderowskim młokosem i jeżeli by tu miała być prawdziwa prowokacja, to już nie od tej strony. Dyrektor „wsiej“ administracji Coeur mówił niedawno — takiego Mieniewskiego wpuścić za fałszywym nazwiskiem na kopalnię i milczeć. I zapiszcie mi go do organizacji.
Ale nic tu nie wyjdzie ważnego od tej strony, chociaż mówił sam Coeur. Pracować z Coeurem, nie jest to samo co pracować z Kostryniem.
Prawdziwy człowiek!...
Gdy wypadało Supernakowi, jako na przykład dziś, meldować się u Coeura, to już od popołudnia z wielkiego poruszenia czkał.
I czyścił się, i golił, i mył skwapliwie, i przeodziewał się zamknięty w muzeju, i kapelusz z bibułek odwijał, i nie mógł się doczekać godziny. Gdy już przyszła, skradał się cicho. Nie szedł a skradał się spomiędzy zarośniętych wieczną rzęsą stawów i innych wód Zielonego, dalej mimo więzienia, które łajnami więźniów na odległość cuchnie, i dalej, prędzej, mimo zgiełkliwych baraków pokozackich ku miastu.
A później znów przez miasto.
Szedł ulicami Osady Górniczej w taki dzień swej bytności u Coeura jak sprawiedliwy sędzia. Cały główny nastawnik nad wszystkim. „Erazma“ przy spacerku takim mijał z daleka, obchodził, krążył, mocno, mocno kołował i zachodził nareszcie od całkiem innej strony.
Udawał się prywatnie do pałacu, niech z „Erazma“ nie widzą.
Gdy wszedł do pałacu Kierowskiego Supernak, zawezwany na ścisłą minutę, pierwsze, co zrobił — oczyma strzygnął po wszystkim, czy nie ma jakiej zmiany? Nie chciał tu zmian, broń Boże, żadnych. Gdy córka Kostrynia pętać się; tu poczęła, uważał nade wszystko, co do zmian. Żadnych nie sprowadziła.
U takiego mocodawcy, jak Coeur, winno już być, jak w wojsku czy w kościele: żadnych zmian.
Na górę poszedł do Coeura, cały w duchowym mrozie: w radości i w rozpaczy posłuszeństwa... Spłakać się chyba od tego i powiesić.
Tak przyszedł przed firankę i o ścisłej minucie nacisnął drzwi do gabinetu.
Nic.
Wszedł.
Coeur za biurkiem, plecami odwrócony.
Serce biło portierowi ogromnie z doznanego zaszczytu. Śmignął skrycie spojrzeniem po pokoju, na jedno ważne, najważniejsze, czy jest przygotowane?...
Było: taca srebrna u skraju biurka. Na tacy butelka koniaku. Dwa nalane kieliszki. Zaraz obok, na spodku, jakieś ciastka, niespotykane nigdzie, francuskie pewno. Ukosem zaś przez tacę cygaro.
Zaszczyt.
Coeur nic.
Jaki będzie porządek widzenia, wiadomo. Stanąłeś, masz powiedzieć i donieść, jeżeli co ważnego. Nie trociny i śmieci, lecz coś ważnego, które nie było dotąd wyjawione. Nie to, co inni wiedzą i już powiedzieli. Zdać tu, co nie wie Kostryń i nie wymyszkowały dotąd nigdzie jeszcze Francuzy, ani żadne sztygary.
Nie to, co tu przypływa z policji. Ma być nowe i świeże.
Broń Boże żadnych pytań.
Supernak zaczął jak zawsze rozpoczynał: — — Niech będzie pochwalony.
Coeur potrząsnął dłonią nad czołem, jak gdyby zganiał muchę uprzykrzoną. Potem zwrócił się nagle wraz z fotelem skórzanym i popatrzył w oczy Supernaka źrenicami. Ciepłymi i gęstymi jak upalony cukier.
— No więc tak — zeznawał portier — teraz musi nastąpić zakłócenie porządku publicznego. Zakłócenie, wtedy zaś prowodyrów pod klucz. I wtedy wszystko można. Zakłócenie porządku publicznego z socjalistami i z komuną, oraz przy współudziale nowej wiary kapłana księdza Kani nastąpi na pogrzebie mojej żony?!...
Pan dyrektor Coeur ruszył lekko ramieniem. Lekko, a takim jednym ruchem ramienia ileż tu mógł wyważyć, ile podnieść czy zburzyć?!
— Więc można — spytał nie odwracając się do Supernaka — żeby już poszły te sprawy religijne?
— Och, można, panie dyrektorze, och, już można!
— Kiedy umarła wasza żona?
— Jeszcze wcale — zeznał Supernak. — Teraz dopiero umrze.
— No, jak to, jak to teraz?
— Jak długo Kasa Chorych łożyła, to żona chorowała. Ale przecie już minęło tych piętnaście tygodni.
— No więc cóż?
— Więc to będzie w samą porę, jeśli trzeba...
— Co jej jest?
— Suchoty, proszę łaski pana dyrektora. — Supernak rozpłakał się głośno i uroczyście.
Coeur machnął ręką.
Płacz ustał.
Popatrzyli sobie w oczy dobrotliwie: taki ogromny zaszczyt.
Coeur wstał, lecz nie mógł jeszcze dobrze utrzymać się z powodu potłuczonej nogi. Supernak podbiegł żwawo i podparł zaszczytną postać swą ręką jedyną.
Gdybyż to mógł podtrzymać jeszcze drugą ręką. Lecz tylko chwiał się po niej pusty rękaw.
Coeur wskazał na tacę z koniakiem.
Wypili.
Czoło Supernaka operliło się potem.
Coeur wetknął portierowi cygaro do kieszeni surduta. Następnie zaś, jakby z postumentu ścierał kurz, tak wodził ciężką grubą dłonią po siwych włosach Supernaka.

Portiera przygięło ku ziemi. Nie strach, ani też wdzięczność, lecz samo zrozumienie: w podobny sposób może tutaj dotykać kogoś, w całej Osadzie Górniczej, tylko prawdziwy człowiek.

