Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po piąte, co piąte nie wiadomo na razie. Koza mógłby wyliczać!... Czekając na oznaczoną godzinę widzenia nic innego nie robił. Wyliczał i wyliczał. Niepotrzebnie! Wszystko mieściło się z pewnością bez reszty w charakterze tego pisma. Badał charakter ów ustawicznie wyciągając list z koperty.
Gdyby nie to, że ogół towarzyszy stał na niskim poziomie oświaty, gdyby nie to, że towarzysze w większości wypadków nie umieli pisać lub też pozapominali przy ciężkiej pracy, oraz w ustawicznych kryzysach głodowych, dawno już zaprowadziłby Koza w Głosie Osady odpowiedzi grafologa.
Pismo panny Kostryniównej było taneczne. Biegło sobie wesoło ku brzegowi stronicy. Skutek? Wizja nogi kobiecej. Czy można pomyśleć: nogi Zuzanny Kostryniównej!... Istne szaleństwo!
Zegar jednak posuwa się naprzód. W danej chwili już tylko dziesięć minut do oznaczonego’ terminu wizyty.
Koza drżącymi rękoma zamknął biurko, zbiegł na dół, zapomniał coś, znów wrócił: cztery minuty szło się z Domu Ludowego do mieszkania Kostryniów, przy hucie „Katarzynie“. Na nieobliczalne jakieś przeszkody doliczał Koza dwie minuty.
Cztery minuty, plus dwie, razem sześć, pozostawały jeszcze cztery minuty, zegarek był sprawdzony wczoraj według zegarów „Erazma“. Dom państwa Kostryniów nie posługuje się zapewne innym czasem od czasu huty i kopalni.
Koza westchnął głęboko, pełnią nienawiści kla-