4.
PATRONKA PROLETARIATU

Niczego nie spodziewała się już więcej. Bo i czegóż? Supernaczka uśmiechnęła się do księdza Kani, można powiedzieć, całym swym minionym życiem.
Jakie ta w końcu, dobre czy złe, cóż to komu przeszkadza? Całym swym życiem uśmiechnęła się spośród wymiętej pościeli: by ksiądz nie odchodził jeszcze.
Musiał już odejść, bo ileż tu miał siedzieć? Do kiedy?
Znajdował dla niej zawsze dobre rady; a to w krwotoku wywar pokrzywy, albo z rdestu, albo też z jemioły. Huśtać się dla wietrzenia pęcherzyków płucnych, co tak pięknie objaśniał, dawno już nie mogła, bo ją mdliło na huśtawce. Więc żeby na wypadek krwotoku wiązać ramiona i uda, w połowie, dla tamowania dopływu krwi żylnej.
Teraz musiał już odejść. Stał nad nią, przy łóżku, i przypatrywał się oczami samej dobroci.
Supernaczka zakończyła swe prośby tyle już razy ponawiane. Dziś mówiła przy mężu, więc przy świadku.
Supernak nie odpowiadał wcale. Kończyła dziś te prośby ledwie słyszalnym szeptem.
Lecz rzeczy, ledwie dosłyszalne, to mają w sobie, że wszystko dookoła nich milknie.
Prosiła natarczywie, ile tylko w tchu w piersiach pozostało, o chrzest w nowej wierze. Dla swego życia tutejszego i dla wiecznego chyba?! A na wypadek, co objaśniła jedynej przyjaciółce Martyzelce — a na wypadek śmierci, żeby ją grzebał Kania.
Ksiądz Kania zdecydował ostatecznie. Jeżeli prośby dotąd nie wykonał, to tylko, gdyż wykonać pragnął po dobroci i z przekonania wszystkich. Czekał więc, aż się skruszy Supernak, który choć niby teraz niezależny od wszelakich przesądów, komunista, coś kręcił, zamazywał, bał się?
Ksiądz zwrócił się do Supernaka obrotem godnym a milczącym, jaki był dany chyba tylko Kani na całym bożym świecie. Supernak w cieniu szafy, jak gdyby do cna się rozpłynął, tak milczał.
Buruś, który mieszkał tutaj i myszkował powszędy, wyleciał gdzieś z Lenorą. A dzieci Supernaków na wstawiennictwo lekarskie księdza Kani oddali portierzy na te dnie do sąsiadów.
Milczenie zapadło nieprzerwane. Jeszcze wyraźniej błyszczały w nim na stole dwie brunatne butelki piwa, które ksiądz przyniósł chorej dla ugaszenia pragnienia i na sen, i niby dla ochłody, przede wszystkim zaś z wielkiej dobroci, nigdy dość ocenionej.
Zielona umbra wciąż drygała na lampie.
W milczenie potrząsane dryganiem umbry wpłynął szept Supernaczki.
Że: — gdyby nawet co, albo tam jakieś opóźnienie, albo co z powodu prawowania z rzymskim księdzem naprzykład, to proszę byście mnie pochowali w nowym narodowym obrządku. Na nic się zdało moje ciało za życia, niech się przyda po śmierci. Łzy popłynęły chorej z oczu wielkie i rzęsiste, aż ślady zaświeciły na policzkach.
Ksiądz pochylił się nad żoną portiera i złożył ręce na jej głowie. Czuł pod palcami skudlone włosy kobiety, mokre cd śmiertelnego potu. Lecz czuł zarazem jakoby pod włosami, pod skórą i pod kością tej zaprawdę nieszczęsnej patronki proletariatu żałosny ogień tworzenia się wiecznego.
Gdy wyszli z Supernakiem i stanęli na progu chaty w obliczu nocy tutejszej, światłami bolejącej, głosami roztarganej, wśród wiatru zimowego zbłądzonej, przyciągnął portiera do siebie i rzekł w samo ucho: — Toż to, człowieku, jest prawdziwa święta!
Supernak pięścią walnął się w piersi i zapłakał.
Rozstali się na koniec z tym, że jutro a najdalej pojutrze ksiądz przeprowadzi chorą uroczyście na łono nowej wiary.
— Zostawił piwo, dwie butelki — rzekł Supernak wróciwszy do mieszkania.
Wiedziała przecie Supernaczka o tych butelkach i dziękowała za nie. Więc teraz oczu nawet nie otwarła, by sobie nie psuć swojego snu o piwie. Czy to był sen, czyli też przypomnienie, czy też jawa, ożywająca z przepływu zatraconych już lat?!
Dawno, dawno, za młodych, dobrych, służącowskich czasów była z swym państwem kiedyś na wycieczce. W Ojcowie. Rozliczne państwo zjechało i podwieczorek jadło pod skałami — skały, skały liściaste pod niebem niebieskim. Wypili wiele piwa, a butelki o skałę. Brzdęk i brzdęk!
Wszyscy pragnęli pić i potłuczone szkło sypało się, jak lód. Potem dali służącym, na każdą po butelce. Go 3ię tam dzieje teraz z tymi koleżankami?! Na każdą wypadło po butelce i każda, która wypiła, swoją butelkę tłukła też o te skały. I znów prószyło stłuczonym szklanym lodem.
A gdy ona rzuciła, Supernaczka, butelka wyślizgnęła się z rąk i żywcem, cała, nie rozbita, upadła na murawę. Na płacz zebrało się wtedy Supernaczce. Piwo, piwo i płacz.
Piwo, piwo i płacz.
Supernak przeniósł lampę z zielonym kloszem ostrożnie do muzeju.
Widać z łóżka portierki cały muzej przez uchylone drzwi: błyszczy i świeci. Obrazy w złotych ramach, wiszące pięknie lustro i metalowe gałki jakiegoś sprzętu, który tam stoi w muzeju na najgłówniejszym miejscu. Widać przez uchylone drzwi ten muzej — dowód całego życia.
A znów tutaj, przez okno, widać księżyc, jak płynie w białych chmurach, niby w czyściutkich, kapuścianych liściach.
Myślenie o kapuście było nad wszelkie siły Supernaczki. Nie skończyła z Szymczykową zakwasić na zimę, i tak wszystko zostało. Nie będą miały kapusty a portier przydziału węgla jeszcze nie wydostał, ani kartofli.
Na wspomnienie kartofli wywróciło się wszystko i rozpadło, roztrzęsło — zostały tylko dzieci na tym miejscu, jak ssą matkę i ssą, po piersiach gryzą a ona ich od piersi nie odstawia, by znowu w ciążę nie zajść, trzy lata mają prawie a wciąż ssą. Gonią ją, gonią, gonią, ona ucieka, aż tu oto przypadła do łóżka i takie ma wygody długie za bliską swoją śmierć.
A kto tam dba, a kto tam dba, jak ty się matko z dziećmi swoimi popychasz?
Nikt, choć tylu przełazi zawsze w każdą stronę, jak dzisiaj tu przełażą, jak ich tu widzi teraz, że się schodzą raz jeszcze na zebranie. Na zebrania i prace i zebrania, a kto tam dba?
Widziała ich na jawie, a zarazem jak we śnie. Jednym słowem: mężczyzny.
Pierwszy poszedł przez izbę Szymczyk. Nie spojrzał w stronę łóżka i wszedł do muzeju. Za Szymczykiem Sikora, chłop uparty i głupi. Później razem, Mechanik i Pstrokoński, uczniowie księdza Kani.
Jeden Kania, obrońca, jeden Kania!!
I znów inni przechodzą. Między nimi Martyzel. Chłopisko wątłe, kobietą swoją ogromnie utrapione.
Martyzel znalazł się tu jako ścisły sympatyk, ścisły i bardzo ścisły, gdyż zebranie dzisiejsze było z delegatem okręgowym.
Przybyło ich tu sporo, aż całe dwie „komórki“.
Zasiedli, gdzie kto mógł, i wiadomo jak zaczną. Skłonili głowy, owiała ich najcichsza cisza i wyszły z tego twarde słowa Dusia na cześć tych, co za kratami więzień jęczą.
Taka była jedyna w całym życiu modlitwa sygnalisty: nazwiska towarzyszy miedzianym obliczem wymienione, z oczyma pełnią światła utkwionymi w mroki szyby okiennej.
Gdy te postacie do izby wchodziły, zredukowany palacz Szymczyk całym sercem zastawiał się za prawdę wszystkich ugniecionych — stąd, z Zielonego, aż po wszystkie krańce. Zastawiał się tak szczerze, że już nawet o kotłowni nie myślał, ani o synu z powierzchni erazmowskiej wygnanym, ani nawet o rękach swoich przez dyrektora Coeura rozduszonych.
Delegat okręgowy, wypchany po kieszeniach papierami, skłonił też głowę, jakoby starszy dziekan, przy którym młodzi diakoni celebrują.
Martyzel zaś podsunął się i w pół ruchu zatrzymał: znane mu było przecie to wszystko, jak żadnemu innemu, i uczył się, studiował z wszystkich oryginałów rachunkową wiedzę socjologii. Że to sięga jeszcze czasów ucieczki Żydów z Egiptu. Że to wszystko kiełkuje w pomroce obyczaju ludzkiego, w instytucji patriarchatu, który wiódł do prywatnego posiadania, i we wcześniejszym jeszcze matriarchacie, który był władaniem zbiorowym, czyli komunistycznym. I jak to dalej szło przez rozmaite niewole człowieka.
Ileż to, ileż mądrości takich natkał w siebie z wszystkich wielojęzycznych, grubych oryginałów?! Lecz życie odniosło mu przebiegiem swoich lat taką nowość okrutną: że cóż zdobycz taka, owaka, którą się wywalczyło? Już inni ją chwytają, a ci, którzy walczyli, muszą rozminąć się z owocem zwycięstwa. Więc co już wywalczone, spóźnionym okazuje się w świeżych krokach wiecznego postępu człowieczego.
Gdy modlitwa Dusia, o tych co za kratami, przeminęła, gdy niewiadomy delegat okręgowy, papierami wypchany, rozpoczął sytuację światową, jak świat ten pali się i rozlatuje, i już kruszeje — Martyzel schmurzył się o straszliwą potrzebę takowych prawd, a zarazem zupełną niepotrzebę. Najwięcej zaś o ucznia swego, młodego Dusia, który płonął do tych poglądów każdym drgnieniem niedoświadczonej myśli.
Gdy doszli do miejscowej sytuacji, która jest w porównaniu z wielkim poruchem świata nic — lecz która dla tych tutaj żyjących jest wszystkim, znaleźli się we właściwym wymiarze. Czyli jakoby w dolinie bez wyjścia.
Zapadła cisza.
Gdyż tu trza było samemu wyjść, nazwisko, imię i1 lata swe położyć, i los zaryzykować i wszelką pracę zerwać?!
Wypowiedział się pierwszy Supernak. Stopniowo i dosadnie, aż pobledli od tej przemowy. Wypowiedział się ofiarnym zrozumieniem krzywdy proletariatu:
— Rozszerzenie nastroju rewolucji, towarzysze — zaczął. — Przemawiają tu do was w tym względzie rany i to kalectwo w pracy nabawione. Rozszerzenie nastroju rewolucji. Te rzeczy są wiadome. Ale, jak? Ale, kiedy? No więc wzburzenie podstaw wszelkich. I zbuntowanie stojącej a przegnitej zgody klasy robotniczej. W danym rozruchu, wywieszony następnie sztandar komunistyczny. Trzeba tu występować znienacka, gdy się nikt nie spodziewa. Więc mówię: atak cały musi iść przez Kanię. Od tej strony, gdzie nikt nie oczekuje. Więc w tym wypadku moje życie prywatne, familijne składam na potrzebę partii.
Żywymi słowy wyłuszczył swą intrygę: żona już w tych dniach umrze, gdyż na godziny tylko jej życie obliczają. Tu wystąpi ksiądz Kania. Ujawni się, jako dziś sam to święcie przyobiecał. Trzeba sprawić, by na pogrzebie spotkały się oba obrządki, rzymski i narodowy. A znów, jako dla niego, portiera, dawnego towarzysza, przyjdą też wcale licznie socjaliści... Więc niech się wypowiedzą wtedy, bez pomocy policji, przy okazji walki obu obrządków.
— Każdy daje, co ma — zakończył portier spozierając na Pstrokońskiego i Machnika, o których wiedział cicho, przez dyrektora Kostrynia, że pochamrani są z panem Kapuścikiem.
Którzy też, to jest mechanik i Pstrokoński, gęby wykrzywili, niby z powagi, a tymczasem szklane oko Pstrokońskiego łysnęło blaskiem śliny.
Duś zmarszczył brwi: wierzył w uczciwe serce Kani. Poświęcało się tego pracownika, lecz jakież może być za małe poświęcenie w walce proletariatu?!
Martyzel jak Martyzel: zawahał się całym swym ludzkim, utrapionym sensem: pomiędzy żoną swoją, w którą to uderzy, a księdzem Kanią, zawiedzionym w nadziei na tutejszego człowieka.
Rozstrzygła wszystko twarz delegata Okręgu, schodzona i zgadana a pod sznurek równiutko kłapiąca, że dobrze, że ta rzecz zostaje na naradzie przyjęta.
Trwało dobrych dwadzieścia minut a może więcej, nim się jeden za drugim wymknęli i rozeszli po cichu w różne strony.
Supernak, jak przystało na gospodarza „punktu“, wchodził, myszkował i niby znaki dawał, czy można, czy nie można i czy jest droga wolna. Gdy wrócił nareszcie do izby, przetarł oczy raz drugi, i trzeci: wszystko jest po dawnemu.
Nie zanosiło się nigdzie na nic nadzwyczajnego.
Wiatr prządł się wkoło domu, a wewnątrz cisza. Portier dosłuchiwał się w ciszy, nie wiedział czego? Czego?
— Gdzieś tu Buruś? — spytała chora.
— Buruś? Poleciał z Lenorą. — Po tych słowach przeraził się Supernak i tak trwał dalej po środku cichej izby.
— Nasz ksiądz zostawił piwo — szepnęła Supernaczka. Nie to chciała powiedzieć. Może to. lecz zarazem nie to. Słyszała przecie wszystko, co mówili w muzeju o Kani i pogrzebie, i śmierci.
Zsuwało się to teraz na bok i wciąż dalej, i na bok w łagodnym powabie cichych głosów szycia: jak siedziała tu kiedyś przed oknem, przy doniczkach z kwiatami, jak szyła i dobrze zarabiała, nim mąż wrócił z galmanów.: A gdy wrócił, znów ją pognał na kamieniołomy, już wtedy taką chorą.
W rozmyślaniu o kochanej przeszłości weszły znów słowa męża: — Wiem, że to ksiądz zostawił.
Podebrawszy się nagle na łóżku: — A skąd wiesz kiedy umrę, że mi pogrzeb szykujesz? — Rozpłakała się. Nie łzami nawet a samym rozstąpieniem się, rozejściem myśli.
I znów w ten płacz wstąpiły zgłuszone słowa męża: — Nic nie szykuję.
Uczuła Supernaczka w tej minucie, na poły mrocznej, na poły oświetlonej, rzecz taką, o której nikt nie myśli, gdy zaś pomyśli raz tylko w swoim życiu, życie całe utraci: iż duszę jej zabrali!!
Gdy Kania ma być wydany, to razem z Kanią wydadzą i jej duszę z przywiązania onego.
— Więc to Kanię wydałeś komunistom? — Supernaczka na nikogo w życiu nie podniosła ręki. Dzieci nie biła nigdy. A oto teraz, jak gdyby podnieść się chciały jej ręce udręczone, by uderzyć.
— Czy za darmo to robisz? Pewnie, że nie za darmo. Więc czemuś mi szyć nie dał?! — które to słowa wybuchły strasznym żalem.
Supernak zwrócił oczy w stronę łóżka. Nie odpowiedział i ręki nawet nic wyciągnął. Tylko łóżka teraz nie dojrzał nawet, a jakoweś stężone czuwanie; wzdłuż garnków, po nad piecem, dookoła lampy, na półce i pod oknem, i wszędzie.
Supernaczka struchlała i z ostrożności co prędzej zapłakała. Nie za wiele, jak chory przyoszczędzając niewielkich swoich sił.
Supernak stał na środku izby z oczyma świecącymi.
Uśmiechnęła się do tych oczu pokornie. — Daj mężu piwa — powiedziała z uśmiechem.
Zakrzątnął się skwapliwie. Zasiadł pod oknem, przy stole. Odkorkował. Gdy piwo jęło chlupać z butelki, rozlał się po obliczu chorej błogi wyraz nadziei.
Supernak nalał ’pełną szklankę, zapieniło się, wypił.
Nalał drugą i wypił. Zapalił papierosa.
— No, dajże mężu teraz piwa — powtórzyła Supernaczka z uśmiechem wiernym.
Otworzył drugą butelkę, wychylił szklankę do dna, odstawił, podszedł blisko. Chora uniosła głowę i wyciągnęła usta do napitku.
— Za dużo teraz wiesz — wyrzekł głośno Supernak.
I zaraz, zaraz uderzył w skroń!
Upadła na poduszki.
Zwlókł pierzynę i bił spodem butelki po plecach.
W płuca!!
I znów bił i przydusił. I znów bił. Aż odstąpił.
Leżała martwa.
W uszach brzęczało portierowi. Zabrzęczy i przeminie. Baletniczka nad lampą w muzeju okopciła się od jednej strony. Świece zgorzały do połowy.
Pogasił. Poukładał. Pozamykał. Zdmuchnął też lampę z zielonym kloszem i czekał przy poświacie księżyca.
Znikąd żadnego głosu. Maszyny kopalniane tłukły równo powietrze, to znów z lokomotywy dalekich torów wyleciało dyszenie.
I nic, choć jeszcze słuchał.
Podszedł, po ciemku otworzył dużą szafę i spróbował w kieszeni surduta: cygaro, wetknięte w kieszeń przez Coeura, sterczało po dawnemu.
Zamknął szafę. Wyszedł za dom, zapalić papierosa. Wypalił, wrócił, usiadł przy chorej. Czy też zmarłej?
Podniósł się. Porzuconą na ziemi butelkę postawił na stole. A z drugiej nalał jeszcze i niby, jako nie dopitą, postawił przy żonie. Po czym ujął tę żonę za rękę.
Stygła.
Przeciągnął się i zasnął. Obudził go przedziwny spokój. Chyba dniało?!
Supernak zerwał się i poleciał wzdłuż stawków, dalej mimo koszarów pokozackich i krótszą drogą przez rozłogi „Erazma“ w stronę wielkiego kościoła, co wznosił swoje mury czerwone nad sinymi padołami kopalni.
Na plebanii sen zdrowy, jabłkami napachniony i zapachem kadzidła. Zabrali się stąd z młodym wikarym, wstąpili po sakrament, potem zaś szli pośpiesznie z ministrantem.
Dzwonek rozlegał się, pierwsza zmiana, na szóstą rano ściągająca ku „Florze“ przyklękała na bruku.
Supernak kroczył obok brząkającego dzwonka, przeliczał, czy też śladów jakichś wydatniejszych nie będzie w izbie, co kobiety zobaczyć mogą podczas mycia? Wiadomo przecie, że zawsze bijał żonę, więc cóż to tak nowego?
Szedł skromnie i łzy ronił w dźwięku uroczystości. Nie zastali już chorej przy życiu.

Gdy ministrant drzwi przed wikarym otwarł, wiadomo było od razu dla ludzi z jaką taką praktyką, chora leżała na poduszkach, jak we śnie, lecz ranne słońce wskazywało, że takie tęskne oczy wpół otwarte i taki uśmiech szczerze rozgoryczony — to już na pewno śmierć.

W DALEKĄ DROGĘ
1.
NAD ZIMNYMI STAWAMI

Trzeba myć tę nieboszczkę, póki świeża i giętka!
Któżby to wyrozumiał najprędzej?
Lenora.
We trzy tu były, z obowiązku, jako bliskie sąsiadki. Lenora, Martyzelka i Szymczykowa. Ale Szymczykowa, zawsze głodna i w tylu różnych nieszczęściach zatracona! Nic z niej nie ma przy robocie. Tylko płacze i wypatruje z okna za Szymczykiem, który wygrzewa się nad stawami huty „Katarzyny“ na drewnianych pomostach.
— Trzeba ją przecie umyć, tę nieboszczkę, póki giętka i świeża. No, moja droga pani! — powiedziała Lenora drugi raz tego rana, lecz tak samo cierpliwie, i z tym samym zapałem.
Gdyż młodość nie rozumie śmierci i w poprzek śmierci nawet utwierdza swoje radosne niespodzianki.
Cóż? Lenora czekała, że jak umyją zmarłą i przeodzieną, i złożą, i zasłonią prześcieradłem, i wszystko przyrychtują, nadejdzie wreszcie Tadek. Z Tadkiem polecą zbierać w lasku jedlinę. Potem uwiją wieniec, w czasie którego wieńca, na przyzbie czy też gdzie, czy choćby u Szymczyków, będą się całowali.
Lecz gdy się wzięły na koniec do mycia, pierwsza znów zapłakała Lenorka. Jakże patrzeć na takie biedne ciało? Nie ma go prawie, a same tylko kości skołatane, obleczone skórą! A przy tym ślady: smutna historia, na ciele garbowana!
Czyż Martyzelka albo nawet taki pędziwiatr, jak Lenora, nie dostrzegły krwawych zlepów we włosach nieboszczki? Nie dostrzegły wielkich, tłuczonych sińców? Dostrzegły. Zawsze tak jest z kobietą, gdy umiera w Zagłębiu, a już zwłaszcza w Osadzie; takie to pożegnanie z doczesnym, ziemskim życiem, za pomocą pobojów.
Więc cóż? Niech woda spływa przez to ciało nikomu już nie warte. Tę wodę szarym mydłem zaciemnioną, wylewała Lenorka na kartoflisko, z tyłu domu, za płot.
No i tak: kartofle ręką nieboszczki jeszcze posadzone, ale już nie zabrane tą ręką. I brzęk wesoły wiadra i chlust wody, i strumyczki przez ziemię pochłonięte.
Rozgadały się powtórnie, gdy na zmarłej koszulę zmieniały. Jak to będzie z pogrzebem, co znów Supernak teraz postanowi, którą klasę wyjedna w pogrzebie, do Rzymian pójdzie czy też do księdza Kani, na co cała Osada czeka w ciekawości.
Gadały tylko we dwie. Lenora z Szymczykowa. Martyzelka ani jednego słowa nie dodała, tylko się trzęsie w sobie, aż widać, jak jej dreszcz po ciele lata.
— A cóż, a mnie? — Lenora wyciągnęła się gibkim porywem ciała. — A mnie? Jakby tak umrzeć przyszło, no to co? — No i w śmiech! Szastnęła spódnicami.
Ile? Dwadzieścia minut przeprowadzała swoje rzeczy od portierów do Szymczyków. Bo nie będzie mieszkała przy nieboszczce.
Taka tam przeprowadzka, cygańska.
Jeden mały drewniany kuferek, jaki żołnierze mają, urlopnicy, na to zaś z wierzchu trochę łachów, na to znów mały jeleń z ołowiu, lakierowany pięknie, na hałdzie znaleziony, pewno chyba po dzieciach zawiadowcy; i lusterko, z czerwonymi różami malowanymi żywcem przez ukraszone szkło.
Objawił się teraz od tego lusterka, szybą odwróconego ku górze, jakoby duch na powale izby w postaci piętna tęczowego.
Może przyjazna dusza Supernaczki? Szymczykowej wiadomym było, że to nie słońce, a tylko dusza zmarłej, uszczęśliwiona swobodą powietrza po ziemskim życiu.
Cóż może o tym wiedzieć taka tam Lenora? Naszumiała, nahałasiła i już zebrała się rwać sośninę — a jakby się pytali o mnie, powiedzcie ta, żem w lesie — tyle im zakrzyknęła i poleciała zaraz w ów las.
Martyzelka wyprawiła i Szymczykową, doi nadzoru nad dziećmi. Z takich tylko obrywek mogły teraz żyć biedne Szymczyki, i z jakichś takich dozorów, doglądów i pomagań, prawie tyle, że nic. Dopiero w samotności przysiadła się Martyzelowa spokojnie do zmarłej..
Palą się dla tej śmierci dwie gromnice. Dobrze, niech się tu palą.
Ostatni raz siedziała przy gromnicach nad swym synem nieprawym, któremu dał nazwisko mąż, starszy górnik Martyzel. I gdzież ów syn? Malutki, złoty kosmyczek włosów w czarnych toniach przerębli. I gdzież są chwile poczęcia tego syna, i gdzież są wszystkie chwile, i gdzież są wszystkie lata?
Rozstępowała się w Martyzelowej pustka, coraz suchszą i dalsza. Jedno o drugie zahaczone: i droga i zawady, i znów droga, ileż tej drogi!?! Ileż tej drogi w codziennym utrapieniu aż do słów, rozpętanych miłością, skierowanych do Kani: czemuż to nie rozumiesz, człowieku?!...
Zdało się Martyzelce, że teraz przy okazji tej śmierci zrozumie już ów człowiek, ksiądz Kania. Nie będzie wiedział kiedym, ale otworzy ramiona swe szerokie, święte.
Do tych ramion wyciągała ręce nad trupem, jako to, że nikt inny, a tylko ona, Martyzelowa, namówiła nieboszczkę chrzcić się na narodowo i tak przysporzyć nowej wierze zaszczytu ofiarności.
Czekała tu na Kanię, spodziewała się jeszcze przed tym Supernaka. By dopilnować, jak postąpił w sprawie pogrzebowych obrzędów.
Gdyż jeżeliby skrewił!
Wyleciała drzwi już nie zamykając przez lasek pustką szumiący w zimowym słońcu nieba.
Nad zimnymi stawami przez mostki, przez kładeczki. Poznała Supernaka, złoczyńcę, po czapce granatowej, z nowym daszkiem. I po czarnym paltocie odświętnym. Najpierwej zaś po chodzie!
Szedł jak wahadło, od sztywnej nogi w obie strony rozkiwany. Pobiegła mu naprzeciw, aż sina z ciemnych przeczuć. Supernak też przyśpieszył kroku. Pot spływał mu spod czapki, a oddech świstał przez wyjedzone zęby.
Nie przywitali się, rąk sobie nie podali, tylko stanęli naprzeciw ostrożnie.
Dopiero, gdy z daleka od torów fuknęła wielkim raptem lokomotywa, rzekł portier:
— Bóg zapłać.
Ruszyli prosto w stronę mieszkania. Martyzelowa pierwsza, portier za nią.
Supernak kroczył z tyłu, pełen wielkiej radości. Przez pół dnia z samymi tylko władzami się uganiał.
A zaświadczenie od doktora, a to miara u stolarza na trumnę, wymierzył długość żony sznurkiem, a to leć po karawan kopalniany — obiecali dwa konie, nie w jednego — a to znów o sam pogrzeb, do księdza kanonika.
Wszędzie podawał naprzód kartkę dyrektora Kostrynia, na hucie, rano, zawczasu wypłakaną.
Teraz migały Supernakowi przyjemnie przed oczami obcasy czarnych bucików Martyzelki spod szarej spódnicy.
Szła, dotąd zachowała z dworskich czasów chód pański. Fasonem tego chodu przejmowały się fałdy spódnicy spadając delikatnie. Jakby u Kostryniowej czy jakiej dyrektorki?!
Przez chrupienie przymrozka pletło się wciąż to samo w głowie Supernaka: jest klas pogrzebu pięć, wiadomo dobrze. Piąta jest najbiedniejsza: pokropek wodą święconą, bez wprowadzenia ciała do kościoła i bez światła żadnego. Jest klasa czwarta: pokropek i wyprowadzenie zwłok z kościoła, bez wprowadzenia i wszystkiego dwie świece; i klasa trzecia: pokropek z wprowadzeniem i wyprowadzeniem od drzwi do drzwi kościelnych. Tymczasem u kanonika za słowa prawdy względem zamiarów Kani otrzymał portier klasę pierwszą: zwłoki wyjdą z domu z księdzem i będzie dużo światła, i uczestnicy dostaną świece do rąk w kościele, i pokropek, i znów z księdzem wikarym na cmentarzu, a tu nawet przemowa!
Miejsce w końcu cmentarza, tuż przy parkanach „Flory“ przy kopalnianej kolejce, z wymówką lat dwudziestu.
Supernak wszedł do izby pierwszy.
Gdy tylko weszli, Martyzelka spojrzała na portiera dosadnie, że od razu zrozumiał.
Czyli o to pobicie nieboszczki.
Takie różności osobiste nie trzymały się obecnie głowy Supernaka. Obejrzał jak się kobiety sprawiły przy nieboszczce, że są gromnice dwie i jak ubrana: w czarnej sukni, odświętnej a w bluzce lila, atłasowej. I podłogę zamiotły, wytarły i z mycia żadnych śladów.
Zdejmował płaszcz, a Martyzelka czeka w pośrodku izby.
— Nie będziem tutaj siedzieć — zachrypiał Supernak. Wydobył klucz roztropnie spod podłogi i otworzył swój muzej. Drzwi muzeju uchylały się z trudem. Lepło tam coś przy listwach, czy może tylko wilgocią zanosiło.
Weszli, siedli w półcieniu. Okiennice tyle tylko puszczały słońca, ile trzeba, by przesuszać to miejsce.
Usiedli. Martyzelka na kanapie z rzeźbionym oparciem, Supernak na metalowym łóżku białym, w niebieskie kwiaty i anioły.
— Już jest wiadomo temu, kto mył nieboszczkę — rzekła Martyzelowa — żeście jej na tamten świat pomogli bardzo? Siedzi ta Martyzelka po swojemu, po dworsku, na brzegu rzeźbionej kanapy. Sprężyny ani dźwiękną, rękami rozwodzi delikatnie, ale czemu oddechu jej nie staje? A w oczach kolor prośby?...
Supernak nic nie odrzekł jeszcze. Kobieta wstawia się za Kanią, czy niby za nieboszczką, jaki ma być obrządek?...
Cisza.
Od tej ciszy mrowić się jęło w Supernaku. Wstał po cichutku. Rzekł: — Zrobiliście przy umarłej jak należy, przyznaję. Ale tutaj w muzeju lustra nie zasłonięte. — Westchnął. Nie mogły tak pozostać, gdyż nieboszczka powracać będzie i ukazywać się będzie w tych szybach... Tak to skręcił Supernak, na taki marny szczegół.
Martyzelka nie wierzyła w przesądy. Wierzyła w życie, gdy jest życie, a w śmierć, gdy śmierć nadchodzi, lecz wszyscy ludzie, gdy jest umarły w domu, zasłaniają lustra. Rzekła więc — dajcie co — jako że przygotował już różne, ciemne szmaty — to wam lustra zasłonię.
Porozścielał papiery na meblach. Na pięknym morelowym taborecie, pod oknem, na kanapie. I znów czekał. Gazety szeleściły pod stopami Martyzelki, aż w piersiach Supernaka zagrało, taboret morelowy jęknął, lusterko w mahoniowych ramkach potarło grzbietem ścianę.
Zakradł się ku kanapie i chwycił Martyzelkę za biodra. Jedyną swoją ręką i naciskiem ramienia, mocno, jakby miał wrosnąć w nią.
Zachwiała się.
Wtedy to chwycił nagle pod odzieżą za nogi łagodne, gołe ciało. Pod odzieżą, ruchome, żywe!
Umotał się w spódnicach. Odtrąciła go, upadł. Powstał nie patrząc w tamtą stronę. Nie chciał nic widzieć, wiedzieć, a tylko wierzyć, że Martyzelka stoi nadal na kanapie.
Stała, wsparta o ścianę, z czarną szmatą w wyciągniętych rękach.
Supernak począł krążyć i wołał, i przemawiał, i namawiał, zachęcał. Co tu jest, wszystko twoje. Taka kanapa i te srebrne lichtarze, dwa, bo trzeci w naprawie, i te lichtarze z bronzu, i to lustro, i tamto. I takie krzesełka bambusowe, i to triumo z orzecha, i krówka z alabastru, i ta goła figura z wiśniami kamiennymi, taka lampa i koce.
— Tyle koców, a jakie! Kapy, kołdry, piękny stojak na laski, Cieplik takiego nie ma, i ten stolik, i jeszcze te krzesełka!
Dotykał tego, klepał, okurzał, pieścił, głaskał. W trzasku opornych szuflad latał z miejsca na miejsce i od ściany do ściany, niczym ćma roztrzepana.
Tylko aby nie patrzyć w stronę Martyzelki: przed siebie, w dół, na ręce. Rozwiązywał pudełka jakieś, woreczki, palcami i zębami. Wysypał z tego na stół. Śmiał się do tego, kwilił.
W woreczkach najprawdziwszy dowód życia: cztery złote pierścionki i duży sygnet z wylecianym kamieniem, i przeróżne kolczyki, i siedm kubków srebrnych, i broszka z pięknym bielmowatym opalem.
— Dla kogo to — ryknął Supernak — dla kogo? — Świeciło w mroku izby. Nie pochował, nie zgarnął nawet, przykuśtykał do kanapy, usiadł obok mięciutko i czekał.
Martyzelka ani jednego ruchu.
Czuł już blisko jej ciepło, od którego porywy leciały! Aż zaciężyły w piersiach. Pełen tępej rozkoszy jął rozprzestrzeniać się na ile tylko pozwoliło jego kalekie ciało. Natrafił tak, podstępnym znienackiem, na brzeg odzieży Martyzelki, na ciepło jej postaci. Jęcząc, kwiląc, porażony rozkoszą, skłonił głowę na piersi tej kobiety.
Zdało mu się, że nie ona przemawia w tej chwili, a już tylko jej ciało: o Kani i o Kani.
Zaczął więc, że się należy, prawda, ale postanowione w sprawie tego pogrzebu było o wiele wcześniej. Ba! Nie powiedział, że postanowione było na „punkcie“, a gdy postanowione, to kto księdza rzymskiego sprowadzi, żeby z tego potem borba wynikła, komuniści?! Wytłumacz taką sprawę fanatyczce. Kobieta dalej skuczy o Kani i o Kani.
Rozpoczął wtręty, tłumaczenia i o tym wreszcie, że już dyrekcja pierwszą klasę pogrzebu u kanonika wyjednała.
Stało się w jednej chwili: Martyzel owa jęła go bić. Na ślepo: nic nie widząc. Bić, szarpać, orać paznokciami przez szyję, po policzkach.
Supernak bronił się, miażdżył jej pierś w swoich czarnych pazurach.
— Pójdziesz, pójdziesz do Kani — szeptała bijąc, kopiąc.
Dopchała go pod samo okno i tak kopnęła w piersi, że się zwalił. Zgarnęła złoto ze stołu, dała mu złotem w twarz. — Nie ma tu już sprzeciwu! — krzyknęła przeraźliwie.
Leżał w kącie i chrypiał. Aż wreszcie wydyszał z siebie słowa, od których zerwała się uciekać.
— Zaczynałaś z dziedzicem — charkał w kącie — a na mnie skończysz. Zobaczysz, na mnie skończysz.
Wygnało ją z muzeju i poniosło precz z tego domostwa przerażenie.
Wszędzie, na polach pajęczyną zasnutych i w lasku, i w dalekim zwidzie zaropiałych hut, oczadziałych cynkowni, i czarnych kłębów dymu, wszędzie, wszędzie na świecie przerażenie.
Wpadła do księdza ze słowami — ratunku!
Kania zerwał się znad papierów.
Martyzelka chwyciła go za ręce i ręce te, dla duchowej ochłody, na czole sobie położyła, uśmiechnięta.
O taki ratunek chodziło: by tu być, patrzeć. By ręce jego trzymać na przymkniętych powiekach.
Ksiądz Kania trzymał się już tymi czasy na ostatniej granicy miłosierdzia. Przeciw tylu pokusom zmysłów. W pierwszych dniach poznania widział podobieństwo Martyzelki do swej matki. Niby młodszej, lecz tak samo posłusznej i pilnej, w rzeczach wiary. Potem charakter matki rozwiał się, żona górnika przedzierzgła się niejako w siostrę. W miłą, rówieśną siostrę. Z okresem choroby i śmierci Supernaczki Kania nie śmiał już myśleć o tym, co następuje. Trzeba tu było siły i wielkiego spokoju.
Nie lękał się powabów ciała. Od czasu wydarzenia z chininą, gdy uległ pewnej kobiecie, nie młodej wcale, obojętnej, i gdy kobieta owa, by przerwać płód, zażyła chininy i zimna, zlana potem, na plebanii omal ducha nie wyzionęła w torsjach, zahartowany już był na zawsze chyba przeciw kobiecemu ciału.
Lecz z żony górnika Martyzela przemawiały ciemności. Tak sobie wyobrażał ksiądz Kania. Jakieś ciemności życia, czyli też sił tajemnych, czy też może żywiołów? Ciemności owe, lśniące w spojrzeniach, w słowach, nawet w ruchach, trzymał dotąd na wodzy. Była to wielka rozkosz, takie przemaganie.
Tymczasem dziś prawie że już zamykał tę kobietę w objęciach. A działo się z przyczyny śmierci Supernaczki. Śmierć zaś owa wskazywać winna raczej drogę obowiązku, a obowiązek konieczność objawienia nowej wiary publicznie, w walce o jak najczulsze dobro biednego człowieka, czyli duszę. A znów jakże wystąpić przeciwko woli męża? A znów dalej, cóż przeciwstawić zakrzepłej powadze obrządku rzymskiego, jak nie obrządek narodowy, czyli nowe zasłony prawdy, czyli między baranów iść w nowej wilczej skórze?
Doczesne, nędzne usidlanie, i którego Bóg, niczym woda nieogarniona, nie objęta przez sieci żadne, wciąż przepływa, przecieka.
— Upadłam, i zdaje się, poraniłam się.
Ciche, żałosne prawie słowa Martyzelki wyrwały księdza Kanię z jego bezsilnych myśli. Patrzył przed się i czekał.
Rozpięła uważnie guziczki i z rozsuniętych brzegów szarego materiału ukazała swe ciało, nad obojczykiem poryte do krwi pazurami. Porwane w bitce z Supernakiem ramiączka koszuli rozsunęły się snadnie i oto ukazała się pierś zwarta, biała, sklepiona, niby owoc.
W oczach Martyzelki stanęły łzy, na policzkach rumieńce, a na czole zbrużdżone ciemności.
— Upadłam i poraniłam się, trzeba tu coś poradzić. — Wymówiwszy te słowa westchnęła, potem zaś, niby przez sen, zarzuciła temu człowiekowi ramiona na szyję.
Jakby czekali na to od dawna, ona jedna wiedziała, iż czekają.
— Tak być musi, ty wiesz! — Słowa te pamiętała chyba jeszcze z pałacu po swym pierwszym mężczyźnie. Nigdy później wymówione nie były, aż teraz znów dopiero.
— Ty wiesz przecie! Miałaż teraz wspominać o pogrzebie Supernaczki, o obrządku narodowym. Liczyła, że te sprawy załatwi się przez męża z Supernakiem. Nie o tym mówić teraz.
— Będziesz miał wszystko, jak będziesz chciał — zadrżała w nagłym, rozkosznym śmiechu.
Teraz dopiero, poprzez omamy żądzy zrozumiał Kania najgłówniejsze: że w nim proroka zapomniała! Porwał żonę górnika za przeguby, z okrzykiem — ach, grzesznico — cisnął na kolana. I doskoczył z pięściami. Byłby bił między ciemne, rozstawione źrenice, lecz właśnie ciemność, lśniąca mokrym powabem, przywiodła księdza do opamiętania.
Zmitygował się Przyobiecał zapomnieć raz na zawsze o tym incydencie. Na ramię radził okład. Potem jął się rozwodzić nad sprawami ducha i ciała na ziemi.
Martyzelka słuchała w głębi izby, przepełniona bolesnym krzykiem, który już nie mógł znaczyć, a wszystkie słowa dławił.
Odeszła bez żadnego pożegnania. Do domu przyszła umordowana! Wszystko jej z rąk leciało.
Czekała tu w pośrodku izby, na co? Na co czekać w trybach takiego życia?
Martyzel wrócił z kopalni nad wieczorem. Z głową jak oczadziałą. Smrody, gazy czy dymy mieli na filarze. Wracał z głową pijaną, bolącą. Numer górniczy był dobry i wydobycie dobre, gdyby nie owe smrody.
Radziła, by trzymał głowę nad rozpaloną blachą, nad kuchnią, wtedy bóle odchodzą. Wszystkie żony górników tak radzą, jako iż to są sprawy dawno wypróbowane.
Martyzel gardził takimi sposobami. Umył się, zjadł i spoczął blisko okna, przy wybielonej wnęce.
Żona siadła naprzeciw.
I nagle z wypiekami na twarzy sycząc gniewnie, pełna niespodzianej rozpaczy mówić zaczyha w sprawie pogrzebu biednej przyjaciółki, Supernaczki. Żeby mąż szedł, żeby się zmówił z Supernakiem, żeby mu przetłomaczył.
Na próg ze łzami w oczach wyprowadziła męża w tę drogę. Starszy górnik Martyzel rozumiał powagę swej misji.
W marzeniu swym, popartym jakością tylu prze różnych poglądów, czerpanych zawsze tylko z oryginału, opowiadał się Martyzel wiernie za chemicznym rozwiązaniem sprawy ludzkiego życia. Lecz wtedy gusłom braknie miejsca, a sami przecież uchwalili niedawno z delegatem okręgu, taką tam jakąś próbę, czy manifestację gwoli pobudzenia do strejku. Więc życie dalej porywa już tę śmierć, nie da jej chwili samotności i przenika, wypełnia ją od razu nową walką.
Odnalazł Supernaka łatwo, u Szymczyków. Wyszli we dwóch, to jest Martyzel i Supernak, niby jako mający organizacyjne sprawy na osobności.
Nie były ważne: o obrządek pogrzebu. Choć to życzenie nieboszczki, cóż znaczy dziś życzenie martwego prochu? A z drugiej strony ważne, gdyż nie byłby wyruszył starszy górnik z domu, gdyby nie to życzenie kobiecej szlachetności, wysłowionej ustami żony.
Szli w milczeniu.
Gdy stanęli nad stawem lśniącym od blasku księżyca, uznał Martyzel, że może rozpocząć przemowę bardziej zasadniczą: jedna tafla błyszczała jasnością a drugą mroczył cień. Tu światło, a tu noc. Tu dobro, a tu zło, lecz wciąż ta sama woda, jeno odmianą światła odróżniona.
Zaczął od przebaczenia: — jak ta jasność i mrok, tak samo też są ludzie, choćby naprzykład ty, Supernak. Masz muzej, zbierany przez tyle lat. Masz ten muzej, przedmioty wielorakie. A swój muzej — Martyzel rzucił ramiona rozpacznie w obie strony — noszę znów ja w swej głowie.
Nie mógł dalej wyrazić. Woda mu przeszkadzała, pluszcząca cicho pod nogami, czy też mrok w owej wodzie odbity, czy też świadomość o muzejach wielorakich, materialnych, duchowych!
Supernak kroczył sennie. Nie słuchał? Nie rozumiał?
Po stawach przeleciała gładzizna mroźna, wiatr zmarszczył ją i znowu łagodnie rozprostował. Szli przez długie pomosty nad zeschłym tatarakiem. Wionęło na portiera tym samym głosem suchych, zwiędłych szuwarów. Jął szemrać — ty muzej i ja muzej!
Tchnął czarną gębą prosto w oczy Martyzela.
Woda sprzyjała, ślizgając się wzdłuż brzegów cieniutkim ostrzem blasku. I tak, i tak, i owak. I znów jeszcze inaczej. I muzej — dzieci — żona? Teraz nastawnikowi temu, Supernak prędko, mocno, jak nożem. O żonie, jak za księdzem przepada, pogrzeby i obrządki wyprawia tylko dla niepoznaki!
O Kani i o Kani. O Kani i o Kani!
A drugim nożem co żywo w drugie miejsce: względem sposobów...
— Powiedz, Martyzel, no więc moja nie żyje, a znów twoja — wiedział to od nieboszczki, teraz dopiero mówił — pędem do Knote od twych sprawek przylata i krwią przez ciebie spływa co dwa, co trzy miesiące! Od twoich sprawek, czyli też może cudzych!?
O Kani i o Kani.
Górnik porwał portiera, żeby zwalić do wody. Już niósł ku pomostom, nad największą głębinę. I tylko huczał okropnym głuchym głosem — na dno, na dno, na dno!
Trzymali się wzajemnie za szyję i charczeli przeciwko sobie jadem, lecz stało się, że inne dno odnalazł tu Martyzel, głębsze niżeli śmierć: dno swej wielkiej miłości.
Woda szeptała, ciche wargi zwierając wedle brzegów. Postawił Supernaka na mostku.
Wsparł czoło na kościstym ramieniu portiera i oto jął tłumaczyć Supernakowi własne tajemne rzeczy jak rodzonemu bratu.
Czyż mógł wiedzieć, że żona radzi sobie u Knote? On, Martyzel, choć zawsze trwa w chemicznym rozumieniu człowieka, choć rozumie, że dzieci, czyli innymi słowy genitura, zniżają cenę pracy robotnika, chciał mieć dzieci raz po raz, od kiedy widział, że żona wymyka mu się z rąk. Wymyka się, wymyka! Przypuszczał, że nie było w tych sprawach tajemnic, pomiędzy nimi dwojgiem.
— A teraz, powiadacie, lata z tym do Knote? — Z twoją sprawką, czy z cudzą lata? — westchnął Supernak.
Tak się to zakończyło namawianie Supernaka przez starszego górnika Martyzela; nad wodą, jak zmartwienie rozprzestrzenioną, jak zmartwienie stężałą, jęknął Martyzel, westchnął i nie patrząc za siebie ruszył z powrotem słaby, uciemiężony, jakby tani z niego na mostku wyciekła wszystka krew.
Gdy powrócił do domu, dzieci dawno już spały.
Cóż są dzieci, cóż żona? Inne prawdy wyrosły zza tych prawd, ścianami przeczystymi!
Martyzelowa nadal pod lampą haftowała narodowe stuły. Usiadł naprzeciw żony; jak zawsze, przed spoczynkiem, rozłożył gramatykę światowej mowy, którą sobie przyswajał, pod nazwą esperanto. I znów pracował, rył się poprzez litery i znów przewracał stronice ku miejscom wyuczonym, wczoraj i przedwczoraj.
Zdało się dziś Martyzelowi, że od nauki tych łatwych słów powszechnej mowy świata rozpoczyna swój koniec. Tam przędą się słowami nadzieje, a tu już wschodzi śmierć.

Albowiem poprzez krzywdę zdrady żoninej nic ujrzał w sobie zemsty lecz znów tę samą miłość.

2.
KARIERA KOZY.

List ów przyniósł woźny Domu Ludowego, stary połamaniec, Żytko, który zawsze przynosił pocztę a i wogóle był woźnym, a od czegóż są w końcu woźni, nawet socjalistyczni, jak nie od takich posług?
Wszystko to wiadome jest o Żytku, lecz pamiętane jak przez wodę, czy mgłę? W uczuciowej pamięci (mimo że się jest sekretarzem Związku, można sobie chyba na odłam takiej pamięci pozwolić) pozostało jak następuje:
Po pierwsze: dotyk i chrzęst papieru listowego, podbitego bibułką. Granatową, och, całe życie granatową!
Po drugie: treść, w tych słowach: „W sprawach żywo obchodzących“. — „Pragnęłabym pomówić z panem“. — „Dyskrecjonalnie“.
Po trzecie podpis: Zuzanna Kostr... — reszta liter nazwiska wypryśnięta nieczytelnym charakterem.
Po czwarte: data podpisu na dole, z czego wynika, że tej sfery ludzie stawiają daty na końcu listów.
Po piąte, co piąte nie wiadomo na razie. Koza mógłby wyliczać!... Czekając na oznaczoną godzinę widzenia nic innego nie robił. Wyliczał i wyliczał. Niepotrzebnie! Wszystko mieściło się z pewnością bez reszty w charakterze tego pisma. Badał charakter ów ustawicznie wyciągając list z koperty.
Gdyby nie to, że ogół towarzyszy stał na niskim poziomie oświaty, gdyby nie to, że towarzysze w większości wypadków nie umieli pisać lub też pozapominali przy ciężkiej pracy, oraz w ustawicznych kryzysach głodowych, dawno już zaprowadziłby Koza w Głosie Osady odpowiedzi grafologa.
Pismo panny Kostryniównej było taneczne. Biegło sobie wesoło ku brzegowi stronicy. Skutek? Wizja nogi kobiecej. Czy można pomyśleć: nogi Zuzanny Kostryniównej!... Istne szaleństwo!
Zegar jednak posuwa się naprzód. W danej chwili już tylko dziesięć minut do oznaczonego’ terminu wizyty.
Koza drżącymi rękoma zamknął biurko, zbiegł na dół, zapomniał coś, znów wrócił: cztery minuty szło się z Domu Ludowego do mieszkania Kostryniów, przy hucie „Katarzynie“. Na nieobliczalne jakieś przeszkody doliczał Koza dwie minuty.
Cztery minuty, plus dwie, razem sześć, pozostawały jeszcze cztery minuty, zegarek był sprawdzony wczoraj według zegarów „Erazma“. Dom państwa Kostryniów nie posługuje się zapewne innym czasem od czasu huty i kopalni.
Koza westchnął głęboko, pełnią nienawiści klasowej: muszą mieć czas ten sam, co na kopalni i w hucie, z tego żyją cholery!!!
Gdy mijał szary długi mur huty „Katarzyny“, nie mógł już opanować myśli. Jak się stało, że zadzwonił do Kostryniów, że wszedł? Kroczył spokojnie schodami, po czerwonym „władczym“, dywanie, wszystko dookoła nabierało szumu skrzydeł niewidzialnych.
Zapamiętał pewien charakterystyczny szczegół: poszczególne pokoje mieszkania Kostryniów pachniały osobliwie, zapachem drogich jedzeń. Przedpokój trącił zapachem dziczyzny — jadali taką dziczyznę co roku na Sylwestra u Cieplika, Koza, sztygarzy i w ogóle wszyscy. Salon pachniał orzechowym tortem. Tego już było za dużo!
Koza przypomniał sobie, kim jest: żadne zapachy nie wywabią go za klasowe mury partii. Z przeświadczeniem tym stanął spokojnie na środku salonu Kostryniów, w obliczu fortepianu, przedziwnego parawanu z pierścionków od cygar, wypchanego biustu sarenki (skroń sarenki owej miała w sobie coś ze skroni Zuzanny), wyścielanych krzesełek, wszelakich pufów, jakichś jedwabnych atłasowych podściółek i haftów, i obrazów, i słonecznej przestrzeni pokoju.
Serce sekretarza Kozy ścisnęło się tu, poniekąd filozoficznie, nad sprawą podziału dóbr: widział w życiu niejedno. Widział salon wojewody w Kielcach i w Katowicach. Chodził tam w delegacji, jako obrażona praca. Był raz w swym życiu nawet na Wawelu.
Nie imponował mu już chyba żaden zabytek. Ale żeby mieć taki przepych wyłącznie dla siebie? Żeby drzwi otwierała służąca, która śmiało mogłaby być siostrą sekretarza partyjnego?! Żeby z niemoralnego zbytku mógł wystrzelić tak piękny kwiat jak panna Zuzanna!
Koza nie siadał. Stał, czekał, przejęty tragizmem sytuacji. Bo kwiat, mimo że z błota zrodzony, był piękny.
Już szła... Widział ją zbliżającą się ze stołowego pokoju. Odbijała się w lustrze salonu. Kozę też odbijało owo lustro — martwe przedmioty nie zważają na różnice klasowe.
Szła w krótkiej sportowej sukience i w jakiejś bluzce zapewne, lecz Koza ani teraz, ani później przypomnieć sobie tej bluzki nie mógł. Jedno pewne, iż przez lekki materiał przeświecały jej piersi. Przeświecają mimo woli — szarpnął się w Kozie nagły okrzyk niewinności. Gdzież mają się podziać?
Stało się, Zuza podała mu rękę. Po czym rozległ się głos Zuzy. Porównać tego nie można z niczym. Może tylko z obłokiem? O co chodziło pannie Zuzannie Kostryniównej, Koza w pierwszej chwili nie zrozumiał. Nie znał żadnych obcych języków, a przecież jakby polski pomylił się sekretarzowi z obcymi nieznanymi językami.
Uchwycił jedno słowo: Dyskrecjonalnie.
Zaprzysiągł pannie Zuzannie natychmiast absolutną dyskrecję. Na mur. Niepotrzebnie chyba użył gwarowego nieco określenia „na mur“.
Zapewne! Przyszłej ludzkości, oswobodzonej z przesądów, twarz Zuzy wiele pozostawiałaby do życzenia: uczernione brwi, podmalowane usta, puder. Mimo całą tę niegodną sztukaterię rozścielał się na rysach dziewczęcych piękny uśmiech.
Uczynki ojca Zuzy, organizowanie przez niego Straży Narodowej łamistrejków, organizowanie drużyn ratowniczych, które są zwykłą ochraną przeciw robotnikom, biblioteka dyrektorowej, wszystkie redukcje, ci wszyscy bezrobotni, którzy od tylu tygodni przechodzą przed sekretarskim biurkiem i płacząc rozkładają ręce — czyżby to wszystko było niczym wobec jednego uśmiechu?!
Panna Kostryniówna wciągnęła nagle powietrze z kryształowym szelestem. Założyła nogę na nogę, rąbek jedwabiu łysnął pod kolanem. Teraz mówi. Dyskrecjonalnie: o rzeczach partyjnych, robotniczych, kopalnianych.
Skądże wiedziała to wszystko? Skąd wiedziała rzeczy, nie znane jeszcze nawet w Domu Ludowym?
Komuniści szykują wielką manifestację na pogrzebie jakiejś żony portiera. Ach tak, niejakiego Supernaka. Wielką manifestację, wystąpienie, przemowy, próba sił, sztandary partyjne. Na tle sprzeczki między księżmi, czy klerem, czy też księdza jakiejś nowej wiary. Chcą zgnębić socjalistów. Wiadomości są pewne.
Całym sercem stał Koza po stronie Zuzy. Całym sercem leżał u jej stóp.
— To jedno, drogi panie redaktorze. A teraz druga sprawa. — Drobna twarzyczka Zuzy ściągnęła się tak lekko, delikatnie, że sekretarz zamarł z podziwu:
Druga sprawa miała związek — Koza przestraszył się — z Tadeuszem Mieniewskim.
Jeżeli do tej chwili panna Zuzanna Kostryniówna była piękną, to teraz stała się jeszcze piękniejszą. W jej prześlicznej twarzy zaszło nagle coś takiego, że Koza zmrużył powieki, by nie patrzeć.
— Nie wiecie również — mówiła — ręczę za autentyczność! Pan Mieniewski został komunistą. Czy może był nim już dawniej, prawda?
Tak, komunistą, Cóż ją obchodziło określenie, słowo, rzecz? Nic. Pragnęła o tym, mówić, tak by mówienie stawało się działaniem, obcowaniem. Obcowała z panem Mieniewskim chociażby szkodząc mu...
A może to tylko zabawa? Ułożyła sobie tę „zabawę“ bolesną, której istota polega na tym, aby skompromitować go u wszystkich Dusiów, Dusiówien i całej tej hołoty.
— Pan Mieniewski przebywa teraz w Osadzie pod zmienionym nazwiskiem. Niech pan tego nie pisze u siebie, to jest w „Głosie Osady“. Czy pan wie, że nie mogę nie czytać tego pańskiego „Głosu“? Doskonale redagowane.
Koza złożył potulnie obie ręce na piersiach.
— Niech pan jednak napisze w swoim „Głosie“, że tenże Mieniewski Tadeusz porozumiewał się tu z kapitalistami, pobrał nawet wysokie zaliczki na zaciąganie podłóg w Radzie Kopalń i Hut. Które to podłogi miał tutejszemu kapitałowi własnoręcznie zaciągać.
— Dlaczego mówię to wszystko? — Uczuła w piersiach głęboką pustkę, musiała westchnąć, by nie utracić panowania nad głosem. — Mówię to wszystko bo wiem, że ani my, to jest dyrekcja, po waszemu kapitaliści, nie chcemy strejku, ani wy, panowie ze Związku, nie chcecie strejku. Chcą komuniści. Taka drobna kompromitacja nowego działacza, jakim okazuje się pan Mieniewski, może im bardzo pokrzyżować szyki. — Skończyła gładko, płynnie, a jednak z uczuciem rozpaczy. Mówiąc te wszystkie brednie uczuła, jak ciągle, nieustannie myśli o tym człowieku, który po wszystkim, co zaszło, wołał pośród nieszczęsnych krów w Alei Trzeciego Maja: — nigdy w życiu. — Czemuż tak wołał, po co?!!
Wstała.
Koza podniósł się z krzesełka.
Powstrzymał oddech, spuścił oczy i wyrzekł jednym tchem: — Wiadomości są bardzo cenne, aczkolwiek tajemnicze. Nie dające się sprawdzić od razu. Ale cenne. Tak, dziękuję. Jednakże woli nas pani od komunistów?
Zaśmiał się ironicznie i złowrogo.
— Tak, skorzystamy. Owszem. To jedno. Teraz drugie — pot zalewał mu oczy — moja sprawa osobista. To! ja pisałem do pani anonimy. Te świstki z podpisem „biedne zwierzę domowe“, czyli Koza. To moje... Panno Zuzanno!
— Ja, proszę pani — po cóż to mówił, skoro wiedział wedle prawideł hajlajfu, że wypowiada te rzeczy o wiele za wcześnie, prawda jak dziecko w łonie matki musi przeleżeć swój czas — wykonuję teraz może właśnie tragiczną ewolucję? Tragiczna ewolucja ideałów za dozgonnymi murami partii. Och, tego może pani być pewna, za murami dozgonnymi! A jednak ewolucja: od czwartego pokładu na „Florze“, pani wie? Grubość pokładu siedmdziesiąt centymetrów, dwanaście godzin na czworakach. Dwanaście godzin dziennie na czworakach, przez tyle lat szedłem tu....
Słowa te wymawiał olśniony, z oczyma wpatrzonymi w sufit. Na suficie wymalowane były przeróżne liry i owoce. Wiedział już, że nigdy w życiu nie zapomni tych lir.
— To znaczy dokąd? — spytała Kostryniówna.
Chciał powiedzieć — szedłem do stóp pani. Czy można taką rzecz powiedzieć od razu? Nie. Ale są w życiu ludzkim pioruny, które sprawiają, że wszystko można. Koza chciał nawiązać do wspólnego pobytu, do wspólnego zamieszkiwania w Osadzie różnych klasowo osobników: takiej, na przykład, panny Kostryniównej i takiego, jak on, socjalistycznego sekretarza Związku. Ludzie tacy widują się osobiście mało, społecznie jednak przestają z sobą poniekąd codziennie, co stwarza po prostu stan dawnej znajomości, który mógłby usprawiedliwić takie na przykład oświadczenie, jak o dążeniu do stóp.
Uczuciowy piorun nie pozwolił sekretarzowi wysłowić całego tego rozumowania. Wbrew samemu sobie Koza powiedział od razu, czego powiedzieć nie można, krzyknął bowiem: — Przez tyle lat szedłem do pani stóp!!
Zuza zmartwiała z przestrachu. Takiemu durniowi powierzyła swoje afery z Mieniewskim! — Panie sekretarzu — rzekła — my tu rozmawiamy społecznie. Pan rozumie: społecznie. Niech pan do mnie napisze, w celu prywatnej rozmowy umówimy się oddzielnie.
— Tak, to prawda — rzekł Koza, blady ze wzruszenia. — Nie można mieszać. My tu rozmawiamy społecznie.
Śmiała się pobłażliwie w salonie. Nie przestała śmiać się w przedpokoju, napachnionym kosztowną wonią dziczyzny.
Koza upuścił łaskę, zmylił kapelusz, wdepnął w cudze kalosze, z literą „K“, ale znacznie lepsze. Koza i Kostryń zaczynają się na, „K“. Nie wypowiedział głośno tego świętokradztwa.
Wyszedł zwrócony przodem do pani tego domu. Gdyż ona była panią, ona, ona, nie ci szmatławi rodzice. Matka? Tak, piękność wzięła panna Zuzanna po matce. Lecz stary Kostryń nie mógł być przecie ojcem Zuzy. Stara na pewno zdradziła swego dyrektora z jakimś księciem. Polskim, rosyjskim, czy francuskim, rany boskie, przecież tu nie chodzi o narodowość!
Szedł prosto w kierunku Domu Ludowego, raz po raz powtarzając sobie głośno: — Bardzo dobrze zrobiła, że zdradziła, bardzo dobrze zrobiła. W gruncie rzeczy nie myślał jednak o pani Kostryniowej, ani o jej mężu, ani nawet o tym cudzie marzenia, to jest o córce.
Myślał teraz — od czasu zakrwawionych palców u starego Żyda, u którego żywymi pazurami czesał włosie na materace od pokładu czwartego na „Florze“, przez całe błogosławieństwo swej pracy biurowej o jednym tylko: kariera!
Zrobić na gwałt karierę! Rzecz po prostu konieczna, nieodzowna, zrobić natychmiast karierę, żeby nie było za późno. A potem, proszę bardzo: pan poseł Koza. Poseł Alojzy Koza.
We wrotach Domu Ludowego zatrzymali Kozę bezrobotni. Gadali, czegoś chcieli — towarzysze, czekajcie, bo tu ważniejsze rzeczy — i hyc na górę. Pędził na trzecie piętro, do sekretariatu, po pięć schodów na raz. Stłukł sobie wielki palec na ostatnim stopniu.
Poseł Drążek siedział za biurkiem Kozy i czekał.
Gdy Koza wysapnął pierwsze zadyszane słowa: — jakie to szczęście, pośle, że was tu zastaję — Drążek odszedł od biurka i zatrzymał się przed oknem. Odwrócony do Kozy plecami.
Koza wygarnął wszystko od razu, z miejsca: gdzie był, u kogo, zawezwany w dyskrecji, jako niby redaktor, niby, że tajemnica redakcyjna. — O czym się dowiedział, co ma się dziać, jakie to zamachy podstępne szykują komuniści na pogrzeb biednej Supernaczki, która umarła wreszcie, o czym wiecie.
Przerwał, bo niby co ma znaczyć: plecy posła są tyłem odwrócone? Należało by raczej podejść do chama takiego, tyłem odwróconego, wziąć go pod rękę i powiedzieć: — słuchaj dziadu uważnie!
Obrobiwszy sprawę pogrzebu wydał Koza drugą nowinkę, co do Tadeusza Mieniewskiego. Gdy jednak padło nazwisko Mieniewskich, szerokie bary posła Drążka uniosły się i długą chwilę wysoko pozostały.
— Skończyłeś pan?
— No, chyba, towarzyszu pośle.
Drążek mówił przed siebie, tyłem do Kozy, przodem do widoku okiennego:
— To dobrze. W pogrzebie tym weźmiemy udział całą parą i się nie damy. Pewne. Dwa: o Tadeuszu Mieniewskim, czy jak mu tam na imię, ani słowa nikomu. Czy siedzi u komunistów, czy u diabła samego, milczeć. Czy pan wie, co to jest Mieniewski, nie jako syn, lecz jako ojciec, leader? Co pan wie o tym? No, to jest dwa. A teraz idzie trzy.
Drążek odwrócił się od okna straszny!...
— A teraz idzie trzy! — Poseł przeszedł ku drzwiom, zamknął je na klucz. Klucz wyszarpnął z zamku i schował do kieszeni. Mówił od drzwi:
— Trzy, panie Koza! Kto to panu pozwolił bez mojej wiedzy, ani też przyzwolenia, ani co, w tych czasach napiętych, hę? Na własną rękę prowadzić jakieciś tam wywiady, konszachty i temu podobnemu?! Com panu mówił niedawno, panie towarzyszu Koza: że pan zęby w spluwaczce zostawi, jeżeli?! Że pan masz pod moją ręką uczyć się dopiero na człowieka i, co jest pod tym rozumiane, w punkcie dyscypliny partyjnej? Albo tak będzie, towarzyszu Koza, albo wcale nie będzie, gdyż u mnie połowiczności nie ma!
— Nie ma!!! — ryknął.
Spokojnie podszedł blisko i wyrżnął Kozę w twarz potężnym rozmachem uwłosionej pięści. Z jednej strony, a jeszcze dźwięk straszliwy nie przebrzmiał w lewym uchu Kozy, gdy już znów z drugiej strony.
Runąwszy na biurko Koza zlewał krwawymi łzami nowiutką, niebieską bibułę.
— Jak należy. — Poseł Drążek otwierał drzwi z klucza. Otworzył, ruszył klamką i wychodząc już dodał:

— Za dużo mnie pan nerwów kosztuje, panie Koza, to jest fakt. Takie zabawy, towarzyszu Koza, nie; na dzisiejsze czasy. Za dużo mnie pan nerwów kosztuje!

3.
PIERWSZA KLASA

Wiedzieli prawie wszystko, nikt jednak nie mógł się spodziewać, że portier „Erazma“, taki połamaniec i inwalida, wystąpi w okazji śmierci żoninej z pierwszą klasą pogrzebu.
Ludzi ściągało na tę pierwszą klasę! Nie znającym Zielonego ukazywała drogę z daleka czarna chorągiew, przed domem wystawiona, oraz wieko trumienne pod nią.
Do izby z nieboszczką napchało się narodu zbyt wiele. Pętali się w niecierpliwości po całym obejściu, wchodzili, wychodzili, nasycając ciekawe oczy widokiem zmarłej. Leżała w bluzce lila między czterema świecami, z uśmiechem, na jaki za życia nie mogłaby sobie nigdy pozwolić: jakby drwiny wkoło zaciśniętych ust, a znów z powodu chudości jakoby odmłodniała mimo wszystko.
Obrażało to obecnych, skąd inąd szczerze żałujących. Nikt tego nie wyraził głośno, tym bardziej, że już i tak powstała duchota i dość znaczny nastrój pogrzebowy, od czego wszyscy prawie mieli rumieńce na twarzach.
Nawet Supernak miał rumieńce. Co mają znaczyć takie rumieńce u wdowca? Kto tam przejrzy tego starego czorta! Zarzucić mli nie można nic. Stał przy nogach zmarłej skromnie, odziany w szary surdut i we wszystko najlepsze, jak się należy w takiej chwili.
Czy modlił się, ocenić ściśle nie zdołali. Wargami poruszał, skubał, lepił, jak podczas modlitwy. Pewne jest w każdym razie, że spod nawisłych powiek wertował przychodzących. Lepiej od innych wiedział, na co się zanosi, skoro byli tu wszyscy najczynniejsi. Taki Duś tkwił między oknami nieporuszony. Taki Koza! Myszkował w sieni. Temu Kozi0 stało się coś, podwiązaną miał gębę, białym włóczkowym szalem.
Byli tu też i przyszli, których się znało, że na Pierwszego Maja i w podobnych okazjach pochody zamykają, pilnują, wytrawni rozbijacze Drążkowi, szczerze mówiąc, bojówka.
Komuna też sprawiła swoje szyki pokaźnie, skoro przybyło wiele bezrobotnych, w tym kilku młodocianych Żydków, powszechnie znanych w Osadzie ze swej działalności wywrotowej.
Ksiądz Kania obecny był, nie we własnej postaci, lecz w postaci zastępu wyznawców i wyznawczyń z Zielonego, którym przewodził niedwuznacznie Pstrokoński.
Przez Pstrokońskiego wyznawcy owi najbardziej wyglądali na wojsko. Pstrokoński bowiem wystąpił dzisiaj w portkach ułańskich. Pstrokoński w izbie, a przed izbą chociażby taki Machnik! Machnika nie lubili ludzie, gdyż nim do Kani nastał, jako marynarz wojenny sukno po wsiach sprzedawał, niby z okrętów kontrabandowy towar bez cła. Nić ze sztuki wyciągał, zapałkami przypalał materię, miął a nawet siadał na niej, lecz potem zawsze materiał1 okazywał się z pokrzywy.
Czegóż tu we dwóch chcieli? Ten Pstrokoński i Machnik?
Starszego górnika Martyzela aż zatychało. wychodził na podwórko, wracał, wyłamywał prochem postrzelane palce, przybliżał się do żony i oddalał, i znów powracał: wszędzie złość i szyderstwo: Uciekał do sąsiedniej izby Szymczyków, gdzie ludzi było mniej i Lenora siedziała z dziećmi. Wiadomo, że pędziwiatr rozpustnica, od prostytucji tak zwanej nie daleko. Ale dzieci lubiły ją. Siedziała na zydelku między nimi, głaszcząc małe głowiny i w coś tam grając z nimi! Nic to nie było, tyle, że nie płakały.
Dał się nareszcie słyszeć turkot dorożki na grudzie, któryś z chłopaków nadbiegł wołając, że ksiądz jedzie, młody wikary, z kościelnym.
Przyjeżdżał w samą porę: już w powietrzu wisiało nieszczęście. Ktoś tam komuś miejsca w drzwiach nie ustąpił i już jedni na drugich, i kto wie, czy zaraz nie przyszłoby do nożów.
Zawstydzili się księdza. Czy też nie księdza, a szat żałobnych, aksamitnych, srebrzonych? Powiało z nich bogactwem i jakimś starodawnym ustanowieniem rzeczy!
Po odprawionych modłach pierwszej klasy, gdy już zakryli wieko, ruszył krzyż, czarna chorągiew t szarfami z bibułki i ksiądz w pięknych ornatach.
Gdy ksiądz ruszył, do trumny przyskoczyli nagle wszyscy, jakby ją chcieli na kawałki rozerwać. Ci i drudzy, i trzeci. Powstał tumult, roztrącili palacza Szymczyka, kobiet płaczących nie uszanowali — trzydzieści rąk łapczywych, szamotanie i burda!
Czasu na takie bójki wiele nie było: przejaśnili pokrótce rzecz ci, którzy innym przewodzili: we czterech nieboszczkę poniosą. Duś, Pstrokoński, sekretarz Koza z podwiązanym pyskiem i jeden hutnik z kostryniowskiej Pracy Narodowej. Co człowiek, inna partia.
Stali naprzeciw siebie, dyszący nienawiścią. Od razu spór i handel: który podźwiga w głowach, który bierze za nogi?
Klamerek taka trumna proletariacka nie ma. Rękami na ramiona zdać trzeba. Tu znów jęli przymierzać się co do wzrostu, z uwagi, by nieboszczka w ostatniej drodze ziemskiej nowych jeszcze niewygód nie doznała.
Przymierzyli się, oni i wyznaczeni następcy. Ustanowili między sobą straż i kontrol czasu tak, by wszystkie kierunki i odłamy partyjne mogły położyć swoją rękę na trumnie. Z tym podnieśli ciężar na dobre i ruszyli.
Krzyż, za nim czarna trumna, jakoś-takoś obciosana, łyskająca przez światło dnia niczym podługowaty okruch węgla, dzieci Supernaka, onże sam, portier, uczestnicy, i wiatr, który prześcigał wszystkich kupą zwiędłego liścia.
Ci, którzy nieśli, szli niepewnymi krokami, pod ciężarem, wyboistą ścieżką, do lasu, wytrzebionego przez ludność i przez zimę.
Tutaj właśnie, na samym zakręcie, uśmiechnęła się do swoich myśli Lenora: niedaleko, w pobliżu był ów dół, w który spadli oboje kiedyś z Tadkiem; nie dała mu się kochać i tu ich Buruś wynalazł, odeszli potem ku izbie, gdzie dzisiejsza nieboszczka tak wydatnie kaszlała i wtedy to przez księżyc rozsiany wołał Tadek: — chcę patrzeć przez okno, jak zza szafy wyjdziesz do mnie druga!
Szła sobie teraz z łaskawą ciszą w sercu, z twarzą ochotnie ku wiatrowi podaną, ze wzrokiem w wieniec jedliny utkwionym, a nikt nie może wiedzieć o tym wieńcu, ile razy pomiędzy ostrymi gałęziami spotykały się ręce, zarazem też i usta kochanków. Lenory z tym jej Tadkiem.
Orszak wyszedł za ciemne koszary pokozackie i zatrzymał się nagle przy długim skraju stawów zatęchłych.
Kołowanie, krakanie, znów w gromadę skupieni — tak pilnują owego trupa rychłą swą nienawiścią, od której trumna zatrzymuje się, drga i znów rusza.
Myśli te, czy też inne, z powodu okolicy stawów oraz utrwalonego tu wspomnienia rozmowy z portierem Supernakim, te myśli, czy też inne? Ciągnęło przez Martyzela zgryzem wszystkich jesieni i mrozem wszelkiej zimy. Szedł obok żony, trzymał ją za rękę, lecz jakby szedł przy nikim i nikogo za rękę nie trzymał.
Zza węgła ulicy połączył się z konduktem ksiądz Kania, obok niego zaś Knote.
Martyzelowa patrzyła na nich ustawicznie. Mąż brzęczał jej nad uchem, szeptał, prosił, ludzie ją potrącali, Martyzelka zaś szła nic nie widząc tu wkoło. W pustce głuchej, wpatrzona tylko bez przerwy pomiędzy głowy ludzi, gdzie wdzięczył się kapelusz Knote.
A nad nim kędzierzawa czupryna księdza Kani!
Weszli już z pogrzebem w gwarną część Osady Górniczej, wypadło zatrzymać się przed żeberkiem kolejowym między hutą „Katarzyną“ a „Erazmem“.
Napór ludzi rozdzielił małżeństwo, zwolennicy i znów inni, wrogowie, w te pędy poskoczyli na przód, pilnować trumny. Nikt nie wiedział, kiedy kto pierwszy zacznie? Spod kantów poczernionej trumny ukazały się te same cztery gęby, zatchnięte od ciężaru, rozkazujące spokój przekrwionymi oczami: Pstrokoński, Duś, sekretarz Koza i ten tam blondyn, hutnik ogromny z kostryniowskiej Pracy Narodowej.
Lokomotywy śmignęły przez żeberko, wionęły gęstym dymem po orszaku, ruszyli naprzód, Martyzelowa znów odnalazła w tłumie niebieski kapelusik Knote, powyżej niego czupryna księdza Kani i znów te same słowa męża nad uchem, błagające, spodlone, rozumne a tak nędzne.
Domagały się prawdy co do owego Kani — Boże-litości-Panie! Przykre słowa, żałosne, zwierały mu się w ustach, jakby rupieciem utłuczonym przemawiał, nie zaś wymową ludzką!
Nic nie odrzekła, zacięta w milczeniu, i tak doszli do kościoła, który pogrążył ich w puszystych ciemnościach. Kroki orszaku tarły się po kamieniach szelestem papierowym, naprzeciw świec ołtarza.
Dostali świece do rąk: Pstrokoński, z obwiązaną gębą Koza, Duś i dryblas hutnik z Pracy Narodowej. Stali przy sobie blisko, na odległość łokci.
Dalej dzieci, pod skrzydłem opiekuńczym Lenory, dalej mąż, więc Supernak, a już znów dalej, im głębiej w tłum, tym światła mniej. Pod filarami organów gęsta ciżba czekała czarną masą. Dopiero znów przy kropielnicy!...
Tu do zimnego kamienia przytknęła Martyzelowa swe czoło w milczeniu, w szumie rozpaczy, w takim wstydzie upadku! Ze wszystkiego zdarła się przecie na obrządek narodowy, no i gdzie ten obrządek?! Któż by tam stał o gusła? Dla innych gusła, dla niej: tajemne zaręczyny przez nieboszczkę z tym Kanią.Wierzyła w tego człowieka!
Szedł za pogrzebem, nieśmiały, przy boku miał Knote. Zmawiali się, radzili?! Martyzelowa dyszała już tylko pragnieniem ucieczki.
Gdyby nie mąż!
Głaskał po ramieniu, ostrożnie, czule. Martyzelka usunęła ramię i rozpoczęła: — To szczęście twoje, że nie krzyczę! Nie wrzeszczę!!
Ileż trwała ta mowa? Sekundy.
Przy ołtarzu nie skończyli nawet okadzać umarłej, a już Martyzelowa wypowiedziała wszystko, teraz tu nagle, gdy chciał niech ma — od czego wzajemne ich pożycie za ubiegłe lato odęło się wstrętem =i napełniło jadem! Że chce śmierci! — Prawda, prawda, latam do Knote co pół roku, albo co trzy miesiące! I wszystko prawda i żebyś lazł za mną, jak za swoją nieboszczką Supernak!
Zaniosła się poszeptem: — Tamtego tylko człowieka kocham, jedynego na świecie...
Nie ostało się w tej chwili w Martyzelu jedno — słowo, myśl żadna. Przywarł do boku żony, oczepił ja dotknięciem jak tylko ciernie mogą uczepić się odzieży.
Kondukt wychodził z kościoła, ludzie ich rozłączyli ciżbą gęstą, za bramą drzewa suchej alei porwały głos nabożnej pieśni i z wiatrem zarzuciły daleko, aż na sztywne rozłogi kopalni. Cień po rozgłosach owych latał, pomieszany ze schyłkiem dnia, chmury płynęły nad drzewami w kierunku cmentarza.
Opuściwszy bramę kościelną kondukt poruszał się nieufnie bardzo. Wdały się teraz znajome wszystkim typy szpiclów Kapuścika.
Ksiądz wikary pośpieszał raźniej strzeżony przez te typy oraz przez kostryniowskie postacie, zażywnie odkarmione. Już prawie biegł. Za nim karawan „Erazma“, z woźnicą, twardym koniarzem kopalnianym, lecz ów karawan obstąpili szczelnie ludzie Dusia, komuniści. Na czole nic nie mieli wypisane, ale kto znał tutejsze sprawy i stosunki, poznałby nawet w mroku po zagryzionej ironii na ich twarzach.
Za nimi Koza, z podwiązaną gębą, lecz rozbijał po drodze wszystkich.
Gonili się, ścigali, partia z partią, czy też odłam z odłamem, noc zapadała prędko. Na zachodzie wyprostowały się ostatnie pasy sztywnej jasności, nie wzruszone przeciągiem wiatru, który ze wszystkich stron napędzał coraz gęstsze ciemności.
Małe drzewka szumiały coraz silniej nad niskimi dachami, w ubogo oświetlonych oknach ukazywały się głowy mieszkańców, okrągłe, niczym kule miedziane.
Gdy mijali te okna, spojrzenie Martyzelki biegło chyżo przez tłum. Gdy mijali narożną restaurację, okazało się, że masażystka idzie wciąż przy księdzu. Niebiesko — złoty kapelusik przemykał w jasnym świetle, niczym jakaś pstra kurka.
Knote żywo poruszała rękoma. Dreptała w kapeluszu z złotymi galonami, w żakiecie przykrojonym mocno do figury, lecz cóż jej zależało teraz na tej okazałości? Kroiły się ważniejsze rzeczy, trzeba tu było podtrzymać przyjaciela.
Jak?!
Odmachiwał się dłonią, powtarzał o pokorze, Knote zaś nie wiedząc już co robić wspominała raz po raz: — Ramiona świętości wiedzą same zawczasu, kiedy wyciągnąć się i co ujawnić mają, jak u tej samej nieboszczki, za którą tu idziemy, kiedyś mnie podtrzymały!
Knote brnęła przez błoto z jedyną sprawą w rozognionej głowie: tu chodzi już o życie! O nowe życie przy boku tego człowieka świętego!
Spychali ją jacyś wyrostcy, którzy z niewiadomego poduszczenia wszczynali wciąż tumulty. Zatory powstawały w orszaku, przerwy, dziury i znów po kocich łbach pośpieszna bieganina.
Knote walczyła przeciw tej fali motłochu. Dreptała wytrwale nie dając się zepchnąć, tym bardziej że równocześnie składała księdzu wyznanie, niepotrzebne, nieważne a jednak łzami gorącymi poparte: o maszynie do szycia, zabranej Supernaczce w swoim czasie, kilka tygodni temu, kto mógł wtedy przypuszczać?!
Aż tu nagle, widać w świetle nikłego dnia, krzyż na przodzie pochodu zachybotał, ukłonił się, w dwie strony. Z boku, z ulicy Błotnej wypadł powóz dyrekcji „Erazma“. Zaprzągnięty w parę czarnych wałachów. Wszyscy je znali w Osadzie i z daleka witali ukłonem.
Na ciemnym tle powozu siedziały panie, dyrektorowa Kostryń i córka Kostryniówna, okryte śmietankowym kocyczkiem w piękne lamparcie cętki. To one, one, dyrektorowa z córką, różowy puch za jasnymi woalkami.
Ludzie stracili głowy. Trumna jak trumna pcha zawsze pogrzeb naprzód. Powóz atoli pociągał wszystkie spojrzenia w tył.
Oprócz najwybitniejszych wypadków nieszczęśliwych dyrekcja nie odprowadzała zwykłych zmarłych na cmentarz; inżyniera, sztygara, jeżeli bardzo wysłużony; dozorcę prawie nigdy, a już żeby górnika?! Do tego jeszcze teraz, gdy już Umowa dawno wymówiona, rokowania zerwane!
Taki fakt! Fakt, manewr czy znów podstęp?! Sieroty nawet nie patrzyły za matką, lecz potykając się raz po raz na powóz i na powóz. Śpiew też przygasł. Ludziom żal było śpiewać, gdyż słyszeć chcieli tupot cugowych koni, dzwonienie błyskającej uprzęży, cały ten chrzęst dostatku.
Prowodyrzy zaganiać musieli. Tak samo Duś, Koza i Pstrokoński, i inni. Ów zaś dryblas, z kostryniowskiej Pracy, znalazł się — tak sobie wymędrkował — zaraz blisko powozu. Otrzymał polecenie od córki dyrektora wyszukać tu gdzieś Knote.
Wrył się co żywo w tłum a pani Kostryniowa powtórzyła raz jeszcze trwożną refleksję: — Taki żal, taka śmierć, mogło by ich to przecież trochę uspokoić. Dać trochę do myślenia.
Smętnym nastrojom pani Stanisławy starczyło tego jednego widoku do żałosnej ugody z życiem. O cóż walczyć, o cóż się męczyć? Zwłaszcza dziś, gdy otrzymała nareszcie bilecik od Coeura, w odpowiedzi na swój bilecik, iż pan dyrektor Coeur zjawi się w oznaczonym miejscu (w bibliotece Staszica) i chętnie służy.
Powóz stanął, na przedniej ławeczce usadowiła się skromnie masażystka.
— Będzie nam raźniej we trzy. — Pani Stanisława pragnęła z racji pogrzebu wyświadczyć ten dyskretny zaszczyt biednej Knoci. Niech ludzie przy okazji dowiedzą się i pamiętają, na kim opiera się tu biedna Knote.
Masażystka... Białe ognie troiły się jej w oczach! Służyć wciąż, całe życie, wciąż tylko oklepywać rozpieszczonych bogaczów, przerywać w środku słowa rozmowę, która o całym życiu decyduje! Dla jednego kaprysu! To Zuza ułożyła dziś przy masażu, że spotkają się na pogrzebie — a ty mi Knociu pokażesz tam przy sposobności tę jakąś przyjaciółkę, tę górniczkę młodego Mieniewskiego. Jest to potrzebne komuś...
Głaskała panią dyrektorową czule po rękach, ułożonych na śmietankowym kocu. Po rękach małych, lecz jak gdyby nieżywych, gdyż w nowych rękawiczkach. Głaskała swą pacjentkę ruchem oddanej czułości, aby tylko nie mówić. Gdyby otwarła usta, musiałaby krzyczeć!!
Kondukt wyszedł spomiędzy ulic i domostw. Brnął pustką podmiejską, bezpańską, na wskos od słupów telegraficznych, porośniętą dziwacznie gąszczem roślinek nędznych, z których kurzyło drobnym śmieciem.
Od niedalekiej już „Flory“, bokami rozłożonej przy cmentarzu, zalatywało kwaśnym smakiem węgla. Noc stamtąd szła. W nocy tej, naprzód idącej, widać było poprzeczną grubą linię cmentarnej bramy.
Dojść do tej bramy czy wozem chociażby podjechać nie było łatwo, nad wyrwami po pracach ziemnych, nad bliznami po zdjętych kolejkach kopalnianych przerzucone mostki nie dawały pewności, jako zbutwiałe i wielokroć przegniłe.
Cóż dopiero, gdy jeszcze do tych spraw musiała się przyłączyć polityka: o kolejność przybycia na cmentarz poszczególnych odłamów, o miejsce, które potem przypadnie danym zwolennikom, czy też wrogom, nad trumną?
Co trumna wyskoczyła z krętaniny, co naprzód pośpieszyła, prowodyrzy niczym ogary rozjuszone ze wszystkich stron za nią. Droga niepewna, w pięć torów wyjeżdżona, a tam już w wodę wpadli, tam znowu mostek trzeszczy.
Przed bramą cmentarną omal nie rozbiło się wszystko! Czarna chorągiew wionęła w jedną stronę zamiatając po głowach ponurym swoim skrzydłem. Za tą chorągwią jedni.
Krzyż w drugą stronę, co widać jasno, dzięki białej komży starego kościelnego. Za tym krzyżem znów drudzy.
Ci, co nieboszczkę nieśli, wlecieli prosto do głównej alei, tam pochłonął ich mrok, i ukazali się aż gdzieś przy kolczastym drucie cmentarnego płotu nad mogiłą, do rzeczy wcale nie należącą. Już bitka między nimi.
W tym kierunku udali się inni uczestnicy, pośpiesznie, aż cały brzeg cmentarza okropił się połyskiem zapalonych świec, które na wietrze gasły pomnażając ciemności.
Dzieci i jeszcze inni, stateczniejsi, niektóre kobiety pozostały przed bramą cmentarną czekając wyjaśnienia. Skąd tu w tych dzikich gwałtach nadejdzie wyjaśnienie?
Konie powozu dyrektorskiego, odkarmione wałachy, potrącił wracający karawan. Karawan ten oddalał się co żywo, lecz znów teraz za późno: wałachy przepłoszyły się, gdy im przed nosem mignął, i trzaskając złowrogo kopytami wdarły się nagle w tłum:
Dzieci w płacz, Lenorka rzuciła się, by je uciszyć czy też chociażby zebrać razem. A tu już powóz przesuwa się, latarnie ślepią oczy, nad nimi zaś głos Knote:
— Uważaj tam Lenora!!
Stanęła na ten głos Dusiówna w świetle powozowej latarni, jak piorunem rażona. Za późno! Konie biły o grudę nie ruszając się z miejsca. Spoza czarnego lakieru błotników wyłaniała się twarz Kostryniównej w połyskującej czapce.
Naprzeciw siebie: Lenora w rowie rozkopanym, zawinięta we fioletową chustkę Karolci Domagało, otoczona wyciągniętymi rączkami przestraszonych dzieci. Naprzeciw zza woalki małe czerwone wargi Kostryniównej w zorzy łaskawego uśmiechu.
— Weźże to dla tych dzieci — zawołały złocistym głosem malutkie usta przez srebrzystą woalkę.
Konie szarpnęły, woźnica podciął batem, ponad lakierowanym brzegiem powozu wionęła ręka w skórzanej rękawiczce — trafił Lenorę w piersi chrzęszczący pocisk mały, torebka z cukierkami.
Dusiówna nie podjęła torebki, porwała się uciekać, dzieci w płacz, uciekać i uciekać prosto ku cmentarzowi.
Do grobu kobietom ani dzieciom nie udało się dojść. Warowali tam, naprzeciw siebie, jedni, drudzy i trzeci, przeciw sobie dyszący. Trumnę przynieśli sami prowodyrzy. Pierwszy miał zacząć przemowę ksiądz wikary, gdyż była pierwsza klasa pogrzebu, do czego należało przemówienie kapłana.
Po przemówieniu tym zależy wszystko od siły zwolenników. Jak nikt, to nikt. Ale niech tylko jedni zaczną — taka była instrukcja posła Drążka dla Kory — drzeć się wszyscy do ostatniego, radykalnie, sztandary wrogie zerwać; a jak bójka to prać, ludzi masz swoich, lepszych w Zagłębiu do tej rzeczy nie znajdziesz.
Już przepuszczali księdza, już uczestnicy ściskając kije w rękach czynili miejsce kapłanowi — niechże wygada swoje — gdy stała się rzecz wcale nie przewidziana: starszy górnik Martyzel znalazł się nagłe na kopczyku usypanej ziemi. I stąd wyrzucił ręce ku chmurnemu niebu.
— Ten trup — woła Martyzel — to kamień z tysięcy milionów kamieni, rzucony nam pod nogi towarzysze, przez zorganizowany system władania klasą robotniczą! Każdy kartofel, co go do ust niesiesz, jest wyrazicielem, na ile chcą, by w tobie było siły, i ani o jednego kartofla siły, czy życia więcej! Każdy twój dzień powszedniej troski jest dniem zysku tych, którym służysz, nędzny robotniku, by nie utracić twej niewoli, twej pracy, a gdy ci wymawiają miejsce —
Krzyczał w ciemność, zdołał przewrzeszczeć huk wózków „Flory“. Nie wierzył w to, co głosił, ten cały szał wynikł z rozpaczy o ukochaną żonę, która woli być z księdzem. Martyzel machał proroczo rękami, aby zagłuszyć prawdę, wzywał na świadków kraje Europy i świata!
— Francja, Niemcy, Holandia, Anglia, Azja, Ameryka, Australia, Włochy, Bułgaria nawet!!!
Nazwami tymi przewiało pośród tłumu, niczym straszną obrazą i najczarniejszą krzywdą, gdyż stron owych nie znali.
Ludzie najbliżsi słyszeli dowodnie i tak to wszyscy potem wiernie opowiadali, że Supernak podczas pięknej mowy Martyzela skuczał jak pies.
Zatykała portiera wściekłość: zhańbić tak podle pierwszą klasę pogrzebu! Tak zdradzić wszystkie plany umówione, gdy wszyscy tu czekali. Gdy już nawet widzieli rąbki narodowego haftu spod brzegów płaszcza księdza Kani!
A Martyzel, z rękami w ciemności wszczepionymi, wciąż dalej: Francja, Anglia, Ameryka, Australia, Niemcy, wszystkie ludy, narody, świat cały pali tą naszą śmiercią w piecach swego obrotu, przemysłu, w piecach całego życia swego. Śmierć nasza płynie ciepłem przez ich domy, śmierć nasza —
Supernak skoczył na sztywnej kuternodze, chwycił za gardło Martyzela i charknął górnikowi prosto w oczy.
Tumult, krzyk, przerażenie i gwizdy, i wołania, łomot i potoczyło się świszczącym gułem nad wszystkimi krzyżami. Runęli z trzaskiem, dwa czarne płoty ludzkie. Rozpoczęli hutnicy, potem Duś, potem Koza od razu ze swoimi.
Mogiłę rozdeptali, krzyż nie wkopany jeszcze poleciał przez ciemności, księdza nie dopuścili, nie czas było na księże faramuszki!
Dzieci, kobiety rozprysły się jak błoto. Runęli kupą ciał, zjeżonych pałą, pięścią. Nasunęli się żywcem na parkany, tu gnietli człowiek człowieka aż do utraty tchu. I bili się po gębach, między oczy, każdy z pyskiem krzyczącym nienawiścią. Aż póki jedni przeciw drugim znienacka nie wyciągnęli swych sztandarów partyjnych. Wtedy to z murów Zarządu „Flory“ wyskoczył na czele konnych granatowych „gwardzistów“ wysrebrzony Kapuścik.
Ktoś strzelił z rewolweru.
Konie policji skoczyły naprzód, przez rozwalony parkan, i dalej prosto w cmentarz. Nikt już nikogo nie dopatrzył, pomyliły się partie, odłamy i tylko szable policjantów śmigały pośród krzyżów niczym białe płomienie. Trwało dość sporo czasu, nim konni oczyścili plac i strażą obstawili.
Pan porucznik Kapuścik urzędował formalnie, wedle litery prawa, jedno w drugie. Do Kostrynia nie zdążył aż na dziesiątą wieczór. Umachany, zbłocony.
Dyrektor Kostryń wiedział już o wypadku, nie znał jednak szczegółów. Służba opowiadała same tylko androny! Gdy pan Kapuścik stanął w drzwiach gabinetu, wypadło dyrektorowi pióro z ręki.
— Po rycersku — uśmiechnął się Kostryń — doprawdy wygląda pan jak święty Jerzy.
— Są ranni i zabici.
Kostryń siadł. — Niech pan spocznie, panie poruczniku.
— Są ranni i zabici.
— Zabici? — Kostryń głaskał pośpiesznie kolana granatowych breachesów Kapuścika. — Tak. twarda służba. W każdym razie, pan wie, kochany poruczniku, to miejsce, ewentualnie, to upatrzone miejsce, przy porcie, tam nad morzem, na naszym przeładunku, wedle naszej umowy zawsze na pana czeka, prawda?...
Pan Kapuścik odchrząknął zdrowotnie.

Dyrektor Kostryń głaskał mu wciąż kolana, jakby wygładzał i trzęsącymi się rękoma zacierał jakiś ślad.

4.
SYRENA KOPALNIANA

Po wizycie Kapuścika dyrektor Kostryń wisiał przy telefonie do godziny pierwszej po północy. Pani Stanisława nie mogła usłyszeć przez drzwi gabinetu, z kim rozmawiał. Och, na pewno denerwował się strasznie! Bił widełkami telefonu, chodził koło aparatu tam i z powrotem.
W normalnych czasach zostawiała mężowi w kancelarii sukna do podłóg. Telefonując, przecierał suknami posadzkę. Trudno jednak w chwilach, podobnych do dzisiejszej, myśleć o takich rzeczach.
Sukna leżały w przedpokoju i na nich właśnie podsuwała się pani Stanisława pod drzwi gabinetu. Pełna niepokoju, trwogi i najgorszych domysłów. A zarazem poczucia siły i nadziei: gdy wszystko poczyna się chwiać, muszą niektórzy ludzie zdobywać się w nieszczęściu „na światło serca“!
Pani Stanisława wiedziała, że tylko takim światłem wiary i nadziei pokonać będzie mogła jutro dyrektora Coeura. Wszystko, co działo się obecnie, od Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/133 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/134 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/135 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/136 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/137 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/138 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/139 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/140 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/141 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/142 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/143 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/144 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/145 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/146 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/147 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/148 Za, dużo było tego pani Knote w tym dziwnym, przykrym miejscu. Miejsce to przypomniało Knote jak niedawno, akurat sama, także w kącie podłogi, między piecem a kufrem, jakie rzeczy znosiła?!
Przepadło!
Chlastając złożonym w dwójnasób prześcieradłem przez siebie i po plecach nagich, śnieżnobiałych i po biodrach, po głowie złocistej i po tych czułych piersiach, pani Knote też krzyczeć poczęła, z oczyma, z gardłem pełnym gorących łez:

— A ileż to lat ja znoszę i wytrzymuję?! Naprzykład ja?! Ileż to lat. Ile! Ile! Ile?!!

WYBUCH
1.
MUZYKA KAMERALNA

Coeur wstał. Czterej członkowie kwartetu podnieśli się zza stołu. Wykonali ów ruch sprawnie, jednocześnie, jakby powstawali od pulpitów, by dziękować za oklaski.
Prawdziwe zadowolenie sprawiała dyrektorowi ta synchroniczność. Rozmawiał z jednym muzykiem przeświadczony, że obdzdela tym samym słowem wszystkich na raz. Uproszczenie towarzyskich zabiegów było nader wskazane: Coeur nie miał dziś. czasu na głupstwa. Nie miał dziś czasu, a jednak w każdej chwili zostawało tego czasu aż nadto. Dyrektor nie pamiętał o gościach, zapominał o wszystkim innym, myślał o czymś ważniejszym, wciąż jednak brakowało mu jakiegoś potocznego drobiazgu, którego ciągle szukał i szukał.
Szukał nieustannie dokoła siebie papierośnicy, pipetki, zapałek, scyzoryka, chustki do nosa, portfelu. Wszystko to rozmieszczone było, jak zawsze, po kieszeniach, a jednak szukał wciąż dokoła ciężkimi ze znużenia rękoma.
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/152 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/153 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/154 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/155 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/156 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/157 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/158 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/159 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/160 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/161 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/162 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/163 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/164 dze: — córka, zona, nieszczęśliwy autochton, „Erazm“, czy warto jeszcze pamiętać?

Muzyka drżała w powietrzu urokiem woni, zda się chyba nadziemskiej. Coeur stanął w drzwiach rozległej amfilady: panie, panowie, fraki, smokingi, pstre jedwabie, ramiona gołe, ufryzowane głowy — wydało mu się to wszystko czymś obcym, niesamowitym, niby flora cudaczna, nie znana dotychczas, wyrastająca z połyskliwej posadzki.

2.
RZETELNY SYGNALISTA

Gdy sąd zjedzie, gdy porówna wszelakie dane i zeznania obecnych świadków z Urzędem Górniczym, gdy zjadą na miejsce rzeczoznawcy od opowietrzania kopalni, od materiałów wybuchowych, od regulaminów z Urzędu Pracy i wszelcy profesorzy i zapłaceni suto geolodzy, prawda wśród nich utonie’ Nie utrzyma się na takich głębinach i nikt jej nie odnajdzie.
A znów, gdyby iść zdarzenie po zdarzeniu, jak było, minuta po minucie, godzina po godzinie, nie sposób ukazać sedna!
Powiadali później zgodnie wszyscy, iż starszy górnik Martyzel, mimo że doświadczony, dobił się do „pustki11, czyli zera, czyli z filarowego przodka swego, ze ściany węgla, którą się był posuwał — wybrał już wszystko i dobił się do starych ogni.
Jakim sposobem mogło się stać, gdy na planach jest przecie wszystko dokładnie wyznaczone?
Nieszczęście wydarzyło się przy zmianie drugiej, która zjechała o godzinie czternastej. Zmiana ta poStrona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/167 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/168 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/169 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/170 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/171 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/172 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/173 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/174 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/175 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/176 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/177 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/178 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/179 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/180 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/181 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/182 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/183 Stasiak. Odepchnął Tadeusza pod światło w stronę korytarza łączącego nadszybie z szklannym korytarzem sortowni.
Radzili, zbierali się, coś tam próbowali między nadszybiem a sortownią. Drużyna ratownicza zjechała w dół w ciężkim ekwipunku, z butlami gazowymi, z linami, piłami, kilofami. Stanka i Frydrycha nie było pośród nich. Sztygar Stasiak pilnował tego zjazdu. Radził długo ze sztygarami, miał sam też zjechać niebawem za innymi.
Któż teraz dojdzie co, jak, dlaczego? Czy to sprawka windy, czy zmyłka sygnalistów, czy jakieś wozy tam na dole przelatujące jeszcze mimo podszybia?
Zahuczał sygnał od maszyny, koła linowe przeplotły swoje cienie nad rozprażonym światłem wieży wyciągowej, szyb świsnął głośnym pędem, rozległy się mlaskoty jadącej w górę windy, już się baldach ukazał stalowy, śliski od wody, już wyłoniła się górna przegroda pusta, na dolnej górnik w łachmanach, nieruchomy.
Leżał sobie skulony, na boku, głowę trzymał potulnie, niby do snu. Gdy winda po odbitych sygnałach stanęła równo, nie podniósł się, nie ruszył. Przyskoczyli do krat, któż teraz wyrozumie, co, jak, dlaczego?
Nie mógł się ruszyć ten człowiek, skoro miał tułów wgnieciony a z onego tułowia zwieszały się ponad przepaścią szybu nadmiernie długie nogi.

Czyje?! Zmiażdżone, na sznureczkach bielizny trzymające się jeszcze nogi sygnalisty Dusia.

4.
CZARNE SKRZYDŁA

Los sprzyjał sztygarowi Stasiakowi: gdy ludzie na nadszybiu zobaczyli przeciętego trupa sygnalisty, byliby... Sztygar Stasiak miał jednak szczęście: wyjazd klaty szybowej ze zmiażdżonym Dusiem nastąpił w chwili, w której buknęła z daleka trąbka erazmowskiego auta. Sygnał ten znali wszyscy.
Światła wozu przeleciały oślepiającą jasnością po śniegach dookolnych. Fakt wiadomy niezbicie, nadjeżdża ktoś z dyrekcji!
Sypnęli się od szybu w stronę wielkich lamp acetylenu. Droga dla aut mogła być tylko jedna, główną bramą, przez zwały węgla, obok oświetlonego wyraźnie podnośnika, obok szybu powietrznego, wzdłuż gmachu łaźni a stąd prosto na plac, do Zarządu.
Lecieli z wszystkich stron przez śniegi. Widzieli jak osoba dyrekcji pochyliła się naprzód ku szoferowi.
Przepłoszyło Kostrynia nie to nawet, że od zwałów nadszybia i podnośnika pędzili za nim. Lecz że następowali drogę.
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/186 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/187 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/188 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/189 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/190 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/191 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/192 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/193 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/194 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/195 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/196 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/197 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/198 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/199 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/200 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/201 Nie darmo mu kapitał wszystkie kości gruchotał czterdzieści lat. I ręce poobcinał, i z nóg kikuty sprawił! Zastawiał się Supernak, piersią własną Francuza zasłaniał i pianę z pyska toczył w obronie, lecz za późno.
— Do szybu z nim, do szybu!
Oblepili go, łotrowskiego swego dyrektora, chwycili, przymusili, dobrze że tu zawczasu na śniegu żywcem ze skóry nie odarli.
Szyb huczał ku nim coraz groźniej. Z trzystumetrowej głębi wylatał słup pary i gazu, zionął rykiem prosto w rozwartą noc.
Pewnie już ogień leciał kierownikami dębowymi pod górę. Przeleciał po budowie, przez wszelkie drzewo dołu, po kapach, stemplach, chodnikach, otwartą tamą rezerwową dostał się na podszybie, stąd zapasowym wyjściem przez kierowniki i drewniane drabiny urósł słupem strasznego rozgłosu.
Słyszeli pożar ów, lecz nie widzieli jeszcze.
Nie było do widzenia nic, prócz że raz po raz, pod zgasłą lampą kół linowych, pomiędzy stalowymi belkami wieży wyciągowej, wysoko, tuż pod niebem, niby w stalowej klatce duch jakiś uwięziony, pokazywał się strzęp ogromniasty, złoto-sino-niebieski.
Przepadał, znów wykwitał, a gdy znikł, wiewały po nim długo ciężkim rozmachem czarne skrzydła dymu.

Ku źródłu tych płomieni strzępionych aż nad wieżę, ku tej mocy spod trzystu metrów podziemia buchającej zawlekli Coeura i z trzaskiem w czeluść straszliwą wrzucili.

4.
NOWY KAPITAŁ

Kostryń stał w rozwartych drzwiach zarządu „Erazma“, patrzył na wleczonego po śniegu Coeura i własnym oczom nie wierzył: drgająca postać Coeura, w czarnym futrze, wleczona przez śniegi, posuwała się ku płonącemu szybowi, niby czarna lalka olbrzymia.
Przed samymi wrotami nadszybia ugrzęźli. Uczynił się tam w cieniu wieży pakuł potężny, od którego nikt już nie mógł się oderwać. Biedota kopalniana usiłowała pakuł ów wepchać do wieży szybowej: nie dawał się, spadał z progu, toczył się w tył, zawracał i znów przetaczał się ku drzwiom.
Kostryń łapał ustami powietrze czując nieodwołalnie, że wraz z Coeurem rzucony może być do szybu, w trzystumetrową rozpłomienioną przepaść, los rodziny Kostryniów, posada, miejsce, dolary w starym pudełku po pudrze, los Zuzy, Stanisławy, wszystko!
Ratować to! Pomoc była możliwa jeszcze. Tuż Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/204 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/205 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/206 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/207 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/208 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/209 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/210 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/211 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/212 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/213 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/214 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/215 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/216 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/217 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/218 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/219 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/220 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/221 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/222 — Halo, sekretarz Koza! Nie spać mi do cholery! Ucz się, draniu, od starszych! Czterdzieści jeden trupów, rozumiesz, bracie?... I my nareszcie mamy jakiś kapitał!.... Czterdzieści jeden trupów. To już, Koza, kapitał spory!
Rzekłszy to Drążek poprawił się, potężną dłonią uderzył Falkiewicza w czoło, zgrabnie przychwycił za kołnierz, by geometra nie wypadł z pojazdu, do Kozy wrzasnął znowu: — Trzymaj tam swego wariata, by ci pod Miechów nie drapnął — gdy zaś woźnica z biczyskiem wygramolił się na kozioł, z szerokiej piersi posła Drążka huknęły jeszcze następujące słowa w skromną ciszę poranka:

— Cztery nasze osoby za dużo dla tej szkapy. To nic, jedź bracie po kawalersku. Już dzień, dostaniesz nocny kurs. Pan poseł Drążek płaci!

TWOJA CÓRKA
1.
ZA DRZWIAMI GABINETU

Drążek zamykał jedną rękę drzwi swego gabinetu na klucz, w drugiej trzymał mokry jeszcze arkusz zeznań markszajdera Falkiewicza.
Zamknąwszy drzwi wpuścił pan poseł klucz do kieszeni wilczo-budowlanej kurty i zapatrzywszy się w szary półmrok salonu machał cierpliwie arkuszem.
Świtało już.
Drążek machał arkuszem, uśmiechał się i dech w piersiach wstrzymywał. W szeleście bowiem napisanych zeznań starego służbisty kapitału, przedstawiciela bezpartyjnej inteligencji kopalnianej Falkiewicza, murowały się niejako same wszystkie piętra Domu Ludowego, aż do końca! Zaprowadzało się, niejako samo przez się, centralne ogrzewanie, kanalizacja, ba! wykończenie każdej najdrobniejszej „szczegóły“, wyasfaltowanie całego podwórza, wyzłocenie słupów z dorytu i wszystko!
Cóż pan na to, panie leaderze Mieniewski?!...
Poseł Drążek, zasłuchany w swe szczęście, Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/226 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/227 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/228 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/229 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/230 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/231 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/232 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/233 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/234 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/235 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/236 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/237 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/238 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/239 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/240 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/241 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/242 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/243 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/244 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/245 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/246 Geometra spoczywał na kanapie. Kostryń, pochylony nad markszejderem, sączył mu w ucho obrzydłą jakąś treść. W miarę owego sączenia geometra się skręcał, kurczył, sztywniał. Po czym znów się rozkręcał. Na koniec począł płakać swą starą, tłustą gębą.
Kostryń głaskał go cierpliwie po opiekłych plecach, ukazywał na serce, zapewniał o czymś. Ze łzami w oczach padli sobie na koniec w objęcia, geometra Falkiewicz zsunął się na kolana, Kostryń rozgrzeszał go, żałośnie uśmiechnięty.
— A to cholera, ścierwo — mruczał Drążek przy drzwiach.
Kostryń złożył Falkiewicza na kanapie i wyszedł.

Nie zamienili z Drążkiem jednego słowa; dopiero w przedpokoju. Schwyciwszy dyrektora za ramię rzekł poseł: — Ale ci aktu zeznania Falkiewicza, draniu, nie oddam, póki zwyżki nie podpiszecie formalnie w Radzie Kopalń i Hut. Teraz ja mam kapitał!...

2.
SERCA UCZESTNIKÓW

Zamknąwszy drzwi za dyrektorem huknął Drążek rozgłośnie: — Żono!!
Nie powróciła jeszcze starościńskim samochochodem z ulicy Błotnej. Poszedł do Falkiewicza, czy aby nie potrzebuje czegoś jeszcze?
— Nie? No, to wynosić mi się, żadna gościna nie może trwać wiecznie!
Wylawszy Falkiewicza oddał się poseł Drążek całkowicie sprawom uroczystości. Dwa razy był jeszcze w nocy u umrzyków, w Szkole Sztygarów. Czy kozły pod nimi dobrze są rozstawione, czy nie okradli zwłok jacyś łobuzi?

Takie to rzeczy, oraz takim podobne. Leciał z nóg, lecz pracował mając teraz prawdziwą wyrękę w Kozie. Po przełomach z ostatnich godzin nazbierało się w sekretarzu odpowiedniej godności, szacunku i wszystkiego! Czy to przy delegacjach, które przez cały dzień następny od rana przybywały, czy przy rozpoznawaniu zaczadzonych i innych rozmiażStrona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/249 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/250 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/251 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/252 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/253 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/254 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/255 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/256 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/257 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/258 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/259 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/260 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/261 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/262 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/263 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/264 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/265 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/266 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/267 w rozchwierutanych drzwiach ugrzęzła i zawołała do tych dwóch oczajduszów, to jest Machnika i Pstrokoóskiego: — Taki to jest mój chrzest!

3.
MAŁE BUCIKI DZIECINNE

Cóż znaczy kobieta z Zagłębiu, skoro ją mąż odumarł? Tyle co pies bezpański. Dadzą rentę, więcej żebyś umarła, za mało, aby żyć. I przepychaj się sama. Obliczyć? Wypada z takiej renty pomieszkanie i przeżycie ośmiu dni z każdego miesiąca z dziećmi, a potem choć się powieś.
Martyzelowa dokładnie spakowała rzeczy wszystkie po mężu. Książki mogą zaczekać na półce. Fotografie wszelakie, zjazdowe czy z kongresów, ułożyła do swego kuferka, żeby było dla syna. Niech ma taką pamiątkę po ojcu. W czasie porządków tych poczęła tłuc głową o ścianę.
O co!? O nic już teraz. Że nic. Że już wszędzie teraz przed nią jest takie nic.
Ile z książek dostanie od Kozy, ile za rzeczy męża nazbiera, ile wyniesie renta, w jak wysokim procencie od pobieranej przez nieboszczyka płacy?
A tu znów dzieci: buty, szkoła, ubranie, a tu bielizna! Węgla wcale nie dali, kartofle nie spłacone...
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/270 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/271 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/272 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/273 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/274 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/275 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/276 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/277 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/278 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/279 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/280 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/281 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/282 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/283 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/284 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/285 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/286 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/287 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/288 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/289 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/290 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/291 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/292 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/293 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/294 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/295 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/296 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/297 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/298 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/299 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/300 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/301 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/302 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/303 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/304 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/305 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/306 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/307 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/308 — Trzeba opatrzeć — szeptał Kostryń — trzeba opatrzeć, a potem będziemy rozmawiali, a potem będziemy rozmawiali, a potem będziemy rozmawiali. — Szepcząc przyłożył do skroni Stanisławy własną chustką i lekkim ruchem tamponował skaleczone miejsce. Drugą zaś ręką jął bić żonę w obojczyk mocno, prędko, coraz mocniej i prędzej, jakby rąbał kantem dłoni, w miarę uderzeń tryskając z nieruchomych źrenic czerwonymi łezkami.
Zadzwoniono u wejścia.
Kostryń wyskoczył z kancelarii.
Służący już otwierał. Kłaniał się nisko.

W drzwiach w czarnym ośnieżonym futrze stał leader Mieniewski.

4.
W PIERSI MEJ GŁOS PIEŚNI TEJ

— Pan poseł!
— Dobry wieczór, panie dyrektorze.
— Wielki to dla nas zaszczyt!
— Niechże pan nie przeszkadza, dyrektorze. — Mieniewski dawał się służącemu rozbierać z futra, z śniegowców, z szala, jak człowiek, któremu zawsze pomagają przy podobnych zachodach, tu też pomagać muszą.
— Na prawo, czy na lewo? — spytał leader wskazując przeciwległe drzwi korytarza.
Służący kręcił się w salonie, Kostryń otworzył drzwi do gabinetu.
— To huta? — spytał Mieniewski nasłuchując uważnie ciężkich odgłosów żelalstwa.
— To huta nasza, „Katarzyna“ — podchwycił Kostryń.
— Bardzo pięknie wygląda stąd — westchnął pan Mieniewski i usiadł swobodnie na kanapie.
— Ostatnie wypadki w Osadzie Górniczej dają Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/311 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/312 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/313 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/314 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/315 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/316 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/317 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/318 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/319 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/320 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/321 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/322 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/323 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/324 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/325 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/326 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/327 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/328 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/329 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/330 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/331 Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/332 by amfiteatr bezmierny, nabity aż po brzegi ludem robotniczym, na galerii zaś, w głębi, pośród zziajanego tłumu, syn z twarzą w ryj obrzękły wyciągnioną...
Leader padł na poduszki, gdy oto bystre ciepło tchnęło mu w twarz.
To Buruś!
Pan Mieniewski przyciągnął psa, przyłożył utrudzoną głowę do brudnej sierści kundla i płacząc cierpkim płaczem starości powtarzał prosto między ciekawe, bystre ślepia drżącego zwierzęcia:
— Uczyć się nam od ciebie, Buruś... Buruś!...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.